CZĘŚĆ I — „Cień powracającego”
Rozdział 1 — Cień z przeszłości
Miasto budziło się powoli, choć wydawało się, że niektórzy jego mieszkańcy nigdy nie zasypiają.
Mgła snuła się leniwie nad brukiem rynku, oblepiając latarnie i kamienice jak cienka warstwa srebrzystego pyłu. Ulice były jeszcze puste, tylko gdzieniegdzie przemykały postacie spieszące się do pracy albo handlarze rozstawiający swoje kramy.
Mimo zwyczajności poranka, atmosfera miasta była cięższa niż zwykle. Jakby ktoś zasiał w powietrzu niepokój, którego nie dało się wywietrzyć.
Weronika, z twarzą bladą od bezsenności, przemierzała kolejne zaułki, trzymając w dłoni niewielką torbę przewieszoną przez ramię. Od kilku dni słyszała pogłoski, że ktoś widział Bogdana Klamkę.
Raz mówiono, że krążył w cieniu ratusza, innym razem, że ktoś rozpoznał jego sylwetkę w podziemiach starego rynku. Były to tylko słowa — urywane, niepełne, czasem wyśmiewane przez sąsiadów — ale dla niej każde z nich miało wagę dowodu. Bo jeśli był choć cień szansy, że Bogdan żyje, nie mogła pozwolić sobie na zwątpienie.
Marian szedł obok niej, ciężki krok odbijał się echem w pustych korytarzach miasta. Jego oczy, kiedyś ostre i czujne, teraz były jak zmęczone zwierciadła, w których odbijała się pustka. Czuł, że wraz z odejściem Klamki stracił nie tylko przyjaciela, ale i część samego siebie. Często mówił mało, jeszcze częściej wcale, ale Weronika wiedziała, że właśnie jego milczenie jest najcięższe.
Kacper z kolei był inny. Niby pogodniejszy, a jednak pełen cichej obsesji. Trzymał się blisko Weroniki, ściskając mały notatnik, w którym zapisywał wszystko, co wydawało się choćby odrobinę dziwne. Plotki, gesty, fragmenty zasłyszanych rozmów — układał to wszystko w mozaikę, jakby wierzył, że któregoś dnia obraz ułoży się w całość i wskaże drogę do Bogdana.
Tego poranka na rynku było szczególnie cicho. Nie śpiewały ptaki, nie słychać było nawet szczekania psów. Weronika zatrzymała się nagle, unosząc wzrok ku ratuszowi. Na murze, tuż przy zejściu do piwnic, dostrzegła coś, czego wcześniej nie było. Ślad dłoni. Wyraźny, jakby wypalony w cegle. Nie był to zwyczajny odcisk — dłoń wydawała się zrobiona z ciemniejszego, połyskującego materiału, jakby ktoś wtopił w mur metal, który zastygł w kształcie palców.
– Marian… – szepnęła, wskazując na znak.
Mężczyzna podszedł powoli, przejechał dłonią po cegle, ale odcisk był zimny, nieludzki.
— To nie przypadek — powiedział cicho. — To zostawił on.
Zanim zdążyli coś więcej powiedzieć, z mroku zaułka wysunęła się stara kobieta. Chusta zasłaniała jej włosy, a oczy świeciły niezdrowym blaskiem.
— Widziałam go — odezwała się zachrypniętym głosem. — W nocy, pod rynkiem. Szukał czegoś, czego nie powinien szukać.
Weronika podeszła bliżej.
— Kogo widziałaś?
Kobieta uśmiechnęła się dziwnie, odsłaniając brakujące zęby.
— Jego. Ślusarza. Klamkę. Ale nie był już taki jak dawniej. Oczy miał puste, a kroki brzmiały jak uderzenia zegara.
Wypowiedziawszy te słowa, cofnęła się w cień, a potem zniknęła tak nagle, jakby w ogóle jej nie było.
Zapadła cisza, której nikt z trójki nie potrafił przerwać. Tylko zegar na wieży ratusza wybił godzinę szóstą — jednak dźwięk był zniekształcony, jakby przez chwilę metalowe serce zegara biło nie dla mieszkańców miasta, lecz dla kogoś innego.
Weronika spojrzała na swoich towarzyszy.
— To nie tylko plotki — powiedziała. — On naprawdę tu
jest. A jeśli nie on… to coś, co po nim zostało.
Rozdział 2 — Zegarmistrz
Wieczorem mgła powróciła, gęstsza niż zwykle, jakby miasto nie chciało odsłaniać swoich sekretów. Ulice, które za dnia były pełne handlarzy i krzyków dzieci, teraz sprawiały wrażenie martwych. Światła lamp gazowych migotały niestabilnie, a każdy podmuch wiatru przypominał cichy szept.
Weronika prowadziła grupę w stronę małego zaułka za rynkiem, którego dotąd nie znali. To Marian dostrzegł na jednej z cegieł znak — małą spiralę wyrytą w tynku. Była niemal niewidoczna, ale coś w niej przyciągało wzrok, jakby prowadziła ich dalej.
— To wygląda jak wskazówka — powiedział Kacper, notując od razu symbol w swoim zeszycie. — Ktoś nas tu prowadzi.
Za zakrętem stał warsztat, którego wcześniej nikt z nich nie pamiętał. Drewniana szyldowa deska kołysała się na wietrze, choć nie widać było, by ktoś ją przymocował. Widniał na niej napis „Naprawa zegarów — każda godzina ma swoje życie”. Litery były częściowo starte, ale wciąż czytelne.
Drzwi otworzyły się same, kiedy zbliżyli się do progu.
Wewnątrz panował półmrok, pachniało starym drewnem i oliwą do mechanizmów. Dziesiątki zegarów — ściennych, kieszonkowych, stojących — zajmowały całe pomieszczenie. Wskazówki poruszały się, ale każdy zegar chodził inaczej. Jeden wybijał północ, drugi wskazywał dopiero czwartą rano, a trzeci kręcił wskazówkami do tyłu.
Za ladą siedział starzec o cienkich dłoniach, które nieustannie poruszały się, jakby nakręcały niewidzialny mechanizm. Jego oczy lśniły w mroku, a twarz była pomarszczona jak stary pergamin.
— Wiedziałem, że przyjdziecie — powiedział, zanim zdążyli się odezwać.
Jego głos był niski, ale niosło się w nim coś, co przypominało tykanie.
— Zawsze przychodzą ci, którzy stracili czas.
Weronika poczuła, jak ciarki przebiegają jej po plecach.
— Kim pan jest?
Starzec uśmiechnął się blado.
— Zegarmistrzem. Ale wy przyszliście nie po czas, tylko po człowieka. Ślusarz. Ten, który otwierał drzwi, których nikt nie śmiał.
Marian zmrużył oczy.
— Bogdan.
— Tak go zwą — odparł starzec i podniósł z lady stary, kieszonkowy zegarek.
Obudowa była wytarta, na wieczku wygrawerowany był symbol spirali.
— On już nie należy do tego świata w taki sposób, jak my. Ale każdy mechanizm zostawia echo. Ten zegarek… pokaże wam, gdzie szukać.
Podał zegarek Weronice. Był ciężki, zimny, a gdy go otworzyła, wskazówki poruszyły się gwałtownie, jakby reagowały na jej dotyk. Przez chwilę zdawało jej się, że usłyszała w nim coś więcej niż zwykłe tykanie. Krótki szept.
– Weroniko…
Upuściła niemal zegarek, ale Marian podtrzymał jej rękę.
— Co to było? — zapytał, choć sam słyszał to samo.
Starzec uśmiechnął się szerzej.
— Czas nie zawsze mówi, ale zawsze pamięta. Ten zegarek wskaże wam drogę, ale pamiętajcie… nie każdy dźwięk prowadzi do życia. Niektóre do milczenia.
Kacper zapisał każde słowo.
— Skąd pan to wszystko wie?
Zegarmistrz spojrzał na niego ciężko.
— Bo czas nie płynie tak samo dla wszystkich. Dla mnie płynie od dawna w stronę ciszy. A wy… wy stoicie dopiero na jej progu.
Zanim zdążyli zadać kolejne pytania, wszystkie zegary w warsztacie zamilkły jednocześnie.
Tykanie urwało się, jakby ktoś wyłączył całe życie tego miejsca. Gdy mrugnęli, starca już nie było. Na ladzie leżał tylko zegarek. Otwarty, wskazówki zatrzymane. Na godzinie dwunastej.
Weronika spojrzała na towarzyszy, jej głos drżał.
— On mówił o Bogdanie. On musi być gdzieś tu.
Ale w ciszy warsztatu każdy z nich zrozumiał coś jeszcze. Nie byli już tylko świadkami poszukiwań. Od tej chwili byli częścią mechanizmu, który dopiero zaczynał się uruchamiać.
Rozdział 3 — Pierwsze echo
Noc była gęsta, jakby ktoś nakrył miasto ciemnym płótnem. Wszyscy troje wracali z warsztatu zegarmistrza, a zegarek, który teraz spoczywał w dłoni Weroniki, zdawał się tętnić własnym życiem.
Z pozoru był to zwykły przedmiot — stara obudowa, popękana tarcza, wskazówki o kształcie smukłych kluczy. Ale od chwili, gdy go otrzymała, Weronika miała wrażenie, że ciężar metalu jest dziwnie znajomy, niemal intymny, jakby sama kiedyś go nosiła.
— Powiedz mi, że i ty to słyszałaś — odezwał się Marian, gdy skręcili w jedną z bocznych ulic. — To jedno słowo. Twoje imię.
— Słyszałam — odpowiedziała cicho. — Ale nie wiem, czy to był on, czy coś, co się tylko pod niego podszywa.
Kacper, idący za nimi, ściskał swój notatnik tak mocno, że aż pobielały mu kostki.
— Jeśli to naprawdę głos Bogdana, to znaczy, że on wciąż gdzieś istnieje. Może nie w pełni… ale istnieje.
Zatrzymali się na małym placu, gdzie bruk był nierówny, popękany. Weronika otworzyła zegarek.
Wskazówki drżały, jakby szarpała je niewidzialna siła. Nagle zaczęły obracać się szybciej i szybciej, aż zatrzymały się gwałtownie na godzinie dziewiątej. W tej samej chwili powietrze wokół zadrżało, a w ich uszach rozległ się chrapliwy, stłumiony głos.
– Nie… szukajcie… mnie.
Weronika zakryła usta dłonią, Kacper cofnął się instynktownie o krok, a Marian odruchowo chwycił za kieszeń, w której nosił stary scyzoryk. Głos brzmiał jak Bogdan — ale zniekształcony, jakby dochodził spod wody albo zza ściany. W tle rozbrzmiewało też inne echo — metaliczne, szorstkie, przypominające skrzypienie klamek.
– To nie był tylko on – wyszeptał Marian. – Słyszeliście to? Ten drugi ton?
Zegarek zamknął się sam, z trzaskiem tak głośnym, że odbił się echem od ścian okolicznych kamienic. A wtedy z mroku wybiegła grupka dzieci — nagie stopy uderzały o bruk, śmiech mieszał się z dziwnym śpiewem.
– „Nie szukajcie go, nie szukajcie go…” – nuciły w rytmie, który brzmiał jak dziecięca wyliczanka.
Przebiegły tuż obok, nie zwracając na nikogo uwagi, i zniknęły w jednym z zaułków.
— To chyba nie było normalne — Kacper przełknął głośno ślinę. — Dzieci w nocy, śpiewające takie rzeczy?
Weronika nie odpowiedziała. Jej wzrok utkwił w zegarku. Wciąż czuła na palcach wibracje, jakby przedmiot żył i oddychał.
— On daje nam znaki — powiedziała w końcu. — Ale jednocześnie ostrzega. To „nie szukajcie mnie”… może być ostrzeżeniem, a może próbą zmylenia nas.
Marian splunął na bruk.
— Klamka zawsze miał cięty język, ale nigdy by nie prosił, żebyśmy go zostawili. To nie brzmi jak on. Brzmi… jakby coś próbowało mówić za niego.
Kacper spojrzał na swój notatnik, gdzie drżącą ręką zapisał zdanie, które przed chwilą usłyszeli.
— Jeśli echo Bogdana miesza się z echem tamtego… Klucznika — powiedział ostrożnie — to znaczy, że on wciąż jest częścią mechanizmu. A jeśli tak… to my też powoli wciągani jesteśmy do środka.
Nad nimi zegar ratusza nagle uderzył dziesięć razy, choć była dopiero dziewiąta. Każde uderzenie rozbrzmiewało coraz bardziej fałszywie, jakby mechanizm sam się gubił w czasie.
Weronika zamknęła zegarek i wsunęła go do kieszeni płaszcza.
— Nieważne, czy to ostrzeżenie, czy pułapka. I tak musimy iść dalej. On jest tam, w środku tego wszystkiego. A my znajdziemy drogę.
Kiedy ruszyli przed siebie, z daleka, z ciemności zaułków, ktoś patrzył na nich. Sylwetka w kapturze, nieruchoma, ledwie widoczna w migotaniu gazowej latarni. Stała długo po tym, jak bohaterowie zniknęli za rogiem, a potem rozpłynęła się w cieniu, jakby nigdy jej tam nie było.
Rozdział 4 — Dom pod trzema kluczami
Ulica, na którą trafili, była inna niż wszystkie. Bruk był ciemniejszy, jakby nikt go nigdy nie czyścił, a kamienice pochylały się nad sobą tak ciasno, że przechodząc, miało się wrażenie, iż ściany zaraz się zetkną i uwiężą każdego, kto spróbuje przejść. W powietrzu wisiał zapach wilgoci i rdzy, a w ciszy dało się słyszeć kapanie wody gdzieś w głębi podwórza.
— Tu — powiedziała Weronika, zatrzymując się nagle.
Zegarek w jej dłoni drżał lekko, wskazówki szarpały się jak opętane. Kamienica, przed którą stanęli, wyróżniała się na tle innych. Jej fasada była obdrapana, okna zasłonięte deskami, a drzwi wejściowe wyglądały na zamknięte od lat. Ale to nie drzwi przyciągały uwagę. Tuż obok, w mroku przejścia, znajdowały się trzy identyczne wejścia, ustawione obok siebie. Każde miało własną, masywną klamkę, połyskującą w świetle księżyca.
– Trzy wejścia – mruknął Marian. – Któreś z nich prowadzi do środka. A pozostałe…?
– Może prowadzą donikąd – dodał Kacper. – A może właśnie tam powinniśmy iść.
Weronika przyjrzała się uważnie. Pierwsza klamka była chłodna i gładka, druga miała na powierzchni ledwie widoczny znak spirali, a trzecia była porysowana, jakby ktoś szarpał nią z całej siły.
– To próba – powiedziała cicho. – Dom pod trzema kluczami.
Zanim podjęli decyzję, zegarek otworzył się sam i wskazówki ustawiły się na godzinie trzeciej. W powietrzu rozległ się cichy szept:
– Wybierz drzwi… ale pamiętaj, że niektóre zamknięcia nie mają klucza.
Zadrżeli wszyscy troje.
– Co to znaczy? – spytał Kacper. – To zagadka?
— To ostrzeżenie — odpowiedział Marian, patrząc ponuro na trzecią klamkę. — Może jedno z tych drzwi prowadzi wprost w pułapkę.
Weronika, choć serce waliło jej jak młot, wyciągnęła rękę do klamki ze spiralą. Metal był lodowaty, ale pod jej dotykiem drżał, jakby żył. Pociągnęła ją i drzwi otworzyły się cicho, ukazując ciemny korytarz.
– Nie idź sama – powiedział Marian i wszedł pierwszy, a reszta poszła za nim.
W środku panował chłód, a powietrze pachniało kurzem i starym drewnem. Korytarz prowadził do dużego pomieszczenia, gdzie znajdowały się kolejne drzwi — tym razem trzy ustawione w linii, każde inne. Na ścianach widniały rysunki — kontury klamek, zamków i spirali.
— To labirynt — wyszeptał Kacper, zapisując wszystko w swoim notatniku. — Trzy wejścia, potem trzy kolejne… każdy wybór prowadzi do innego miejsca.
Weronika podeszła do pierwszych drzwi. Położyła dłoń na klamce i nagle poczuła coś dziwnego — ciepło, które przeszło w jej skórę. W głowie rozległ się krótki obraz: Bogdan, siedzący przy biurku, z papierosem w ustach. Podnosił na nią wzrok i mówił coś bezgłośnie.
Odsunęła rękę gwałtownie.
– To on – powiedziała z trudem. – To jego echo. Te drzwi… pokazują nam wspomnienia.
Marian sprawdził drugą klamkę. Zanim zdążył ją nacisnąć, z drugiej strony dobiegł głuchy trzask, jakby coś ciężkiego spadło na ziemię. Cofnął rękę.
— Nie, nie tędy — stwierdził. — Tam jest tylko ciemność.
Kacper spróbował trzecich drzwi. W chwili, gdy je uchylił, zobaczyli w środku pokój. Na ścianie — wyryty znak spirali, a na stole coś, co sprawiło, że serca im zamarły.
Zardzewiała klamka.
Należała do drzwi biura Bogdana.
Weronika zbliżyła się, wyciągnęła rękę i podniosła ją ostrożnie. Metal był ciężki, a w środku czuła się, jakby trzymała fragment samego Bogdana.
– To dowód – wyszeptała. – On tu był.
Ale gdy tylko dotknęła klamki, cały dom zadrżał. Drzwi, którymi weszli, zatrzasnęły się z hukiem, a ściany zaczęły przesuwać się powoli, zamykając pomieszczenie.
— Uciekajmy! — krzyknął Marian, ciągnąc ich w stronę jedynych otwartych drzwi — tych, które wcześniej wydawały się prowadzić w ciemność.
Wpadli do korytarza, który wił się jak tunel, a za nimi ściany trzaskały i osuwały się z hukiem a Weronika wciąż ściskała w dłoni klamkę, jakby to ona była jedynym powodem, dla którego w ogóle udało im się przeżyć.
Kiedy wreszcie wybiegli na ulicę, kamienica stała cicho, jakby nigdy nic się nie wydarzyło. Ale w oknach błyszczały na moment dwie jasne, martwe źrenice.
Weronika spojrzała na klamkę w swojej dłoni.
— On zostawia nam ślady. Ale im głębiej wchodzimy, tym bardziej to miejsce staje się żywe.
Marian zacisnął pięści.
– A jeśli to nie tylko miasto? A jeśli sam Bogdan jest częścią tej gry?
Cisza odpowiedziała im wymowniej niż cokolwiek innego.
Rozdział 5 — Spirala pod katedrą
Następnego dnia, gdy słońce przebijało się przez mleczną mgłę, troje bohaterów ruszyło w stronę katedry. Weronika niosła w torbie ciężką, zardzewiałą klamkę, która wciąż wydawała się pulsować pod jej dotykiem. Nie potrafiła się jej pozbyć, choć każda minuta spędzona w jej obecności sprawiała, że miała wrażenie, iż metal oddycha razem z nią.
Katedra, widoczna już z daleka, górowała nad miastem niczym strażnik. Jej wieża wbijała się w szare niebo, a witraże odbijały blade światło, sprawiając wrażenie, że w środku płonie ogień. Gdy weszli na plac przed budowlą, zegarek, który trzymała Weronika, nagle otworzył się sam i wskazówki zatrzęsły się, jakby ktoś nimi szarpał. Wskazały na godzinę dwunastą, a potem zaczęły się cofać — jedna, druga, aż zatrzymały się na dziewiątej.
— To znów znak — powiedział Kacper, nerwowo zapisując godzinę w notatniku. — Dziewiąta… wczoraj też wtedy słyszeliśmy głos.
Marian podszedł do drzwi katedry i położył na nich dłoń. Drewno było chłodne, ale pod powierzchnią poczuł lekkie drżenie, jakby w środku coś się poruszało.
– Coś tam jest – mruknął. – Coś, co nie należy do tej świątyni.
Wnętrze katedry przywitało ich ciszą, ale nie tą zwyczajną, świętą. To była cisza ciężka, dusząca, jakby ściany same wchłaniały każdy krok i szept. Słońce przesączało się przez witraże, rzucając kolorowe plamy na posadzkę, które zdawały się układać w kształty kluczy i zamków.
Weronika rozejrzała się i nagle zatrzymała wzrok na kamiennej posadzce tuż przy ołtarzu.
— Spójrzcie — powiedziała, wskazując palcem.
Na kamieniach wyrysowana była spirala. Początkowo wyglądała na przypadkowy wzór ułożony z jaśniejszych i ciemniejszych płyt, ale gdy patrzyło się dłużej, spirala zdawała się pulsować, jakby obracała się bardzo powoli.
– To nie przypadek – szepnął Kacper. – Ktoś to zaprojektował. Cała katedra stoi na tym wzorze.
Zegarek w dłoni Weroniki zaczął tykać szybciej, głośniej, aż nagle rozległo się echo dzwonów.
Problem w tym, że nikt z nich nie widział, aby ktoś w wieży uderzał w serce dzwonu.
— Dzwony same się odezwały… — Marian uniósł głowę. — Ale dlaczego?
Wtedy echo przeniknęło przez wnętrze katedry. To nie był zwykły dźwięk. Dzwony uderzały rytmem, który przypominał… gwizdanie.
Weronika zakryła usta dłonią.
— To on. Bogdan zawsze tak gwizdał, gdy rozwiązywał łamigłówki.
Gwizdanie mieszało się z metalicznym pogłosem, tworząc melodię dziwną i niepokojącą. Z każdym uderzeniem dzwonu spirala na posadzce rozświetlała się coraz mocniej, aż w końcu wskazała kierunek — do drzwi prowadzących w dół, za ołtarzem.
Schody były wąskie, kręte, schodziły głęboko pod katedrę. Powietrze gęstniało, pachniało wilgocią i olejem, jak w sercu starego mechanizmu. W końcu dotarli do podziemnej komnaty.
W jej centrum znajdowało się ogromne koło zębate, obracające się powoli. Każdy ząb zrobiony był z metalu, który przypominał klamki — dziesiątki, setki klamek, połączonych w jeden wielki mechanizm.
Weronika uniosła zegarek. Wskazówki zatrzymały się. Wtedy z mechanizmu rozległ się głos.
— Nie powinniście tu być.
Był to głos Bogdana.
Ale brzmiał tak, jakby wydobywał się z samego metalu, zgrzytliwy, zniekształcony.
— Bogdan?! — Weronika krzyknęła, zbliżając się. — To ty?!
Mechanizm zawył i zębatki zaczęły obracać się szybciej, jakby ktoś je nakręcił. Koło zębów szarpało się, a echo głosu brzmiało coraz rozpaczliwiej.
— Odejdźcie… póki możecie…
Ściany zaczęły drżeć, a z sufitu sypał się pył.
Marian pociągnął Weronikę za ramię.
— To pułapka! Musimy się wycofać!
Ale Weronika wciąż wpatrywała się w mechanizm, łzy cisnęły jej się do oczu.
— To on… to naprawdę on…
Gdy wybiegli po schodach z powrotem do katedry, echo dzwonów ucichło. Spirala na posadzce zgasła, jakby nigdy jej nie było.
Weronika stała na środku nawy i szeptała sama do siebie.
— On tam jest. W sercu mechanizmu. I nie pozwolę, żeby został tam na zawsze.
Rozdział 6 — Szept w murach
Miasto wydawało się jeszcze bardziej duszne niż zwykle. Od chwili, gdy opuścili katedrę, wszyscy troje mieli wrażenie, że coś ich obserwuje. Kamienice, z fasadami obdrapanymi przez czas, stały się nagle czymś więcej niż martwą architekturą. Każde okno zdawało się patrzeć, a każdy cień na ścianie poruszał się o ułamek sekundy za długo.
Szli ulicą Kanoniczą, gdzie bruk był nierówny, a ściany domów były tak blisko siebie, że słychać było echo własnych oddechów. I wtedy to się zaczęło.
Najpierw był to ledwie szmer, jakby powietrze przemykało przez szczeliny cegieł. Potem słowa. Niejasne, urwane, ale wyraźnie ludzkie.
— …otwórz…
— …klucz…
— …nie wracaj…
Weronika zatrzymała się gwałtownie, przykładając dłoń do jednej ze ścian. Cegły były chłodne, ale pod powierzchnią coś pulsowało. Jakby ściana oddychała.
— Słyszycie to? — wyszeptała.
Marian skinął głową, zaciskając pięści.
— To nie wiatr.
Kacper, blady jak kreda, wyjął swój notatnik i przyłożył go do cegieł, jakby chciał zapisać sam dźwięk.
— To są głosy… ale nie obce. One brzmią znajomo.
I rzeczywiście, wśród szmerów wyłonił się głos wyraźniejszy, pełen napięcia i zmęczenia.
— Weronika…
Serce dziewczyny zabiło mocniej.
— Bogdan?!
Mur odpowiedział trzaskiem, jakby ktoś zamykał drzwi od wewnątrz. Na cegle, tuż pod jej dłonią, zaczął formować się ślad. Palce, pełne konturów i bruzd, jakby ktoś wypalił odcisk dłoni od wewnątrz.
Weronika cofnęła rękę, drżąc.
— On tu jest. W tych murach.
Marian nachylił się, przyglądając się odciskowi.
— To wygląda, jakby… chciał przejść na drugą stronę. Jakby utknął między tym, co żywe, a tym, co jest częścią tego miasta.
Kacper zapisał gorączkowo wszystko, co słyszeli.
— To musi być powiązane z mechanizmem. On nie tylko w nim tkwi. On nim… oddycha.
Nagle wszystkie ściany wzdłuż ulicy odezwały się naraz. Echem odbiły się setki głosów — niektóre dziecięce, inne kobiece, męskie, młode, stare. Były to głosy, które znało miasto. Sąsiedzi, przyjaciele, dawno zmarli mieszkańcy. Wśród nich był też jeden, który rozpoznałby każdy z nich.
— Otwieraj… — głos Bogdana rozszedł się wzdłuż ścian, powielony jak w lustrzanej sali. — Otwieraj, bo inaczej się zatrzaśnie…
Weronika przycisnęła zegarek do muru. Wskazówki zaczęły obracać się same, aż zatrzymały się na godzinie szóstej. Wtedy wszystkie głosy zamilkły, a cisza opadła na ulicę tak nagle, że aż zabolało w uszach.
Marian wciągnął gwałtownie powietrze.
— To miejsce nas nie chce. Ale on próbuje się przebić.
Kacper podniósł wzrok na fasady.
— A co, jeśli to nie on? Co, jeśli miasto samo nauczyło się mówić jego głosem?
Weronika wpatrywała się w odcisk dłoni na murze, który teraz zaczął blaknąć, aż zniknął zupełnie.
Cegły wyglądały zwyczajnie, jakby nigdy nic się na nich nie pojawiło.
— Nie — odpowiedziała zdecydowanie. — To był on. Może zniekształcony, może rozdarty… ale to był Bogdan. I nie przestanę, dopóki go stąd nie wyciągnę.
Gdzieś w oddali rozległo się bicie dzwonu, ale tym razem był to tylko jeden, pojedynczy uderzający ton. Niski, głuchy, jak zamykające się drzwi.
Marian rozejrzał się niespokojnie.
— Czuję, że nie jesteśmy sami.
Miał rację. Na końcu ulicy, tuż przy latarni, stała sylwetka w kapturze. Nieruchoma. Czekała. Ale gdy mrugnęli, już jej nie było.
Rozdział 7 — Portret bez twarzy
Ratusz nocą był innym miejscem niż za dnia. Korytarze, które w świetle słońca tętniły urzędniczym pośpiechem, teraz przypominały długie tunele, w których echo kroków rozciągało się jak szept.
Stare obrazy burmistrzów wiszące na ścianach wyglądały, jakby ich spojrzenia śledziły każdy ruch.
Weronika, Marian i Kacper weszli bocznym wejściem, które Marian otworzył bez większego trudu — stary nawyk włamywacza, którego nie zdołały wymazać ani wiek, ani wyrzuty sumienia.
— Archiwum jest w piwnicach — szepnął. — Jeśli gdzieś mają coś o Bogdanie… to tam.
Zeszli po schodach w dół, gdzie powietrze było ciężkie, pełne kurzu i zapachu spleśniałego papieru.
Archiwum wyglądało jak labirynt szaf i regałów, ciągnących się w nieskończoność. Księgi rejestrowe, mapy miasta, protokoły z dawnych lat — wszystko ułożone chaotycznie, jakby ktoś celowo chciał, by nikt nie znalazł niczego ważnego.
Kacper zapalił małą latarkę i prowadził ich w głąb, aż dotarli do pomieszczenia, w którym stały rzędy zrolowanych dokumentów. Na ścianach wisiały także portrety dawnych burmistrzów, nieco inne niż te oficjalne w głównych salach. Były starsze, mniej idealizowane — twarze surowe, zmęczone, bardziej prawdziwe.
— Dlaczego oni tu wiszą? — spytała Weronika, przesuwając palcami po ramie jednego z obrazów. — Przecież burmistrzowie zwykle wiszą w gabinetach, nie w piwnicach.
— Może to te, które nie pasowały do oficjalnego wizerunku — mruknął Marian.
Kacper zatrzymał się przy jednym z portretów.
— Chwila. Spójrzcie na to.
Obraz przedstawiał mężczyznę w ciemnym płaszczu, z dłońmi opartymi na biurku. Był podpisany: Burmistrz Jan Wróbel, 1892–1895. Ale coś było nie tak.
Twarz była pusta. Zamiast rysów twarzy, oczu, nosa i ust, na płótnie widniała tylko gładka, zamazana plama.
— To jakieś uszkodzenie? — spytała Weronika, pochylając się. — Może farba się starła?
Marian pokręcił głową.
— Nie. To wygląda, jakby ktoś celowo zamalował twarz.
Zanim zdążyli powiedzieć coś więcej, plama na portrecie zaczęła się zmieniać. Kolory drgnęły, jakby ktoś rozmazał farbę palcami, a z chaosu kształtów wyłonił się zarys twarzy.
Nie była to twarz burmistrza sprzed stu lat, lecz kogoś innego -Bogdana.
Jego oczy były puste, podobne do tych, które widzieli w katedrze. Usta poruszały się, choć nie wydobywał się z nich żaden dźwięk.
Weronika cofnęła się gwałtownie, uderzając plecami o regał.
— To on… to niemożliwe…
Kacper, blady jak papier, szeptał niemal bezgłośnie:
— Portret się zmienia… Bogdan nie był burmistrzem. Dlaczego jego twarz jest tutaj?
Wtedy echo rozległo się w archiwum. Cichy szept, który zdawał się dobiegać z samego płótna.
— Nie patrzcie na mnie… nie jestem sobą.
Portret drgnął i nagle oczy Bogdana na obrazie spojrzały wprost na nich.
Marian podszedł bliżej, z dłonią zaciśniętą na scyzoryku.
— Co to jest, do cholery? Czy to naprawdę on, czy tylko miasto nas zwodzi?
W odpowiedzi obraz zatrząsł się, a wszystkie inne portrety w sali nagle zadrżały. Twarze dawnych burmistrzów zaczęły się rozmywać, a w ich miejsce wyłaniała się jedna i ta sama postać. Bogdan.
Setki Bogdanów, patrzących z obrazów, każdy inny — młodszy, starszy, z papierosem, w płaszczu, z pustymi oczami, z twarzą wykrzywioną w grymasie.
Weronika zakryła twarz rękami, łzy napłynęły jej do oczu.
— To on… wszędzie on…
Ściany archiwum zaczęły trzeszczeć, jakby sam budynek nie wytrzymywał tego ciężaru. Portrety zsunęły się z haków, spadały jeden po drugim, a echo głosu Bogdana mieszało się w jeden wielki, rozrywający ciszę szum.
— Uciekamy! — krzyknął Marian, chwytając Weronikę za ramię i ciągnąc ją w stronę wyjścia.
Biegli korytarzem, a za nimi obrazy spadały jak lawina, rozbijając się o podłogę. Tylko jeden, ten pierwszy, został na ścianie. Twarz Bogdana wciąż na nich patrzyła. A w oczach portretu pojawiła się pojedyncza łza z ciemnej farby, która spłynęła po płótnie jak kropla krwi.
Rozdział 8 — Zatrzaśnięty most
Noc była cicha i zimna, gdy dotarli nad rzekę. Most, który mieszkańcy od lat nazywali mostem miłości, rozciągał się w poprzek czarnej tafli wody, a na jego balustradach wisiały setki starych kłódek. Zardzewiałe, powyginane, porzucone przez czas — każdy zamek był świadectwem czyjejś obietnicy, dawno zapomnianej albo złamanej.
Weronika zatrzymała się w połowie mostu i spojrzała na wodę. Fale odbijały mdłe światło księżyca, a prąd zdawał się płynąć w przeciwną stronę niż zwykle.
— To miejsce zawsze było… inne — wyszeptała. — Bogdan kiedyś żartował, że most jest cięższy od własnych fundamentów, bo trzyma na sobie wszystkie tajemnice ludzi.
Marian przesunął dłonią po balustradzie. Metal był wilgotny i zimny.
— Wygląda na to, że dziś te tajemnice postanowiły się odezwać.
Wtedy usłyszeli trzask.
Jeden z zamków, stary i zardzewiały, nagle pękł i spadł do rzeki. A zaraz za nim kolejny. I kolejny.
Cała linia kłódek zaczęła odpadać, jakby niewidzialna ręka otwierała je po kolei. Echo uderzeń o wodę rozbrzmiewało jak dzwony.
– To niemożliwe – Kacper przycisnął notatnik do piersi. – One wszystkie się otwierają!
Most zadrżał lekko, jakby wstrząs przeszedł przez jego konstrukcję. Weronika spojrzała w dół i wtedy zauważyła coś dziwnego.
Woda pod nimi wirowała, tworząc spiralę. W jej środku wynurzało się coś metalicznego.
– Tam coś jest – wskazała.
Po chwili prąd wyrzucił na powierzchnię skrzynię. Była duża, ciężka, obita żelazem. Widać było na niej wyryty znak spirali — identyczny jak ten, który wcześniej widzieli w katedrze.
Marian, nie zważając na ryzyko, złapał za linę zwisającą z balustrady i pochylił się nad krawędzią.
– Pomóżcie mi! – zawołał, a Weronika i Kacper chwycili go za ramiona.
Z wysiłkiem wyciągnęli skrzynię na most. Metal był nasiąknięty wodą, zamek pokryty rdzą, ale wciąż mocny.
— To wygląda jak… sejf — powiedział Kacper, ocierając czoło. — Ale jak się otwiera coś takiego bez klucza?
Marian parsknął cicho, ironicznie.
— Zapytajmy Bogdana. On będzie wiedział.
Weronika uklękła przy skrzyni. Wtedy zegarek w jej dłoni otworzył się sam. Wskazówki zatrzymały się na godzinie dziewiątej, a z wnętrza rozległ się cichy szept.
– Klucz… jest w ciszy…
Kacper spojrzał na nią pytająco.
— Co to znaczy?
– Że nie otworzymy go hałasem – odpowiedziała Weronika. – Musimy… słuchać.
Zamknęli oczy. Przez chwilę słychać było tylko szum wody, trzask drewnianego mostu, oraz bicie ich serc. Ale po chwili, bardzo cicho, w metalu skrzyni zaczęło coś stukać. Delikatny, rytmiczny dźwięk — jak kod.
– To… to alfabet Morse’a – wyszeptał Kacper, zrywając kartkę z notatnika i zaczynając zapisywać.
Stukanie powtarzało się, a on zapisywał litery, aż w końcu ułożyły się w jedno słowo: „KLAMKA”.
Weronika spojrzała na skrzynię.
— To hasło. To jego imię jest kluczem. — Powiedziała głośno — Bogdan Klamka.
Zamek zaskrzypiał, a skrzynia otworzyła się sama. W środku leżał przedmiot, który sprawił, że serca im zamarły.
Była to kolejna klamka. Ale nie zwyczajna. Była zrobiona z ciemnego metalu, który zdawał się pochłaniać światło. A gdy Weronika dotknęła jej ostrożnie, poczuła dreszcz i usłyszała w głowie wyraźny głos.
– Weroniko…
Padła na kolana, dławiąc się łzami.
— Bogdan…
Ale głos nie był pełen radości. Brzmiał jakby był zmęczony, rozdarty, jakby dochodził z głębokiej, ciemnej otchłani.
– Nie szukajcie mnie… bo znajdziecie coś gorszego.
Most zatrząsł się nagle, a wszystkie pozostałe kłódki spadły naraz do rzeki, wydając dźwięk jak grzmot. Woda wezbrała, spiralny wir zaczął się rozszerzać.
– Uciekamy! – krzyknął Marian, chwytając Weronikę i Kacpra.
Biegli, a za nimi most trzeszczał, jakby konstrukcja nie wytrzymywała ciężaru tajemnic, które dźwigała przez lata. Gdy dotarli na brzeg, spojrzeli jeszcze raz. Most stał, ale wyglądał, jakby coś w nim umarło.
A Weronika wciąż ściskała w dłoni czarną klamkę, która wydawała się cięższa niż żelazne wrota, które zamknęły się za Bogdanem.
Rozdział 9 — Głos w zegarze
Ratuszowa wieża górowała nad miastem jak strażnik, który nigdy nie śpi. Jej zegar od wieków odmierzał czas — dla mieszkańców był czymś więcej niż mechanizmem. Był sercem rytmu codzienności, znakiem porządku. Kiedy wybijał pełne godziny, całe miasto żyło według jego dźwięku.
Tej nocy jednak wskazówki nie były tam, gdzie powinny. Marian zauważył to pierwszy, gdy wspięli się po stromych, kamiennych schodach na szczyt wieży.
— Jest północ — powiedział, wyciągając zegarek kieszonkowy — ale te wskazówki pokazują dziesiątą.
Kacper podszedł do ogromnej tarczy, której mechanizm majaczył w tle jak rdzawe wnętrze zegara, który dawno przestał mierzy czas.
— To niemożliwe… — wymamrotał. — One żyją własnym życiem.
Weronika stała obok wielkiego dzwonu i ściskała w dłoni czarną klamkę, którą zabrali z mostu.
Metal zdawał się pulsować w rytmie, którego nie rozumiała, a im dłużej ją trzymała, tym bardziej czuła, że coś wewnątrz niej odpowiada temu rytmowi. I wtedy zegarek, który od dawna nosiła przy sobie, otworzył się sam.
Wskazówki zaczęły kręcić się w zawrotnym tempie, aż nagle zatrzymały się na godzinie dwunastej. A potem z wnętrza zegarka rozległ się głos.
– Weroniko…
Był to Bogdan. Żadne z nich nie miał co do tego wątpliwości. Jego ton, jego chrypka, jego spokój podszyty czymś, czego nie potrafili nazwać. Ale głos był zniekształcony, obcy, zimny jakby mówił jednocześnie on i ktoś jeszcze.
– Pomóż mi… drzwi… zamknąć… otworzyć…
Weronika przycisnęła zegarek do serca.
— Bogdan! Gdzie jesteś?!
Dźwięk się wzmógł, echo wypełniło całą wieżę. Mechanizm zadrżał, tryby zaczęły pracować same z siebie, a wskazówki zegara przesunęły się gwałtownie o godzinę do przodu.
— Nie szukajcie mnie… — głos Bogdana stawał się coraz bardziej pęknięty, jakby mówiły przez niego dwie różne istoty. — On… jest… we mnie.
Marian spojrzał na Weronikę ze strachem.
— To nie jest tylko Bogdan. To echo Klucznika. On się z nim miesza.
Nagle dzwon wydał z siebie uderzenie, choć nikt go nie poruszył. Huk rozniósł się po mieście, a ich serca zabiły w tym samym rytmie.
– Otwórzcie serce… – wyszeptał głos z zegarka. – Albo zatrzaśniecie wszystko.
Zanim zdążyli zareagować, wskazówki na tarczy zegara zaczęły wirować w przeciwnych kierunkach. Jedna cofała czas, druga przyspieszała. Zegar rozdwoił się, a na kamiennej posadzce pojawiły się pęknięcia w kształcie drzwi.
Kacper padł na kolana, notując gorączkowo.
— To nie czas, to mechanizm… zegar steruje całym miastem!
Weronika czuła, że klamka w jej dłoni nagrzewa się coraz bardziej. Jakby odpowiadała na słowa Bogdana.
– Pokaż mi, gdzie jesteś – błagała. – Daj mi znak!
I wtedy to się stało. Na tarczy zegara, tam, gdzie powinny być cyfry, pojawił się cień. Sylwetka człowieka w płaszczu. Bogdan. Patrzył na nich z pustymi oczami. Jego usta poruszyły się bezgłośnie, a potem głos w zegarku powtórzył słowa, które wszyscy usłyszeli jak echo:
– Weroniko… nie przychodź…
I obraz zniknął.
Zegar zatrzymał się. Dzwon ucichł. A w całym mieście jednocześnie wszystkie drzwi zatrzasnęły się z hukiem.
Rozdział 10 — Wejście do kanałów