TOMIK W TRZECH AKTACH
osoby:
On
One
Oni
oraz
Moritz Piesch
AKT PIERWSZY
(scena lepi się od miłości i niepewności, dookoła skarłowaciałe
drzewa, z proscenium powoli wyrasta wielki nóż, muzyka
osładza uszy, postacie spragnione, przestraszone, lekko
unoszą się w drażliwych barwach świateł,
czas jest przejęty przemijaniem)
obfita wiosna
drzewa puściły pączki
dziś tłusty czwartek
z zimy pozostał tylko gwizd
nieznaczne pozostały
pomruki wiatru
gwizd zapomnianych melodii
cisza próbuje wygodnie
usadowić się w fotelu
zabiłem drzwi
z ich krwi piję
ciepłą herbatę z miodem
Leith, 30 kwietnia 1873 roku
portowa dzielnica łypie okiem
na morze zataczają się latarnie
w światłach tańczą tawerny
rybi smród filtruje ze szczynami
w zaułku kurwa wróży z kutasa
dzieci przychodzą na świat
w przytułkach ze śpiewem na ustach
okno to wszystko połyka
trawi co noc pod sufitem
my na łóżku nadzy wpatrzeni
nasze oddechy jak łodzie
bujają się spokojnie o siebie
(śśś)
zróbmy to tak albo tak
między brzózkami na łące na plaży
na podłodze w kuchni na stole
w namiocie w wannie w piwnicy
zróbmy to na powitanie i na pożegnanie
na trzeźwo i po ciemku
wolno acz brutalnie
zróbmy to nareszcie i na próżno
z nogami wysoko i tak też można
i tak bez zabezpieczeń ze strachem
zróbmy bo i oni to robią w ciemności
jęków i obok zbyt głośno i chce się
jak w filmie to zróbmy
jak w życiu
ale nim to zrobimy poszukajmy apteki
po nocy i zróbmy to w moim pokoju
na nowo i za darmo we dwójkę samemu
spontanicznie w milczeniu na zewnątrz
i tylko raz ale bezpiecznie
w pociągu autobusie w oknie
i po pijaku w półśnie to zróbmy
na plecy i na brzuch czasami do buzi
i wypluć i wytrzeć i po przebudzeniu
zróbmy by tobie było długo
a potem zróbmy mi szybko
i palcem to zróbmy językiem to
zróbmy i miejmy to za sobą zrobione
zmęczone papierosa zapalone
wypełnione
tak
spełnijmy naszą pustkę
chodzą po ludziach, dzwonią po drzwiach, coś chcą
nie utopimy w tym roku Marzanny to niepoprawne
nie wiem też czy wypada słuchać Michaela Jacksona
nie przepadałem za nim
jako dziecko
byłem także ministrantem i to niestety pamiętam
dlaczego złe rzeczy pamięta się dobrze
czy to nie ironia?
za oknem maszeruje wiosna
bociany w dziobach niosą nam nowych
narodowych bohaterów
nim się obejrzę (jeżeli zdążę)
na czterdzieste siódme urodziny dostanę AK-47
czy to nie ironia?
czasem patrzę na to wszystko człowiekiem
zakładam na rękę solidny zegarek szwajcarskiej firmy Mors
świat biegnie w dwóch przeciwnych kierunkach
nie zaczyna się od więc
więc
całkiem niedawno położyłem się dość wcześnie
i wers po wersie układałem w myślach
wiersz za wierszem
potem zasnąłem z głową ciężką w formacie A4
przyśnił mi się pająk z łbem koguta
mów dalej ja słucham
więc
nie doszedłem do końca twojej książki
potykałem się wciąż o przecinki
aż w końcu wyrżnąłem głową o wykrzyknik
który postawiłaś w miejscu dla
niepełnoprawnych poddanych Erato
cóż więc tak
nie czekam
wychodzę na zewnątrz
jest dzień jest miasto
jest niczym nieskrępowana przestrzeń
dookoła kroi się wiosna
to puryści podpalają stosy
królestwo na wyprzedaży
na skrzyżowaniach
straganami wieszczą
końcem świata
który nie opłaca się
nawet Bogu
kiełkuje tylko
strach kwiatem
z dalekiego miasta
gdzieś w Chinach
chwilę czekałem
Słońce po tylu dniach
zjawiło się tak nagle
na Bacewicz okrakiem
stanęło nad przystankiem
Do końca dnia kobiety
były dla nas szczodre
podsuwały uśmiechy
i czarne rajstopy
Daliśmy się przekupić
na brudne wiersze
palcem wilgotnym
przewracane kartki
(śśśśśś)
leżysz naga nieruchoma i wsłuchana
w każdy swój nerw w każdy powiew oddechu
zamknięte oczy — usta płatki rozchylone
nektar spływa cienką strugą jak linia co podkreśla
słowo — przyjdzie
mój palec pasterz niestrudzony na drumli twoich uniesień
gra melodie jędrne i soczyste
czekam a ty wyginasz się ku górze
zabierasz mnie w skurczach i jękach
za rękę do krwi tulisz
prowadzisz do światła co białe jest
jak cukier
pierwszy cień wiosny
Dzieci wyprowadzamy jak psy, tęsknią do swoich,
Liżą sobie puste łapki, sikając, nucą przedszkolne modlitwy.
Apokalipsa prognozowana jest do pierwszych upałów,
Z jesienią przyjdzie druga fala, zatopi przylądki dobrej nadziei.
Król Karol i królowa Karolina wypatrują statków
Zakotwiczonych na zachodniej stronie nieba, podobno
Świecą jasnym strachem, trudno ich nie zauważyć.
W necie ludzie umierają, jakby nigdy tego nie robili.
Flautą wsłuchuje się w oddech, tylko długopis lekko się trzęsie.
Jeszcze — tak powoli, nabiera znaczenia, puchnie cieniem.
niewolnicy dnia następnego
nawróciłem się
i pobiegłem na łąki ukwiecone gdzie węże strumyków
wiją gniazda dla niezrozumiałych znaków
gdzie zapach lasu dociera przy południowym wietrze
kusi i przeraża woła mnie z powrotem
przewróciłem się
upadłem twarzą w trawę
nic już nie widzę tylko słyszę
czuję jak po plecach chodzą mi prorocy z psalmami na ustach
wdeptując mnie w ziemię aż nabiorę w usta piasku
klepsydra przesypię się z trzewi do głowy
Znalazłam — powiedziała cicho z wyuczoną pewnością
Ale co? — zapytałem
Prawdę
Czyli — co?
Sama …
Sama nie wiem.
bieguny
Tytani poezji ciskają w siebie
postami refleksji gdzieś za siódmą górą siódmą rzeką
za tysiącami światłowodów
a pani Halinka w domu kultury
Promuje swój nowy tomik
kiedyś mówiono że pióra są wieczne
że unoszą w powietrze
Bal wyciągniętych palców
tańczących na klawiaturze
bal baloników nadmuchanych
sterowców
Nie staram się zrozumieć
mam swój lęk wysokości
Josef M. pisze list do wydawcy
ile tomików wierszy
w formacie A4
można obić w skórę poety
metr siedemdziesiąt jeden
siedemdziesiąt sześć kilogramów
lekka nadwaga raczej krępy
rasa biała
spocony (albo riesageberge)
schodzę
na razie
raz po razie
wchodzę i schodzę mijam co chwila
prosto w oczy kiwam potakuję
potykam się czasem zawieszam w przestrzeni
patrzę już rzadziej