E-book
4.73
drukowana A5
40.28
Kilka ziaren szczęścia

Bezpłatny fragment - Kilka ziaren szczęścia

Objętość:
220 str.
ISBN:
978-83-8384-807-5
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 40.28

Zastanowiło się niebo

Odszukałam Cię na pobliskim

wysypisku ludzi.

Byłeś ubrany we łzy, niezbyt wytworne

i mocno znoszone.

U zetlałego serca

powiewał purpurowy sztandar

melancholii.

Długo szukałam dla Ciebie

właściwego snu — nie chciałeś odejść.

Ufałam, że wzejdziesz dla mnie

gwiazdą, o jakiej nie miałam pojęcia.

Moje ciało rozstąpiło się

dosadnie, zastanowiło się niebo,

ocknęła ziemia.

Nie czekałam na zbyt wiele — wystarczył

jeden jedyny wieczór,

kiedy gwiazdy śmieją się z cichych łez,

kiedy mrok przynosi skruchę,

bezsenność i unicestwienie.

Nie spodziewałam się czasu,

ufności, żalu.

Im głębiej Cię szukałam,

tym bardziej wątpiłam w powrót.

Nie umiałam zrekompensować Ci

mojej nadziei.

Nie potrafiłam zamilknąć tak,

aby nikt o tym nie wiedział.

Dziś, kiedy tak okrutnie brakuje nieba,

kiedy uklęknął świat —

usiłuję odnaleźć wykradziony cień,

przygarnąć niepewność

tak rzeczywistą, że gubię się

we własnych łzach.

Serce skazało mnie na dożywocie,

litość — przekonała

do rozrachunku sumienia.

Wzrok nie należy do mnie

Moja kwiecista melancholia przeziera

spoza Twojego serca.

Mój smutek, zadany wbrew pozorom,

kojarzy się z istnieniem

czasu, przypomina ciszę,

na której tak mi zależy.

Sprzedałam zbyt odważnie

niepokój; pozbyłam się

urodzajnych łez, pędzących na spotkanie

z nieubłaganym.

Pragnę odnaleźć w Tobie

ten jeden jedyny szept,

jaki przysporzy marzeń, życia i bezsenności.

Tęsknię, choć brak mi sił,

aby zaufać.

Widzę, choć wzrok nie należy

do mnie.

Idę identycznym poboczem,

usiłuję wymyślić przyszłość,

która nie doczeka końca.

Doskwiera mi brak Twojej skóry,

bezlitosnego pocałunku.

Czy nasycisz mnie, gdy umrze we mnie

jeszcze jedna noc?

Czy poczuję sobą dość niebios,

aby wskrzesić ziemię u stóp cienia?

Nie mogę zostać, gdyż rozstałam się

z teraźniejszością.

Moje dziewicze, bezustanne pragnienie

zmaga się wiatrem, krzyczy usilnie;

tak, żeby uschło powietrze,

oddech stał się kamieniem, a słońce —

stoczyło pod kotarę wieczoru.

Zakochana w sobie tęsknota

Spisuję na cienkiej, zeschłej skórze

poematu

mój niegdysiejszy szept.

W krzepkie słowa ubieram klęskę —

dla niej mogłabym budzić się

o stałej porze, bez ceregieli.

Jestem wystarczająco obca

i nieobecna,

żebyś zrozumiał, ile myśli potrzebowałam,

by zatrzasnąć za sobą drzwi,

okłamać przyszłość, zbyt wyrozumiałą.

Ile serc potrzeba tym czasom,

by wskrzesić samotność?

Czy wystarczy łez, żeby nakreślić portret

tutejszego szczęścia?

Namiętności, odszukana przypadkiem

na stosie wspomnień!

Czy jesteś wystarczająco uległa,

aby stworzyć

nieznaną teraźniejszość?

Czy to, co nieokreślone, zawsze

musi kończyć się przekrzyczanym śmiechem,

wątpliwością bez potwierdzenia

na piśmie?

Hula we mnie niepokój, jątrzy się

rana zadana obosiecznym sercem.

Przygarnij mnie, choć samotność stawia

domki z kart.

Poczuj mój życiorys,

poszarpany i zatracony na wstępie.

Czy to pijacki bełkot, czy nadzieja każe zostać

zakochanej w sobie tęsknocie?

Z tego samego powietrza

Samotności, stworzona

nieprzypadkowo

z tego samego powietrza, co moje serce!

Miłości, przekrzyczana na wstępie,

zadurzona w ciszy!

Czy odnajdę krztynę wolnego miejsca

pośród fantazji?

Czy poczuję w sobie ten wieczór,

jaki zadedykował mi wspaniałomyślnie

Twój rozległy dotyk?

Rozproszone, stargane słowa,

podatne na melancholię,

dziś są bliskie skrawkom linii życia.

Uległość nieba sprawia, że ziemia

przestaje rozumieć

samą siebie.

Moje niewyznane łzy,

czy jesteście, aby wznosić prawdę

dość dotkliwą,

by zachować uśmiech?

Spazm wzniesiony z wiatru,

co wciąż zagarnia pobliską namiętność,

wciąż obawia się przypadku?

Czy Twój niepokój bezkształtem

przypomina strach?

Udręka jest dość szeroka,

aby obudzić los

ze zbyt długiej, skreślonej melancholii?

Nie, nie jestem tu na stałe — odejdę,

zabiorę ze sobą

byle jak spakowaną łzę.

Smutek jest tym, na co czekałam

przez całą przyszłość.

Pasja scałowuje spokój i utrapienie

z Twoich nadgarstków.

Żar płonie pod niecierpliwą skórą…

Zbyt elegancki uśmiech

Pragnę zedrzeć z Ciebie bez ceregieli

cały bezużyteczny poemat.

Pragnę pozbawić smutku, co zarysowuje

zbyt elegancki uśmiech.

Tak, rozbieram Cię z tego,

co pozostało

po straconej samotności.

Zagłębiam się w spazmatyczną puentę,

uginającą się pod trwogą muśnięć,

niemającą sił, aby udźwignąć

zmierzch, siarczyste pragnienie.

Tłumy szkarłatnych myśli

płyną z tęsknotą; głód tak urodzajny,

że milkną ostatnie jabłonie

w tym sadzie.

Pocałunki — dość serdeczne, aby po prostu

spłonąć — przedostają się

okrężną drogą do krwi.

Tam stają się pretekstem

do nieubłaganej pasji, życiodajnej trwogi.

Spijam z wargi nieskromny posmak raju,

ziemię odziedziczoną

po ostatnim trzęsieniu.

Lecz wiem…

Choć przyniosę Ci

najgorętszą z gwiazd, choć wręczę

bukiet ze świętych myśli — z krwią

rozproszy się pożądanie tak trudne,

że utknę w połowie oddechu.

Stanę się pieszczotą,

jakiej nie uśmierzy pojednanie

niebios i ziemi, tęsknoty i szaleństwa,

rozwagi i kpiny,

życia i wspomnienia…

Otwieram nowe okna

I cóż, że mój świat obraca się wciąż

wbrew trajektoriom rozumu?

Cóż, że życie — spisane na straty —

koliduje z obojętnością,

na którą nadal mnie stać?

Przebudza się godzina — trwała i niezmienna

jak pierwszy pocałunek,

zadany przez wiatr poczęty wiosną.

Serce, obumarłe zawczasu,

okazuje się być tylko pomyłką,

do jakiej wstyd się przyznać.

Piętrzą się drogowskazy —

brak mi ścieżki, by służyła z chęcią

mojej samotności.

Nie jestem tym samym powietrzem,

co jeszcze wczoraj wypełniało

Twoje płuca; nie przypominam litości,

z jaką oszukiwałeś poranek.

Rozgwieżdżonymi objęciami

zagarniasz spowszedniałe, znane sny —

upojnie jest moim pragnieniom,

wykradzionym tak pośpiesznie.

Otwieram nowe okna — na oścież,

aby poczuć odrobinę światła, zaznać

zmysłów, co walczą z cieniem.

Czy wystarczy tęsknoty

Zatrzaskuję za sobą zniszczoną furtkę

do bezpłodnego ogrodu.

Poszukuję zawzięcie pasji,

która pozwoli mi sumiennie oddychać.

Jestem bliska, aby rozkazywać

snom nie do pary.

Czy wystarczy tęsknoty, aby określić,

skąd w Twojej piersi bierze się

tyle zbolałej namiętności?

Czy pogodzę się z jutrem,

którego tak zawzięcie mi brak?

Mnożą się wspomnienia —

brak im uśmiechu.

Nawarstwiają stracone wieczory,

noce bez wstępu i zakończenia.

Pragnę odejść — serce odmawia kroku.

Chcę zapaść się w niebo, ale nadal słyszę

modlitwy, wykrzyczane

zbędnymi słowami.

Nie wiem, czy wrócisz; czy mój strach

osiądzie na nadgarstkach.

Usiłuję przypodobać się Twojej przeszłości —

zanim odnajdzie się pewnego razu.

Mój zmierzch urąga gwiazdom.

Złorzeczy ciału, które znów zapomniało

o kieliszku aluzyjnej czułości.

Na tacy zmysłów

Nic z tego. Rozpadam się, znikam,

zasypiam.

Ciało buntuje się

przeciwko dotykowi, dusza —

przeciwstawia pieszczocie.

Łaknę bliskości, skazana na dożywocie

przez własne serce.

Odpływam w nieznane rejony

smutnej aury; rozkoszuję się

pragnieniem, jakiego nie będę warta.

Odzywa się zmierzch — ten sam,

który zadałeś moim ustom

tak nieroztropnie, tak nieustępliwie.

Tak, za chwilę mnie nie będzie.

Przepadnę bez wieści, bez instynktu

samozachowawczego.

Gdy zabraknie mi Twego powietrza,

gdy przestanę czuć wbrew ludzkości —

skosztuję nadmiernej namiętności,

zatracenia, tak lękliwego,

lecz boleśnie wznieconego.

Nie domagam się istnienia —

dość, że od czasu do czasu słyszę

zmęczony sen.

Nie umiem bez skruchy iść

osobistym traktem.

Nie potrafię powierzać łez

zmarnowanym sekundom.

Proszę Cię, obudź się we mnie

choć raz.

Doszukaj spełnienia w cieniu rzęs.

Zatrać się w królestwie — podarowuję Ci je

na tacy zmysłów.

Zapomniana przez samotność

Ułomne i ubogie są moje refleksje,

odarte z ciepła słów.

Bezkresne i nieprzydatne stają się

uderzenia serca, jak zwykle

zbyt zapatrzone we wszechświat.

Wciąż się oglądam, wiem —

omijasz wytrwale powrotne pobocze.

Tam już nie ma słów,

dla jakich mogłabym się narodzić.

Nie ma rozpaczy, żeby pokrzepiła łzy,

uśmierzyła

nieopanowaną przyszłość.

Jest trwoga — zdziczała, osamotniona,

kompletnie zapomniana

przez samotność.

W moich żyłach tętni skora melancholia;

jak trucizna, jaka ujarzmi zabiegany czas,

przejrzy się w krzywym zwierciadle

Twojej twarzy.

Szepcę dostatecznie sennie,

aby świat zapomniał się na moment.

Okrutnie potrzebuję Twoich kroków,

żeby przypieczętowały drogę,

co nie zaprowadzi mnie

na skraj Twoich ust, nie zawiedzie tam,

gdzie roi się namiętność, czeka życie,

aż zadasz mu ostatnie utulenie.

Nie chcę umierać przed Tobą — zaczekaj,

aż rozgorzeje

ostatnia łza, księżyc dopadnie

poczucie winy.

Usiłuję powierzyć Ci popołudnie — skryte

w zbyt długich cieniach, otulone zielenią,

którą tak dobrze pamiętam…

Kłótliwe serce

Niedaleko Twoich suchych myśli

padają moje wilgotne słowa.

W pobliżu ciała odradza się słońce,

poczęte w ogromnym pośpiechu.

Podajesz nieznany element światła —

mój strach, nieobecny

na próżnej mapie czasu;

przeistacza się w kilometry,

za jakimi czai się tęsknota

i oczekiwanie.

Niezbyt treściwe są łzy, wydane

na łaskę unicestwienia;

nie rozumiem pragnień, których skazy

nadal śnią, jakie iskrzą się

niby upuszczona kropla lęku.

Pragnę spróbować tej pasji,

co drażni kłótliwe serce;

usiłuję zapoznać się z przyszłością,

na jaką wciąż muszę czekać.

Moja samotność, czarna do bólu,

lawiruje między zatraconymi w sobie

krokami serca; tłamsi

odwieczny poranek, zdradzoną łzę.

Przejadł mi się ból, śmierć

objawiła niby modlitwa —

odprawiana tak skwapliwie.

Zaśnij, z moim szaroburym smutkiem

pod poduszką.

Odejdź, dopóki trwa świt.

Poganiana przez niepewność,

szukam w Tobie zrywu oddalenia,

żeby zamknęło powieki,

ograbiło z obecności.

Słyszę swój przekrzyczany rozum —

potęgę, która pozwoli ruszyć

w stronę nowej śmierci.

Współczesna noc

Czy jesteś tu po to, aby szerzyć radość?

Czy czuję Cię na błogim ciele,

abyś zrozumiał, jak dotkliwa

bywa doczesność?

Okłamana przez własną rzeczywistość,

szukam pośród popiołów

serca — dotkliwie przetrąconego,

nadwrażliwego

w paru miejscach.

Dogorywam w cieple Twoich objęć,

słyszę balladę, nuconą przez tutejsze niebo.

Czy jestem, aby wskrzesić

w Tobie żal i pragnienie pokuty?

A może odnalazłam ciszę,

aby mówiła w moim języku?

Mój szczery wzrok, dostatecznie krótki,

rozpościera się u stóp ziemi;

słyszę szelest wędrujących pragnień,

połyskujących myśli,

wydanych na łaskę łez.

Nie czyń mnie podatną na pocałunki —

to tylko słowo, bez potwierdzenia na piśmie.

Usłysz moje głuche wołanie

o wolność, poczuj lęk,

który przeszywa zmysły.

Nie mogę odejść, póki czcza tęsknota

kruszeje pod powiekami.

Nie potrafię śnić, dopóki współczesna noc

jest na wyciągnięcie ręki.

Uwierz w odległość

Nie ma Cię pośród dzisiejszych snów.

Nie istniejesz w pustce,

która wypełnia ciało,

zmęczone i bezsenne.

Usiłuję wydobyć z Ciebie

odrobinę żalu po tym, co skarciło

moje sny, sprzedało wolność,

wydziedziczyło przyszłość.

Lgnę do Ciebie tak,

jak samotność do życia.

Lubuję się w przeszłości — czekałam

zbyt długo.

Dopasowuję łzy do kształtu Twoich słów —

pozwól, że na moment

zabraknie mi człowieczeństwa.

Moje zmysły, podatne na bezsenność,

dziś są tylko pamięcią,

jakiej nie ima się czułość

czy rozgoryczenie.

Nie umiem oddychać powietrzem,

które do niedawna było tylko Twoje.

Przyzwyczajona do melancholii,

wyzbyta ciepła czarnych, postrzępionych myśli —

wykradam Ci tegoroczny świt,

tę samą bajkę, dla jakiej śnię

po dzień dzisiejszy.

Wierzę wciąż, że potęga okaże się

niemocą, która podaruje życiu

skrawek człowieczeństwa.

Uwierz w teraźniejszość — w zimno,

na jakie się uskarża, w odległość,

która nigdy nie była bliższa.

Tak daleka snom

Jestem tak daleka snom

o zmyślonym sercu, o nietrafionej tęsknocie.

Odległa jest gwiazda, która zgaśnie

tej jesieni jako ostatnia.

Boli mnie niepewność Twoich słów —

jeszcze bardziej myśli,

jakie przepadają z kretesem,

bez skargi.

Kropla za kroplą, zderzają się

rozkochane melancholie; świeżo poczęte,

jeszcze purpurowe.

Śnią mi się Twoje wspomnienia,

przypomina smutek, obumierający

w martwej modlitwie.

Cisza przeklina krzyk; całokształt

nieba znajduje zwierciadło

w Twoim umyśle.

Nie słyszę pretensji wiatru,

który niesie mi bliskość

Twojej woni, Twojego smaku,

w którym wciąż się odnajduję.

Przeklinam czasy, w jakich szukałam

wybawienia. Przyszywam do wargi

wytrawny uśmiech — będzie mi

w nim do twarzy.

Pozbieram po Tobie resztki marzenia.

Przytulam do zardzewiałego serca

ostatni księżycowy promień — lubuję się

w ciszy, która wydała mi Ciebie

zdecydowanie za wcześnie.

Zbyt często samotność i śmierć

smakują podobnie.

Zbyt rzadko serce odwraca się do miłości.

Nowe słońce

Nie znałam granic, które przez cały czas

wiodły mnie do Ciebie.

Wciąż czułam piętno światła

na wyczulonej skórze.

Próbowałam uporządkować

niepoukładane łzy, znaczące zdecydowanie

zbyt wiele.

Tak, warto kochać Cię częściej.

Melancholia zaklęta w oczach

nie potrafi odejść.

Wymykam się konstelacjom — wciąż

czekają na Twój bezkresny powrót.

Czy przypominam sen,

co przydarzył się dość niespodziewanie?

A może jestem wyrzutkiem

sumienia, które boi się zapłakać

nad losem teraźniejszości?

Szukam zawzięcie w Tobie

ostatniego podrygu lata;

odnajduję pokutę, by spełniła pragnienie.

Zadurzona we własnej tęsknocie,

wypatruję skaz na powietrzu,

pośród obłoków, które kochają się

w deszczu.

Rozprzestrzenia się we mnie

nowe słońce — wciąż jeszcze szkarłatne,

nadal bezsenne.

Przypomina mi się wiatr,

jaki rzeźbił misternie Twoje serce.

Nie odpowiada ciszy

Tęsknota podarowuje mi

Twój najdorodniejszy uśmiech.

Nostalgia mości się w sercu —

ma idealny widok

na światło.

Nie chcę zdradzać Cię

niegotowym jeszcze snom;

nie chcę opowiadać o Tobie marzeniom,

żeby nie spłoszyć chwili.

Wtulam się w Twój lęk

przed łzami — nie martwię się

o kolejny świt, o jeszcze jeden

zetlały zmierzch.

Proszę, poczuj w sobie moje szczęście.

Poczuj oddalenie,

jakie usiłuję Ci powierzyć w ramach

niedokończonego epitafium.

Z każdym kolejnym oddechem

jestem coraz bliżej ciała,

jakie ktoś przyodział w gęste pocałunki

i przepastną czułość.

Słyszę w liniach papilarnych

Twoje westchnienie; Twoją łaskę

dla moich gwiazd.

Nie mieści się we mnie szkarłat nocy,

czających się za rogiem;

czuwa we mnie lęk tak bezkresny,

że nie słyszę własnego ciała.

Urodzaj Twojego spojrzenia

czyni mnie jeszcze bardziej samotną.

Rozumiem ten wstyd, rozumiem żal,

że to, co pośpieszne,

nie do końca odpowiada ciszy…

Osuwa się łza

Po sędziwej duszy osuwa się łza.

Łza maleńka, nieśmiała i wciąż zielona.

Ja tę łzę zostawię dla Ciebie —

by ogrzewała serdeczne dłonie,

kojarzyła się z bliskością,

dla jakiej przystaję

w połowie pytania.

Głaszczę z namiętnością

granatową sierść wieczoru — czy czułość

objawi się naszym ustom,

pozbawionym kolejnego pocałunku?

Lękliwa noc, której świt

zabiera diadem

utkany z czerstwych gwiazd!

Zagubiony jest księżyc — nie doczekał się

zasłużonej pieszczoty.

Jestem, zadumana

nad przepaścią nieistnienia; jestem,

choć łzy domagają się bliskości,

spełnienia i braku poczucia winy.

Zakochana doszczętnie

w Twoich myślach, odurzona

spazmami dobra — pragnę odwrócić się

plecami do snu i poznać życie,

jawiące się bez skrupułów,

bez ceregieli.

Wiem, że dłużyć się będzie epoka,

która mi Ciebie zagarnie.

Zasnę bez przerwy, na wspomnienie

melancholii, chylącej się

ku zachodowi słońca…

Przeprosić białe łzy

Wystarczy jeden wiosenny promień,

aby przeprosić białe łzy.

Wystarczy jeden prawdziwy uśmiech,

aby zapomnieć o milczeniu.

Dzisiejszego poranka życie

przyniosło mi odrobinę dobrej woli,

zielony uśmiech nadziei,

refleksyjne bicie serca.

Dzisiejszego wieczora zasnę,

z serdecznym snem pod poduszką,

oddana dostatecznie

szeptom urodzajnych konstelacji,

powielona przez ciepłe echo

księżyca.

Wierzę w świat — powróci, gdy wezwę

Twoją dłoń. Wierzę w ludzkość,

której przyszłość namaści

słodko-kwaśne rozczulenia.

Dziś nauczyłam się, że pokora oznacza

więcej niż mgła, otulająca rozespane,

roześmiane smutki.

Zrozumiałam, że warto poszczycić się

pierwszym przyrzeczeniem teraźniejszości;

obudzić się pośród

cytrynowych obłoków,

gdzie od dawna kroczy za mną

bezchmurna melancholia.

Słyszę w Tobie pierwsze oznaki

zimy — przyoblekam się w cierpliwość,

przykrywam się wiatrem, jaki zagłuszy

dzwonienie deszczu

o szklane serce.

Nie martwi mnie jutro

Wystarczy purpurowa kropla

porannego deszczu,

aby uśmierzyć ból, oswoić bezczas,

zadane przez skostniały lęk.

Wystarczy długo skrywany uśmiech,

aby zima zapomniała

choć na moment

o swojej obecności.

Dzisiejszego dnia odszukałam

w Tobie dość radości,

żeby zacząć życie

od środka.

Choć sprzedałam wewnętrzny świat

po niezbyt wygórowanej cenie,

wiem: wpuszczę do środka

odrobinę uśmiechu.

Odnalazłam wreszcie

własne ździebełko pociechy,

ziarnko nietkniętego losu.

Bezpańska przyszłość w końcu odszukała

we mnie właściciela — wydobyła

z czeluści ciała to jedno serce,

łaskawie zielone,

szukające rozpostartej dłoni.

Kiedy zasnę na przekór światłu,

odszukam pojednanie —

dalsza droga powiedzie

ku rozśpiewanym płomykom łez,

ku jutrze, które już mnie nie martwi.

Dzień jutrzejszy

Kilka tysiącleci kosztowało mnie

odnalezienie uśmiechu, który pocznie

we mnie świeży,

krystaliczny poranek.

Jeszcze dłużej czekałam na radość losu,

aby rozbudziła

pragnienie przyszłości.

Teraz, kiedy sen nie jest bliski

najczarniejszym gwiazdom,

trujący deszcz nie roztrzaskuje się

o purpurowe oblicze cienia —

mogę gasnąć spokojnie, bez skargi,

że zawadzę

o przeszłość, przyznam się

oficjalnie do wspomnień.

Mogę usychać, choć wiem — wskrzesi mnie

Twoje serce, rzucające światło

na skronie.

Pozbawiam łzy ciężaru

mojego niedokończonego życiorysu;

ukrywam pod powiekami czas —

dotąd mi nieznany.

Zaryglowuję furtkę

do skamieniałego ogrodu — odnajduję

ucieleśniony błękit, słońce tak oddane,

że gaśnie płomień łzy.

Jesteś — to dość, aby powitać

jeszcze jeden poranek,

brakujący fragment dnia jutrzejszego.

Szczęśliwy wiersz

Szczęśliwy jest dzisiejszy wiersz.

Radosne jasnozielone łzy,

służące za atrament.

Dziś już nie próbuję dotrzeć

poza niepewne granice wszechświata —

wystarczy własny zakątek,

w którym moje szczęście

znajduje uśmierzenie.

Nie usiłuję sprzedać życia

po wygórowanej cenie — uśmiech

jest lżejszy od gwiazd,

kwitnących

w moim przydomowym ogrodzie.

Tego dnia potrzebuję tylko

Twojego spojrzenia, aby przynosiło

wolność samotności.

Posrebrzane są moje myśli, słowa

uczą się cierpliwości

i podszeptów przyszłości.

Wystarczy, że będę pławić się w cieniu,

który mimowolnie rzuca los.

Dość, że szczere jest

lustro — jeszcze wczoraj

odbijało mój strach, pragnienie ciszy.

Jawią się wspomnienia,

obłaskawiane

przez Twoją rozpostartą dłoń.

Melancholia nie zmartwychwstaje

już o dowolnej porze — smutki

czekają na lepszą przyszłość,

na cud, który dzieje się

pod zatrzaśniętymi powiekami,

rozsiewany przez serce.

Jeszcze raz

Nie rozumiałam, że tłum kilometrów

może być tak bolesny,

niedostępny zielonemu sercu.

Nie pojmowałam, ile tęsknoty

potrzeba, aby udobruchać

rozpieszczony los.

Nie wiedziałam, że niekiedy

trzeba się powstrzymać,

aby samotność trwała

w nieznane.

Teraz jest inaczej: sny kładą się

posłusznie w nogach łóżka,

przyszłość odmienia chętnie

przez kadry księżyca,

życie delektuje własnym szczęściem.

Potrzebuję uśmiechu bardziej

niż powietrza.

Pragnę światła, co jątrzy się

niby purpurowa mgła,

obudzona o świcie.

Wiem, że mam czas w zasięgu ręki —

nie umilknę, póki nie wyznam Ci

reszty tego świata.

Tak, okrutnie potrzebuję wieczności,

aby nadała Ci świeże imię.

Duszę się od przesytu czerniejących gwiazd;

dławię tęsknotą,

dla jakiej mogę zasnąć

jeszcze raz.

Na łaskę cudu

Składam w Twoje rozgwieżdżone ramiona

moją promienność —

powoli odnajduje imię.

Podarowuję samotność, aby zawiodła

na szklane wyżyny serca.

Rozumiem, brak Ci przeszłości;

wspomnień, które byłyby

kanwą dla jutra.

Kruchy jak szkło jest Twój oddech.

Delikatne słowa — nie układają się

w wymuszoną modlitwę.

Marzę zawzięcie, abyś choć dziś

zadedykował mi fragment

własnej pamięci —

obiecuję, że się odwdzięczę.

Zgodzisz się, abym naszkicowała

wciąż młode słońce?

Pozwolisz, że odrodzę się raz jeszcze,

wydana na łaskę cudu?

Jeszcze wczoraj marzyłam, aby ból

okazał się chciwą mrzonką;

dziś jestem, aby zrozumieć strach,

Twoją obecność, prowadzącą

na czarno-białe łąki.

Już nie przeszkadza mi sentyment — jest,

aby nieść Twoją melancholię,

aby doprowadzić do proroczego snu

dzień jutrzejszy.

Stroszę kolce

Jestem, przyszpilona do widnokręgu

Twoim wnikliwym uśmiechem.

Jestem, choć myśli

wciąż dobierają się kolorystycznie.

Wiem, nie opuszczą Cię

moje wspomnienia. Pamiętam,

że ciało szkli się, gdy słyszy

o bliskości.

Senne serce próbuje ugłaskać

płochliwą wolność; duch,

choć poczęty bez skargi, przemieszcza się

między słowami, szukając odrobiny

wytchnienia,

krztyny wolnej woli.

Nie mogę śnić tak, aby słyszał

o tym sam poranek.

Podnoszę z klęczek gwiazdę —

delektuję się subtelnością nieba,

które zrodziło ją w bólach.

Stroszę kolce w nadziei,

że ktoś mnie po prostu przytuli.

Spisuję czas atramentem,

jaki wykradłam tutejszej mrzonce.

Zaśnij bez krzyku, moja wątpliwa łzo.

Nie wstawaj, dopóki nie spełni się

Twój dzień. Rozkaprysi wieczór,

o którym śmiałam milczeć.

To tylko niewielki odłamek pokoju —

połyskuje w nim rozkosz;

wieczność, odmieniająca się przypadkowo.

W połowie zdania

Próbuję okłamać swobodę nieba.

Pasja przyniesie balladę,

wyśpiewaną Twoim sercem.

Usiłuję dotrzeć na sam początek

poematu, choć wiem — nie do twarzy

mi z miłością.

Nie wiem, ile lat świetlnych

zajmie mi odnalezienie czułości;

wiatru, który rozsypuje

płowe iskierki obawy i lęku.

Pragnę zanurzyć się w przepaści ciała,

spróbować chwili,

co tłamsi podarte skrzydła,

szuka istnienia tam, gdzie sięga

tylko pożądanie.

Spróbuj poczuć ostatnim zmysłem

resztkę oddechu, odłamek gwiazdy,

która na nic już nie czeka,

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 40.28