Rozdział 1
Goła pupa
Zegar na ścianie wybił siedemnastą i Marta niby dla kontroli zerknęła na nadgarstek. Uśmiechnęła się do znajomego mężczyzny, który stał za rozdzielającą ich szybą, i spokojnie przyjęła od niego książeczkę z receptami.
— Pani magister już zamyka? Bo ja koniecznie potrzebuję tych leków przeciwbólowych.
— Spokojnie, panie Fiałkowski. Mnie do domu się nie spieszy, nie muszę pędzić na autobus. — Uśmiechnęła się i przeleciała wzrokiem po recepcie.
— Pani to zawsze taka uśmiechnięta.
— Bo ludzie do mnie chorzy przychodzą, wydają ciężkie pieniądze na leki, więc choć tyle im mogę podarować.
Odwróciła się i zaczęła wyjmować poszczególne leki z półek i szuflad. Położyła wszystko na ladzie i ponownie sprawdziła nazwy oraz dawki. Potem każdy kartonik podstawiła pod czytnik i komputer sam podliczył receptę.
— Panie Fiałkowski, dużo tego. Dam panu dziesięć procent rabatu, bo pan z torbami pójdzie. Mam nadzieję, że żona lepiej się będzie czuła, a co na to mój mąż mówił?
— Ja tam nie wiem. Pan doktor kazał do Elbląga na jakieś badania jechać, ale kolejka dopiero na grudzień — tłumaczył zakłopotany mężczyzna.
— Niestety, ludzie chorują. Wyszło razem dwieście pięćdziesiąt pięć złotych.
— O Boże przenajświętszy, ile? Renty nam nie wystarczy, a żyć z czego?
— No, nie mogę więcej spuścić.
Mężczyzna wyciągnął stary portfel z kieszeni i wyjął z niego trzysta złotych. Drżącą ręką podał Marcie przed otwór w szybie. Potem ciężko westchnął i nic nie mówiąc, spakował lekarstwa do siatki. Wziął resztę, ukłonił się i wyszedł. Kolejna klientka podała receptę i na koniec młody, nieznajomy mężczyzna kupił paczkę prezerwatyw. Dopiero po nim Marta zamknęła drzwi od środka i zaciągnęła rolety. Była trochę zmęczona, bo ruch tego dnia miała w aptece dość spory. Zaczynała się pora grypowa, więc zawsze wzrastały jej obroty. Na chwilę usiadła, pomasowała nogi, dopiła kawę stojącą za monitorem i wydrukowała dobowe zestawienie. Przeliczyła pieniądze i na zakończenie wydrukowała stan antybiotyków, jaki miała na zapasie. Wieczorem na spokojnie chciała przeanalizować kolejne zamówienie, choć nigdy nie da się przewidzieć, co przepiszą inni lekarze. Metody leczenia swojego męża znała doskonale. Czasem nawet dyskutowała z nim, gdy nieprawidłowo jej zdaniem łączył lekarstwa. Nie krytykowała go, ale podpowiadała, dbając o dobre imię dyrektora pasłęckiego szpitala. Czasem nawet wpadała do niego na oddział i podrzucała lekarzom ulotki o nowych lekach.
Od września miała ułatwione zadanie, bo dwa razy w tygodniu cała kadra medyczna spotykała się o osiemnastej na lekcjach niemieckiego. Wtedy hurtem załatwiała sprawę. Czasem coś też z nią konsultowali albo tylko chwilkę rozmawiali, bo potem zaczynały się lekcje. Przyjeżdżała z Elbląga lektorka i zacni, wszechwiedzący lekarze i głupiutkie pielęgniarki na dwie godziny zasiadali w stołówce z zeszytami i książkami. Dukali jak pierwszaki, ale ambitnie podchodzili do zadania, bo dzięki temu mieli większą szansę na lepsze zarobki.
Niemcy otworzyli swój unijny rynek pracy, a lekarze i pielęgniarki byli na liście najbardziej poszukiwanych zawodów. Wszędzie na oddziałach leżały słowniki i podręczniki niemieckie. Pielęgniarki nawet na szafkach medycznych naklejały sobie kartki ze słówkami. Niektórzy usiłowali coś dukać między sobą, ale po dwóch tygodniach część opuścił zapał i zaczęli się wykręcać, choć nauka była bezpłatna, bo dyrektor, pan Zbigniew Maliszewski, lekarz, doktor nauk medycznych ze specjalnością z interny, wraz z nową, bardzo rzutką księgową załatwili unijne dofinansowanie. Dzięki temu kto tylko chciał z personelu, mógł uczyć się bezpłatnie.
Po trzech tygodniach nie wszyscy byli już zgodni i nastąpił rozłam wśród uczącej się braci. Ci wszechwiedzący i lepiej oczywiście uczący się, postanowili stworzyć odrębną grupę, pozostawiając pielęgniarki osobno, bo niby nie nadążały. Wiadomo było, że mądrzejszym należała się wcześniejsza godzina, bo lektor był wypoczęty, a potem uczniowie mogli spokojnie wyskoczyć do domu na wieczorne wiadomości telewizyjne i kolację. Z kolei pielęgniarki były bardziej dyspozycyjne dopiero po dwudziestej, kiedy ich dzieci i mąż byli już w domu obrobieni. Po kolacji i w spokoju mogli oglądać film, kiedy żony dokształcały się.
Marta sama zastanawiała się nad nauką, ale stwierdziła, że i tak nigdzie nie ma zamiaru się wybierać, więc sobie odpuściła. Wolała poczytać książkę albo pójść na spacer. Czasem chodziła do biblioteki na zamku, bo od kilku lat działał tam uniwersytet trzeciego wieku. Nie była jego słuchaczką ani stałym wykładowcą, ale gdy ją coś zainteresowało, brała czynny udział w zajęciach. Ze dwa razy zrobiła wykład o uzależnieniach farmakologicznych, raz o ziołolecznictwie i na tym koniec.
Od początku nowego roku akademickiego całkiem zmieniła swoje podejście do kuchni i zajęć gospodyni domowej. Jedyna córka, Michalina, poszła w ślady matki, dostała się w Gdańsku na farmację i tam też zamieszkała w wynajętym pokoju przy rodzinie. W związku z tym Marta przestała domagać się od gosposi codziennych obiadów. Powoli wprowadzała w życie swoje wyszukane diety, gdyż ciągle miała problemy z nadwagą. Choć wykształcona w tym kierunku, dawała się ponieść różnym farmakologicznym specyfikom i truła się bez żadnego efektu. Dzięki temu znała dokładnie działanie i zawsze odradzała młodym dziewczynom stosowanie tych świństw. Kiedyś usiłowała założyć klub dla pań chodzących z kijkami. Przez jesień chodziła ich spora grupa, ale wszystko upadło po pierwszej zimie. Nikt nie chciał ponownie zmuszać swojego organizmu do wysiłku. Czasem tylko z młodą lekarką, anestezjolożką, chodziła nad jeziorko na dwugodzinny marsz, ale zazwyczaj siedziała w domu i czytała babskie powieści.
Raz w tygodniu, w środę, jeździli do Elbląga, gdzie mąż przyjmował w spółdzielni lekarskiej. Wtedy zamykała aptekę wcześniej o godzinę i mogła poszaleć po sklepach, albo szła na basen popływać. Zawsze zostawali w Elblągu na kolację. Odwiedzali swoją ulubioną restaurację na starówce i zamawiali zawsze kaczkę z jabłkami. Czasem zachodzili do chińskiej knajpki tuż obok na pikantne wydziwy tamtejszego szefa kuchni. Potem zawsze w domu było piwo dla ugaszenia pragnienia, a czasem rozochoceni szli do sypialni objęci wpół. Wtedy była naprawdę szczęśliwa.
Rano wstawała jak ptaszek rozćwierkana. Biegała po domu w szlafroczku i nadskakiwała mężowi. Szykowała śniadanie, potem kawa, a gdy mąż szedł do szpitala, wyżywała się w łazience, robiąc sobie maseczki, peeling albo depilując się od stóp po niewidoczne wąsiki pod nosem. W sobotni wieczór czasem wydawali przyjęcie, wtedy pani Zosia pomagała w kuchni do nocy. Ona też myła okna i skubała zielsko w niedużym ogrodzie, a jej mąż kosił trawniki i naprawiał wszystko, co w dużym domu było potrzeba.
Pani Zosia w dawnych czasach zajmowała się matką Marty, gdy choroba przykuła ją do łóżka, a ojciec wiecznie siedział w aptece. Potem została, odciążając coraz częściej Martę z obowiązków. Gosposia w domu również podnosiła ich prestiż w małym miasteczku, bo nie każdego było przecież stać na pracownika domowego. Ogólnie życie Marty toczyło się bardzo spokojnie i w dostatku, bez zgrzytów i zatargów, na odpowiednim poziomie. Ludzie jej się kłaniali na każdym kroku, ona się uśmiechała i chwaliła pana Boga za udane życie.
Tego wieczoru, jak zwykle po zamknięciu apteki prowadzonej od pokoleń, poszła do mieszkania na pierwszym piętrze. Zdjęła fartuch i wrzuciła go do kosza na pranie w łazience, bo nie lubiła chodzić w nieświeżym. Pani Zosia raz w tygodniu wszystkie prała i prasowała, więc mogła sobie pozwolić na codzienne zmiany. Umyła porządnie ręce i zdjęła bluzkę. Poprawiła włosy, a potem poszła do sypialni. Usiadła na wielkim, małżeńskim łóżku i z zadowoleniem rozejrzała się po pokoju. Niedawno przeprowadzony remont i nowe eleganckie meble całkiem zmieniły wnętrze. Nowy wystrój ciągle wprowadzał ją w doskonały nastrój. Pogładziła nową, srebrzystą kapę i dopiero potem podeszła do szafy, która zabudowywała całą pięciometrową ścianę. Rozsunęła wysokie drzwi i z uśmiechem popatrzyła na równo ułożoną garderobę. „Pięknie mam teraz, oj, pięknie”, westchnęła w duchu i wyjęła ciepły, wełniany golf. Po ubraniu go jeszcze raz poszła do łazienki przeczesać włosy i potem do kuchni. Wyjęła z lodówki serek, dokroiła do niego rzodkiewkę, szczypiorek i wymieszała wszystko z łyżką śmietany. Doprawiła i usiadła za stołem przy oknie. Jadła bardzo powoli małą łyżeczką i przyglądała się pustej ulicy. Jakiś pijany mężczyzna prowadził rower i zataczał spore łuki po całej ulicy. Kiedy podszedł pod latarnię, Marta uśmiechnęła się. „No proszę. Kazio znów nawalony jak meserszmit, a dzieciaki głodują”. Pokręciła głową i skończyła jedzenie. Napiła się jeszcze wody i zeszła na dół do przestronnej sieni, z której było z jednej strony wejście do apteki, a z drugiej na zewnątrz. Ubrała płaszcz, wzięła parasolkę i rękawiczki. Nie miała dzisiaj żadnych ulotek, ale obiecała pani Zosi załatwić receptę dla męża, więc najłatwiej było o tej porze zastać wszystkich lekarzy na miejscu.
Wyszła na zewnątrz, przekręciła klucz, nastawiła kołnierz, bo wiatr mocno dmuchał, i powoli, spacerem poszła chodnikiem w dół. Skręciła w lewo i za chwilę zobaczyła ciemną bryłę szpitala. Zanim podeszła do bramy, pierwsze krople deszczu zaczęły padać, ale Marta nie otwierała parasola. Podniosła głowę i zerknęła na okna. Na dole w jadalni dla chorych świeciło się światło, ale i na górze w męża gabinecie też było widno, więc od razu poszła bocznymi schodami na piętro. Na chwilę przystanęła i nasłuchiwała odgłosów. Nieznana jej pielęgniarka rozmawiała z jęczącym pacjentem, a z dołu dobiegał przytłumiony śmiech kilku osób. „Pewnie mają przerwę, dobrze trafiłam”. Podniosła rękę i zerknęła na zegarek, a ponieważ słabo widziała, podeszła do okna i w świetle zewnętrznej lampy odczytała godzinę. „Za piętnaście ósma. To nie mają przerwy. Pewnie coś się stało i Zbyszek musiał wyjść, a ludzie to jak taka dzicz. Spuszczeni z łańcucha i już śmichy chichy zamiast się uczyć”. Podeszła do gabinetu i nacisnęła na klamkę. Drzwi cicho się uchyliły i jej oczom ukazała się jasna pupa jej męża. Koszulę miał zadartą wysoko na plecach. Kobiece ręce z jaskrawo pomalowanymi paznokciami przytrzymywały ją. Spodnie zaś zmarszczone, zsunięte w jeden wałek poniżej kolan odsłaniały jasną, prawie białą pupę pana dyrektora. Głośne sapanie Zbyszka i popiskiwanie nieznanej kobiety na chwilę zamurowało Martę, a rytmiczny ruch mężowskich pośladków zmącił wzrok. Przetarła oczy, rozdziawiła buzię i już miała krzyknąć, gdy kobieta mocniej jęknęła.
Głos otrzeźwił Martę. Na palcach, po cichu weszła do gabinetu i stanęła za kochającą się parą, która była tak bardzo zajęta sobą, że niczego się nie spodziewała. Marta podniosła parasolkę do góry i chciała nią zdzielić Zbyszka po gołym tyłku, ale przez ułamek sekundy się zawahała. Przekręciła parasolkę prawie do pionu i popatrzyła na lśniący metalowy czubek, a potem obniżyła go i mocno nim dźgnęła, wciskając metalowy koniec mężowi między pośladki. Mężczyzna opadł na kobietę pół leżącą na brzegu biurka i zawył z bólu, a Marta w tym czasie cofnęła się o krok.
— Co się stało, żuczku drogi? Tak ci dobrze? — zapiszczała kobieta.
— Kurwa mać!
Rozległo się głośne przekleństwo i Zbyszek powoli podniósł się. Parasol z hukiem opadł na podłogę.
— Ależ, żuczku, tak ci dobrze? — Znów piszczący głos zachwycał się swoimi seksualnymi osiągnięciami.
— Och, żuczku. Chyba jednak nie jest ci zbyt dobrze? — zapytała Marta wesołym głosem, naśladującym kobietę.
— Marta? — Zbyszek odwrócił się do niej przodem, ale głowę miał spuszczoną. Patrzył jak po nogach spływa mu krew. — Coś ty najlepszego zrobiła?
— Pomogłam ci się pieprzyć — spokojnie odparła Marta.
— A pani kim jest, co pani tutaj robi? Uczniowie mieli robić ćwiczenia — zapytała kobieta, opuszczając nogi.
— Ja, proszę pani, byłam żoną tego pana.
— Marta, co ty mówisz, co tu się, kurwa, dzieje?! Co ty mi zrobiłaś? — Pan ordynator potarł dłonią po swoim udzie.
— Wsadziłam ci parasol w dupę, a w ogóle życzę ci wszystkiego najlepszego i nie pokazuj mi się w domu.
Odwróciła się i wyszła z gabinetu. Na ciemnych schodach musiała złapać się za barierkę, bo nogi jej się trzęsły. Puszczały nerwy i wszystko zaczynało burzyć się w środku. Na ulicy ostry deszcz na chwilę jakby ją uspokoił. Postawiła kołnierz i skurczyła się w sobie. Zacisnęła palce w pięści i ruszyła szybkim krokiem w kierunku domu. W głowie miała pustkę, tylko instynkt wiódł ją w odpowiednim kierunku. Kiedy znalazła się przed arkadami, które łączyły trzy kamienice w jeden ciąg, na chwilę stanęła, popatrzyła na fasadę i rozdziawiła usta, łapiąc wodę w buzię. Potem wypluła wszystko, robiąc niedużą fontannę, i weszła do ciemnego podcienia. Otrzepała się z deszczu i wyjęła z kieszeni telefon. Wybrała numer do pani Zosi i poprosiła, żeby jej mąż natychmiast przyszedł do niej. Była spokojna, tylko znacznie szybciej i bardziej ostro mówiła. Właściwie wydawała polecenia panu Józefowi, który w pięć minut był u niej przed domem.
— Zgubiłam klucze, panie Józefie, trzeba natychmiast wymienić zamki.
— Ale ja nie mam takich zamków.
— To niech pan załatwi, kupi. Natychmiast — Marta mówiła niewyraźnie przez zaciśnięte zęby.
— Ale o tej porze to się nie da, wszystko zamknięte.
— To niech pan wyjmie od siebie albo wybije w sklepie szybę, ale musi pan zmienić mi zamki.
Na tak dziwne słowa pan Józef uważnie przyjrzał się Marcie i pokręcił głową.
— Ale co się stało? Czy pani dobrze się czuje? Ktoś na panią napadł i może ukradł klucze? — Pan Józef wziął Martę za ramiona i ostrożnie przekręcił do światła padającego z ulicznej lampy.
— Tak, tak, napadł mnie i zabrał klucze.
Szarpnęła się, oswobadzając z dłoni pana Józefa.
— To jak otworzymy zamek?
Na to Marta wyjęła klucze i otworzyła drzwi, a pan Józef dziwnie się przyglądał.
— Pani Marto, czy pani dobrze się czuje?
Wziął ją za ramiona i popchnął do środka. Zapalił światło i znieruchomiał z wrażenia. Marta była całkiem sina, szczęka jej dygotała, a zęby stukały o siebie. Mokre, krótko obcięte włosy przylegały do twarzy, a rozmazany tusz ściekał do połowy policzków.
— Trzeba zadzwonić po pana doktora. Pobił ktoś panią?
— Pan doktor, pan Zbyszek, nie ma tu wstępu i trzeba zmienić zamki. Pan wie, że to dom moich rodziców.
— Oczywiście, ale czemu pan doktor nie może tu przychodzić?
— On jest zdrajcą — wysyczała.
— Zdrajcą?
Pan Józef dalej nic nie rozumiał, ale zamknął za sobą drzwi, przekręcił wszystkie zasuwki, a na koniec założył łańcuch i poprowadził Martę na piętro. Posadził na krześle, przyniósł ręcznik i wytarł jej twarz. Potem pomógł jej zdjąć mokry płaszcz i usiadł naprzeciwko, podsuwając sobie krzesło. Pogłaskał ją po ręku, żeby opanować emocje, i jeszcze raz zapytał o minione wydarzenia. Wtedy Marta się rozpłakała.
— No masz ci los. Co ja mam teraz zrobić? — Podrapał się po brodzie. — Ja nawet chusteczki nie mam. Pani Marto, proszę nie płakać.
Marta na chwilę zakryła sobie twarz dłońmi i kiwając się do przodu i do tyłu, cicho płakała kilka minut. Pociągała nosem, wycierała go rękawem i wzdychała.
— I co ja mam z panią zrobić? Proszę nie płakać. Może herbaty zagotuję?
— Nie, nie trzeba. Już mi przechodzi.
Podniosła się, otarła twarz i podeszła do okna. Przez chwilę stała w milczeniu i patrzyła na pustą ulicę, a potem się odwróciła i dość spokojnie opowiedziała całe zajście.
— O matko ty moja. Pan doktor?
— Tak. Pan doktor.
Pan Józef pokręcił głową i znów pogłaskał się po nieogolonej brodzie.
— To może lepiej, jak pójdę po moją Zochę. Zostanie z panią, a ja poszukam coś z tymi zamkami.
— Nie. Nich pan nigdzie nie idzie. Ja zadzwonię i pani Zosia przyjdzie. Ja nie wiem, co mu zrobiłam. Może zaraz policja po mnie przyjedzie?
— A gdzie tam policja. Kto zawiadomi policję? Co im powiedzą, że żona mężowi parasol, za przeproszeniem, w tyłek wsadziła?
Pan Józef ryknął ze śmiechu, machnął ręką i poszedł do telefonu, który wisiał na ścianie w kuchni. Wystukał numer, coś szeptem pogadał i za kilka minut pani Zosia była na miejscu. Zrobiła herbatę i usiadła z Martą na miękkiej kanapie w salonie. Objęła ją ręką i cicho szeptała.
— Nic się nie bój. Nie damy cię, dziecino, skrzywdzić. Celina by się w grobie przewróciła, gdybym ci nie pomogła, a dziadowi tak dobrze.
— Ale ja mu krzywdę zrobiłam, pani Zosiu! — Marta znów zaczęła płakać.
— A tam. Lekarzowi krzywdę. Nic mu nie będzie. Najwyżej na tyłku nie usiądzie przez jakiś czas. Sam sobie winien. Taki porządny się wydawał człowiek, a tu proszę. Lekarz to lekarz. Zawsze pielęgniarkę na dyżurze obróci.
Rozdział 2
Pogodzić rodziców
Po dwóch dniach do domu wpadła Michasia. Nie rozbierała się nawet z kurtki, tylko stanęła przed matką z nachmurzoną miną. Ręce położyła na biodrach jak stara przekupka, zmarszczyła czoło i patrzyła na nią groźnie.
— Ojciec dzwonił. Co ty, mamo, wyprawiasz?
— Ja? — Marta wzruszyła ramionami, a pani Zosia zaraz zaczęła ją usprawiedliwiać.
— Mama nic nie robi.
— Tata powiedział, że chcesz się z nim rozwieść. — Michasia nie ruszała się z miejsca.
— Tak, w poniedziałek jadę do Elbląga. Już jestem umówiona z adwokatem — odparła Marta całkiem spokojnie. Nawet nie podnosiła wzroku na córkę, która była wściekła jak osa. Sapała ze złości i tupała nogą o posadzkę.
— Tobie całkiem odbiło. Co za dupka sobie znalazłaś?
— Ja?
Marta ponownie wzruszyła ramionami. Spokojnie podniosła się i nie zwracając uwagi na córkę, poszła do kuchni dopić poobiednią kawę. Michasia zaraz przyszła za nią i dalej rozzłoszczona trzymała się pod boki.
— Tata leży w szpitalu, a ty chcesz się rozwieść?
— Córeczko, to nie twoje sprawy. Zbyszek będzie twoim tatą, ale nie moim mężem i to wszystko na ten temat.
Pani Zosia zastąpiła drogę Michalinie i tak jak ona złapała się pod boki. Nogę wysunęła do przodu i pukała palcami o podłogę.
— To pan doktor poszedł na kurwa mać, a teraz na panią Martę zwala, a ty, dziecinko, nie mieszaj się do rodziców.
— Boże, co się w tym domu wyprawia! Niespełna miesiąc mnie nie ma, a już wariujecie!
Michasia złapała się za głowę i wyszła z kuchni. Zbiegła po schodach na dół i zaraz obie kobiety usłyszały mocne trzaśnięcie drzwiami. Potem cisza znów zapanowała w domu. Pani Zosia zajęła się zmywaniem naczyń, a Marta stała oparta o parapet i patrzyła na ulicę.
Skuleni z zimna ludzie szybko przemykali po chodniku. Niektórzy robili zakupy w licznych tutaj sklepach, inni szli do kościoła na mszę, a trzech mężczyzn dyskutowało w bramie starej, jeszcze nieodremontowanej kamienicy.
— Pani Marto, trzeba będzie od poniedziałku otworzyć aptekę. Ludzie się dobijają, kręcą. Gdzie mają kupić lekarstwa?
— Na nowym osiedlu mają aptekę. — Marta odwróciła się i krótko odparła gosposi.
— Ale ludzie tam nie lubieją chodzić. Tamten młody magister to taki nieużyty człowiek.
— Pani Zosiu, bo nie zna środowiska. Obcy i nowy, boi się, że zabiorą mu koncesję.
— Koncesję? Jaką koncesję? — Gosposia zerknęła na Martę.
— Pozwolenie.
— To co on, leki lipne pod ladą sprzedaje? — Pani Zosia odstawiła talerze do zlewu i zastąpiła Marcie drogę. Przymrużyła oczy i patrzyła podejrzanie.
— Nie, ale sama pani wie, jak to jest. Ile razy coś bez recepty się sprzedaje, bo ktoś nie dostał się do lekarza?
— Bo to zawracanie głowy, żeby ciągle za byle pastylką latać po receptę. Przecież wiadomo, że ja od lat biorę enap na nadciśnienie, to i brać na wiek wieków amen będę.
— Ale tak nie wolno, pani Zosiu.
Gosposia machnęła ręką i zajęła się swoją pracą, ale po chwili znów podeszła do Marty.
— To może teraz, jak Michasia przyjechała, to ja pójdę do siebie. Będzie pani miała towarzystwo.
— Oczywiście. Dam sobie radę. Już mi nerwy przeszły, a w poniedziałek jeszcze będzie zamknięte. Mam masę spraw do pozałatwiania.
Marta wstawiła filiżankę do zlewu, poklepała gosposię po ramieniu i uśmiechnęła się.
— Najpierw niech pani ten rozwód załatwi. Ja zrobię zakupy i podrzucę, przecież musi mieć pani co w niedzielę do garnka włożyć.
Marta przyniosła z sypialni torebkę i podała pani Zosi sto złotych.
— Mogą być dwa schabowe i serek wiejski dla mnie. Dwa pomidory i jakiś sok grejpfrutowy.
— A chleb? — Gosposia otarła ręce w ścierkę i schowała pieniądze do kieszeni.
— Ale tylko połówkę. Kto to będzie jadł?
— A zapomniałam, że wy obie się wiecznie odchudzacie. Nie wiem, po kim to jest, bo pani Celina to przecież szczuplutka była. Na koniec to sama skóra i kości z niej zostały.
— Dobrze, pani Zosiu. Dość mam przykrych spraw, więc dajmy spokój ze wspominkami.
— Ludzie teraz to nie lubieją wspominać swoich przodków, a to źle. Trzeba znać swoje korzenie.
— Ja znam swoje. To jest dom moich rodziców, przecież pani wie, a na Zydlągu jeszcze stoi chałupa po dziadkach.
— I niszczeje — zrzędliwie dodała Zosia.
— Michasia skończy studia i jak będzie chciała, to sobie ją wyremontuje. Przynajmniej będzie miała gdzie mieszkać.
— A pani tutaj zostanie sama, ma się rozumieć?
Pani Zosia dziwnie popatrzyła na Martę i uśmiechnęła się szelmowsko.
— Sama, sama, pani Zosiu. Lata swoje mam, gruba jestem, nieatrakcyjna.
— Chłopy grube lubieją. O, ten dyrektor z mleczarni. Wdowiec od trzech lat. Nadałby się pani.
— Pani Zosiu! — Marta podniosła głos na gosposię.
— Dobra. Ja tam swoje wiem. Kobiecie samej to źle na świecie. Ja mam dwie sąsiadki. Same siedzą i biedę klepią. Nie tyle, że brak im pieniędzy, ale co taka sama zrobi? Ciągle Józka wołają, bo trzeba gwóźdź przybić, albo rura cieknie.
— Niech pani pilnuje męża, bo jeszcze jakaś pani go zabierze! — Marta roześmiała się.
— A pilnuję, a pewnie. Zawsze za nim zaraz lecę. Ta spod jedynki to od razu spódnicę podwija, żeby krótsza była i nogi wystawia. Głupia jaka, myśli, że ja oczu nie mam? A pani wie, że ten kulawy z dworca, no ten, Kazik Kapusta, to ma aż dwie baby? Uganiają się za nim i dogadzają mu jedna przez drugą, bo liczą, że się któraś załapie i do urzędu pójdzie na rejestrację.
— Pani Zosiu, a co mnie Kapusta obchodzi. — Marta była rozbawiona opowieściami z miasta.
— A to, że jak się chłopy dowiedzą, że taka pani wolnego stanu jest, to jak muchy do lepu się zlecą i żaden grubego brzucha nie będzie wypominał.
— Dobrze, pani Zosiu.
— A Bednarkowa, to pani wie? W pół roku po pogrzebie, a już nowy facet jej na chałupie siedzi i jaka ona gruba?
Marta nie chciała tego więcej słuchać. Minęło rozbawienie, a ogarnęło ją przerażenie. Wrzuciła do zlewu łyżeczkę po kawie, która leżała na parapecie, i poszła na drugie piętro do gabinetu. Usiadła za biurkiem, westchnęła ciężko i włączyła komputer. Najpierw przejrzała pocztę, a potem uzupełniła zamówienie leków i wysłała do hurtowni w Elblągu. Na koniec weszła na stronę pasłęckich nieruchomości i przeleciała po ogłoszeniach. Na chwilę się zastanowiła. „Nie szkodzi, że tu są moje korzenie, ale nie zostanę w tej dziurze. Ludzie mnie zjedzą jak nic. Będą wystawiali jak krowę zarodową na przetarg co lepszemu byczkowi”. Wzdrygnęła się, zmieniła stronę na ciągle wyświetlającą się wszędzie reklamę nowego portalu matrymonialnego. Nie logowała się na nim, tylko przejrzała listę kobiet w swoim wieku. Po godzinie zamknęła portal i jęknęła. „Boże, ile tego jest, wszystko samotne, rozwódki, wdowy i jakie wysztafirowane, a pozycje na tych zdjęciach, jakie mają. Lale z wodewilu albo z miłosnej farsy na dobranoc dla dorosłych”. Pokręciła głową i roześmiała się. „Czego to baby nie wymyślą, żeby skusić jakieś męskie portki”.
Wyłączyła komputer i zeszła na dół. Pani Zosi już nie było, więc usiadła w salonie i włączyła sobie telewizor. Obejrzała Teleexpress i miała zejść do apteki, żeby zrobić porządki, gdy do salonu weszła Michasia. Usiadła na fotelu i wcale się nie rozbierała. Nic też nie mówiła, tylko patrzyła bezmyślnie na reklamy.
— Głodna jesteś? Pani Zosia ugotowała jarzynową — zagadnęła ją Marta.
Michasia ciężko westchnęła i przesiadła się na kanapę do matki. Położyła głowę na jej ramieniu i szepnęła:
— Nie dasz się ojcu przeprosić?
— Nie i nie chcę o tym panu rozmawiać.
— Panu? Mamo, jak tak możesz mówić? — Na te słowa odsunęła się od matki jak od trędowatej osoby.
— Normalnie. Ojciec twój wybrał inną drogę i niech sobie teraz po niej spaceruje.
— Tata mi powiedział, że lektorka go zbałamuciła.
— Zbałamuciła? — Marta roześmiała się i wyłączyła telewizor. — Dziecko drogie, ile ty masz lat? Zbałamuciła? Jasne, bez jego udziału. Rozbierz się. Nagrzeję ci zupę.
— Nie chcę. Najadłam się potąd. — Podniosła rękę i przejechała dłonią w poprzek na wysokości czoła.
— Kolejna dieta odchudzająca — zażartowała Marta.
— Mamo, ty sobie żarty robisz, a to poważna sprawa.
— Nie, Michasiu. To jest już po sprawie i bardzo cię proszę. Nie chcę rozmawiać na temat tego pana.
— Ale to mój ojciec.
— Oczywiście, ale nie mój mąż. W poniedziałek jadę do adwokata i zakładam sprawę rozwodową.
— Tak szybko? Dlaczego? Zastanów się, a w ogóle tata prosił, żeby mu przynieść piżamę i kilka rzeczy.
— Proszę bardzo. A, i niech ojciec odda klucze. Zresztą jeden zamek już zmieniony.
— Ojciec nie może przyjść do własnego domu?! — Michasia zaczynała podnosić głos ze zdenerwowania.
— Nie. To nie jego dom i jego noga więcej tutaj nie postanie. Możesz mu powtórzyć.
Po tak ostrej wypowiedzi Michalina wstała i ponownie wyszła z domu. Pokazała się dopiero wieczorem. Nic nie mówiła, spakowała kilka rzeczy ojca i z wypchaną walizką przyszła do salonu.
— Może chcesz zobaczyć, co wynoszę!? — prawie wykrzyczała.
— Michasiu, może trochę innym tonem do matki. To nie ja jestem przyczyną tego wszystkiego.
— Ale nie możesz ojca o wszystko obwiniać i wyrzucać z domu.
— Obwiniać ojca? Czy ty nic nie rozumiesz? To on pieprzył się z jakąś babą w szpilkach na swoim biurku w swoim gabinecie. Sapał i jęczał, świecąc gołą dupą na wierzchu. Obrzydliwe, wstrętne i ty mnie jeszcze będziesz prostowała!? — Teraz Marta wyprowadzona z równowagi podniosła głos.
— Ktoś ci naopowiadał głupot. Nie znasz tych małomiasteczkowych plotkarzy.
— Ja to widziałam, Michasiu. Na własne oczy i koniec dyskusji. Może ci się to nie podobać, ale ja już nie będę na ten temat rozmawiała. I jeszcze jedno, ale muszę się zastanowić.
— Co takiego? Co jeszcze wymyśliłaś w swojej złości? — warknęła i złapała za walizkę.
— Sprzedamy wszystko i wyprowadzamy się do Gdańska. Powiedz ojcu, że w poniedziałek mnie nie ma, więc pod nadzorem pani Zosi może tutaj przyjść i zabrać swoje rzeczy, tak żebym go nie widziała.
— Ojciec nie może. Jest po operacji. Hemoroidy mu pękły.
Marta ryknęła śmiechem. Złapała się za brzuch i rechotała kilka minut. Co chwilę nachylała się do przodu, potem podnosiła się, ocierała łzy i dalej się śmiała.
— To nie jest wcale śmieszne, mamo — Michalina skrytykowała matkę, ale widząc ją zgiętą w pół ze śmiechu, odwróciła się obrażona i wyszła z domu. Marta jeszcze kilka dobrych minut nie mogła opanować chichotu. Ocierała oczy z łez i dalej dosłownie gdakała nad dolegliwościami biednego eksmałżonka.
Wieczorem wróciła córka i od razu poszła do siebie na drugie piętro, nie rozmawiając wcale z matką. Nawet przy niedzielnym śniadaniu nie odezwała się ani słowem. Jadła powoli przygotowaną kanapkę i obserwowała matkę. Nie pomagała jej też przy obiedzie. Spakowała kolejną walizkę i o czternastej, gdy Marta nakrywała do stołu, ostentacyjnie wyszła z domu. Wróciła wieczorem na chwilę i jeszcze raz usiłowała nawrócić matkę na odpowiednie tory. Tłumaczyła, prosiła, aż wreszcie wrzasnęła na nią kilkoma epitetami i pojechała do Gdańska. W nocy przysłała Marcie długiego maila z kolejną gadką umoralniającą. Na zakończenie jednak dołożyła przeprosiny i prośbę o zastanowienie się. Rano kolejny mail i wreszcie telefon tuż przed jej wyjazdem do Elbląga. Nawet się nie przywitała, tylko naskoczyła na Martę:
— Jak złożysz pozew rozwodowy, to ja więcej się do ciebie nie odezwę. Nie możesz rozwalać rodziny. Tata bardzo żałuje. Nie można tak od razu przekreślać człowieka! — Trzepała ozorem, nie dopuszczając matki do głosu, aż wreszcie się uciszyła i zapytała zdziwiona: — Dlaczego nic nie mówisz?
— A po co? Możesz już przestać się do mnie odzywać. Właśnie wychodzę z domu. Cześć.
Wkurzona zachowaniem córki wyłączyła całkiem telefon, pośpiesznie się ubrała i wyszła. Marta nie miała samochodu, bo właściwie nigdy nie był jej potrzebny. Do sklepu miała blisko, do kościoła blisko, pracowała w aptece na miejscu, a na dalsze wyjścia jeździła z mężem, tak że teraz musiała skorzystać z autobusu. Wcześniej w Internecie sprawdziła rozkład jazdy i o dziesiątej pojechała do Elbląga. Tam taksówką na Plac Słowiański do umówionego adwokata, a potem odprężający spacer po mieście, zakupy, które są zawsze wspaniałym lekarstwem na babskie boleści psychiczne, i mocna kawa w małej kawiarence na ulicy Pierwszego Maja. Następnie wizyta w biurze nieruchomości i kolejna poważna decyzja.
— Sprzedaję rodzinny dom i aptekę, i dom dziadków. Wszystko. Nie będę żyła w tym mieście. Nie będę patrzyła, jak się ze mnie śmieją, jak szydzą albo swatają z byle dziadem. Wyjadę do Gdańska albo gdzie mnie oczy poniosą. Michasia trzyma stronę tatusia. Jej sprawa, ja mam dość tego wszystkiego.
Rozdział 3
Marta się zawzięła
Od wtorku Marta normalnie pracowała. Właściwie nie normalnie, bo kolejka cały czas stała i nawet na pięć minut się nie zmniejszała. Ludzie jakby się zmówili i potrzebowali pół tony leków — na katar, biegunkę i inne dolegliwości. Niektórzy upierdliwie dyskutowali, kazali jej szukać tańszych zamienników, inni narzekali na opieszałość jej obsługi, jeszcze inni dziwnie się przyglądali jej twarzy i wtedy Marta wpadała w panikę. Wydawało jej się, że cały świat wie o jej rozwodzie, o zdradzie Zbyszka, o świństwie, jakie jej zrobił. Czasem też myślała, że i tak wszystko spadnie na nią. Jak to w małym miasteczku prawda zostanie przekręcona i właśnie ona zostanie rozpustną zdrajczynią, bo przecież nie pan dyrektor, znany i lubiany lekarz.
Wieczorem Marta ledwie żyła. Usiadła na kanapie, nogi położyła na stoliku i stękała. „Chyba się zmówili na mnie wszyscy. Ludzie kochani, a teraz muszę jeszcze leki uzupełnić i zestawienie do NFZ-etu zrobić, bo kasy nie dostanę”.
Pomasowała łydki, pokręciła stopami i po pół godzinie ciężko poczłapała na górę w starych kapciach, szurając po podłodze jak wiekowa staruszka. Najpierw odgrzała sobie obiad, który podrzuciła jej pani Zosia, a potem poszła do łazienki. Nalała wody aż po brzeg wanny i leżała. Patrzyła na sufit, na szafki i wymyślała aranżacje swojego nowego mieszkania. Liczyła na szybką sprzedaż i wyprowadzkę z Pasłęka, choć agent z biura nieruchomości straszył ją, że wszystko może potrwać nawet kilka lat. Właściwie nastawiła się już teraz, natychmiast na ucieczkę z miejsca, które sprawiło jej tak dużo bólu. Nie płakała, nie rozpaczała i sama się dziwiła swoim zrównoważonym, zimnym zachowaniem. Po prostu nie dopuszczała do siebie żadnych złych myśli, żadnych rozważań. Powzięła decyzję jak za dawnych studenckich lat i tak miało być. Czekała tylko na sygnał o sprzedaży.
Po kąpieli ponownie poszła do apteki i zrobiła stosowne wydruki. Przejrzała cały sznur pozycji. Odznaczyła kilka linijek i chwilę się zastanowiła, a potem wkleiła wszystko do nowego zamówienia. Jeszcze raz skontrolowała i wysłała do hurtowni. Przejrzała płatności i zrobiła dwa przelewy, a potem, jak nigdy nic, niesamowicie zmęczona poszła spać.
Kolejny dzień był znacznie spokojniejszy, więc przekładała lekarstwa na półkach i wycierała kurze. Wypiła spokojnie kawę i posiedziała z książką w rękach. Dopiero przed samą siedemnastą do apteki wszedł starszy mężczyzna. Nie poznała go od razu, bo kapelusz miał naciągnięty na czoło. Dopiero jak podszedł do okienka i pociągnął nosem, przyjrzała mu się dokładnie i aż znieruchomiała. Maksymilian Poznański stał przed nią. Zdjął kapelusz i ukłonił się, a światło odbiło się od jego całkiem nieowłosionej głowy. „O ludzie, pani Zosia już wypaplała i facet w konkury przyszedł”. Odsunęła się o krok do tyłu i zrobiła groźną minę. „Trzeba odstraszyć dziada, a panią Zosię ze skóry obedrę”, pomyślała.
Mężczyzna wyciągnął z kieszeni książeczkę z receptami, po raz kolejny pociągnął nosem i kiwnął głową na przywitanie.
— Dzień dobry, pani magister. Dopadło mnie, jak nie wiem. Doktór Misiewski aż za głowę się złapał.
Marta zerknęła na listę leków i pokręciła głową.
— O, naprawdę. Zapalenie oskrzeli czy płuc?
— Płuc. Ledwie żyję, pani magister.
— Panie Maksymilianie, dam panu jeszcze coś na osłonę żołądka.
— Wszystko mi jedno. Obym dojechał do domu i jak się wtulę w kołdrę, to chyba z tydzień będę spał.
— A Julka jest może w domu? Kto panu choć herbatę poda?
— Nie. Jest w Olsztynie.
— To może ja panią Zosię podeślę? Coś panu ugotuje?
— Nie, dziękuję. Mama mojej sekretarki przychodzi w soboty do sprzątania, zadzwonię po nią, ale najpierw muszę się wyspać.
— To jest antybiotyk. — Marta położyła na ladzie białoniebieskie opakowanie. — Wystarczy raz dziennie, bo jest o przedłużonym działaniu, ale ten — dołożyła kolejne pudełko — trzeba brać dwa razy dziennie, tylko nie później niż o osiemnastej, bo pan nie pośpi.
— Więc dzisiaj nie będę brał.
Mężczyzna wyjął chusteczkę, odsunął się od okienka i głośno wydmuchał nos.
— Skoro chce pan spać, to lepiej nie brać. Osiemdziesiąt osiem pięćdziesiąt poproszę. — Marta położyła paragon na ladzie i uważnie popatrzyła na pana dyrektora Pasłęckich Zakładów Mleczarskich.
— Dziękuję, pani magister.
Mężczyzna spakował lekarstwa, książeczkę wsadził do kieszeni, podniósł kapelusz w ukłonie, pociągnął nosem i wyszedł, a Marta patrzyła za nim i się zastanawiała. „Niby porządny człowiek. Na stanowisku, bogaty, wykształcony i taki ułożony, ale żebym ja miała cokolwiek z takim, a w życiu”, wzdrygnęła się zniesmaczona, a potem jeszcze siebie zganiła: „Ale jestem usłużna, po co ja z tą panią Zosią wyskoczyłam? Zaraz by mnie z nim swatała”. Znów zajęła się przekładaniem lekarstw.
Przed zamknięciem jak zwykle wpadło jeszcze kilku klientów po leki i na spokojnie tuż po osiemnastej Marta zamknęła aptekę. Jak zwykle zrobiła podsumowanie dnia, zabrała karton do pakowania i wyszła do mieszkania. Zjadła porcję jogurtu z musli i usiadła przed telewizorem. Obejrzała program publicystyczny i poszła do sypialni. Otworzyła szafę ubraniową i zaczęła przeglądać garderobę. Letnie sukienki poskładała równo w kostkę i włożyła do kartonu. Na wierzch dołożyła białe spodnie i zakleiła pudło taśmą. „Do lata powinno się sprzedać wszystko”. Kopnęła karton pod ścianę i popatrzyła na mężowskie ubrania. „Ciekawe, kiedy on zabierze to wszystko. Ja mu na pewno nie będę pakowała!”. Ze złością zasunęła drzwi i poszła do łazienki. Przejrzała kosmetyki i wszystkie mężowskie odstawiła na pralkę. „Niech mu Misia zabierze, skoro tak obstaje za tatusiem. Swoją drogą musiał jej niezłych głupot naopowiadać, że tak go broni. Przejdzie jej. Młoda jest, nerwy ją poniosły”, westchnęła ciężko i zdjęła ręczniki. Wrzuciła wszystko do kosza na brudną bieliznę i poszła z nim do pralni. Posortowała, rozdzielając swoje rzeczy, i nastawiła pranie. Potem popatrzyła na kupkę białych koszul. „Ciekawe, kto mu teraz wszystko wypierze i wyprasuje, bo na pewno nie pani Zosia. Ta by mu z drugiej strony poprawiła”, roześmiała się na cały głos i zwinęła koszule w węzełek. Postała jeszcze chwilę i zastanawiała się, co z nim zrobić. „Przecież to wszystko nie będzie mi się walało po domu? Trzeba jednak spakować pana doktora”.
Z takim postanowieniem poszła na strych po walizkę, ale ściągnął ją na dół hałasujący telefon. Zanim zeszła, sygnał już ucichł, więc rozzłoszczona zerknęła na nazwisko dzwoniącego. „O, proszę, coś się panu eks zachciało. Niech dzwoni do bólu”. Wyłączyła całkiem aparat i ponownie poszła na strych. Wyjęła walizkę i wielką, jutowa torbę z IKEA. Wtedy znów zabrzęczał telefon, ale tym razem stacjonarny. „Niech dzwoni, to na pewno on. Ma pielęgniarki i panią lektorkę. Niech skaczą nad nim”.
Po kilku dzwonkach telefon zamilkł, ale przed dwudziestą drugą znów zadzwonił i Marta odruchowo podniosła słuchawkę.
— Dobry wieczór. Nie odkładaj słuchawki. Musimy porozmawiać — mówił spokojnie Zbyszek.
— Nie musimy.
— Masz prawo być wściekła. Ja też.
— Tak, a ty niby na co?
— Za okaleczenia. Nie będę wnosił sprawy do prokuratury.
— A możesz sobie wnieść. Proszę bardzo, tylko opowiedz dokładnie, jak posuwałeś tę babę. Na pewno będą mieli ubaw po pachy.
— Marta, stało się, nie roztrząsajmy. Wiem, że wniosłaś pozew o rozwód z mojej winy.
— Nie.
Przez chwilę zapanowało milczenie, tylko ciężki oddech było słychać w słuchawce aparatu.
— Nie wniosłaś? — Zbyszek zapytał drżącym głosem.
— Wniosłam, ale bez orzekania. Nie chcę prania brudów.
— Dziękuję.
— Ale ty pakujesz się i wynosisz, nie chcę cię oglądać.
— No właśnie, ja w tej sprawie.
— Z domu nie dostaniesz nic.
— Nie chcę nic. Daj spokój. Chce zabrać swoje osobiste rzeczy. Jak możemy to załatwić?
— Masz numer do pani Zosi, to się z nią umów. Mogę na sobotę i niedzielę wyjechać, będziesz miał czas.
— A ona będzie mi gderała nad głową.
— Niestety na to nie mam wpływu. Coś jeszcze? — Marta czuła wyraźną przewagę nad eksmężem.
— Więc o której mogę być?
— Do czternastej pracuję, tylko niech się zastanowię, gdzie… — zawiesiła głos. — Mało ważne. O piętnastej mnie nie będzie. Masz dobę i żebym cię więcej na oczy nie widziała.
Nawet nie czekała na odpowiedź. Wyłączyła telefon i wkurzona przeszła kilka kółek po mieszkaniu. „Doba mu wystarczy i nic mnie nie obchodzi”, podsumowała swoje rozmyślania, a ponieważ znów trzęsły się jej ręce z nerwów, zeszła do apteki po tabletki na uspokojenie. Wzięła od razu dwie, popiła wodą i poszła spać. Zanim jeszcze tabletki zadziałały, przypomniało jej się, że musi powiesić pranie, więc ponownie poszła do pralni. Potem z koszem pełnym mokrych rzeczy wspięła się na strych i gdy schodziła, oczy dosłownie jej się kleiły.
Rano obudziło ją pukanie do drzwi sypialni. Otworzyła nieprzytomnie oczy i popatrzyła na świat, potem na zegarek i jęknęła:
— O rany, dwunasta, ale pospałam. Wykończy mnie ten eks. — Podniosła się i otworzyła drzwi.
— To niepodobne. Jak można tyle spać? Ludzie pod apteką stoją i Kujawińska, ta od magla, aż przyszła do mnie, bo żadnej kartki na drzwiach nie ma.
— No nie ma, pani Zosiu. Eks wczoraj dzwonił.
— A, rozumiem. Jasna cholera panią trafiła. Wcale się nie dziwię. — Gosposia poprawiała łóżko, zanim jeszcze Marta zwlekła się z niego.
— Trafiła. Wzięłam tabletki i zasnęłam.
— A po co tabletki? Sama pani wie, co to za świństwo, i po co się truć?
— Pani Zosiu, eks będzie się wyprowadzał. Ma czas w sobotę od piętnastej do piętnastej w niedzielę. Czy mogłaby pani tutaj być? Wolę, żeby pani miała na niego oko.
— A pewnie, że będę miała oko. Nic nie ruszy, co nie jego, ale co cenniejsze rzeczy to niech pani od razu zamknie w aptece, tam nie wejdzie, ma się rozumieć? — Gosposia chodziła za Martą i trajkotała.
— Dobrze, pani Zosiu, ale proszę, niech pani nic mu nie gada. Niech się pakuje i wynosi.
— Nie gadać? — Pani Zosia złapała się pod boki i uśmiechnęła do Marty. — To się nie da, pani Marto. Nie wytrzymam. Jak mi Bóg miły, nie wytrzymam.
— Proszę. — Marta złożyła ręce jak do pacierza.
— To niech mi pani też da tabletkę, bo nie zdzierżę.
Marta roześmiała się i przytuliła gosposię.
— Jest pani kochana.
— Niech pani otwiera szybko aptekę, a ja zrobię pani śniadanie, bo ludzie potrzeby mają.
Marta poszła do łazienki, szybko się umyła, ubrała i zeszła do apteki. Otwierając, od razu przepraszała ludzi, bo gderali niemiłosiernie. Obsłużyła wszystkich dość sprawnie, a potem dopiero zjadła przyniesione kanapki. Nawet nie marudziła, że za dużo chleba, że za grubo masła. Jadła i uśmiechała się do pani Zosi.
— To ja zrobię kawy, a pani przygotuje mi te tabletki od nerwów, żeby mnie apopleksja nie trafiła — sapnęła i wyszła z apteki tylnymi drzwiami, a Marta dokończyła kanapki. Oblizała się i pokiwała głową. „A niech mnie. Niech szlak trafi te wszystkie diety!”. Umyła ręce i przejrzała zrealizowane recepty. Wtedy do apteki wszedł kolega męża, anestezjolog, doktor Tkaczyk.
— Witaj, Marto — przywitał się z uśmiechem.
— Cześć. Coś potrzeba?
— Mnie nic, ale Zbyszek chciałby jeszcze jedną piżamę i ze dwie pary gatek.
Marta nabrała głęboko powietrza i pokręciła dolną szczęką na boki, zaciskając zęby.
— Marta, wiem, że wam się coś walnęło, że Zbychu sfiksował z tą lektorką, ale daj chłopu pożyć.
— Poczekaj, już przynoszę. Albo nie. Idź na górę. Jest pani Zosia, to ci zapakuje.
— Marta. — Doktor Tkaczyk zastąpił jej drogę.
— Nie chcę o niczym rozmawiać. Przyszedłeś po gacie kolegi, więc bierz i spadaj.
— Marta! — Złapał ją za ręce i uśmiechnął się. — Nie możesz być taka nieugięta.
— Jurek. Nie chcę tego roztrząsać. Nie chcę rozmawiać i nie chcę go widzieć. Ten człowiek dla mnie nie istnieje.
— Ale się zawzięłaś. Wyluzuj.
— A co ty byś zrobił na moim miejscu? Miałam pogłaskać go po pupci, a tej lali podłożyć poduszeczkę, żeby sobie siniaków o biurko nie zrobiła? Jurek, to ty wyluzuj. Idź po te gacie i rozmowy nie było, bo jeszcze się ze wszystkimi pokłócę.
Mężczyzna puścił jej ręce i podniósł dłonie do góry na znak poddania, a potem obszedł ladę i wyszedł z apteki prosto na schody prowadzące do mieszkania. Nie zamykał drzwi i Marta dzięki temu słyszała donośny głos pani Zosi gderający na eksa. „U, będzie miał Zbychu od niej w sobotę. Ona mu da popalić, ale należy się”.
Rozdział 4
Małomiasteczkowe ploty
Cały weekend Marta spędziła sama w pensjonacie, w Ostródzie. Nudziła się jak mops, choć sporo czytała, żeby zabić myśli i złość. Spacerowała, mimo że pogoda była kiepska, przez ponad dwie godziny po nadbrzeżnym parku. Zajrzała nawet do kościoła, ale jakiś diabeł ją pogonił ze świętego miejsca. Obiad zjadła w restauracji na mieście, a o osiemnastej piętnaście warszawskim autobusem PKS wróciła do Pasłęka i z lękiem weszła do domu. Cisza była i wszędzie ciemno. Dziwnie nieswojo się czuła, wchodząc po schodach do mieszkania. Całkiem wystraszyła się, kiedy usłyszała potężne chrapnięcie. Gorąco uderzyło ją po głowie, nogi się jej ugięły, a w gardle zrobiło się całkiem sucho. Zwilżyła językiem usta, przełknęła ślinę i z zaciśniętymi pięściami, gotowa do boju wpadła do salonu. Nie zapalała światła, bo z tej strony uliczna latarnia dość dobrze oświetlała pomieszczenia, tworząc miły nastrój. Była gotowa do walki na śmierć i życie z niesubordynowanym eksmężem. Zrobiła kilka kroków, a potem zaskoczona stanęła przed kanapą i roześmiała się histerycznie, bo właśnie zobaczyła panią Zosię, niemiłosiernie zaciągającą. Gosposia poderwała się i popatrzyła nieprzytomnie.
— Co, co? Co się dzieje? A, miałam nic nie mówić. Ciii! — Pani Zosia przytknęła sobie palec do ust i dalej położyła się na kanapie, bez czucia. Jedynie przeciągłe chrapanie oznajmiało o jej życiu.
Marta nie zapalała światła. Delikatnie zdjęła jej buty i podniosła jedną nogę na kanapę, bo zwisała niewygodnie. Przyniosła koc, nakryła dzielną gosposię i na paluszkach poszła do sypialni. Zapaliła światło, weszła do środka, ostrożnie otworzyła szafę i przyjrzała się pustym wieszakom. Potem otrzepała z zadowoleniem dłonie. „No, i będzie już spokój”. Rozebrała się i zanurkowała do łóżka, bez żadnego mycia, ani składania ubrań. Za to rano pierwsze co, to długa kąpiel dla relaksu i higieny, a potem relacja pani Zosi.
— Słowem się nie odezwałam, jak mi Bóg miły, pani Marto. — Gosposia pięścią stukała się po obfitej piersi. — Tego drugiego, no tego, co zawsze do państwa na kolacje przychodził…
— Doktora Tkaczyka.
— O, o, dokładnie, to ja nie wpuściłam. Już wcześniej widziałam, jak mu oczka chodziły po mieszkaniu. Wypatrzy co dobrego, a potem okradnie.
— Pani Zosiu, to poważny człowiek, nie jakiś lump spod budki z piwem.
— Poważny, niepoważny, a co mnie będzie po kątach lustrował. Nasz pan doktor, a tfu, niech go jasna cholera strzeli. No, ten pani eks, chyba z pięć razy jeździł z bambetlami. Pakował i pakował, aż mu pot po skroniach ciekł. Jeden karton jak zapakował, to patyczak wybujały mało się w pół nie przełamał. Ogólnie wszystko w porządku było, tylko w komputerze to eks za długo siedział. Żeby coś tam pani nie nabroił.
— Myślałam, że w ogóle zabierze komputer z gabinetu?
— Ale samochód to on zabierze, tak? — dociekała gosposia.
— Tak — odparła spokojnie Marta.
— A ja bym nie dała. Co, będzie tę lafiryndę woził pani samochodem?
— Dobrze. Co zabrał, to jego. Więcej tu wstępu nie ma. Pani Zosiu, a przypadkiem nie złorzeczył na panią?
— A broń Boże, ja się nie odzywałam, to i eks nic nie mówił, ale na ręce cały czas mu patrzyłam. Nic z paninych rzeczy nie zabrał.
— Bardzo dziękuję, pani Zosiu. Teraz chyba nie wyrobię się z pieniędzmi, ale na święta pięćsetkę pani na pewno dorzucę.
— To jeszcze powiem, że Michasia dzwoniła — powiedziała z zadowoleniem gosposia.
— O! Coś mówiła?
— Ona nie, ale ja jej powiedziałam, co trzeba.
— I z jakim efektem? — Zaskoczona Marta przekładała swoje rzeczy w prawie pustej szafie.
— Ma przemyśleć i w niedzielę przyjechać, i panią jako matkę przeprosić. Jak nie, to ja się pofatyguję do Gdańska z moim Józefem i jej trochę skórę przetrzepię na tyłku, żeby rozum na miejsce powrócił.
Marta roześmiała się i nic więcej nie pytała. Zamknęła szafę, poszła do łazienki i zajęła się codzienną toaletą, ale pani Zosia stała za drzwiami i dalej relacjonowała wczorajsze wydarzenia.
— A podobno ta latawica to niejednego już przeleciała. W Elblągu to ją z liceum wyrzucili, bo ucznia zbałamuciła. Pani sobie wyobraża, małolata do grzechu zaciągnąć!
W czasie śniadania pani Zosia usiadła naprzeciwko i teraz z innej beczki wyciągała małomiasteczkowe plotki. Opowiadała o dziewczynie z Kronina, która zaszła w ciążę z wikarym z Zielonki, potem o innych paniach i panach, aż Marcie włosy się jeżyły na głowie.
— Kawy pani zrobić czy później do apteki przynieść? — Gosposia zmieniła temat, bo zauważyła groźne zmarszczki na czole Marty obwieszczające niezadowolenie.
— Tak, poproszę. — Marta zerknęła na zegarek i pokiwała głową.
Pani Zosia zajęła się myciem naczyń i na chwilę w kuchni zapanowała cisza. Tylko czajnik szumiał, ale gdy filiżanka stanęła przed Martą, znów zaczęła:
— U Bronków, tych co mieszkają tam za organistą, to też jakaś była awantura. Chyba baba mu się w końcu znarowiła, bo Bronek u organisty w szopie trzecią noc śpi.
— Zamarznie, przecież zimno.
— Flaszką się rozgrzeje. Pijakowi to nic złego się nie stanie. Nie ma co się nad takim litować.
— A skąd pani tak wszystko wie o ludziach? — Marta upiła kawy i zagadnęła.
— Zdarza się, jak do Mielczarkowej do mięsnego zajdę, to z kobietami postoję, ale krótko, bo czasu nie mam. Latem to w ogóle, jak w ogródku chłopy do piwa usiądą, to człowiek się nasłucha. Ostatnio to się ten od nas spod trójki chwalił, że zaliczył Kaśkę z kiosku, że cnotliwa to ona nie była. A stary Lucjan, no wie pani, ten stary szewc, opowiadał takie rzeczy, to aż się wierzyć nie chce! — Gosposia podsunęła Marcie kawałek ciasta i dalej mówiła: — Ich sąsiadka, ona pracuje na dworcu i widzi kto z kim z Elbląga przyjeżdża. Potem chlapie ozorem w domu i tak niosą wieści od jednego do drugiego.
— Chyba już się pogubiłam. Szewc mówił, czy ta z dworca? — Marta kręciła głową i słuchała z przerażeniem steku plotek.
— Oj, pani Marto, ta z dworca to sąsiadka szewców i ona chodzi do szewcowej, i trajlują. Szewc słucha i potem chłopom przy piwie opowiada.
— Oj ludzie, ludzie, wy naprawdę nie macie co robić, tylko zajmować się małomiasteczkowymi plotkami — podsumowała i znów zerknęła na zegarek. — Idę już.
— To ja posprzątam po tym panu eks, ugotuję pani zupę i zajrzę jutro.
Marta zeszła do apteki i zaraz wpadła w wir pracy, ale po głowie ciągle chodziły jej opowieści o paniach i panach z miasteczka. Chyba pierwszy raz nastawiła też ucha, gdy dwie starsze kobiety głośno rozmawiały o innych.
— Helenka od pani Jóźki to chyba ma cukrzycę, a wódkę z chłopami chleje — szeptała jedna.
— Nie gadaj, pani. To może wreszcie na tyłku usiądzie. Ja ją widziałam ostatnio w parku, jak na kolanach siedziała listonoszowi, obejmowała go i ćwierkała.
Na chwile przerwały szepty, bo pierwsza z nich podeszła do okienka i wsunęła książeczkę.
— Ja, pani magister, to poproszę jakiś zamiennik, najtańszy — od razu zaczęła, bez pytania o cenę.
— Pani Koziorkowa, nie wolno mi. Trzeba było lekarza poprosić.
— A tam, lekarz to swoje robi, bo mu płacą od sprzedanej sztuki. To jak, da mi pani najtańszy?
— Nie. — Marta ostro postawiła sprawę. Zerknęła na receptę i jeszcze raz potwierdziła swoją decyzję.
— To się porobiło. Tamten młody nie chce dać, pani nie chce, to trzeba będzie pojechać do Elbląga, bo wy wszyscy w zmowie. Tylko kasę robicie na biednych, a potem sami na egipskich piaskach tyłek grzejecie, a nas reumatyzm kręci na wszystkie strony.
— Proszę bardzo. — Marta nie wdawała się w dyskusję.
Pani Koziorkowa odsunęła się od okienka i zrobiła miejsce następnej, ale nie wychodziła. Czekała na sąsiadkę, a potem wyszły razem, dalej rozprawiając głośno o kolejnych znajomych. Do Marty zaczęło docierać, że za chwilę, jak się tylko wieści rozniosą, do czego na pewno przyczyni się gospodyni, miejscowe plotkary nie zostawią na niej suchej nitki. Przez takie obawy w ogóle nie wysadzała nosa poza obręb swojej posesji. Tylko apteka, mieszkanie i maleńki ogródek na tyłach kamienicy, ale i tam dopadł ją sąsiad, który prowadził piekarnię i od razu zagadnął:
— Witam, pani Marto, a co to, doktora nie widuję? Wyjechał gdzieś?
Na takie pytanie miała ochotę potaknąć, ale zdała sobie sprawę, że i tak go ludzie zobaczą i dopiero się zacznie.
— Nie. Dużo pracuje. Późno wraca, bo szykują wnioski unijne, żeby na wiosnę od razu poskładać.
— A samochodu też nie widzę.
Marta uśmiechnęła się, a w duchu aż nią zatrzęsło. „No, proszę, jaki obserwator. Szpicel cholerny”, zaklęła w myślach i zełgała na poczekaniu:
— U lakiernika, bo jakiś łobuz gwoździem zarysował pół boku.
— Ludzie to paskudna hołota. Nic nie poszanują. Pani Marto, a wie pani, że matematyczka z liceum się rozwodzi? Znalazła sobie innego w Olsztynie, jak na te studia jeździła.
Niespodziewana informacja Martę całkiem rozłożyła na łopatki. „Plotkarz, cholerny plotkarz. Tu wszyscy nic, tylko ludzkim nieszczęściem się napawają. Zaraz i mnie będą palcami wytykali. Tylko ciekawe, jaka wersja pójdzie w eter. On mnie czy ja jego zostawiłam? Kto kogo sobie znalazł, kto z kim śpi i pod jaką kołderką? Nie ma się nad czym zastanawiać, tylko zwiewać z tej dziury, bo człowieka zakraczą”, sama siebie utwierdzała w słuszności, bo jeszcze ciągle się wahała, czy aby na pewno dobrze robi, sprzedając całą ojcowiznę. Nie dyskutowała też więcej z sąsiadem, tylko poszła w drugi koniec ogródka i wygrabiała opadnięte liście. Sąsiad jednak nie dał za wygraną. Odczekał kilka minut, dłubiąc coś przy rowerze wnuka. Kiedy znów pokazała się bliżej domu, pochrząkał i przerwał prace.
— Pani Marto, a kiedy mogę zajrzeć do pana doktora? Żonie się tabletki kończą.
— Niech pan idzie do przychodni.
— Ale tam są kolejki, szkoda czasu. To może ja tylko przyniosę samą książeczkę — sąsiad dalej drążył temat.
— Nie. Proszę normalnie pójść do lekarza, bo może trzeba zmienić dawkę albo lek na inny, bardziej nowoczesny.
Sąsiad fuknął coś pod nosem, ale Marta nie zrozumiała. Tylko sama końcówka do niej dotarła: „… nieużyta baba się zrobiła”, i od razu złość ją taka wzięła na ludzi. Wróciła do domu i zamknęła się w mieszkaniu. Włączyła telewizor i siedziała wpatrzona w jakiś polityczny program, gdzie ludzie prawie skakali sobie do oczu. „Wszędzie to samo. Złość i zawiść. Czym wyżej tym gorzej”. Przełączyła na inny kanał, ale w głowie ciągle jej huczały plotki. „Oj, Boże, żeby szybko sprzedać dom. Agent mnie załamał, że to może potrwać nawet kilka lat i jak tu żyć? Zrobię się więźniem własnego domu, a ten Casanova z Bożej łaski będzie sobie fruwał z zadartym ogonem. Swoją drogą ciekawe, gdzie on mieszka? Pewnie w szpitalu, a może z tą lalą w Elblągu?”. Machnęła ręką. „A co mnie to obchodzi. Niech mieszka nawet na Księżycu. Ludzie najwyżej pogadają i zamkną gębę. Tylko co ja będę robiła przez zimę? Może jakaś praca naukowa?”. Uśmiechnęła się pod nosem. „Naukowa, w tej dziurze, chyba sama nie wiem, co mówię, i jeszcze w tym wieku. Czy mi się chce? W ogóle, jaki to wszystko ma sens?”.
Marta zaczynała powoli wpadać w dziwny, depresyjny nastrój, więc zeszła do apteki, wzięła sobie tabletkę, a potem położyła się wcześniej spać. Nawet nie słyszała, jak pani Zosia do niej zaglądała, dopiero rano przeczytała karteczkę z informacją.
Zakupy w lodówce, jutro nie przyjdę, bo jadę z Józiem do Olsztyna, do córki.
Kolejny dzień zapowiadał się spokojnie i w samotności. Jedynie klienci apteki i ich skwaszone miny, bo każdy coś miał do świata. Tego bolało, temu brakowało, a jeszcze innemu było w poprzek, więc otoczona takimi emocjami sama nie była w stanie wykrzesać z siebie pozytywnych myśli, dopiero wieczorem, jak grom z jasnego nieba zadzwonił telefon i Marta aż podskoczyła. Zanim podeszła do aparatu, który leżał w sypialni, burza myśli przeleciała jej przez głowę, bo ostatnio rzadko do niej dzwoniono. „Michasia, eks czy pani Zosia?”.
Bardzo się zdziwiła, kiedy na ekranie zobaczyła nazwisko agenta od nieruchomości. Dzwonił i dzwonił, jakby się paliło, więc szybko odebrała rozmowę i od razu uśmiech namalował się na jej twarzy.
— W przyszłym tygodniu, w piątek albo sobotę, przyjeżdża kupiec z Niemiec. Może nam się poszczęści. Będziemy oglądali w Giżycku, w Morągu i do pani zajedziemy. To starzy emigranci, chcą wrócić i jakiś interes otworzyć, a pani kamienica z apteką byłaby świetna. Tylko proszę, niech się pani nie upiera, że tam ma być koniecznie apteka.
— Ale ludzie się już przyzwyczaili — Marta mimo wszystko chciała postawić na swoim.
— Więc niech pani zostanie i dogadza ich przyzwyczajeniom. Ktoś, jak kupi, zrobi po swojemu, co będzie chciał, tak jak mówiłem. Kupiec będzie krytykował, a pani zachwalała swój towar. Takie są prawa rynku. Najlepiej niech pani w ogóle nie dyskutuje. Ja będę prowadził rozmowę. A, jeszcze jedno. Podniosłem cenę.
— Dużo?
— Tak, żeby po targach został okrągły milion dla pani.
— Nie przesadził pan? — Marta była zaskoczona i nie umiała pozbierać myśli.
— Dla takiego kupca, jak coś jest za tanie, musi być felerne — tłumaczył agent.
Na takie stwierdzenie Marta tylko przytaknęła. Trzysta tysięcy więcej jest olbrzymią kasą, więc głupotą byłoby oponowanie. Zatarła ręce i z zadowoleniem poszła do gabinetu. Usiadła za biurkiem i miała odpalić komputer, ale chwilę się zastanowiła. „Kilka lat do sprzedaży, a tu proszę, kupiec jest na zawołanie. Dobrze, niech się sprzeda, bo zwariować przyjdzie w tym więzieniu”.
Dopiero teraz zaczynało do niej docierać, jak żyła od wielu lat. Praca na parterze, mieszkanie na piętrze i kilka znajomych twarzy. Wypad na kolację do Elbląga i nuda z dnia na dzień. Teraz czuła, jakby się budziła. Nabierała chęci na inne, bardziej aktywne życie. „Jak ten agent opchnie mieszkanie w tym roku, na pewno muszę coś mu odpalić, bo naprawdę jakieś niesamowite szczęście się do mnie uśmiechnęło!”. Klasnęła w dłonie, zatarła ręce i włączyła komputer. Najpierw załatwiła zawodowe sprawy, a potem poszukała deweloperów w Gdańsku. Otwierała po kolei strony i oglądała plany nowych mieszkań. „Tylko kto mi tam wszystko zrobi i gdzie wybrać, a może jednak stare mieszkanie, takie z odzysku?”.
Skopiowała kilka planów do osobnego pliku, a potem wpisała w wyszukiwarce biura nieruchomości w Gdańsku i tam zaczęła szukać odpowiednich mieszkań. Zajęta tak intensywnie nawet nie spostrzegła, że jest środek nocy. Z wypiekami na policzkach oglądała zdjęcia mieszkań i plany. Potem jeszcze sporo czasu przewracała się na łóżku, przytaczając w pamięci obrazy.
Rano od razu nieprzespana noc odbiła się na jej twarzy i pierwsza pani Koziorkowa przywitała ją stwierdzeniem.
— O, pani magister to jakaś umęczona od rana.
Marta miała ochotę natychmiast wypalić coś złośliwego, ale ugryzła się w język i tylko ze skrzywionym uśmiechem potaknęła głową.
— Niech mi pani da te leki, co na recepcie. Tamten młody też nie chce, a doktorka powiedziała, że inne nie będą tak działały. Mówiła, że wybiórczo.
Marta zerknęła na receptę i zobaczyła co zapisała doktor Kowalewska, endokrynolog.
— Ale po ten lek musi pani przyjść w poniedziałek. Teraz nie mam.
— Jak to, a gdzie ja przyszłam? Apteka i leków nie ma?
— Pani Koziorkowa, nie mam wszystkich leków. Rzadko kto u nas choruje na… — chciała rzucić nazwą choroby, ale wszedł następny klient, więc nie mogła ujawniać stanu pacjenta przed obcymi.
— Zaraz zamówię i w poniedziałek po trzynastej już będzie.
— A na jutro się nie da? — pani Koziorkowa usiłowała postawić na swoim.
— Nie. W sobotę kurierzy nie jeżdżą. Czekała pani tyle czasu, więc trzy dni też panią nie zbawią.
Kobieta machnęła ręką.
— No, to co ja mam robić? Niech będzie. Na tym świecie to i tak nikt biednych chorych nie szanuje. Niech mi pani powie, ile to będzie kosztowało, bo z torbami całkiem pójdę.
Marta postukała w komputerze i uśmiechnęła się.
— Pięć trzydzieści na receptę.
— Tylko? To czego mi pani wcześniej nie mówiła? Ja głupia latałam tu i tam. To od razu dwa opakowania poproszę.
— Na recepcie jest tylko jedno, nie mogę, pani Koziorkowa.
— I znów będę chodziła do lekarza, a co to zmieni?
— Może trzeba będzie zmienić na inny hormon. Nie wiadomo, jak podziała na panią.
— A co to ja, królik doświadczalny jestem? — wyskoczyła Koziorkowa z gębą. Ręce podniosła do góry i machała nimi jak nawiedzona. Jeszcze chwila, a podskakiwałaby jak rozbrykana koza.
Marcie zaczynało brakować cierpliwości, więc nic się nie odzywała. Zajęła się następnym klientem, ale pani Koziorkowa jeszcze skakała i ględziła sama do siebie. Nie wyszła z apteki i ponownie wróciła do okienka. Niespodziewanie zaczęła rozmowę z innej strony. Wypytywała na temat leku, jaki jej lekarz przepisał. Tym razem przyciszonym głosem, trochę wstydliwie.
— Pani magister, a mnie to trochę zahamuje? Bo wie pani, roznosi mnie i mam taki pociąg, że chłop już się ode mnie ogania wieczorem.
Marta zerknęła na klientkę i pokiwała głową.
— Taka nadpobudliwość jest normalna przy nadczynności tarczycy.
— To mnie zahamuje?
— Trochę tak. Uspokoi się pani i pewnie pani przytyje.
— To może ja będę połowę tabletek brała. — Kobieta znów zaczęła swoje wywody.
— Pani Koziorkowa, lekarz zapisał taką dawkę i wie, co robi. Chyba że pani studia medyczne skończyła, to chylę głowę i nie wtrącam się.
— Pani to złośliwa się zrobiła, jak chłop panią zostawił — wypaliła Koziorkowa, a Marta stanęła sztywna. Nie odparła ani słowa. Zajęła się przeglądaniem leków, jakie wyświetlały się na monitorze, ale w głowie jej dosłownie huczało. „Już poszło w świat. Teraz się zacznie z tymi plotkarami”.
Rozdział 5
Farciara
W sobotę po obiedzie Marta krzątała się po domu i szukała sobie zajęcia. Pani Zosia sprzątała, a ona z nudów ponownie wertowała biura nieruchomości w komputerze. W myślach urządzała mieszkanie, meblowała pokoje dla siebie i Michasi. Nie myślała absolutnie o pracy i zawodowych sprawach. Miała dość apteki, białego fartucha i ciągłych narzekań pacjentów. „Przecież ile lat nie byliśmy na porządnym urlopie? Owszem tydzień na wiosnę w Egipcie i tydzień na jesieni, a tak żeby na dłużej od tego wszystkiego odpocząć? Nie można, bo klienci, bo pacjenci i ostatnio Michasi nauka. Matura, egzaminy na studia, a potem na szybkiego szukanie pokoju dla niej. Teraz będzie inaczej. Zamieszkamy razem w wielkim mieście”. Przerwała snucie marzeń, gdyż drapieżnie wróciła do niej ostatnia rozmowa z córką. „Pani Zosia się łudziła, że Michasia przemyśli i zadzwoni albo przyjedzie. Nieodzowna córeczka tatusia. Ech”. Marta pyknęła myszką i otworzyła następną stronę internetową. „Zacznij, kobieto, myśleć o sobie, a nie ciągle w cieniu innych i na usługach innych”.
Gosposia wjechała z odkurzaczem do gabinetu i Marta podniosła się z fotela. „Ja przynajmniej mam Zosię na usługach. Do Gdańska jej nie zabiorę, a szkoda. Trzeba będzie się samej męczyć ze sprzątaniem, zakupami i wszystkim”. Zatrzymała się w drzwiach, odwróciła i patrzyła na starszą, niską, grubą, ale wesołą i pyskatą, zawsze ubraną w kolorowy fartuszek panią Zosię. „Robotna kobieta, ale i plotkara. Nikt tylko ona wyniosła nowinkę na miasto, chociaż nie. Koziorkowa powiedziała, że eks mnie zostawił. Zosia by podkolorowała, ale raczej w drugą stronę. Ciekawe, kogo tak język swędział?”.
Po skończonej pracy pani Zosia jak zawsze zrobiła kawę i obie usiadły w kuchni naprzeciwko siebie.
— Może ciasto upiekę na niedzielę?
— Dla mnie? — zdziwiła się Marta.
— Michasia przyjedzie.
— Już to widzę! — Marta się roześmiała. — Pani Zosiu, pani pewnie też już słyszała plotkę o nas.
— No pewnie. To ten stary zza płotu. To zły człowiek.
— Tomasik?
— A jak! — Pani Zosia kiwała głową potakująco.
— Tak mnie zagadywał któregoś dnia o doktora. Co za gnida! — Martą aż zatrzęsło.
— Gnida, gnida, a baldachim za księdzem nosi. Do Rzymu na pogrzeb Papieża jeździł, a ostatnio, jak się wkurzał, że parafia pielgrzymki na beatyfikację nie organizowała! Z Elbląga nikt go nie chciał zabrać.
— Bo każdy ma miejsca dla swoich. — Marta wypiła kilka łyków kawy i popatrzyła na swoją gosposię, która zrobiła srogą minę i dalej mówiła.
— I dobrze mu tak. Kryśkę pierze po pysku, jak się o złotówkę w sklepie pomyli albo bułkę głodnemu podaruje, to go Pan Bóg pokarał. Ojciec Święty takich nie chce mieć u swojej trumny.
— On bije panią Krysię? — Marta była wyraźnie zaskoczona.
— A jak! — Gosposia splotła ręce jak do pacierza i chciała dalej opowiadać pasłęckie ploty, ale rozległ się dzwonek przy drzwiach wejściowych, więc obie podniosły się z krzeseł.
— A nie mówiłam? Michasia przyjechała! — Pani Zosia zbiegła po schodach, ale za chwilę wróciła ze srogą miną. — Doktor Tkaczyk jest na dole. Jakiś lek chce z apteki, bo w szpitalu nie mają.
Marta poszła wydać lekarstwo, a Zosia zajęła się gotowaniem obiadu na niedzielę. Tłukła garnkami i nie słyszała, jak w kuchni zjawiła się Michasia. Zaszła gosposię z boku i niespodziewanie cmoknęła ją w policzek. Ta wystraszona podskoczyła i puściła patelnię, robiąc niesamowity hałas. Na to Marta wyjrzała z apteki i krzyknęła do góry:
— Co się dzieje, pani Zosiu?
Nie usłyszała odpowiedzi, więc szybko pobiegła na piętro i stanęła zaskoczona w drzwiach do kuchni.
— Mówiłam, że przyjedzie — skwitowała pani Zosia, podnosząc patelnię.
— Mówiłaś. Witaj córcia, ale chwilkę. Muszę dokończyć z doktorem.
Marta wróciła do apteki i załatwiła potrzebne sprawy, a potem na drżących nogach powoli wróciła do mieszkania na piętrze. Przed wejściem zatrzymała się na chwilę i nasłuchiwała. Obie z gosposią coś szeptały, więc ledwie słyszała. Zrobiła kilka głębszych wdechów i całkiem spokojnie przekroczyła próg. Michasia od razu podskoczyła do niej i pocałowała w policzek.
— Przepraszam, mamo. To wszystko mnie przerosło. Ja nie wiedziałam, co mam zrobić. Przepraszam.
— Mnie też nie tylko przerosło, ale przede wszystkim zaskoczyło. Powoli muszę wszystko poukładać.
— Musimy, mamo! — Michasia jeszcze raz cmoknęła Martę w policzek.
— Cieszę się, że jesteś po mojej stronie.
— Nie jestem po twojej stronie. Po niczyjej. Nawet nie wiem, czy to akceptuję.
— Masz rację, nie powinnaś stawać po niczyjej stronie, ale zaakceptować musisz. Rodziców dwoje masz nadal, ale nie razem i tylko mała prośba.
— Jaka? — Michasia odsunęła się o krok i popatrzyła niespokojnie na matkę.
— Nie próbuj nas pogodzić i nic nie mów ojcu o mnie, dobrze?
— Dobrze.
Dopiero wtedy Marta objęła córkę i odetchnęła. Potem we trzy usiadły do kawy i wesoło rozmawiały o wyczynach Michasi na farmacji, o pierwszych kolokwiach i ćwiczeniach w laboratorium. Po godzinie w domu została tylko Marta, bo Michasia poleciała do koleżanek, a pani Zosia poszła do siebie. Wieczorem jeszcze podrzuciła im pół blachy ciasta.
W niedzielę od rana obie panie Maliszewskie rządziły się same w domu. Marta robiła śniadanie, a Michasia potem podała kawę i ciasto. Razem też poszły do kościoła i razem siedziały w Internecie w poszukiwaniu odpowiedniego mieszkania. Michasia oponowała za Gdańskiem, a Marta coraz częściej zastanawiała się nad Gdynią. W końcu umówiły się, że Marta wybierze się na kolejny weekend do córki i przynajmniej przejdą się po niektórych dzielnicach. Dzięki temu Marta będzie miała lepsze pojęcie, gdzie wybierać mieszkanie.
Wieczorem odprowadziła Michasię do pociągu, a później sama w domu kolejny raz usiadła do komputera. Tym razem zajęła się najpierw korespondencją, a potem dla zabawy włączyła sobie czat na Wirtualnej Polsce. Zalogowała się na Trójmieście i wpisała hasło: „Karolcia45”. Prawie natychmiast otworzyło się kilka okien z ofertami od mężczyzn w różnym wieku, zaczynając od równolatków córki, a kończąc na starszych panach. Większości zależało na spotkaniu i łóżkowych zabawach, dlatego po dwóch godzinach wkurzona wyłączyła komputer i poszła spać.
Kolejne dni ciągnęły się bardzo wolno, jak zwykle, kiedy na coś się czeka. Tylko czasem jakiś klient zaszedł do apteki, opowiedział kolejną plotkę, czasem ktoś inny rzucił kilka dowcipów, ale ruch w aptece bardzo się zmniejszył. Nawet Koziorkowa nie odebrała swoich leków, mimo że tak bardzo się jej spieszyło. Dopiero w czwartek, dużo wcześniej niż zwykle, wpadła do pustej apteki pani Zosia, jak nigdy podenerwowana, zaczerwieniona i zasapana. Stanęła na środku apteki, postawiła siatki na podłodze. Swoim zwyczajem oparła ręce na biodrach i tupała lekko nogą.
— Tak myślałam, a to głupie ludzie! Najpierw nielubieją młodego, a teraz nielubieją pani, bo plotek słuchają.
— Nie rozumiem? — Marta przerwała czytanie książki.
— A czego tutaj nie ma ludzi?
— Ale w zeszłym tygodniu były kolejki. Wszystko już mają.
— Tak, tak, ludzie przestali chorować. U młodego dalej są chorzy i w kolejce stoją, nawet na ulicy.
— No to co? — Marta usiłowała zbagatelizować informację.
— To przez plotki. Te głupie ludzie stoją tam w kolejce i pytlują ozorami na panią.
— To było do przewidzenia. Przejdzie im i najlepiej nic nie komentować, pani Zosiu.
— A ja bym im po pysku dała! — Gosposia usiadła na krześle. Dłonie położyła na kolanach i ciężko oddychała.
— I dopiero by się narobiło. — Marta podeszła do niej i usiłowała panią Zosię uspokoić. Pogłaskała ją po głowie i uśmiechnęła się.
— Latawice z pani zrobili i co najgorsze, że tego młodego doktora na języki wzięli. Niby to pani z nim.
— Tkaczyka?
— No! — Z powagą przytaknęła gosposia.
Marta roześmiała się na cały głos.
— Zaraz Marysia przyleci z pretensjami, że jej męża bałamucę.
— Wcale bym się nie zdziwiła. Ludzie to takie głupie są, że głowa dosłownie pęka w szwach.
— Pani Zosiu, a niech sobie pogadają. Nie będę walczyła z całym światem, z kołtunami i głupotą. Ja nie mam nic na sumieniu.
— To ja wiem i zaświadczyć mogę. — Gosposia puknęła się pięścią po piersiach. Sapnęła ciężko i podniosła się, targając siatki z zakupami. W drzwiach obróciła się przytrzymała je kolanem.
— Ugotuję coś dobrego, na osłodę.
Marta nawet nie zdążyła zaoponować, bo gosposia zniknęła i tylko słychać było jej ciężkie kroki na schodach. Później czasem stuknięcie garnkami i bezustanna cisza, aż w uszach dzwoniło do samego końca pracy, co po raz kolejny wprowadziło ją w zły nastrój. Najpierw niechęć, lęk i depresyjna pustka ogarnęła Martę, a potem, gdy Zosia znów zaczęła opowiadać zasłyszane historie, obudziła się w niej potężną fala złości. W końcu kazała zaprzestać pani Zosi paplania, a sama wyniosła się do pokoju Michasi i przejrzała bibliotekę. Na początek wyjęła dwie książki i z nimi zaszyła się w sypialni. Prawie do świtu chodziła nerwowo po mieszkaniu, a nazajutrz przesadnie krzątała się w pustej aptece w oczekiwaniu na agenta nieruchomości. Niestety ten nie zadzwonił w piątek, ani w sobotę nie dał znaku życia, napawając Martę wielkim niepokojem. Pojawił się dopiero w niedzielne popołudnie, a wraz z nim gruby, wysoki mężczyzna, który niewyraźnie mówił po polsku, i mała, siwa, drobna kobieta w czarnym płaszczu. Wcale się nie odzywała, ale dokładnie oglądała wszystkie kąty w domu. W aptece zaś usiadła na krześle przy samych drzwiach wejściowych i przyglądała się ladzie oraz półkom od strony klienta.
— I jak, moja droga? Będzie dobre? — zapytał mężczyzna.
— Kościół jest obok. Miasto stare z tradycjami, pewnie pobożne, to interes da się prowadzić — rzeczowo odpowiedziała mała pani.
— A mieszkanie? To w Giżycku chyba bardziej funkcjonalne, mniej schodów i ogród bardziej zadbany. Drzewa, krzewy, a budkę na dewocjonalia wszędzie można postawić — mężczyzna próbował odradzić.
— Dewocjonalia? — Marta cicho zapytała.
— Tak, w Augsburgu mieliśmy sklep. Miasto duże, ludzi pełno, a nam sił już brakuje. Dzieci tam zostały, a my tutaj na emeryturze możemy na spokojnie poprowadzić taki mały sklepik.
Gdyby Zosia była z nimi, od razu by wyprostowała kupców, że zakonnica w niedzielę stoisko wystawia, a w tygodniu na plebani wszystko można dostać, ale Marta trzymała język za zębami, jak jej wcześniej nakazano.
— A spuścić pani choć trochę? — pan zagadnął, schodząc do piwnicy.
— Za takie miejsce przy kościele? — Marta prawie żartem odparła, a po chwili otworzyła usta i całkiem poważnie chciała podać nową, niższą cenę. Zerknęła na agenta i tylko wzruszyła ramionami.
— To my się zastanowimy i agent da pani odpowiedź, ale jeszcze jedno. Kiedy możemy zasiedlić dom? — zapytała pani, zaglądając na zaplecze apteki.
W Martę niespodziewanie wstąpiły obawy. Nie miała pojęcia, gdzie chce zamieszkać, a co dopiero się wyprowadzić. Agent nieruchomości zobaczył zwątpienie na jej twarzy i szybko przejął akcję.
— Jak tylko załatwimy formalności, proszę państwa.
— To na Boże Narodzenie możemy tu zamieszkać? — Kobieta po raz pierwszy uśmiechnęła się.
— Jeśli wpłacą państwo pieniądze, to nie będzie problemów. Dokumenty są sprawdzone i wszystko zależy od notariusza — tłumaczył agent.
— Kupujmy, Teodoryku?
Wypowiedziane imię zaskoczyło Martę. Całkiem zaniemówiła i na szczęście, bo kupcy dosłownie napalili się na jej dom. Natychmiast chcieli podpisywać stosowne dokumenty albo przynajmniej dać spory zadatek prosto do ręki, żeby tylko zagwarantować sobie pierwszeństwo. Jeszcze bardziej dziwiła się Marta, kiedy agent kręcił głową i kombinował: że niby są następni ludzie umówieni na poniedziałek, że notariusz jest wolny dopiero w środę. W pewnym momencie Marta miała ochotę przerwać mu, głupie jej zdaniem, gadanie. Nawet podeszła do niego, ale skubnął ją w łokieć i pociągnął na bok. Szeptem nakazał milczenie, a potem na głos:
— Może herbata albo kawa? Trochę mamy w nogach, a starsza pani chętnie odsapnie, prawda? — Podszedł do kobiety i uśmiechnął się słodko jak amant do pięknej dziewczyny.
— Zapraszam na górę. Gosposia upiekła ciasto — zreflektowała się Marta i ponownie poprowadziła gości na piętro do mieszkania.
— A gosposia też zostanie? — zapytała starsza pani.
— To już trzeba z panią Zosią rozmawiać. — Marta zorientowała się, że strzeliła gafę, ale mała pani już dalej pytała:
— Dużo jej pani płaci?
— Osiemset pięćdziesiąt, nie! Ostatnio już dziewięćset trzydzieści, nie ważne. Ja jej płacę tyle samo, co dostaje emerytury. Zosia pokazuje odcinek od listonosza, a ja płacę. Ona jest warta każdych pieniędzy, a mnie na to stać — chciał, nie chciał, Marta zachwalała gosposię.
Rozmawiali jeszcze o sąsiadach i elicie miasteczka, a potem agent umówił ich na spotkanie w piątek u notariusza w Elblągu w celu podpisania wstępnej umowy. Sam osobiście przyjechał do Marty dnia następnego i prawie ją wyściskał. Później usiedli na zapleczu apteki i Marta zrobiła kawę.
— Jest pani genialna! Ten tekst był wspaniały o miejscu na dewocjonalia.
— Ja? Ja nic nie mówiłam, ale czemu tak szybko?
— Wcale nie tak szybko. Od roku podobno szukają. Ja z nimi już dwa razy jeździłem po Mazurach. Babka Teodoryka mieszkała w Ostródzie. Mieli majątek i oni na stare lata chcą wrócić w te strony.
— To znaczy że mam farta, ale ja nie mam gdzie się wyprowadzić!
— Pani Marto, wynajmie pani sobie coś na dwa, trzy miesiące, a potem będzie pani działała.
— Jakoś nie jestem przekonana. — Marta czuła się dziwnie zmieszana, jakby ją ktoś nagle obdzierał z rodzinnych pamiątek, ze wspomnień i dzieciństwa. Wykrzywiła usta, oczy nabiegły jej łzami, więc przekręciła głowę w stronę drzwi i zanurzyła się w swoich myślach. Przez moment miała przed oczami cały film ze swojego dzieciństwa, małżeństwa, wszystkich pięknych i złych dni.
Na takie zachowanie agent spoważniał. Postawił filiżankę z kawą i nerwowo zaczął pukać palcami po stole. Marta nie reagowała, więc donośnym głosem dosłownie wyskoczył na nią.
— Czy pani jest normalna? Taka okazja, za takie pieniądze i tak szybko? Naprawdę jest pani szczęściarą. Będzie pani latami czekała na następnych chętnych.
Marta nic nie odpowiedziała, ale dziwnie się poczuła. Tempo zmian było zastraszająco szybkie i nie umiała sobie wszystkiego poukładać w głowie. Wcześniejsza wersja o długich latach wydawała jej się bezpieczniejsza i spokojniejsza. Chciała się zastanowić, spowolnić, może odłożyć, ale agent po chwili milczenia ponownie naskoczył na nią:
— Pani mi chleb odbiera! — wrzasnął. — Pani ludziom w głowie miesza. Jak tak można? Trzeba było się zastanowić, zanim pani się do mnie zgłosiła.
— Ale ja nic nie mówię. Ja jestem po prostu zaskoczona. — Pociągnęła nosem, rękawem otarła łzy i odwróciła się w stronę agenta.
— W końcu sprzedajemy czy nie, bo zwariuję z panią? Cenę taką wykręciliśmy, że jak można się zastanawiać, pani Marto?
— Sprzedajemy — westchnęła ciężko. — Zaczynam się pakować.
— Kwestia, jak państwo się umówicie, ale myślę że kupcy, państwo — zerknął do notesu — Teodoryk i Gilda Hausenmach.
— O matko. Co to za prehistoria. Skąd oni się wyrwali?
— Stąd, stąd, pani Marto, i tu chcą powrócić — dalej wyjaśnił Marcie całą procedurę, jaka ją czeka u notariusza. Poradził odpowiednie zachowanie i na pożegnanie polecił biuro nieruchomości kolegi z Gdańska.
Kolejne dni zaczęły nabierać tempa. Marta uzgadniała z hurtownikami zwroty leków, wyrównywała bilanse finansowe i wysyłała towar. Sprzątała najpierw aptekę, a potem przeglądała i pakowała dokumenty. Dopiero wtedy zorientowała się pani Zosia, co się dzieje, i od razu załamała ręce z płaczem. Narzekała na biedę, na bezrobocie, a po wysłuchaniu opowieści o kupcach na odmianę złorzeczyła na obcokrajowców.
— I co, pani Marto, ja mam u jakiegoś obcego dziadostwa pracować? Za żadne pieniądze nie będę Niemcowi służyła, choć świętościami handlują.
Po powrocie od notariusza sama jednak pakowała dobytek Marty w kartony. Mamrotała przy tym i mamrotała, wpędzając Martę w totalny dołek psychiczny. Marta zaś, choć co chwilę się prostowała psychicznie i wmawiała sobie szczęśliwy zbieg okoliczności, wieczorem i tak odpłakała wszystko w poduszkę.
Rozdział 6
Przeprowadzka
Na Wszystkich Świętych obie z Michasią postawiły świeczki na grobie swoich przodków, a trzy dni potem jechały z całym dobytkiem do Gdańska. Wynajęły sobie dwupokojowe mieszkanie na Morenie i tam w dużym pokoju złożono wszystkie klamoty. Meble, kartony i toboły sięgały pod sam sufit, a one w małym pokoju usiłowały stworzyć sobie namiastkę domu. Michasia codziennie od rana biegała na uczelnię, a Marta oglądała mieszkania. Po kilku dniach wszystko jej się mieszało i nawet nie pamiętała, które mieszkanie, w jakiej dzielnicy jej się bardziej podobało, a które mniej. Dopiero po przemyśleniach i skrupulatnej selekcji pozostało pięć starych, trzypokojowych mieszkań i dwa deweloperskie. Najbardziej Marcie przypadło do gustu spore mieszkanie w Gdyni na Karwinach, a właściwie na Fikakowie. Na tę lokalizację bardzo kręciła nosem Michasia, bo daleko miała na uczelnię, ale krakowskim targiem udało się przeforsować upatrzone lokum.
Piętnastego listopada kupiły siedemdziesięciopięciometrowe mieszkanie na pięknej skarpie fikakowskiej z rozległym widokiem na dolinę Wielkiego Kacka. Do tego miejsce postojowe w podziemnej hali garażowej i dwa nowe samochody prosto z salonu Fiata. Małą pandę dla Michasi i piękną, granatową, dużo większą sienę dla Marty. Obie z drżeniem serca trenowały pierwsze manewry na podwórku kamienicy, przy której wynajmowały mieszkanie, a potem zapakowały kilka kartonów i zrobiły sobie wycieczkę obwodnicą trójmiejską aż do końca. W powrotnej drodze zajechały pod nowe mieszkanie. Zostawiły tam cały bagaż, posiedziały chwilę, planując przeróbki i powoli wróciły znów obwodnicą na Morenę. Miały ochotę zrobić sobie uroczystą kolację, ale z braku zastawy stołowej ponownie zapakowały samochody i znów pomknęły do Gdyni. Wypakowały wszystko i zadowolone, choć zmęczone, poszły do sklepu po pierwsze zakupy. Oprócz wędliny, chleba i reszty podstawowych produktów kupiły butelkę wina i komplet kieliszków. Po powrocie nadmuchały materac plażowy, który zabrały wraz z kocem i małymi poduszeczkami, a potem świętowały, opijając swój nowy świat i samochody. Następnego dnia Marta sama zrobiła dwa kursy do południa i jeden wieczorem razem z córką. Ostatnim razem pomógł im przy wnoszeniu przystojny, młody mężczyzna od sąsiadów. Michasia od samego początku szczerzyła do niego zęby, a wieczorem paplała do matki, wychwalając detale sąsiada.
— Czy ty widziałaś, mamo, jakie on ma spojrzenie, aż mi skóra cierpła.
— Nie, nie widziałam, na mnie nie patrzył — żartowała Marta.
— A jaki silny! Kurczę, taki sąsiad nam się trafił. Obrączki nie miał, może kawaler?
— Brak obrączki o niczym nie świadczy, Michasiu. — Marta obserwowała córkę i uśmiechała się w duchu.
— Nie załamuj mnie. Miałaś rację, że to mieszkanie wybrałyśmy.
— A jak jest zajęty?
— To niedobrze. Serce mi pęknie.
— Serce? — Marta patrzyła na córkę i jej wielkie oczy błyszczące z zachwytu. — Nie poznaję cię, dziewczyno.
— Oj, mamo, bo on też na mnie patrzył tak dziwnie i pomagał.
— Że pomagał, to chyba normalne, po sąsiedzku.
— Ale patrzył. No powiedz, że patrzył na mnie. — Michasia złapała mamę za rękę i przerwała jej pracę.
— Dobrze. Patrzył i masz rację, fajny mężczyzna. Proszę, nie rób sobie na razie żadnych nadziei, bo nic o nim nie wiesz.
— Oj, ty. Czemu jesteś taka pesymistycznie nastawiona do świata?
— Trudno, żebym nie była. Lepiej zakończmy tę jałową dyskusję. Trzeba umyć szafki kuchenne, to jutro przywieziemy kartony ze szkłem. Są na wierzchu, a potem trzeba będzie poszukać transportu, żeby zabrać meble.
Obie zamilkły i zabrały się za mycie kuchni. Michasia jako młodsza skakała po stołkach i pucowała górne szafki, a Marta cały dół i piekarnik. Lodówkę umyły już pierwszego dnia, przed włączeniem. Po kolacji Michasia zajęła się nauką, a Marta myła wielką szafę w swojej sypialni. Wyjmowała plastykowe szuflady i szorowała je pod prysznicem. Wycierała ściany na mokro, odkurzała zakamarki i na koniec, ledwie żywa, przetarła wielkie lustro w przesuwanych drzwiach. Potem usiadła w kącie na kartonie i przyglądała się pokojowi. „Łóżko się zmieści, ale po co zabrałam szafę z sypialni, co ja z nią zrobię? Biurko z gabinetu pewnie wstawimy do Michasi, bo większe, a to jej małe? Na śmietnik? Co z tym zrobić? Cholerny świat, nie mam pojęcia, co z tym wszystkim, a zasłony?”. Odwróciła głowę i popatrzyła na okna. „Chyba nie trzeba, są rolety, ale firany powiesimy”. Zerknęła na sufit i metalowe karnisze. „Chyba są za długie. Boże, kto to wszystko pozbiera do kupy!”. Opuściła głowę i jęknęła wystraszona, zalękniona. „Porwałam się z motyką na słońce”.
Kolejnego dnia obie jeszcze woziły kartony, a potem już ciężarowy samochód dostarczył resztę dobytku. Panowie nosili, ustawiali, przesuwali wszystko, co trzeba było i co panie kazały. Najgorzej wyglądała łazienka, bo wymagała remontu. Na pewno wymiany całej armatury. Marta chciała łazienkę od razy przebudować i urządzić po swojemu, ale nie znała nikogo, kto by chociaż doradził, a co dopiero wykonał.
Musiała jeszcze na dwa dni pojechać do Pasłęka załatwić kilka spraw. Nie miała gdzie się zatrzymać, więc nocowała u swojej byłej gosposi i wtedy się nasłuchała.
— Pani Marto, ale mnie pani urządziła. Ja tyle lat pani Celinie służyłam, potem pani i wszystko było w porządku, ale tym Germańcom to za skarby dogodzić się nie da. Ta baba to w białych rękawiczkach kurze mi sprawdza i szwargoli pod nosem. Zrozumieć tego pokurcza się nie da.
— Kogo?
— Pokurcza, przecież mówię. Małe to, chude to, a upierdliwe, że Boże się zmiłuj. Wszystko jej się nie podoba. Z sąsiadami już się pokłóciła, z zakonnicą też, a księdza to za drzwi sklepu wystawiła.
— Księdza? Czemu?
— Bo ksiądz poświęcić sklepu nie chciał. — Gosposia co chwilę machała rękoma, kręciła głową, a minę miała przy tym jak skazaniec.
— Czemu?
— A widziała pani, co zrobili z apteką? To jakaś sekta szkopska. Czarcie gniazdo. Co oni tam namodzili, strach wejść.
— Przecież to miały być dewocjonalia.
— Niby są, bo i krzyże, i różańce, i obrazki, ale do tego jakieś czarodziejskie gusła. Stolik do wywoływania duchów z literami, ołtarzyki jakieś dziwne, kamienie, woreczki z rogami czy kurze łapki. Albo słoiczki z lisim sadłem i inne czarcie bobki.
— Co? Pani Zosiu, chyba pani przesadza? — Marta wybałuszyła oczy ze zdziwienia.
— To czego ksiądz nie poświęcił?
— Nie wiem.
— Ja to nawet się boję tej czarownicy służbę wypowiedzieć, bo jeszcze klątwę jakąś na mnie rzuci.
— Przesadza pani, Zosiu droga.
— Ja? Ja nie przesadzam, ja się boję i tyle. Niech jutro pani sama zajrzy do sklepu. Tylko przeżegnać się trzeba przed wejściem, bo jeszcze urok jakiś na panią spadnie.
Marta uśmiała się z tych opowiadań, ale następnego dnia nie mogła skonfrontować wszystkiego z rzeczywistością. Zajrzała tam tylko przez szybę, bo rano było zamknięte, a po południu miała spotkanie z kierownikiem hurtowni leków w Elblągu, żeby ostatecznie rozliczyć wszystkie faktury. Przy śniadaniu usłyszała jeszcze kilka plotek o eks panu mężu i jego lali, o kilku znajomych i najważniejsze — o zaręczynach wnuczki pani Zosi.
— I to jest jedyna dobra wiadomość, pani Zosiu. Reszta to brednie. Szkoda czasu marnować na słuchanie.
— A na pani to nikt suchej nitki nie zostawia.
— Nie chcę tego słuchać. — Pocałowała gosposię w policzek i na odchodne wcisnęła jej w rękę kilka banknotów. — Obiecałam na święta. To premia i żeby mnie pani dobrze wspominała.
— To co? Nie będzie pani do nas zajeżdżała?
— Nie. Na wiosnę przyjadę na groby, żeby posprzątać. To miasteczko nigdy mnie nie lubiło.
Zosia przeliczyła banknoty i schowała do kieszeni. Potem uśmiechnięta zerknęła na Martę.
— A tam jest pani szczęśliwa?
— Oj, ale jestem sklerotyczka. Pani Zosiu. To jest mój adres, ale na poczcie też zgłosiłam, żeby przeadresowywali. To tak na wszelki wypadek.
Zanim Marta wyszła, pani Zosia prawie utonęła we łzach. Do tego, stojąc w drzwiach, żegnała ją krzyżem i machała papierową chusteczką. Mimo tak serdecznego przyjęcia nic jej tam nie trzymało. Nawet się nie odwracała, nie patrzyła w lusterku za domem, za miejscem, w którym tyle lat żyła.
Do Gdyni Marta dotarła dopiero po dwudziestej. Zmęczona weszła do mieszkania, targając dwa kartony ze słoikami przygotowanymi przez panią Zosię i zastała rozpromienioną Michasię. Ćwierkała jak ptaszyna i opowiadała o wizycie u sąsiadów.
— Wiesz, jak oni mają fajnie urządzone? Tu nie mają ściany i jest jeden duży pokój. Tam Dawid ma swój pokój, a rodzice… — obejrzała się wkoło — oni jednak mają inne mieszkanie. Większe.
Odebrała od Marty jeden karton i zaniosła do kuchni, ale mówiła dalej:
— Najlepszego jeszcze ci nie powiedziałam. On też jest na farmacji, na ostatnim roku i jego mama jest farmaceutką.
— No proszę. To już nieźle.
— I nie ma żadnej dziewczyny — Michasia szczebiotała jak najęta.
— Czyli masz szansę.
— A mam. Umówiliśmy się na sobotę do kina.
— To gratuluję. — Marta wystawiała słoiki na szafce i uśmiechała się do córki.
Michasia objęła matkę i zakręciła nią wkoło siebie.
— Wiesz, jak się cieszę, aż mi się skakać chce!
— To skacz, skacz, ale uważaj. Miłość to piękna sprawa, ale niebezpieczna.
— Jesteś rozgoryczona, bo ta historia z tatą, ale nie zawsze tak się układa.
— Oczywiście, dlatego mówię, że piękna. Reszta to kwestia szczęścia i przypadku.
— I to jest przypadek, że właśnie tutaj kupiłyśmy mieszkanie.
— Możliwe, ale Miśka! Jestem padnięta. Idę się położyć. Ledwie stoję, a jazda była koszmarna.
Cmoknęła córkę w policzek i dokończyła upychanie słoików w szafkach. Część wstawiła do lodówki, jabłka wyłożyła na paterze, a potem poszła się wykąpać i szybko do łóżka. Zanim rano wstała, Michasi już nie było w domu. Miała zatem czas na chwilę lenistwa. Umyła zęby, zjadła śniadanie i po kawie położyła się do łóżka z książką. Przeczytała kilka rozdziałów i ponownie usnęła na siedząco. Kiedy się obudziła, było prawie południe, więc nabrała rozpędu. Kolejne kartony zniknęły z dużego pokoju, kolejne półki się zapełniły, a potem najgorsza część dnia. Przygotowanie obiadu. Marta prawie nigdy w życiu nie musiała zajmować się kuchnią, więc wszystko było dla niej nowością, a książka kucharska najwierniejszym przyjacielem w tym nowym mieszkaniu. Zaczynała najpierw od wymyślania potrawy, potem przeglądała lodówkę i często zmieniała plany. Następnie szukała w książce odpowiedniego przepisu i dopiero brała się do pracy. Tego dnia szykowała bitki w sosie własnym, więc pokroiła mięso na plastry, utłukła je i wrzuciła na patelnię, bez solenia. Dokroiła cebulę i dołożyła do mięsa, potem zajęła się obieraniem ziemniaków.
Nieudolne, kulinarne poczynania zajmowały jej sporo czasu, miejsca i multum łyżek oraz naczyń. Dużym problemem było upychanie wszystkiego w zmywarce i wybieranie programów. Tak samo było z praniem i sprzątaniem, nie mówiąc o zakupach, bo w domu zawsze czegoś brakowało.
W wieku czterdziestu pięciu lat Marta właściwie uczyła się samodzielnego prowadzenia domu. To jednak było pożyteczną sprawą, bo absolutnie nie miała czasu na rozpamiętywanie dawnych przeżyć i bólów po rozpadzie rodziny. Nawet nie dzwoniła do pani Zosi o porady, tylko męczyła się, katując żołądek swój i Michasi. Czasem córka jej pomagała w gotowaniu i wtedy obie mądrzyły się na przemian. Kilka razy się zdarzyło, że obiad lądował w śmietniku i wtedy albo zamawiały pizzę, albo jechały do centrum Gdyni do restauracji czy baru. Jedynie zbliżające się święta napawały Martę wielkim strachem. Nie miała pojęcia o przygotowaniach, choć od początku grudnia wertowała kolorowe czasopisma i wycinała wszelkie porady. Na szczęście Michasia wpadła na pomysł i w samą Wigilię pojechały na Kaszuby w okolicach Wierzycy. Wynajęły sobie pokój w pensjonacie i tym sposobem Marta uniknęła stresów, a Michasia mogła sprawdzić, czy sąsiad zdobędzie się na odwagę i odwiedzi ją któregoś dnia.
Pogoda była piękna, mróz niewielki, a śniegu na Wierzycy pod dostatkiem, więc ludzi było wszędzie pełno. Na dyskotece w sąsiednim hotelu w pierwszy dzień Michalina nie mogła narzekać na brak towarzystwa, ale coś ją cały czas nosiło. Kręciła nosem na wszystkich. Nie rozstawała się z telefonem, a rano, złorzecząc na pomysł, nie chciała nawet schodzić na śniadanie. Za to o dwunastej, kiedy Dawid zadzwonił, że dojeżdża do Ostrzyc, aż podskoczyła z radości.
Po przyjeździe była krótka herbata z Martą w stołówce i od razu poszli na narty, pozostawiając mamę samą. Obserwowała ich przez okno i zastanawiała się nad zbiegiem okoliczności. „Przystojny chłopak i farmaceuta. On mi kogoś przypomina”, zastanowiła się chwilę. „Pewnie jakiegoś aktora, ale proszę, przyjechał do Michasi. Może coś z tego będzie? Po sąsiedzku”. Uśmiechnęła się i włączyła telewizor. Obejrzała program publicystyczny, a potem Drzyzgę i jej nawiedzone kobiety opowiadające o swoim dziwnym życiu. Przed samym obiadem poszła na krótki spacer i, nie czekając na córkę, zeszła do jadalni. Poobiednią kawę wypiła w towarzystwie nieznanego małżeństwa. Z nimi również zjadła kolację, bo Michalina pokazała się dopiero późnym wieczorem. Rozpromieniona, zadowolona wycałowała matkę i padła nieprzytomna ze zmęczenia. Rano zaś znów ćwierkała, opowiadając z zachwytem przez całą powrotną drogę o Dawidzie i szczęściu, jakie ją spotkało. Pod blokiem pierwsze spojrzenie było na okno lubego, bo brama wjazdowa do garaży bardzo powoli się podnosiła, a później znów potok słów o pokoju Dawida.
— Wiesz, że on ma kolekcję starych płyt winylowych, jeszcze po babci, i słucha takiej starej muzyki?
— Bo była bardzo ładna, taka melodyjna, nie te wasze współczesne wrzaski i rytmy, że w głowie dudni.
— Masz rację — Michalina potaknęła i wyjęła walizkę z bagażnika. Zatrzasnęła go i pociągnęła matkę za rękaw w stronę eleganckiej kobiety, która właśnie weszła do hali garażowej. — To jest mama Dawida.
— Lucyna? Lucyna Romańczuk — wyszeptała Marta.
Rozdział 7
Retrospekcje
Skurcz w żołądku, a po nim dreszcze i mrowienie we wszystkich częściach ciała dopadło Martę na widok matki Dawida. Od razy przypomniała jej się przeszłość i wielka przyjaźń, a po niej rozpacz, złość i nienawiść. Powietrze zaciągnięte wielkim haustem zatkało płuca, a oczy zasnuły się mgłą. Nogi wrosły jej w betonową posadzkę i Marta nie była w stanie się poruszyć. Głos Michasi jakby się oddalał, zbliżał i falował, a ona stała i patrzyła na Lucynę Romańczuk. Wzrok skanował całą jej postać i wszystko dosłownie krzyczało w jej głowie. „Lucyna Romańczuk jest moją sąsiadką. Lucyna Romańczuk jest matką chłopaka mojej córki. Lucyna Romańczuk zabrała mi mojego chłopaka. Lucyna Romańczuk nic się nie zmieniła. Lucyna Romańczyk jest piękną kobietą, a ja?”. Ocknęła się z dziwnego stanu i wyszeptała:
— A ja?
— Co ty, mamo? — Michasia pociągnęła Martę za rękaw, ale ta nie reagowała, więc popatrzyła na nią z niepokojem. — Mamo, co ci jest? Zbladłaś.
— Źle się czuję, chyba coś mi wczoraj zaszkodziło na kolacji — powiedziała przez zęby Marta i skuliła się w sobie. Pochyliła głowę nisko do ziemi, żeby schować się przed światem. Złapała za walizkę i pociągnęła ją do drzwi prowadzących bezpośrednio na klatkę schodową. W domu natychmiast zamknęła się w swoim pokoju. Nie zdejmowała płaszcza tylko usiadła w fotelu. Oczy wbiła w niewidoczny punkt na ścianie i rozmyślała. „Czemu i za co ten los tak mnie karze? Przecież ja nikomu krzywdy w życiu nie zrobiłam, a raczej zawsze ludziom pomagałam. Lucyna była moją najwspanialszą przyjaciółką, a taka wredna się okazała i co teraz będzie? Co będzie, jak zobaczę Olka?”.
— Mamo? — Michasia stanęła w otwartych drzwiach i bardzo zdziwiona na nią popatrzyła. — Co ci jest? Czemu się nie rozebrałaś? Zrobić ci gorącej herbaty?
— Nic. Zostaw mnie samą. Proszę. Muszę się pozbierać.
— Ale co się stało?
— Dawid nazywa się Kozłowski? — zapytała niespodzianie.
— Nie. Cielecki, a czemu pytasz?
— Ale jego mama ma na imię Lucyna?
— Tak, a tata Roman. Roman Cielecki. Znasz ich?
— Zostaw mnie samą i zrób tę herbatę. Położę się trochę.
Marta podniosła się z fotela i powoli zdjęła płaszcz. Powiesiła go do szafy i zgięta, przygarbiona położyła się na łóżku. Naciągnęła kapę na siebie i zamknęła oczy, udając chorą. Kiedy Misia wyszła z pokoju, otworzyła oczy i zatrzepotała powiekami, bo łzy zbierały się w kącikach. „To ona nie wyszła z Olka? Puściła się z nim, odbiła mi go w tak perfidny sposób i nie wyszła za niego? Niemożliwe, może teraz używa drugiego imienia albo wtedy… nie… To wszystko jakieś nieprawdziwe, a może zwykłe podobieństwo kobiet i jeszcze imię?”.
Ponownie drzwi się otworzyły i do pokoju weszła Misia z herbatą w kubku.
— Nie słodziłam, skoro żołądek cię boli.
— Dobrze. Postaw niech przestygnie. Zaraz się napiję, to może mi przejdzie.
Marta łgała, ale sama zaczynała się we wszystkim gubić. Wróciła do niej historia sprzed wielu lat, kiedy to miała tak jak córka dziewiętnaście lat i zaczynała studia. Ledwie się rozpakowała w akademiku, do pokoju weszła piękna blond dziewczyna. Szczupła, zgrabna z błękitnymi oczami. Przedstawiła się i opowiedziała co nieco o sobie. Wieczorem poszły na pierwszą dyskotekę do Rudego Kota na starówce. Wypiły sporo i szalały, zmieniając chłopaków przy każdym tańcu. Do akademika wróciły każda z nowym, męskim ciałem. Marta wtedy wyhaczyła Olka Kozłowskiego i przez półtora roku się z nim prowadzała. Wysoki był, przystojny, troskliwy i wpatrzony w Martę jak w obrazek, choć ona w porównaniu z Lucyną nie grzeszyła zbytnio urodą. Za to pilna była i zdolna, dzięki czemu Olek podciągał się przy niej. Zaczynali nawet planować wspólne wakacje, a od następnego roku akademickiego chcieli wynająć razem pokój przy rodzinie. Lucyna zaś zmieniała chłopaków jak rękawiczki. Najpierw przez dwa miesiące pomieszkiwała na trzecim piętrze ze studentem z piątego roku lekarskiego. Potem miesiąc płakała, bo tamten ją porzucił, i wtedy Luśka przysięgła sobie, że nigdy więcej się nie zakocha, a facetów będzie dręczyć i traktować jak zabawki w ludzkiej skórze. Kilka razy Marta musiała waletować u koleżanek po pokojach, bo Lucyna szalała z chłopakami. Kilka razy urządziła pijacką bibkę i nawet dyżurna napisała na nią skargę. Obie musiały się wtedy tłumaczyć, ale Lucyna na kilka tygodni się uspokoiła. Zaliczyła pierwszy semestr i jakby spoważniała, a może tylko bardziej potajemnie mściła się na męskim świecie. Zdarzało się nawet, że nie wracała po kilka nocy do akademika. Potem się tłumaczyła zmartwionej koleżance, ale znów robiła swoje.
Na praktykę po pierwszym roku pojechała z kolegą z grupy i potem znów się wściekała, jak po wakacjach zobaczyła go w innych objęciach. Tym razem nie płakała, tylko szalała, popisując się przed poprzednikiem coraz to bardziej okazałymi, męskimi znajomościami. Marta wtedy tłumaczyła jej, prosiła o powagę i szacunek dla samej siebie. Pomagała jej w nauce, bo mało nie zawaliła zimowej sesji. Ona w zamian zbałamuciła jej Olka i to na oczach kilku koleżanek. Fakt, że oboje mieli sporo w czubie, ale Marcie wystarczyło. Nawet nie chciała słuchać tłumaczeń. Nie odezwała się więcej ani słowem do nikogo z tamtej ekipy. Na ferie wróciła do domu, do Pasłęka, z całym dobytkiem. Następny semestr i całe studia zrobiła na Białostockiej Akademii Medycznej. Tam nie wdawała się w żadne miłości. Nie chodziła na dyskoteki, tylko wkuwała i wkuwała. Dopiero na ostatnim roku, na praktyce w szpitalnej aptece, poznała Zbyszka. Czarował ją od pierwszego dnia, więc pełna lęków przed staropanieństwem bez wielkich uczuć zgodziła się wyjść za niego. Nigdy więcej nie słyszała nic ani o Lucynie, ani o Olku. Zapomniała też o Gdańsku, ale los i tak ją przyciągnął w tamte strony, żeby znów zadać cios.
Drzwi skrzypnęły i Michasia weszła do pokoju. Usiadła na brzegu łóżka i popatrzyła ma mamę.
— Jak się czujesz? Herbata całkiem ostygła, a nic nie ruszyłaś?
— Już mi lepiej. — Podniosła się na łokciu.
— Ale blada dalej jesteś.
— Jeszcze poleżę trochę. Przejdzie.
— Dobrze. To ja idę do Dawida. Obiecał mi wytłumaczyć chemię. Jakoś się zakręciłam.
— Miśka, ale uważaj na siebie.
— Spoko, mamcia. Jestem zabezpieczona.
— To wy…? — Marta zawiesiła głos, bo wystraszyła się, zadając tak intymne pytanie.
— Jeszcze nie, ale przezorny zawsze przygotowany. Najpierw studia, chyba że będziesz niańczyła. — Roześmiała się i wyszła, pozostawiając mamę w samotności.
Po zgrzytnięciu zamka Marta wstała i poszła do łazienki zmyć z twarzy dawne smutki, ale one i tak ciągnęły jak odnowiona rana pooperacyjna. Swędziały na całym ciele, przypominając dawne chwile rozkoszy, paliły gorzkimi łzami po zdradzie i dusiły lękiem przed konfrontacją.
Wyjęła z apteczki tabletkę na uspokojenie i łyknęła, popijając zimną herbatą. Wzdrygnęła się. „Brrr, ohyda, czemu taka gorzka, a prawda, żołądek niby mnie boli. W sumie duma mnie boli i nic więcej. Trzeba to przespać i niech szlak trafi wszelkie miłości”, podsumowała i połknęła drugą tabletkę. Pokręciła się trochę po mieszkaniu i gdy zaczynało jej się kręcić w głowie, rozebrała się i położyła, gasząc wszędzie światła.
Następnego dnia wstała z okropnym bólem głowy. Michasi dawno nie było w domu, a ona nie mogła znaleźć sobie miejsca. Najpierw wypiła kawę, potem rozpakowała walizkę. Zrobiła pranie, poszła po zakupy i znów ukleciła jakiś niesmaczny obiad. Kolejna kawa i bzdurne programy polityczne, które kiedyś ją pasjonowały. Teraz ją denerwowały, więc przejrzała kilka kanałów i wyłączyła telewizor. „Powinnam walnąć sobie kielicha tak jak chłopy, to by mi przeszły rozterki”.
Podeszła do barku i otworzyła drzwiczki, ale usłyszała ciche pukanie do drzwi. Przekrzywiła głowę i nasłuchiwała. „E, pewnie dzieciaki latają i któryś stuknął”. Wtedy rozległ się dzwonek, więc Marta zamknęła barek i poszła do przedpokoju. Wyciągnęła rękę, żeby otworzyć zamek, ale coś ją tknęło i zerknęła przez wizjer. Nabrała powietrza i o mało nie krzyknęła. Puściła klamkę i dłonią zakryła sobie usta, a w głowie myśli toczyły potężną batalię.
Za drzwiami stała Lucyna, właściwie Marta widziała tylko jej oczy, ale w wyobraźni miała obraz całej sylwetki. „Otworzyć, nie otwierać, otworzyć, ale po co, po jaką cholerę ona się do mnie dobija? Nie, nie otworzę, ale nie można uciekać całe życie. To już dawno minęło”.
Odsunęła się dwa kroki w głąb przedpokoju i jakby w całym swoim ciele zwijała się z lęku w kłębek, zawiązując wszystkie końce nitek, by nikt nie mógł pociągnąć za jakiś sznureczek i spruć kokon otaczający jej duszę.
— Marta, otwórz. To ja, Lucyna. Wiem, że jesteś w domu. Powinnyśmy porozmawiać.
Słowa zza drzwi niby wyszeptane, a grzmiały w jej głowie, wysyłając pioruny prosto w zabliźnione serce. Odwróciła się i uciekła do łazienki. Odkręciła wodę, żeby zagłuszyć słowa, które tutaj i tak nie docierały. Usiadła na muszli i co chwilę jeszcze dla kamuflażu spuszczała wodę. „Nie, nie otworzę. Nie chcę jej widzieć. Wymalowana, wysztafirowana laleczka, a ja?”. Popatrzyła na siebie w lustrze i przymrużyła oczy ze złości, widząc odbicie. „Będzie się ze mnie śmiała. Nie. Trzeba sprzedać to mieszkanie albo niech Michasia tutaj sobie mieszka. Ja wyjadę do innego miasta. Pieniędzy wystarczy jeszcze na kawalerkę dla mnie. Do Krakowa pojadę i tam mnie nikt nie znajdzie”, sapnęła, bo myśli w olbrzymim tempie szalały po jej głowie.
Kolejny dzwonek i Marta aż podskoczyła na muszli. „Jeszcze ona? Nie, pewnie już poszła? Niech idzie do diabła”. Wkurzona podeszła do drzwi i zerknęła przez wizjer.
— Żeby ją szlak trafił — wysyczała przez zęby i ze złością walnęła pięścią w drzwi. Potem wystraszona odskoczyła do tyłu, ale już było za późno.
— Marta, nie wygłupiaj się. Obie jesteśmy dorosłe kobiety, a tamto były dawne czasy. Szczeniackie czasy, ja nawet nie pamiętam tamtych wydarzeń. Porozmawiajmy.
— Nie pamiętasz. Fajnie się mówi — szepnęła do siebie Marta i zrobiła krok do drzwi. „Otworzę jej i co? Będziemy się przepraszały. Ona nie pamięta, a ja całe życie rozważałam”.
Pokręciła głową i jakby trochę spokojniejsza poszła najpierw do łazienki poprawić swój wygląd, a potem powoli, bardzo ostrożnie podeszła do drzwi. Jeszcze raz zerknęła przez wizjer, sprawdzając czy Lucyna stoi, i nerwowo otworzyła drzwi.
— Cześć, Marto — dawna koleżanka przywitała się jakby nigdy nic się między nimi nie wydarzyło. — Wpuścisz mnie czy może wpadniesz do mnie na kawę? Męża dzisiaj nie będzie, pojechał w delegację do Poznania. Mam wolny wieczór.
— Mówiłaś coś synowi albo Michasi? — ledwie słyszalnym głosem zapytała Marta.
— Nie. — Lucyna spoważniała.
— Dobrze, wejdź. Nie mam męża ani kochanka, to jesteś niegroźna — zgryźliwie zaprosiła ją do środka, a potem nawet nie zaproponowała nic do picia.
— Marta, ja nie będę cię za nic przepraszała. To były dawne czasy. Mówiłam za drzwiami, nie wiem, czy słyszałaś. Ja nawet nie pamiętam, jak i co się wtedy wydarzyło. Koleżanki mi opowiadały.
— To chyba źle o tobie świadczy.
— Ale tamten czas minął. Wyszumiałam się, wyszalałam. Teraz jestem stateczną mamą i żoną.
— To się ciesz.
— Cieszę się, ale jest mi przykro, że nasze drogi się rozeszły. Bardzo często wspominałam studenckie lata. Nikt nie wiedział, co się z tobą działo, ale widocznie tak miało być, a teraz sama widzisz. Los z nas sąsiadki zrobił.
Marta miała jej walnąć jakąś złośliwą reprymendę, ale ugryzła się w język i tylko skrzywiła usta.
— I co z tego, że sąsiadki. Ludzie latami mieszkają w jednym bloku i się nie znają.
— Możesz się na mnie gniewać, ale ja muszę z tobą porozmawiać. Muszę ci coś ważnego powiedzieć. W ogóle to myślałam, że pogodziłaś się z Olkiem, bo on też zniknął na długie lata, więc wszyscy uważali, że wy razem, a ja po tamtym miałam problem.
— Problem? Jaki ty mogłaś mieć problem?
— Czy Michalina nie jest przypadkiem córką Olka?
— Co? — Marta popatrzyła złowrogo na Lucynę.
— Bo oni razem, no wiesz. Póki nic jeszcze między nimi…
Na takie słowa Marta wyprostowała się i spoważniała.
— Boisz się że oni… że mogą razem ze sobą? Czyli twój syn jest synem Olka?
W pokoju zapanowała cisza. Gdzieś wysoko, na piętrze, ktoś się kąpał i woda szumiała w rurach, ale w mieszkaniu Marty nie padło więcej ani słowo. Lucyna dziwnie kiwnęła głową i wyszła, ale pozostał po niej piękny obłok zapachu. Zamknęła za sobą drzwi i wyszła z budynku. Marta widziała ją przez okno, jak wsiadała do samochodu. Kiedy odjechała spod bloku, w głowie Marty powstał zamęt. Nie kipiała już złością, ale intensywnie myślała i liczyła lata do tyłu. Potem do przodu dodawała roczniki, żeby utwierdzić się w swoich domysłach. „Tak wypada, Dawid latami pasuje, ale może źle ją szacuję. E, pewnie szybko by zaprzeczyła”, chrząknęła, przełykając ślinę. „Ale byłby numer. Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy. Nie trzeba było się gzić po pijaku. Dobrze, że kretyna nie zmalowali sobie”.
Myśli nie dawały jej spokoju i choć kiedyś usilnie wyrzucała wszystko z pamięci, to teraz przywoływała na siłę fakty, odczucia i obrazy. „Ciekawe, czy jej mąż wie, że to nie jego synek? Oj, życie, ale mieszasz ludziom. I tak jest niezła, że dała rady wychować i studia skończyć”. Marta usiłowała odsunąć od siebie rozważania i zajęła się dokończeniem obiadu, bo spodziewała się już powrotu córki. Potem bacznie się jej przyglądała w trakcie jedzenia.
— Czemu tak na mnie patrzysz?
— Patrzę, czy się nie krzywisz, bo kucharka ze mnie kiepska — tuszowała swoje myśli.
— Da się zjeść — Michasia roześmiała się, a po chwili zapytała: — Mamo, nie będziesz miała nic przeciwko, żebym z Dawidem wyskoczyła na sylwestra tam, gdzie byłyśmy, do Ostrzyc?
— Nie, tylko wiesz.
— Ale tak mi trochę głupio, bo będziesz sama siedziała.
— Nie szkodzi. Przywykłam.
— A może choć szampana wypijesz z sąsiadami? Ojciec Dawida to bardzo rozrywkowy gościu.
— Miśka, nie kombinuj. Posiedzę sama. Na pewno będzie piękny pokaz ogni sztucznych tutaj nad dolinką. Wypiję jeden kieliszek o północy i pójdę spać. To już postanowione. Wesołej zabawy. Po Nowym Roku, po sprawie rozwodowej, poszukam sobie pracy. Tu obok jest apteka, tam na dole też jest, a w Gdyni pełno. Pewnie coś się znajdzie, choć na pół etatu, dla rozrywki.
— Pojedziesz na rozwód?
— Nie, ale tak sobie postanowiłam. Zamknie się jeden etap życia, rozpocznie drugi.
Rozdział 8
Po co i komu?
Minął pusty sylwester, minął Nowy Rok i Marta zaczęła odczuwać samotność. Nawet nosa nie wysadzała na dwór. Układała wszystko i od nowa zmieniała, przyporządkowując ostatecznie najlepsze miejsca dla wszystkich rzeczy. Nawet w córki pokoju pozmieniała po swojemu, co niezbyt akceptowała Michalina. Dyskutowała z matką i przekonywała, ale Marta i tak robiła swoje. Dzień przed rozwodem była w ogóle jak burza gradowa. Czarna w swoim nastroju i chmurna w obyciu. Chodziła po domu w szlafroku i zrzędziła na wszystko od samego rana do późnego wieczora. Nie usiadła w spokoju, nie wypiła kawy, bo coś ją dosłownie nosiło, więc po południu Misia poszła do Dawida i wróciła dobrze po północy. Marta jeszcze nie spała i od razu osztorcowała córkę za późne przesiadywanie u chłopaka.
— Wstydu nie masz. Porządna dziewczyna nie siedzi po nocach na chałupkach.
— Mamo, czepiasz się. Wyszłam, bo z tobą wytrzymać nie można.
— Ze mną, z matką?
— Tak z tobą. Robisz się zrzędliwa, zgorzkniała, stara baba. Popatrz na siebie, jak ty wyglądasz. W szlafroku cały dzień. Nawet się nie uczesałaś, tylko siedzisz w garach i latasz ze szmatą po kątach. Tak nie można, mamo. Doprowadź się do normalności i wyjdź z domu, bo wylądujesz w wariatkowie.
— Co ty mówisz? — Zaciągnęła poły szlafroka pod samą szyję.
Misia pociągnęła matkę za rękaw na przedpokój i ustawiła przed lustrem.
— Tak wyglądasz. Straszydło w ludzkiej skórze. Brakuje ci peta w zębach i pijackiego spojrzenia.
Córka pozostawiła Martę samą i zamknęła się w pokoju, a ona stała i patrzyła bezmyślnie na swoje odbicie. „Po co i komu?”, wzruszyła ramionami i poszła do sypialni. Położyła się na łóżku z książką i czytała prawie do rana. Kolejny dzień był jeszcze bardziej nerwowy. Marta nie mogła usiedzieć w jednym miejscu ani pięć minut. Chodziła od okna do okna i patrzyła na zegarek. Kiedy wybiła trzynasta, ciężko westchnęła. „To się zaczęło. Nawet nie zadzwonił, nie przeprosił, nie chciał ugody, ani powrotu, ale mu zależało, ale mnie kochał. To wszystko jest gówno warte, a ta mi każe się wziąć za siebie. Po co? Po co?”, powtarzała sobie i chodziła wkoło stołu. Dosuwała krzesła, poprawiała książki na półkach albo przekładała bibeloty z miejsca na miejsce. „Po co to wszystko, jak człowieka nikt nie kocha? Po co? Po co ja w ogóle żyję?”.
Przed czternastą zabrzęczał telefon, wytrącając Martę z dziwnego marszu w koło i w koło. Podskoczyła i przytomniej popatrzyła na pokój, potem na zegarek. „Pewnie już po sprawie i co z tego?”. Powoli podeszła do kuchni, bo tam leżała jej komórka, i zerknęła na wyświetlacz. „Mecenas. I co on mi po wie? Po co mam z nim rozmawiać?”.
Telefon umilkł, więc znów poszła do dużego pokoju. Stanęła przed oknem i patrzyła na padający śnieg. Na ulicy było całkiem pusto i w jej głowie również. Nie miała żadnych myśli, tylko dziwne, nawracające pytanie, po co i po co. Kiedy telefon ponownie się rozdzwonił, Marta podeszła i nie patrząc na ekran, odebrała rozmowę.
— Słucham?
— Witam, pani Marto. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, ale mam pozytywne wieści — mówił mecenas.
— To znaczy, że już po wszystkim?
— Tak. Za dwadzieścia jeden dni wyrok się uprawomocni, to odbiorę i wyślę pani dokumenty.
— Czy pan eks coś mówił?
— Nie. Konkretnie i rzeczowo odpowiadał na pytania sądu.
— To znaczy, że się przyznał?
— Tak powiedział, że pani nie kocha, że ma inną kobietę, bardziej atrakcyjną i czułą, i…
Dalszego ciągu wypowiedzi mecenasa Marta już nie słyszała. Telefon wyleciał jej z ręki, nogi zwiotczały, a upadając, głową uderzyła o parapet i świat całkiem przestał dla niej istnieć.
Ocknęła się w karetce, gdy na zakręcie ją bujnęło na bok. Chciała otworzyć oczy, ale były zaschnięte. Usiłowała podnieść rękę i przetrzeć je, ale szeroki pas, który przypinał ją do noszy, uniemożliwiał ruchy. W głowie szumiał warkot samochodu, a czyjeś słowa niby się oddalały, niby przybliżały, nic jednak nie rozumiała.
— Co się dzieje? — szepnęła.
— Jedziemy do szpitala. Zaraz się panią zajmiemy. Jak się pani nazywa?
Nieznany głos dudnił nad głową Marty.
— Po co do szpitala? Dlaczego ja nic nie widzę?
Po tym pytaniu nieznana osoba przetarła Marcie oczy wacikiem i ostre światło buchnęło jej po oczach.
— Po co do szpitala? — powtórzyła pytanie bardziej przytomnie.
— Czy pani choruje na serce? — zapytał mężczyzna siedzący najbliżej.
— Nie.
— A cukrzyca, nadciśnienie?
— Nie, jestem zdrowa. Słabo mi się zrobiło. To z nerwów, tylko teraz głowa mnie okropnie boli i na wymioty mi się zbiera.
— Upadła pani i głową uderzyła w parapet, a pewnie i porządnie o podłogę. Wszystko sprawdzimy. Może mieć pani wstrząs mózgu. Jak się pani nazywa?
— Marta.
— A nazwisko?
— Marta, Marta. Nie wiem, nie pamiętam. Ja nie pamiętam! — Ostatnie słowa powiedziała podniesionym głosem.
— Spokojnie, pani Marto. To chwilowa amnezja po upadku. Po kilku minutach, czasem godzinach wszystko wraca.
— Proszę zadzwonić do mojego… — zawiesiła głos. — Marta Maliszewska jestem. Pamiętam. Proszę zadzwonić do córki, gdzie mnie zabieracie?
— Córka panią znalazła. Jedziemy do szpitala miejskiego. Córka z pani mężem jedzie za nami.
— Ja już nie mam męża — wyszeptała.
Nikt tego nie komentował, bo właśnie wjechali na podjazd do szpitala i mężczyźni zajęli się wyładowaniem Marty wraz z noszami. Padający śnieg chłodził jej policzki. Zamknęła oczy i skuliła się w sobie, bo owiał ją paskudny ziąb. Za drzwiami fala ciepła, mocne światła i kołysanie znów Martę ożywiło, więc otworzyła oczy i zobaczyła córkę, a za nią wysokiego mężczyznę w zielonej kurtce.
— Mamo, jak się czujesz? Ale mnie wystraszyłaś. Myślałam, że zwariuję. Nie miałam pojęcia co robić. Dobrze że był…
Nie dokończyła wypowiedzi, bo mężczyzna z sanitarki w pomarańczowej kurtce odsunął ją ręką, a potem Marta wjechała do mocno oświetlonej sali. Tam zaczął się cały korowód z przekładaniem jej z noszy, rozbieraniem i stosem pytań. Następnie badania, zastrzyki i mycie głowy. Szycie rany i ciąg przeróżnych badań.
Kiedy przewieziono Martę na niewielką salę chorych tuż przy izbie przyjęć, Michasia mogła do niej wejść odziana w zielony fartuch i ochraniacze na butach. Tym razem była sama. Spokojnie usiadła na stołku przy łóżku. Wzięła rękę Marty i głaskała ją.
— Powiedzieli ci, co mi jest? — szeptem zapytała córkę.
— Nie. Czekamy na wyniki i opis tomografii głowy.
— Dziękuję, że jesteś — szepnęła i spokojnie zamknęła oczy.
— Lekarz powiedział, że musisz teraz dużo spać.
Marta coś zamruczała niewyraźnie i usnęła kamiennym snem po dawce leków. Czasem się budziła, jak ją przewozili albo przekładali, ale nic nie kojarzyła. Za to następnego dnia obudzona przez pielęgniarkę całkiem świadoma, wypytywała o swój stan zdrowia.
— Ja nic nie wiem. O dziewiątej będzie obchód, to lekarz wszystko pani powie.
— Muszę do ubikacji — wyszeptała i podniosła się na łokciach.
— Przyniosę basen. Nie wolno pani wstawać.
Taki tekst trochę Martę zaniepokoił, więc posłusznie leżała i czekała na wyjaśnienia. Po obiedzie z kolei czekała na córkę z bardziej wesołą miną i na przywitanie od razu wyjaśniła:
— Nic mi nie jest. Tomograf w porządku. Pięć szwów i lekki wstrząs mózgu, ale mam niedoczynność tarczycy. Za niski poziom potasu i magnezu.
— Czyli będziesz żyła — podsumowała Michalina i cmoknęła matkę w policzek. — Za to twój telefon jest całkiem kaput. Roztrzaskany. Rzuciłaś nim?
— Nie, wypadł, jak mecenas oznajmił mi o rozwodzie.
— A, to już wszystko rozumiem. — Michasia pokiwała głową. — To wszystko przejdzie, mamo. W piątek cię wypuszczą i mam niespodziankę. Przyjeżdża na tydzień pani Zosia. Doprowadzi cię do porządku.
— I będzie nadawała o całym Pasłęku i okolicy — jęknęła Marta.
— Nic nowego. Taka jest nasza pani Zosia.
Obie roześmiały się, a później córka opowiadała o studiach i kolejnych ćwiczeniach. O nauce, bo przecież zbliżała się pierwsza jej sesja. Narzekała na zawiłą chemię i anatomię człowieka, gdzie wykładowca ćwiczył ich wiedzę z najdrobniejszych mięśni i chrząstek. Na koniec wizyty Marta nie wytrzymała i zapytała córkę o mężczyznę, który jej wcześniej towarzyszył.
— To tata Dawida. Pan Roman. On jest taki śmieszny. Dobrze, że był w domu, bo ja bym umarła ze strachu. On wezwał karetkę i ze mną przyjechał. W piątek obiecał cię odebrać, bo ja nie będę mogła urwać się nawet na pięć minut.
Marta przewróciła oczami i ciężko oparła się na poduszce.
— Wiem, że ci się nie podoba, ale musisz mnie zrozumieć. Mamo, ja muszę być na zajęciach, ta analityka chemiczna mnie po prostu rozwala. Ludzie się bujają z tym czasem aż do trzeciego roku. To jest korbiaste.
— Wiem. Pamiętam. Wkuwałam i wkuwałam. Dobra. Nic nie mówię. Idź już, poleżę sama. Nie musisz siedzieć ze mną codziennie i tak jeszcze głowa mnie boli.
— To może powiedz lekarzowi.
— Nie, córciu. To normalne przy wstrząśnieniu mózgu. Oczy też mnie bolą, nawet czytać nie mogę.
— To pośpij więcej. — Cmoknęła Martę jeszcze raz i wyszła, pozostawiając ją ze swoimi myślami.
Pomimo próśb Misia codziennie wpadała do niej choćby na godzinę i opowiadała o studiach. W czwartek zrobiła jej niespodziankę i przyszła na chwilę z Dawidem. Chłopak tylko się przywitał, zostawił torbę z ubraniem wyjściowym, zamienił z nią kilka zdawkowych słów i zniknął na korytarzu, pozostawiając same kobiety.
W piątek zaraz po obchodzie Marta się już wierciła, choć lekarz nakazał stanowczo dużo leżenia. Pakowała się i sterczała przy oknie, wypatrując ludzi w gęsto padającym śniegu. Kiedy przyniesiono jej wypis i książeczkę z receptami, na chwilę usiadła i przeczytała wszystko bardzo dokładnie, a potem ubrała się i czekała na nieznajomego sąsiada.
Za każdym razem, jak drzwi się otwierały, podnosiła się, potem siadała, aż wreszcie przed czternastą, zaraz po obiedzie się doczekała. Podstawny mężczyzna, lekko szpakowaty, w drucianych okularach na nosie, z rozradowaną miną i małą różą najpierw się przywitał i przedstawił:
— Ja cię przepraszam. Pani to mnie nie poznaje, ale ja to dokładnie panią pamiętam. Właściwie powinniśmy sobie mówić po imieniu. Romek Cielecki. Polibuda. Informatyka. Rudy Kot i piwo. Tylko włosy długie i takie kędziory do ramion miałem.
Marta wydęła usta i delikatnie pokręciła głową.
— O, bo pani to klapki miała na oczach za tym swoim Olkiem, to na mnie pani nawet nie spojrzała. Ja mogłem sobie usychać z tęsknoty i serce topić w butelce z piwem. — Roześmiał się głośno, aż było widać jak pod kurtką podskakuje mu spory brzuszek.
— Nie pamiętam.
Pan Roman wziął torbę i podał Marcie rękę.
— Wypijemy ze dwa piwa, obejrzymy zdjęcia, to sobie przypomnisz. Ja cię przepraszam. Pani Marto, jak już tak chlapnąłem, to będę mówił po imieniu.
Oboje ukłonili się sąsiadce z łóżka obok i wyszli bardzo powoli, bo Marcie kręciło się w głowie. Kurczowo trzymała się sąsiada za ramię i ostrożnie stawiała kroki. Przed samym wyjściem Roman postawił torbę na ziemi i jak tatuś dbający o swoją córeczkę naciągnął Marcie czapkę mocniej na czoło, postawił kołnierz i uśmiechnął się wesoło.
— No to, Martusiu, jedziemy do domu. Dziewczyny obiad upitrasiły, że palce lizać, a ta twoja gosposia to sernik upiekła, że na całej klatce pachnie, aż człowieka skręca.
Martę szokowało tak śmiałe zachowanie sąsiada. Usiłowała sobie przypomnieć jego osobę z dawnych lat, ale nie mogła zebrać myśli. Roman całą drogę coś gadał, zachwalając wszystkich po kolei. Pod klatką najpierw pomógł wysiąść Marcie, odprowadził ją do mieszkania, a potem obrócił jeszcze raz po torbę z jej rzeczami. Kiedy wszedł do kuchni, Zosia już ściskała Martę, więc wesoło dołączył do nich, obejmując obie kobiety na raz.
— Witamy, witamy w domu, droga sąsiadko.
Obie delikatnie odsunęły się i pani Zosia natychmiast ostrym głosem, donośnie i bardzo ostentacyjnie podziękowała Romanowi, a potem nawet otworzyła mu szeroko drzwi wejściowe.
— Bardzo dziękujemy za okazaną troskę. Teraz ja się zajmę panią Martą. — Zrobiła do tego groźna minę i Roman niezbyt zadowolony opuścił mieszkanie. Gosposia trochę pogderała i natychmiast pogoniła Martę do łóżka. Sama przygotowała kawę i ciasto. Ustawiła wszystko na tacy i tak zaopatrzona usiadła obok Marty na pogaduchy. Najpierw z zachwytem prawie piała, wychwalając Martę za urządzenie mieszkania i widok z okna. Potem złorzeczyła na nią za sprzedaż i dziwne towarzystwo. Na koniec obmawiała co bardziej nielubiane osoby w mieście Pasłęku. Nie dopuszczała jej prawie do głosu, ale kiedy przyszła Michasia, zostawiła ją wreszcie w spokoju i Marta na chwilę przysnęła w błogiej ciszy.
Wieczorem na kilka minut wstała na kolację, a potem pochlapała się trochę pod prysznicem i poszła zmęczona spać. Następnego dnia od rana gosposia znów trajlowała przez ponad godzinę, a potem okutana jak babuleńka poszła zrobić porządne zakupy. Marta miała znów trochę czasu w ciszy i spokoju. Nie spała, tylko leżała bezmyślnie i patrzyła w sufit. Za to zaraz po obiedzie miała niespodziewaną wizytę. Pani Zosia, jak przystało na szanującą się gosposię, zaanonsowała sąsiadkę i Marta od razu z nerwów ścisnęła się w sobie. Jej zablokowany umysł nie był w stanie szybko wymyśleć żadnego pretekstu do odmowy i Lucyna swobodnie weszła do jej sypialni. Usiadła na brzegu jej łóżka i nieśmiało się uśmiechnęła.
— Kawy czy herbaty pani sobie życzy? — zapytała natychmiast gosposia.
— Jeśli można, poproszę herbatę bez cukru — Lucyna skromnie odparła i poprawiła się na brzegu łóżka.
— To niech pani usiądzie na fotelu. Zaraz podam i sernik mamy wyśmienity. Na pewno będzie smakował.
Na chwilę zostały same. Nic nie mówiły. Lucyna przesiadła się na fotel i czekała na obiecane ciasto. Marta nie wstawała z łóżka. Podciągnęła się wyżej i obserwowała byłą koleżankę. Jej jasne włosy mocno kontrastowały z ostrym makijażem, a usta swoją czerwienią przyciągały wzrok. „Wyzywająca, ale dalej ładna, pomimo lat”, skwitowała w myślach.
Po wejściu pani Zosi Marta przeniosła wzrok na tacę z ciastem. Jego zapach zaostrzył jej apetyt, więc poprosiła gosposię o kawę. Dopiero gdy obie koleżanki miały wszystko podane i zostały ponownie same, Lucyna zapytała o zdrowie. Po kilku zdawkowych słowach odpowiedzi znów w pokoju zapanowała cisza, ale coś wisiało w powietrzu. W końcu Marta nie wytrzymała i zapytała wprost:
— Właściwie po co tu przyszłaś? Kajać się przede mną? Chyba już wszystko wiadomo, co i jak.
— Domyśliłaś się, ale to nie wszystko.
Lucyna odstawiła talerzyk z ciastem, ręce położyła na kolanach, nabrała powietrza i chciała coś jeszcze dodać, ale Marta zgryźliwie ją uprzedziła:
— Spowiedź powszechna przy łóżku chorego, ale ja nie jestem konająca. Jeśli potrzebujesz wybaczenia, to szkoda twojego czasu. Tamte lata minęły i nie chcę do nich wracać.
— Chcę tylko powiedzieć, że Roman nic nie wie o Olku.
— I uważa Dawida za swojego syna? Pięknie, sprytna jesteś — zadrwiła Marta.
— Tak, ale nie chodzi mi o Romana, choć to zacny człowiek i pewnie by to bardzo przeżył. Nie chciałabym Dawidowi burzyć całego życiorysu.
— Ode mnie się nie dowie.
— A miałaś jakieś wiadomości o Olku?
— Nie — krótko odparła Marta.
Lucyna wyraźnie odetchnęła i zjadła do końca ciasto. Dopiła herbatę i podniosła się z fotela.
— Nie będę cię więcej niepokoiła.
Wyciągnęła lekko rękę, żeby ją podać Marcie, ale zastopowała i tylko pomachała delikatnie dłonią na pożegnanie.
— Życzę ci zdrowia i wszystkiego dobrego w Nowym Roku.
Lucyna pośpiesznie wyszła z pokoju, a jej miejsce zajęła pani Zosia. Natychmiast skrytykowała sąsiadów, przyklejając im odpowiednie, słowne etykiety.
— Ona to jak woskowa pani, wytapetowana i milcząca, za to ten jej mąż to bawidamek, że ho ho. Co to za małżeństwo, ale syna to mają układnego?
Rozdział 9
Przykładna żona i matka
Następnego dnia po szesnastej pani Zosia z groźna miną wprowadziła Romana do sypialni Marty. Ponieważ nie zaproponowała mu poczęstunku, wesoły sąsiad sam poprosił o duży kawałek sernika i mocną kawę. Od razu wzbudził tym niechęć i gosposia postanowiła uczestniczyć w rozmowie. Usiała na brzegu łóżka i trzymała Marty talerzyk z ciastem albo filiżankę z kawą dla odmiany. Pilnie obserwowała Romana, ale nie odzywała się ani słowem. Za to po jego wyjściu rozgadała się, krytykując nachalnego jegomościa. Potem naskoczyła na Martę, że czas podnieść się z łóżka i przynajmniej się odziać, bo wstyd w negliżu kogoś przyjmować. Kolejnego dnia wyciągnęła ją na spacer, bo śnieg przestał sypać i chodniki od rana były ładnie odśnieżone. Okutane po uszy, trzymając się pod rękę, stąpały ostrożnie. Pani Zosia oczywiście snuła różne plany na przyszłość, swatając Martę z nieznanym osobnikiem płci męskiej, a Marta podziwiała widoki. Mróz umocnił śniegowe, przepiękne czapy na drzewach i krzewach, a z rynien wisiały gdzieniegdzie smukłe, błyszczące sople. Drewniane płotki czasem wystawały spod zasp i straszyły groźnymi szpicami. Na niektórych wejściowych daszkach wisiały niebezpieczne, choć lekkie, śnieżne falbanki, a słaby wiatr delikatnie zwiewał z nich biały puch, tworząc srebrzystą zasłonę. Czasem słońce przebijało jakiś promień przez chmury i wtedy cały świat w jego zasięgu mienił się niezliczoną ilością śnieżnych diamentów. Marta przystanęła i przytrzymała na moment panią Zosię za rękaw.
— Patrz, Zosieńko, jak pięknie, a widok wprost boski!
— Wreszcie. Myślałam, że pani to całkiem duszę straciła i wszystko na czarno i szaro przed oczami.
— Nie, ale jakoś nie mogę znaleźć sensu w tym wszystkim. Zamknęłam jeden świat za sobą, a nie wiem, które drzwi otworzyć do przyszłości. Już raz tak miałam.
— I dobrze się wszystko ułożyło, to i teraz będzie dobrze. Los sam wybiera nam drogę. Czasem ją zakręca, czasem prostuje, ale zawsze doprowadzi do celu.
— Brakowało mi cię, Zosieńko, oj brakowało, i twoich obiadków, i ciasta, i pogaduszek przy kawie.
— A bo diabli panią nawiedzili z tą przeprowadzką, a nam belzebuba na głowę zesłali. Jedyne, co dobre, to tego pyskacza nowa pani usadziła i na Kryśkę ręki podnieść nie może. Na policję na niego doniosła i teraz cicho siedzi. Ludzie gadają, że klątwę na niego rzuciła.
— Pani Zosiu — Marta wykrzywiła usta, wzruszyła ramionami — wierzy pani w takie gusła?
— Ja bym taka pewna nie była. To wiedźma, nie kobieta, choć czysta ponad miarę i spokojna. Przyznać muszę. Pieniądze też płaci na czas, ale jakoś się jej boję. Za każdym razem, jak do domu wchodzę, to trzy razy się przeżegnam i Bóg ma pieczę nade mną.
Marta roześmiała się na głos i mocniej przytuliła do ramienia gosposi. Obeszły osiedle w koło, a w powrotnej drodze wstąpiły do sklepu po większe zakupy, bo gosposia obiecała ugotować obiadów na kilka dni i pomrozić wszystko, żeby w razie czego nie głodowały. W domu przy kuchni tłumaczyła Marcie i pokazywała, co i jak się gotuje, a ta robiła notatki i smakowała podane na łyżce potrawy.
Wieczorem pani Zosia wszystko popakowała w woreczki i ułożyła w zamrażarce, a kolejnego dnia zrobiła porządne pranie i po południu Marta odwiozła ją do Gdańska na autobus. Po krótkiej, powrotnej jeździe i drganiach auta, bo wszędzie na ulicach były muldy śnieżne, rozbolała ją głowa, więc wcześniej położyła się spać.
Nazajutrz, zaraz po wyjściu córki na uczelnię, Marta pojechała do szpitala na zdjęcie szwów, a potem w domu znów krzątała się powoli. Dopiero w niedzielę usiadła z Misią do komputera i napisała pierwsze w życiu swoje CV. Wydrukowały kilka egzemplarzy i od poniedziałku ruszyła po aptekach w poszukiwaniu pracy. Jedno zostawiła w Domu Leków przy głównej ulicy, dwie na placu Górnośląskim i potem w centrum, po kolei wchodziła do każdej apteki i podawała pracownikowi. Przed piętnastą wróciła na swoje osiedle i ostatnie zaniosła do miejscowej apteki. Podała dokument młodej kobiecie i pierwszy raz w życiu kupiła dla siebie witaminy i tabletki przeciwbólowe, bo głowa znów zaczynała ją boleć. Po powrocie natychmiast zażyła i położyła się do łóżka jeszcze przed powrotem córki.
We wtorek nigdzie się nie ruszała z domu, bo śnieg znów dosłownie paraliżował miasto. Nawet w kominie wyło i Marta od razu wpadała w dziwny nastrój, ale walczyła i nie poddawała się melancholii. Nastawiła głośno radio z wesołą muzyką i zabrała się za prasowanie. Na szesnastą przygotowała obiad i wesoło przez cały dzień sobie podśpiewywała. Humor popsuł jej się natychmiast, kiedy do mieszkania razem z córką weszła Lucyna. W ręku trzymała plastykową, przezroczystą koszulkę z jej CV. Od razu przeszedł ją dreszcz po plecach i gdyby tylko mogła, gdyby nie było jej wstyd, że zachowuje się jak dzikuska, natychmiast by uciekła i zamknęła się w swoim pokoju. Mocniej złapała się za poręcz krzesła, żeby zatuszować zmieszanie i nerwy. Stała nieruchomo, czekając na pierwszy krok, a może śmiech Lucyny.
— Pół etatu mi nie pasuje. Zmień na cały i od poniedziałku zapraszam do pracy. Musisz tylko szybko załatwić aktualne badania laboratoryjne i dostarczyć dokumenty.
Marta nie mogła wydobyć z siebie głosu. Kiwnęła głową i wyciągnęła rękę po dokument.
— Do końca tygodnia chyba dojdziesz do siebie, co?
Znów kiwnięcie głową i cisza, bo Marta wcale nie była pewna, czy ma ochotę pracować z Lucyną, czy w ogóle u niej. Nie miała też pojęcia, w której aptece, i do tego nie miała odwagi o nic zapytać. Lucyna też dziwnie się czuła, więc pożegnała się kiwnięciem głowy i szybko wyszła. Dała tym sposobem Marcie czas do ochłonięcia i namysłu. Po kilku minutach pierwsze emocje opadły i w Martę wstąpiło zwątpienie, a potem podenerwowanie. Usiadła za stołem i patrzyła w swoje CV.
— To co? Będziecie razem pracowały, ale fajnie! — Michalina wyrwała matkę z zamyślenia.
— Nie wiem. Zastanawiam się.
— Czego się zastanawiasz? Blisko domu i u znajomych.
— Najgorzej u znajomych, nie wiesz o tym? — Zmieszana Marta podniosła się z krzesła. Dokument rzuciła na stół i podeszła do okna. Splotła ręce pod biustem i patrzyła na ośnieżonych ludzi.
— Praca to praca. W ogóle to nie wiem. Obie dziwnie się zachowujecie. Koleżanki ze studiów, a jakieś niedzisiejsze jesteście. Pani Lucyna normalnie taka miła, uśmiechnięta, a jak do nas wchodzi, to jakby bramy piekieł przekraczała. — Córka podeszła do niej i oparła brodę na matki ramieniu.
— Wydaje ci się. Pewnie po pracy zmęczona jest. To nie Pasłęk, gdzie pięciu chorych zagląda na dzień — podsumowała i poszła do kuchni podać obiad. Później chwilę porozmawiały o zbliżającej się sesji i Michasia zniknęła u siebie. Marta zaś pogrążyła się w rozważaniach. Czuła, że musi się koniecznie wyrwać z domu, ale panicznie bała się współpracy i wszelkich kontaktów z sąsiadką. Wreszcie wzięła tabletkę i położyła się w sypialni. Po raz chyba setny przeanalizowała całą sytuację i już prawie drzemiąc, prawie w sennym widzeniu przypomniały jej się słowa gosposi: „Los sam wybiera drogę” i zasnęła spokojnie.
Rano już się nie zastanawiała. Wykąpała się, zjadła śniadanie i z kawą w ręku usiadła do komputera. Otworzyła swoje CV i zmieniła jego część. Wydrukowała i chyba pierwszy raz uśmiechnęła się do swoich myśli. „Co ma być, to będzie. Widocznie coś w tym jest, skoro zostałyśmy sąsiadkami. Teraz praca i ciekawe, co będzie dalej?”.
Włożyła wydruk do koszulki, a potem odszukała wypis ze szpitala, bo tam miała wszystkie wyniki. Przeleciała wzrokiem po liczbach i zadowolona ze stanu swojego zdrowia dopiła kawę. Ubrała się i wyszła z domu. Śnieg przestał padać, ale chodnik u nich nie był odśnieżony, więc brnęła wąską ścieżką, ostrożnie stawiając nogi, aż do skrzyżowania. Tam przeszła na drugą stronę i już całkiem spokojna i pewna poszła w głąb osiedla. Na chwilę stanęła naprzeciwko apteki i westchnęła. „Raz kozie śmierć. Niech będzie. Zosia ma rację. Nie mogę siedzieć bezczynnie w domu, nie mogę rozpamiętywać wszystkiego, bo wpadnę w depresję. Muszę być silna, bo nikt mi w niczym nie pomoże. Tak, muszę być silna. To Lucyna ma problem i zachlastane sumienie, nie ja”.
Tupnęła kilka razy w miejscu, otrzepując buty i dodając sobie odwagi. Podniosła głowę do góry, westchnęła i uśmiechnęła się. Zrobiła krok, kolejny krok w swoim nowym życiu i śmiało weszła do apteki.
Młoda kobieta nie poznała jej, ale gdy wzięła CV Marty do ręki, zaraz zaprosiła na zaplecze. Tam przywitała ją Lucyna z dziwną miną. Nie oznajmiała radości ani zadowolenia. Raczej lęk i zmieszanie z obu stron. Jednak gdy pracownica pozostawiła je same, emocje opadły. Lucyna rozchmurzyła się i odebrała dokumenty. Serdecznie, choć służbowo, wyjaśniła niezbędne sprawy i Marta pojechała załatwiać zaświadczenie lekarskie, potem szkolenie BHP w innym biurze i z księgową w centrum Gdyni. Zmęczona wróciła do domu, wlekąc się w korku ponad godzinę. Nie robiła obiadu, tylko na szybkiego zamówiła pizzę i usiadła z córką do stołu całkiem padnięta.
— Uf, odwykłam od pracy albo jeszcze słaba jestem po szpitalu. Latanie po mieście i te korki, masakra. Jak ty córcia jeździsz?
— Trzeba było siedzieć w Pasłęku — odparła Michalina ze śmiechem.
— Tam bym sama siedziała.
— A tutaj? Tak samo jesteś sama, bo ja ciągle na uczelni. Bardzo się cieszę, że będziesz pracowała z panią Lucyną.
— Misia, nie jestem przekonana do tej pracy, bo sama pomyśl. Pokłócisz się z Dawidem i jak to będzie? Głupio strasznie.
— A czemu mam się z nim kłócić? Dawid jest bardzo fajny, miły, czuły i opiekuńczy. Gdyby mi nie pomagał, to nie wiem, jak bym sobie dała radę. To cholernie ciężkie studia. Nic tylko wkuwanie. Pytasz się, jak jeżdżę w korkach. O właśnie. Ja odpoczywam w samochodzie. Nastawiam sobie muzykę i odpoczywam. To ja mogę zapytać, ja ty dawałaś sobie radę na studiach?
— Było mniej leków i nie była aż tak rozwinięta chemia, ale podstawy chyba się nie zmieniły?
— Nie, anatomia i analityka to koszmar, reszta jest do przełknięcia. — Michalina wzruszyła ramionami i poszła dalej się uczyć. Marta włączyła sobie telewizor i obejrzała wiadomości, a po nich dwa seriale. Podrzuciła córce do pokoju obrane jabłko, zerknęła do jej książek i poszła spać.
Do niedzieli znów nic się nie działo. Codzienne obowiązki, książka i krótkie spacery, za to w sobotę zapukał do nich Roman. Grzecznie się przywitał, więc Marta wpuściła go do środka. Zanim sąsiad zaczął rozmowę rozejrzał się po mieszkaniu, a potem odsapnął.
— Tej miłej paniusi nie ma?
— Nie. To pani Zosia, moja stara gosposia. Jeszcze u rodziców pracowała.
— Ja cię przepraszam. To prehistoryczny relikt, nie kobieta — żartował Roman i bez zaproszenia usiadł za stołem.
— To bardzo dobra kobieta.
— Ale mnie ona nie trawi, a ciebie pilnowała ostatnio, uch. Co ona myślała, że ja do łóżka ci wskoczę? Siedziała i słuchała jak przyzwoitka, aż sernik mi w gardle stawał.
— Taka Zosia jest. Sercem i duszą oddana.
— Ja cię przepraszam, a ja to nie? Ratowałem, jak umiałem.
— O właśnie, nawet nie podziękowałam.
— Dobra. Nie dziękuj, tylko chodź. Luśka zapiekankę zrobiła, butelczyna wina jest dla was otwarta, a ja sobie piwko strzelę i trzeba stosunki zacieśnić.
Marta buzię otworzyła, żeby podziękować za zaproszenie, ale Roman szybko wstał, złapał ją za łokieć i lekko pociągnął do drzwi.
— Dzieciaki przyjdą, więc chatę wolną będą miały. Normalnie to pod obstrzałem naszym jak w zakonie siedzą. Anatomii niech w naturze się uczą — dowcipkował Roman.
Przed samymi drzwiami Marta wywinęła się i założyła pantofle na nogi, podmalowała usta i podenerwowana wyszła za sąsiadem. Przekręciła klucz i na chwilę stanęła, zastanawiając się.
— Co, kołek połknęłaś, nad czym móżdżysz?
— Czekaj, coś wezmę. W gości pierwszy raz i z pustym?
Roman machnął ręką i znów ją pociągnął, a po otwarciu drzwi od swojego mieszkania zamaszyście się ukłonił.
— Czym chata bogata, tym goście rzygają, wchodź i nie ściemniaj. Następnym razem ty stawiasz. Chałupę masz nie oblaną, to balangę za tydzień zrobimy, a dzieciaki u nas się przytulą do siebie.
Po przekroczeniu progu Marta od razu stanęła w przestronnym pomieszczeniu, które łączyło przedpokój, jadalnię, kuchnię i salon w jedną całość. Wszystko w jednakowej jasnej tonacji beżu z seledynem. Tylko niektóre dodatki ostro rzucały się w oczy. Dosłownie raziły ciemnym fioletem i błyszczącym srebrem. Kuchnia prawie biała z lekkim zabarwieniem kremowej, marmurowej faktury. Podwieszany sufit nad częścią jadalną z mnóstwem okrągłych, też fioletowych, świateł. Podłoga z kafli, choć podobna do parkietu. Dwie seledynowe kanapy skórzane na samym środku i niski, ale spory stolik między nimi.
— Tam dzieciaki — Roman wskazywał kolejne drzwi — tam sypialnia z lodowym wspomnieniem naszego małżeństwa, a tam moja nora do pracy. Nie radzę nawet nosa wsadzać, bo można trupem od progu walnąć o glebę.
— To prawda. — Drzwi od sypialni się otworzyły i wyszła Lucyna. Starannie ubrana, uczesana dokładnie umalowana. Właściwie z maską fluidów i pudrów na twarzy. — Lepiej tam nie zaglądać, bo albo na coś staniesz, albo, nie daj Boże, coś przesuniesz, a w najlepszym wypadku porazi cię prąd. — Lucyna próbowała być równie dowcipna jak mąż.
Nie podała Marcie ręki na przywitanie, tylko poszła do kuchni. Założyła grube, fioletowe rękawice na dłonie i tak zabezpieczona otworzyła piekarnik. Wyjęła szklany garnek i postawiła na szafce. Kiedy podniosła pokrywę, wspaniały aromat buchnął po całym mieszkaniu i Roman zamlaskał.
— Boskie, po prostu boskie. — Poklepał się po wystającym brzuchu i zaprosił Martę do stołu. — Gotować to Lucyna umie, żeby tak w sypialni buchała jeszcze żarem namiętności, a nie tylko aromatem najdroższych perfum.
— Romek. Przeginasz — Lucyna odwróciła się i syknęła przez zęby.
— Kochanie. Ja cię przepraszam, ale wychwalam, jak mogę, twoje walory.
Machnął ręką i podszedł do żony. Pocałował ją w kark i uśmiechnął się zadziornie, spoglądając na Martę.
— Może lód stopnieje choć trochę na dzisiejszy wieczór?
— Romek — jeszcze raz warknęła i zgrabnie ominęła męża, niosąc szklane naczynie. — Daj podstawkę.
Lucyna trzymała nad stołem miskę i dmuchała na gorącą, unoszącą się parę, a aromat rozchodził się po całym mieszkaniu. Przez chwilę krzątała się jeszcze, podając do stołu sałatkę, sztućce i kieliszki. Nie patrzyła wcale na Martę i nie zwracała się do niej. Kiedy usiadła, Roman nalał wina do ich kieliszków, a sobie piwo do fajansowego, rzeźbionego kufla. Potem wstał, wznosząc toast:
— Wasze zdrowie, dziewczyny, a mój niebiański spokój.
Uśmiechnął się szczerze i przechylił kufel, który przez długą chwilę zasłaniał mu pół twarzy. Odstawił go ma stół, otarł usta i sięgnął po łyżkę, żeby nałożyć sobie zapiekanki.
— Najpierw gość — zastopowała go Lucyna.
— Ja cię przepraszam. Już obsługuję uniżenie.
Roman zarechotał i sięgnął po talerz Marty. Nałożył jej dwie łopatki, a potem sobie, pomimo że Lucyna podsuwała mu swój talerz. Udał, że nie widzi i usiadł na miejscu. Kiedy popukała ostentacyjnie, znów wstał i obsłużył żonę, posyłając jej przy tym skrzywiony uśmiech. Wypił trochę piwa i polał swoją porcję dużą ilością keczupu. Wziął sztućce i wbił je w górę zapiekanki na talerzu. Jeszcze raz wstał, uśmiechnął się, szczerząc zęby.
— Sma-czne-go — przesylabizował, usiadł i zaczął jeść, lekko czasem pomlaskując. Lucyna zaś podała Marcie sałatkę i sos tatarski.
— Nie cierpię keczupu, ale jak wolisz, to proszę bardzo. Roman zawsze naleje na rzadko, a potem po brodzie mu cieknie.
— Oczywiście i powiedz jeszcze, że nachlapię wszędzie jak prosię i doprać nie można, ja cię przepraszam — mówił z pełnymi ustami.
— Roman, nie przepraszaj, bo tak jest.
— Tak, tak, oczywiście, masz rację. — Popatrzył na żonę i dopił piwo.
Więcej już się nie odzywał. Po zakończonym jedzeniu otarł usta ręką, ukłonił się Marcie i zniknął swojej norce. W mieszkaniu zapanowała cisza. Słychać było tylko stukanie sztućców o talerz i brzdęk tłuczonego szkła w pokoju Romana. Lucyna się nie odzywała. Otarła usta serwetką i odeszła od stołu. Nie wchodziła do Romana pokoju, tylko stanęła pod drzwiami i nasłuchiwała.