E-book
15.75
drukowana A5
66.77
Kiedy śpią anioły

Bezpłatny fragment - Kiedy śpią anioły

Nieheteronormatywne wspomnienia z pogranicza


Objętość:
377 str.
ISBN:
978-83-946255-0-4
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 66.77

Od autora

To historia o doświadczaniu traumy, upokorzeń, deprecjacji wartości i molestowania seksualnego, opowiedziana przez mojego pacjenta podczas sesji terapeutycznych. Kiedy po pięciu latach od zakończenia terapii zaproponowałem mu upublicznienie jego przeżyć, zgodził się bez momentu zawahania. Jedynym warunkiem było przedstawienie jego historii życia przy zachowaniu daleko idącej anonimowości. Trzon psychopatologii pozostawiłem nienaruszony, a cierpień głównego bohatera nie umniejszyłem.

Moja książka jest opowieścią o wieku dorastania, odkrywaniu własnej seksualności, pierwszej miłości na tle degeneracji wartości rodzinnych, która jak rak wpływa na życie jej potomków, niszcząc kolejne komórki ich egzystencji w świecie dorosłych. Świadomie nie użyłem słowa „pociech” tudzież „dzieci”. Byłaby to pozytywna ewaluacja wartości biologicznej rodziny, od której mój bohater nie otrzymał niczego prócz bólu. Jego dziecięce doświadczenia nie korelują ze słowem „pociecha”, natomiast mocno łączą się z poczuciem bycia niechcianym, odrzuconym czy wyobcowanym.

Bohaterem książki jest chłopak, nastolatek. Zabiera ciebie, mamo lub tato, w podróż przez czternaście lat swojego życia. Poprzez wspomnienia kreśli kolejne zdarzenia: od traumatycznych do lepszych, szczęśliwszych, poprzez śmiech i łzy. W swoich rozważaniach podejmuje próbę odpowiedzi na pytanie, gdzie jest granica tolerancji i czy taka w ogóle istnieje.

Tę historię opowiedział homoseksualny chłopak, ale spisał ją terapeuta, który codziennie stawia czoła homofobii w gabinecie, nie tylko tej doświadczanej na ulicy, ale — co jest bardziej bolesne — także od bliskich. Słowa nie muszą być wypowiedziane wprost, żeby dotknęły wnętrza twojego dziecka. Nieroztropne dewaluowanie homoseksualizmu w obecności pociechy może zamknąć przed tobą jego wnętrze na wiele lat, a może i na zawsze. Nie wystarczy być poprawnym politycznie, tolerancyjnym na pokaz rodzicem, bo tak wypada przed znajomymi. Tę fałszywą nutę twoje dziecko, mamo lub tato, wyczuje, zanim zdołasz dokończyć zdanie.

To w domu Twoje dziecko uczy się bycia w relacji poprzez obserwację najbliższych osób, mam i ojców. To, czy jako rodzic darzysz siebie miłością wzajemną, wpływa na psychikę Twojej pociechy i formuje dobre lub złe wzorce relacji rodziców w strukturze jej osobowości.

Bezspornie najważniejszym obiektem jesteś ty, mamo, ale nie wolno zapominać o roli dla ciebie, tato. Dobre, męskie wzorce, szczególnie dla dorastającego chłopaka, są jak tlen dla komórek jego ciała. Co takiego dzieje się z dzieckiem, kiedy nie ma wzorca miłości i jej miejsce zastępuje przemoc, niekiedy sadyzm, o których słucham niemalże każdego dnia w zaciszu mojego gabinetu? W książce nie odpowiadam wprost na zadane pytanie, jednak obnażam mechanizmy i uwidaczniam schematy, które jak gen złych albo dobrych wzorców relacji twoje dziecko zaszczepi w dorosłych związkach czy małżeństwie swoim partnerom.

Głównym bohaterem napisanej przeze mnie historii mógłby być Twój syn: cukierkowy, wręcz przelukrowany, uwielbiający różowy kolor chłopak, przedstawiony na tle obezwładniającej patologii. Aby wyrwać się z sadomasochistycznego uścisku z ojcem, poszukuje męskich wzorców poza domem. Dostaje prezent od losu — miłość swojego życia, która przytrafia mu się jak ślepej kurze ziarno. Mimo to zaczyna niszczyć tę relację. W tobie, mamo, Rafał prawdopodobnie wzbudzi litość, a w tobie, ojcze, może wyzwolić nienawiść. Przecież tak wiele razy słyszałeś, że bycie gejem nie oznacza bycia ciotą, że to właśnie przez androgynicznych chłopców są postrzegani negatywnie w społeczeństwie.

Niezależnie od sposobu postrzegania własnej płci Rafał nieświadomie niszczy bliski, intymny związek. Ani wiek, ani orientacja seksualna, tym bardziej jego płeć i poziom testosteronu nie są czynnikami, które mogłyby mieć wpływ na jego zachowania autodestrukcyjne. Te zachowania jak wirus zostały wszczepione do jego osobowości przez ciebie, ojcze, i przez ciebie, matko, i wyniesione jako wzorzec relacji z domu rodzinnego.

Droga mamo lub drogi tato, nie zmienisz orientacji seksualnej swojego dziecka, ale nie pozwól, aby homofobia wyrwała z Twoich dłoni drogowskaz, bo przecież taka jest twoja rola — bycie dla swojej pociechy drogowskazem do przystanku „szczęście”. Jeśli pozwolisz na to, w sposób masywny odbije to piętno na waszych wzajemnych relacjach w przyszłości. Każde dziecko, bez względu na to czy jest hetero- czy homoseksualne, potrzebuje jedynego uczucia — twojej miłości, drogi czytelniku.


Mamo lub tato, życzę ci przyjemnej lektury.


Zanim, drogi czytelniku, sięgniesz po moją książkę, miej na uwadze fakt, że język jest niewybredny, czasem mocno wulgarny, jak to między mężczyznami, tymi hetero- i nieheteronormatywnymi, w życiu bywa.


Wszystkie postaci jak również opisane sytuacje są oparte na faktach, ale na prośbę bohatera zostały tak zmienione, aby oddalić je od jakiekolwiek podobieństwa do realnych osób i zdarzeń.



Matka, mama, mamusia…

Takie proste i takie ciężkie,

nieodparte pragnienie przytulenia się,

a jednocześnie przymus ucieczki.

Rafał Woronowicz

Wstęp

Targówek, dzielnica Warszawy. Dzisiaj nie ma we mnie przymusu degradowania tego miejsca do przymiotnika „gówniany”. Mimo to nawet teraz, kiedy mijam Stadion Narodowy, aby skręcić w lewo w Targową, a tuż za dworcem Warszawa Wileńska ponownie w prawo, moje serce zaczyna bić szybciej, a ciśnienie już nie tak mocno jak kiedyś, ale jednak szybuje w górę.

Parkuję samochód przed dziesięciopiętrowym wieżowcem z wielkiej płyty. Przez szybę oglądam wejście do klatki schodowej, z której kiedyś wybiegałem z posiniaczoną i zakrwawioną twarzą. Otwieram drzwi, wysiadam. Wiatr unosi pożółkłe liście z trawnika, a stare kobiety z ławeczki rozpoznają we mnie tamtego Rafała sprzed lat.

— Dzień dobry — odpowiadam.

Podmuch targa moje długie, jasne włosy. Unoszę w górę twarz, spoglądam na ósme piętro. W oknie stoi ta sama lampka, co dziesięć lat temu. W przeciwieństwie do mnie ściany pamiętają więcej, niż ja sam bym tego chciał. Przekraczam próg klatki schodowej. Ten sam smród wydobywający się z piwnicy. Obskurne ściany, z których odlatuje tynk, brudne schody, których nikt nie sprząta. Ludzie tutaj są biedni. Nie stać ich na płacenie czynszu, więc administracja budynku nie zatrudnia dozorcy. Nic się nie zmieniło.

Wsiadam do windy. Te same grafiki namalowane czarnym flamastrem przez dzieciaki sąsiadów. Moja ulubiona: „HWDP”, a poniżej, tuż pod lustrem, ta pozostawiona jedenaście lat temu przeze mnie „R+M=?”. Dotykając dłonią literki „M”, uśmiecham się do swojego odbicia w lustrze. Im bliżej ósmego piętra, tym bardziej mój puls szaleje.

Stara winda szarpie z impetem, aby po chwili całkowicie zatrzymać się w bezruchu. Otwieram drzwi na korytarz. Wiem, że kiedy je puszczę, ponownie dotkną zapadki, a winda natychmiast ruszy w dół.

Tuż przy drzwiach, w kwietniku na trzech stalowych, oprószonych rdzą prętach, stoi ta sama paprotka. Wypuściła mnóstwo nowych liści. Tamte, które ja pamiętam, obeschły i zostały wyrwane przez matkę. Ten kwiat był jej oczkiem w głowie, chociaż wielokrotnie lądował na posadzce, kiedy ojciec wracał pijany do domu.

Sięgam po klucze do jasnej, zamszowej torby na ramię. Wkładam do zamka, próbuję przekręcić. Idzie gładko, chociaż byłem pewien, że zmienił zamki w drzwiach. Czuję ciężki zapach odsmażanych ziemniaków.

— Mamo?

Wchodzę niepewnie w głąb korytarza. Tutaj nie czuję się jak u siebie, wręcz przeciwnie. Jestem intruzem, który mierzy się z koszmarem swojego dzieciństwa.

— Mamo…?

Po prawej stronie wejście do mojego pokoju. Idę dalej. Tuż za nim były pokój Damiana. Zaglądam. Nic się nie zmieniło. W przedpokoju ten sam bieżnik na podłodze, lustro w obskurnej ramie tuż przy drzwiach do łazienki. Idę do kuchni.

— Mamo…? Jesteś?

Na lodówce dostrzegam przytwierdzoną magnesem kartkę. Rozpoznaję charakter pisma matki. To charakterystyczne „S” z zawijasem u dołu: „Synku, pojechałam w odwiedziny do cioci Hani, ściskam, o nic się nie martw, wracam jutro”.

— Wpada na kawkę do ukochanej mamusi.

Przysiadam na krześle, rozglądam się dookoła. Ten sam stół, ten sam mały taborecik, na który sadowiłem swoją pupę, pomagając matce przy obieraniu ziemniaków. Kiedy wyprowadzaliśmy się z domu babci Marysi, ojciec w pijackim amoku chwycił siekierę i chciał napalić nim w piecu. Matka uratowała mój taborecik.

Wstaję i idę do gościnnego. Te same fotele, ława, nawet zasłony i firany te same, pożółkłe od dymu z caro, które mu podkradałem i ukradkiem paliłem przy zsypie na śmieci. Jakby czas stanął w miejscu.

Wycofuję się. Przechodzę korytarzem. Łapię za klamkę, z biciem serca otwieram drzwi do mojego pokoju. Łzy same cisną mi się do oczu. Uświadamiam sobie ubogość mojego dzieciństwa, ból, którego nikt nie wyrwie z mojego serca, nawet Maciek.

Mój tapczan, moja szafa, moja lampka, biurko, podłoga bez dywanu. Siadam na tapczanie, rzucam torbę, patrzę na wprost, gdzie na drzwiach szafy wisi lustro, w którym tyle razy oglądałem swoją twarz, a patrzenie na nią bolało, rozrywało gdzieś od środka.

Wybierałem ból fizyczny zamiast psychicznego. Nacinałem lekko skórę żyletką, posypywałem solą, bo chociaż w ten sposób mogłem poczuć łzy na policzkach. Kiedy ból ustępował, zasypiałem. Płytko, krótko. Często budziłem się zlany potem, gotowy do zrywu.

Zatrzymuję wzrok na odbiciu. Przez moment dostrzegam tego pogubionego małolata z dziwnym nazwiskiem. Jedni, kiedy się przedstawiał, szydzili z niego, inni z powagą, acz lekkim niedowierzaniem podawali mu rękę. Nawet swojego imienia nie lubiłem, chociaż dawało siłę, kiedy było wypowiadane pieszczotliwie… Miłość, którą powinienem był czuć jako szczerą, miała się nijak do tego dzieciaka, który bał się, nie miał prawa zasnąć, był skazany na czuwanie. Każdego dnia musiałem udowadniać, że jestem wartością samą w sobie. Kimś więcej niż workiem treningowym dla tego bandyty. Przecież nie mógł kochać własnego dziecka, a jednocześnie tak nienawidzić!

— Dawno się nie widzieliśmy, panie Działo…

Pięćdziesięciotrzyletni trep w randze pułkownika, który ożenił się z zastraszoną przez babcię kurą domową. Dzisiaj ma czterdzieści dziewięć lat. Była uległa, całkowicie podporządkowana władzy. Moja matka.

Od trzynastego roku życia prowokowałem ojca do bycia większym zbrodniarzem, szczególnie kiedy finezyjnie pokręciłem tyłkiem lub kobieco odgarniałem włosy z czoła. Matka mnie nie broniła. Moje pragnienie ciepła rodzinnego i ucieczki od koszmaru nie były bytem stałym, jedynie emanacją zbrodniarza, który dzierżył mój los w swoich łapskach. Czy mogłem być ponad to i czekać na łaskę? Czy to byłby mój własny, wybrany przeze mnie los? Czy ułaskawieniem byłaby śmierć?

Jak to dobrze, że dzisiaj nie muszę odpowiadać na te pytania, chociaż wtedy wkurwiały mnie frazesy o szczęściu, radości i prawdzie.

Za oknem zrobiło się ciemno. Pada spokojny deszcz. Krople uderzają o szybę, a ja czuję dreszcze na całym ciele. Wstaję z tapczanu i idę do kuchni wstawić wodę na herbatę. Zaglądam do lodówki.

— Pusto jak kiedyś.

Górna półka była zarezerwowana dla Damiana. Tam były najlepsze smakołyki: prawdziwa szynka, wiejskie kiełbasy, jogurty, słodycze. Mnie nie wolno było tam zapuścić żurawia, a co dopiero uszczknąć cokolwiek. Ojciec tylko czekał na pretekst. Na dolnej królowało światło i szron. Czasem pojawiał się kefir, jakaś bułka, a w odruchu dobrego dnia dla gnębionych pedałów kawałek podwawelskiej czy mortadeli. Do dnia, kiedy wybiegłem zakrwawiony z tego mieszkania, nie znałem smaku śniadania.

Rzucam okiem na suszarkę z naczyniami. Wszystkie talerze są pedantycznie poukładane, jeden za drugim.

— Cała matka! — mruczę pod nosem.

Pstryk. Woda przestała wałować się w czajniku. Zalewam herbatę wrzątkiem, wciskam resztki z cytryny znalezionej w lodówce. Nie grzeszy świeżością. Podtrzymując dłonią spodek, na której stoi szklanka, idę do gościnnego. Stawiam szklankę na ławie i siadam w fotelu. Po kilku łykach, kilku spojrzeniach na regał, który pamięta czasy Gierka, obrazy dopadają moją głowę jak czarny wyżeł powłóczący zagryzionego lisa przez łąki. Cisną się do środka z każdym łykiem herbaty, z każdym spojrzeniem na ten pokój, miejsce bólu i cierpienia…

Wyrywał mnie ze snu, ciągnął za włosy, wlokąc ciało po podłodze, a potem zaczynał kopać. Bez krzyku, bez jęku, bez łez. Patrzyłem prosto w jego oczy. Wyzywał mnie od ciot, pedałów, cwelów i lachociągów. Kiedy warczał, piana leciała mu z ryja. Kiedy kończył, poobijany wracałem do łóżka, słysząc w dali głos matki:

— Mam nadzieję, synku, że już więcej nie popełnisz błędu i nie sprowokujesz taty.

Musiałbym przestać oddychać, wtedy z lubością zgasiłby kolejnego peta na mojej dłoni — taki psychopatyczny rodzaj resuscytacji. Kiedy serce jest na pograniczu aktywności, lekarze dokonują iniekcji epinefryny, powodując natychmiastowe przyspieszenie akcji, wzrost ciśnienia tętniczego, rozszerzenie oskrzeli, a także źrenic. To wszystko powoduje, że wracasz z krawędzi życia i śmierci… do życia. Ten sam efekt osiągał, gasząc peta na mojej dłoni, czasem klatce piersiowej.

Pomimo takiej ilości bólu i upokorzeń wszystko pamiętam. Każdą sekundę, każdy kopniak, policzek, uderzenie, każdy siniak, uczucie stłamszenia, sponiewierania, wyklęcia, przeklęcia. Każdy krzyk, zamach jego nogi do skopania, każdy mars na twarzy… ojca. Każde przekleństwo. Wyzwiska huczą mi w głowie jak fantazja o rozbijanym talerzu przez matkę o posadzkę podłogi w obronie poniewieranego syna.

— Bękarcie, łachmyto, debilu, koniobijco z małym chujem…

To była tylko fantazja, tylko fantazja. Kończyła wycierać talerz, chowała do szafki. Wykonywała tę czynność z takim samym namaszczeniem i niewzruszeniem, jak w czasie delektowania się kawą w jadalnym przy czytaniu artykułu o wydarzeniach z Bliskiego Wschodu, które wzbudzały w niej tyle samo zainteresowania, co zeszłoroczny śnieg na trawniku przed blokiem.

Wstaję z fotela. Ocieram łzy. Podchodzę do okna. W odbiciu widzę moją twarz.

— Prześladujesz mnie…

Czułem się jak śnieg, czułem, że topnieję. Mając świadomość, że tego procesu nie da się zatrzymać, dawałem sobie przyzwolenie na odejście. Osuwałem się w otchłań czerni, a kiedy wchodziłem tam, odwrotu nie było. Gdyby wtedy jakimś cudem ocknęła się i rozbiła ten cholerny talerz o posadzkę, może nie byłoby za późno? Mogłaby mnie przytulić, powiedzieć, że wszystko będzie już dobrze. Mogłaby nawet poczytać bajkę na dobranoc. Zaśpiewać kołysankę do snu. Posiedzieć przy mnie, poczekać, aż zasnę. Nie musiałaby przepraszać.

— Dość! Dość! Nie ma cię już, Działo! Nie ma cię! Słyszysz?

Odwracam twarz od okna i obracam się na pięcie. W kuchni myję szklankę, odstawiam do suszarki. Wracam do swojego pokoju. Wyciągam z szafy koc i poduszkę. Kładę się w ubraniu, przykładając głowę do jaśka.

Po jakimś czasie budzi mnie walenie do drzwi sąsiadów. Patrzę na komórkę: dziesięć po drugiej. Sąsiad nie daje za wygraną, wali w drzwi jak opętany. Jak Maciek dziesięć lat temu, kiedy ojciec skatował mnie za to, że obciąłem włosy na krótko.

Ile lat musiało upłynąć, abym uświadomił sobie, jak mocno niszczyłem tego chłopaka. Kiedy go kochałem, był dla mnie jak tlen, a kiedy nienawidziłem — lustrem, w którym dostrzegałem odbicie ojca, choć to ja dzierżyłem narzędzie zbrodni w głowie. Nie biłem, nie kopałem, nie wyzywałem, ale upokarzałem Macieja oziębłością, odrzuceniem, fochami, nienawistnym spojrzeniem. Zabijałem słowem, które oddalało mnie od tej wymarzonej i wytęsknionej miłości z ławy gimnazjalnej. Upór i mądrość Macieja zatrzymywały mnie w swoistym tańcu z zimnym emocjonalnie tasakiem, którym było moje ciało — jak jadowity wąż. Każda próba zbliżenia, podjęta przez Macieja, groziła mu śmiertelnym ukąszeniem. Byłem wtedy nim, swoim ojcem. Odtwarzałem to, co znałem z autopsji popieprzonego dzieciństwa: tak bardzo go kochałem, że aż musiałem „zabić”.

Sięgam ręką po torbę, próbuję znaleźć zapalniczkę.

— Jak to się dzieje, że ja noszę ze sobą tyle pierdół?!

Nie mogą wyczuć jej dłonią, zrywam się z tapczanu, odwracam zamszowe dziadostwo do góry dnem i wszystko ląduje na łóżku. Także papiery, które przed wybiegnięciem z domu, na szybko, w nieładzie wrzuciłem do torby. Dostrzegam napisany grubą czcionką, kursywą, tuż pod datą dwudziestego sierpnia dwa tysiące dwunastego roku tytuł: Divorce settlement.

— Niech sobie w dupę wsadzi ten świstek papieru!

Żadnej ugody rozwodowej nie będzie, dopóki nie dowiem się prawdy.

Chwytam paczkę papierosów, wyciągam trzęsącą się ręką cieniasa i przypalam.

— Żadnej ugody nie będzie — powtarzam na głos, rozganiając dłonią dym tytoniowy.

Przez tyle lat wzbudzał mój podziw. Nie udźwignąłbym tej patologii nawet przez jeden tydzień, gdyby nie fakt, że on trwa przy mnie od trzynastu lat — wcześniej jako kumpel i przyjaciel, teraz jako partner — mimo tylu upokorzeń, których doznał ode mnie.

Może już były partner? Kurwa! — Łzy same cisną się do oczu.

Otrzymałem od losu kogoś, o kim inni mogą tylko marzyć. O kim mogą czytać w tanich romansidłach za grosze z moherowych dyskontów. Ja mam (czy mam?) go każdego dnia, każdego poranka z zapachem kawy…

Kiedy Maciej wstawał o siódmej, biegł do kibelka, włączał ten miałki program newsowy: „Wstajesz i wiesz” — chociaż on, żartem, witał mnie słowami: „Wstajesz i ssiesz!” — po czym wlewał wodę do czajnika. Pstryk — dwa tysiące watów wyżerało energię jak ojciec moją witalną, młodzieńczą radość i siłę.

Maciej rzucał w przestrzeń budzącego się dnia w naszym M-4 beztroskie:

— Misiek! Kawa?

— Herbata… — odpowiadałem z poranną deprechą w niewyspanym, zachrypniętym głosie.

Zwlekałem dupsko z łóżka. Ociężale posuwałem się naprzód w kierunku łazienki, jak sześćdziesięcioletni emeryt z BMI większym niż czterdzieści, któremu trzeba było wrzucić tabletkę Prozacu do herbaty tak, aby nabrał rozpędu na kolejny dzień, do następnej nocy bez bólu i przygnębienia.

Przekornie piłem czarną herbatę z cytryną. Może dlatego, że nigdy nie pamiętał o jej kupieniu i wtedy miałem powód do ataku? Biedak… Wytresowałem go jak psa, by idąc na spacer, pamiętał o szacunku dla pana.

Czasem wykrzesywałem z siebie siłę na to, aby postawić garnek na gazie, wlać mleko, wsypać owsiankę, dołożyć trzy łyżki brązowego cukru, stać i mieszać, aby po chwili, tuż przed końcem gotowania, dosypać garść świeżych malin lub kilka kawałków brzoskwiń. Najlepiej jednak smakowała ze świeżymi truskawkami.

Pomimo tego że ojciec dość sprawnie zaorał mój czerep, w przeciwieństwie do Maćka odżywiam się zdrowo. Od zawsze dbałem o lekką kuchnię. Na obiad warzywa gotowane na parze, czasem pieczone z chudym indykiem w rękawie. Kolacja maksymalnie do dziewiętnastej. Lekkie kanapki z razowym pieczywem, posmarowane twarożkiem z jogurtem, a na nim starannie ułożone rzodkiewki. Wszystko posypane siekaną pietruszką lub koperkiem.

Kiedy spociłem się przy kuchni, czułem ból rąk od mieszania chochlą w garach, nie przypaliłem mleka, a indyk nie był zbyt suchy, podawałem do stołu. Maciej na widok zdrowego jedzenia zazwyczaj uśmiechał się przez jeden kęs, drugi… z kreacją aktorską, godną niejednego mistrza sceny teatralnej, udawał, że mu smakuje. Dziamał, przełykał, połykał, uśmiechał się porozumiewawczo, ale wiem, że robił to tylko dla mnie. Stanąłby na głowie i zatańczył oberka, gdyby miało to sprawić, że się uśmiechnę. Z każdym nowym kęsem na jego twarzy malował się obraz pobliskiej budki z kebabem.

Ależ ja byłem żałosny… — pomyślałem, mając coraz cięższe powieki. Opadały w takt uderzeń ciężkich kropel deszczu o szybę.

Moje noce były długie, samotne, bezsenne. Próbowałem zasypiać o północy, aby obudzić się o trzeciej nad ranem. Kręciłem się po mieszkaniu, robiłem herbatę, wyglądałem przez okno. Czasem paliłem Maćkowego cieniasa. Zasypiałem ponownie około piątej. O siódmej budzik w telefonie niemiłosiernie wyrywał mnie ze snu, który dopiero rankiem był głęboki. Z kolejnymi dźwiękami cholernego ustrojstwa dochodziło do mnie, że muszę wstać, odlać się, wyszczotkować zęby, wziąć prysznic. Wciągnąć na dupę spodnie. Musiałem wyjść z domu, wsiąść do autobusu, spędzić w nim czterdzieści pięć minut. Musiałem nanieść poprawki do tłumaczeń, które wykonywałem dla stałych klientów. Dzięki nim miałem poczucie, że moja egzystencja z Maciejem nadaje naszemu związkowi jakiś sens. Chociaż te parę groszy, które dokładałem do wspólnego gara z jedzeniem, rachunkami za wodę, prąd, gaz, kablówkę z Internetem. Oto był cel mojego życia — płacenie rachunków wbrew oczekiwaniom zaradnego Macieja, który przecież wszystko ogarniał. Zarabiał tyle, że wystarczało na życie, podróże i cokolwiek tam jeszcze, w przeciwieństwie do mnie, kolesia, który był ubogim cherubinkiem wyrwanym patologii z paszczy. Pacholęciem z gównianego Targówka, lekko nadgryzionym, nadtrawionym, rachitycznym, które leżało, pachniało, marudziło, wzniecając histeryczne wojny o byle gówno.

Czasem wpadły dwa tysiące miesięcznie, czasem trzy. Opłacałem te jebane rachunki. Byłem ogarniętą patologią. Byłem choleryczną pindą, która zna kilka języków obcych. Poznałem je, aby chronić się przed ciągłym lękiem, nurkowałem w książki, a że nauka języków obcych pochłaniała cały wolny czas, dawało mi to alibi, chroniło przed biciem.

Znam sześć języków: angielski, niemiecki, francuski, hiszpański, włoski i rosyjski.

Jednego Maciejowi nie można odmówić: jest zorganizowanym typem, dosłownie zaprogramowanym na pracę. Jego rozkład dnia do dzisiaj jest stały. Kiedy stary zegar jego pradziadka, zabrany z rodzinnego, przedwojennego dworku w Dobrzeńcu, wybijał dziewiątą, siedział przy laptopie, sprawdzając ilość zamówień, które spływały przez całą noc na pocztę e-mail. Miał ich zawsze w cholerę. Był jednym z najlepszych sprzedawców, tym, co to w Internecie wzbudzają zaufanie na pierwszy rzut oka na zielone komentarze. Pakował te chińskie świecidełka w bąbelkowe koperty. Przed czternastą wrzucał pedantycznie opakowane szarym papierem pudełeczka do wielkiej, czarnej torby na ramię i biegł na pobliską pocztę. Po piętnastej podliczał kwity, a zaraz potem wysyłał dumnego SMS-a z informacją o obrotach. Szampana piliśmy przy pięciu tysiącach — zdarzało się, nierzadko.

Nie przepadam za bąbelkami. Mój ojciec pysznił się jak paw, kiedy świętował awans. Kupował najdroższego szampana, kiedy matka często nie miała co do gara włożyć. Na jednej butelce nigdy się nie kończyło, a kiedy opróżnił kilka, rozpoczynał polowanie…

Siadam na tapczanie. Sen odszedł, a za oknem ciągle pada deszcz. Zatraciłem się we wspomnieniach. Chowam twarz w dłonie, biorę głęboki oddech, po czym odgarniam włosy do tyłu. Wstaję, idę do kuchni, nalewam wody do szklanki. Wypijam duszkiem. Patrzę na przedpokój, gdzie często jako dzieciak z wielkimi, przerażonymi oczami stałem jak nieruchome cielę, które czuje, że koniec jest bliski. Kat trzymał w ręku narzędzie bólu i było tylko kwestią czasu, kiedy skończy tyradę werbalną, aby przejść do tej fizycznej, podczas której ból ciała był przerywnikiem bólu duszy — towarzysza mojego życia, odkąd pamiętam.

Przystaję tuż przy drzwiach wyjściowych z mieszkania przed tym starym lustrem, którego ramy pokrywa biała, odpryskująca od drewna farba.

— Jeszcze parę lat i czeka cię kwas hialuronowy, panie Woronowicz — mówię do swojego odbicia, naciągając lekko poliki dłońmi, po czym rozwieram paszczę od ucha do ucha. — Podobno ładnie się uśmiecham… Odruch wyuczony jak żonglerka w cyrku.

Gaszę światło w przedpokoju. Rozbieram się do bokserek i wskakuję pod koc. Próbując zasnąć, wlepiam wzrok w moje okno, które kiedyś wydawało się jedynym, symbolicznym substytutem wolności i fantazji o wielkim świecie, który gdzieś tam czekał na mnie…

Dziesięć lat temu moje wnętrze było puste, pełne lęku, konfliktów, sprzecznych emocji, których nie potrafiłem okiełznać. Jedynie Maciej mnie rozumiał, chociaż kiedy zbierały się masy złych emocji i podpływały pod sam czubek korka, wybuchałem jak wulkan. Nic nie było w stanie mnie zatrzymać. Bał się mnie… jak ja się bałem, będąc niszczonym pięciolatkiem, którego ojciec katował sznurem od żelazka po całym ciele. Za nic. Tylko za to, że chciał być kochanym dzieckiem, zbliżyć się, przytulić, poprosić o bajkę na dobranoc.

— Boże! — Zrywam się na równe nogi. — Po co ja tutaj przyjechałem!? W tym domu nigdy nie odnajdę spokoju ani tym bardziej zrozumienia!

Zaczynam wciągać spodnie i wybiegam do przedpokoju po buty. Kiedy je ubieram, kątem oka, przez otwarte drzwi do pokoju matki, dostrzegam dwie fotografie stojące na komodzie.

Jej pokój był jak niedostępne sacrum. Przekroczenie progu groziło unicestwieniem. W jej szufladach ojciec trzymał najbardziej wyuzdane, obleśne pornole, które podkradałem i zabierałem do domu Maćka, gdzie pod nieobecność jego rodziców urządzaliśmy seans.

W rozpiętych spodniach, z jednym butem na prawej stopie kuśtykam do pokoju matki. Siadam na jej łóżku, zapalam nocną lampkę. Kładę głowę na poduszce. Coś uwiera. Spod poduszki wyciągam zeszyt, gdzie są wklejone zdjęcia z moich sesji fotograficznych.

— Hmm… Jakimś cudem zdobyła nawet te z japońskiego Vogue’a…

Odkładam zeszyt na szafkę. Zamykam oczy i na progu snu i jawy widzę Macieja, który próbuje zawiesić pięćdziesięciopięciocalowego samsunga na ścianie sypialni, walcząc z wiertarką udarową, która nijak nie daje się mu okiełznać.

Kiedy po maturze przeprowadziliśmy się do Legionowa, ja miałem zaplanowaną ścieżkę edukacji na kolejne pięć lat, w przeciwieństwie do Macieja, który wzruszył ramionami i trzymając w prawym ręku niesforną wiertarkę, oświadczył beztrosko:

— A do czego one są mi teraz potrzebne?

Z każdą sekundą wzbierała we mnie lawa braku akceptacji dla jego decyzji. Odwróciłem się na pięcie i wyrwałem do kuchni jak oparzony.

Odłożył wiertarkę na podłogę, pobiegł za mną jak ratlerek za swoim panem, próbując tonować to, co było nieuchronne:

— Powiedziałem, że się zastanawiam…

Zerwałem się wtedy z krzesła, które siłą podrywu straciło stabilizację i walnęło o podłogę. Widziałem kątem oka zrezygnowaną twarz Macieja. Zastygł w bezruchu.

Kiedy zakładałem płaszcz, stanął za plecami, próbował mnie przytulić. Obruszony, sztywny wymsknąłem się z uścisku. Trzasnąłem drzwiami. Wyskoczyłem jak oparzony przez drzwi klatki schodowej i skierowałem się ku głównej ulicy.

Na przystanku autobusowym triumfowałem! Zostawiłem go. Osadziłem w głowie Macieja tyle winy, ile dało się pomieścić. Nie było we mnie zawahania, że mógłbym zawrócić, wejść na górę, przeprosić. To przecież ja wiedziałem najlepiej… wszystko!

Zanim laur zwycięstwa opadł, a mój wewnętrzny kat w głowie przygasł, zanim dotarło do mnie, że Maćko dba nie tylko o siebie, stoczyłem w wewnętrznym dialogu kilkanaście bitew z samym sobą, na przemian idealizując i dewaluując chłopaka i jego decyzje. W jednej minucie jawił się jako ten zaradny, zarabiający z całą masą najlepszych pomysłów, stawiający siebie na piedestale głowy pedalskiej rodziny. W drugiej minucie przeżywałem siebie samego jako ogarniętą patologię, zgodną i uległą, bez wyjścia awaryjnego, skazaną na łaskę pana.

— Jest dość późno, nie mam bladego pojęcia, o której skończę te tłumaczenia dla twojej matki, więc przyjedź po mnie o drugiej.

— A gdzie „poproszę”?

Rozłączyłem się. Cisnąłem telefonem o biurko. Musiałem wyglądać komicznie. Zawsze, kiedy coś nie szło po mojej myśli, zakładałem nogę na nogę i bujałem nią to w przód, to w tył, nie zwracając uwagi na to, kto dostanie w zęby.

— Poproszę.

— Nie przekonujesz.

Pogrywał ze mną, ale mnie trzeba było temperować jak burą sukę. Gdybym był na jego miejscu, dawno bym jebnął drzwiami, zostawił kartkę na stole: „Jak się ogarniesz, matole, to zadzwoń” i tyle by mnie widział. Facet nie dość, że miał anielską cierpliwość, to jeszcze niewygórowane wymagania — jedynie prosił o zwykłe „proszę”. Hm, o czułe „proszę”…

— To ja bardzo proszę — wydusiłem w końcu z siebie.

— Okey, będę — odpowiedział, uchachany po same pachy.

Przypominam sobie o zdjęciach, które stoją na komodzie. Wstaję i biorę ramkę do ręki. Miałem wtedy może z siedem lat, Damian najwyżej roczek. Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście…

To tam było zrobione, tak, pamiętam to dobrze… — myślę.

Uwielbiam te ulice o każdej porze roku. Każdego dnia ciut wcześniej wychodzę z naszego mieszkania w Legionowie i wysiadam dwa przystanki przed uniwerkiem. Podczas porannego spaceru delektuję się historią mojego miasta. Fantazjuję o przeszłości. Widzę przystojnych, zadbanych mężczyzn w surdutach. Dostrzegam ich nienaganne maniery w przeciwieństwie do tej kloszardowej nowomody z porozciąganymi chińskimi sweterkami i przetartymi dżinsami z wyszarpanymi dziurami na dupsku. Przysiadam na kawie u Bliklego, zjadam pączka. Epoka nienagannych manier jest zdecydowanie bliższa memu sercu.

— Zaraz, zaraz… A to gdzie było zrobione? Ach tak, u babci Marysi w Ossowie.

Wtedy to były zimy! Oszronione gałęzie drzew. Kiedy całe miasto było takie czyste i białe, nakrywałem się kołdrą po sam czubek nosa jak berbecie, co to budują w babcinych chatach norki z koców i krzeseł, udając niewidzialnych. Nawet zimą uwielbiałem, kiedy okno było lekko uchylone tak, aby rześkie powiewy smagały moje wynurzone spod kołdry stópki. Jako dziecko zawsze spałem przy otwartym oknie. Dopiero podczas terapii dotarło do mnie, że w ten sposób prowokowałem przeziębienia. Tylko wtedy mogłem liczyć na jakiekolwiek zainteresowanie z ich strony.

Może zabiorę te zdjęcia ze sobą do naszego domu? Postawię na kominku, naprzeciwko mojej ukochanej sofy, i pijąc herbatę z cytryną, będę miał ich wszystkich chociaż na fotografiach? Każdy ma przecież jakąś matkę, jakiegoś ojca.

Dzisiaj się ich nie wstydzę, pogodziłem się z faktem, że moja matka, w przeciwieństwie do matki Maćka, nie jest bizneswoman, nie budowała firmy latami, osiągając taki poziom, że mogłaby zarządzać biznesem z każdego zakątka świata. Pogodziłem się nawet z tym, że nigdy nie była czułą i dobrą kobietą, a gdy byłem podrostkiem, to mama Maćka dbała o moje kieszonkowe, dając drobne prace do wykonania w swojej firmie. Nienawidzę swojego ojca, ale czy to jego wina, że nie jest panem Andrzejem? Mocno zasadniczym, dystyngowanym architektem?

Choć tata Maćka nie jest tyranem, to ten zawsze narzekał na ojca. Mówił o nim „stary zgred, który niczego nie rozumie”. Chłopak miał taki podjazdowy, wkurzający styl pogrywania z rodzicami. Zawsze czuł się bardziej dojrzały, niż faktycznie był. Jako nastolatek uzurpował sobie prawo do niezależności, nie liczył się ze zdaniem rodziców. Uświadamianie kretyna o nieszanowaniu staruszków wywoływało uśmiech na twarzy szelmy.

— Nie mieszkasz tutaj, nie zabieraj głosu.

Niemniej jednak na temat funkcjonowania Woronowiczów miałem mocno ugruntowany pogląd.

Kiedyś, gdy mieliśmy po piętnaście lat i jak zwykle siedzieliśmy w pokoju Maćka, jego rodzice w gościnnym oglądali właśnie polski film dokumentalny ośmieszający politykę otwartości rządu Szwecji wobec środowisk homoseksualnych. Maciej wstał od monitora i jak to było w jego stylu, oświadczył, że idzie się odlać, pytając przy tym, czy nie przynieść czegoś z kuchni. Zostawił uchylone drzwi. Rodzice dyskutowali po obejrzanym dokumencie. Mama dość stanowczo wyraziła swoje zdanie. Pamiętam, że powiedziała coś takiego, co dawało nadzieję. Tato nie oponował, potwierdził, że ci ludzie mają prawo do własnych wyborów. Maciej słyszał dyskusję i krocząc powoli do swojego pokoju, rzucił do matki:

— Świetnie! Ostatecznie masz dwóch synów. Jest szansa, że któryś jest pedałem, prawda?

Wszedł do pokoju i energicznie klepnął drzwi dłonią, które siłą rozpędu zamknęły się tuż za nim.

— Czemu to powiedziałeś? — Zaciekawiłem się.

— Bo matka wkurwia tą pseudotolerancyjnością!

Wściekle odsunął krzesło, pacnął czterema literami przy biurku i pogrążył się w Counter Strike’u.

Odłożyłem podręcznik do włoskiego na bok łóżka. Położyłem się. Wlepiłem wzrok w plecy Maćka. Ech, ty durna jełopo, moi nie zrozumieliby połowy słów z tego filmu, a o dyskusji nie byłoby mowy! — pomyślałem.


Poduszka matki jest taka miękka, a kołdra taka przyjemna. Patrzę na zdjęcia, które przed chwilą odstawiłem na komodę. Za oknem pada, krople deszczu coraz mocniej i mocniej uderzają o szybę. Przez lekko uchylone okno wpada wiaterek, który owiewa moje wysunięte spod kołdry stopy. Czuję zmęczenie. Gaszę lampkę…

Rozdział I

Cherubinek

Odpowiedź szesnastolatka na żądania trepa była rzeczowa: skoro zbyt długie, słońcem kręcone loki są dla ciebie zadrą w oku, to nie będzie ich w ogóle!

Wiosna, czas przemian, nowych narodzin Rafała.

Po szkole jak zwykle wylądowaliśmy u Macieja na penthousie. Jego rodzice nigdy nie pojawiali się przed osiemnastą.

Usiadłem na kibelku, robiąc swoje, i rozglądałem się po ogromnej łazience Woronowiczów. Po paru minutach krzyknąłem:

— Masz elektryczną golarkę?

— Co ty chcesz, chłopie, golić? — Wszedł do łazienki, gdzie stałem przed lustrem z rozpuszczonymi włosami. — Serio?

Skinąłem głową. Chwilę pomyślał.

— No dobra. — Wyciągnął maszynkę z górnej półki. Wetknął wtyczkę do gniazdka, zabzyczało. — Jesteś pewny?

— Po prostu zrób to!

— Na pewno? — dopytywał, trzymając maszynkę w dłoni.

Kiwnąłem głową. Nachyliłem łeb nad umywalką. Energicznie przesuwał ostrze od nasady głowy wprzód. Kosmyki włosów spadały jeden po drugim.

— Byłeś cherubinek, teraz będziesz skinek… — recytował, ścinając bezlitośnie blond loki. — No, pokaż się, chłopaku! Ech… Tego chciałeś? — Objął moją twarz obiema dłońmi, obracając w stronę lustra.

— Chyba tak…

— To co? Skoro już i tak jesteś brzydki jak noc, to może do zera? — Maćko najwyraźniej odnalazł się w roli szalonego barbera.

— Nie! — krzyknąłem, wystraszony gwałtowną zmianą, którą sobie fundowałem.

— Okej!

Dobrą chwilę nieruchomo staliśmy przed lustrem, wpatrując się w moją twarz. Maciej raz po raz uśmiechał się głupkowato. Dla niego to była dobra zabawa, nie rozumiał przemiany, swoistego przywdziania barw wojennych, plunięcia w twarz oprawcy z przesłaniem o paru wygranych bitwach…

Ale wojna trwała!

— Dres by się przydał — rzuciłem do lustra.

— Chodź za mną.

Zanurkował w swojej sypialnianej szafie, przekopując przepastne półki i najgłębsze zakamarki.

— To będzie na ciebie za małe… Pumy ci nie dam… Nie, to też nie… Adidas jest passé.

No proszę, stylista „dresiarz”. Nie poznawałem przyjaciela. Ten błysk w oku przyjaciela, zachęcał do dalszej przemiany, ale też niepokoił.

— Adik jest okej! — krzyknąłem, wyrywając upatrzone wdzianko przyjacielowi z rąk. — Te typy noszą adidasy… Mogę? Znaczy… mogę tylko wziąć, bo nie mam kasy, żeby ci zapłacić.

— Luz. Jest twój.

„Byłeś cherubinek, teraz jesteś skinek” — przejąłem recytowanie Maćka, nicując na lewą stronę podarowany dres.

— Ściągaj te łachy!

— Co? — Wyrwał mnie z recytacji w myślach.

— No, ściągaj spodnie i nakładaj adika! — Nie dawał za wygraną. — Obczaimy to dzieło przemiany!

— Pójdę do łazienki — odpowiedziałem zmieszany.

— Ej, co ty za ściemę walisz?

Stałem lekko osłupiały nie faktem, że za chwilę zdejmę spodnie przy moim kumplu, a raczej tym, jak wyglądałem, jaką przemianę sobie fundowałem wbrew mojej naturze, wbrew temu, co mi w środku grało. Ta melodia… była trochę skomponowana na wyrost, niekoniecznie tego chciałem ani do tego nie dorosłem. Nie była dla mnie, a raczej przeciwko mnie.

Popatrzyłem na kumpla, rozpiąłem spodnie i zsunąłem je w dół. Zupełnie zapomniałem, że nie ubrałem bokserek. Zostały wilgotne na kaloryferze.

— Gdzie zgubiłeś naszki? — zapytał rozbawiony.

— Nie wyschły do rana — odpowiedziałem, zasłaniając przyrodzenie.

— Dam ci swoje. Poczekaj.

Wyciągnął z szafy czerwone bokserki w żółte słonie.

— Trzymaj! Nie lubię ich… Za dużo trąb. — Roześmiał się. — Są twoje!

Nałożyłem. Pasowały jak ulał, pomimo że Maciek jest trochę wyższy ode mnie i jednak ciut więcej waży.

— No, a teraz spodnie od dresu… Ziomek, wrzucaj je na siebie! Teraz bluza. Całkiem, całkiem… I to się nazywa przemiana! Czekaj, czegoś tu brakuje. Czarnuchu! Buty! — krzyknął z euforią w głosie. — No buty! Oczywiście! Musisz mieć oryginalne adiki. Czekaj! — Pobiegł do przedpokoju, zaczął z zapałem przekopywać szafkę, a po chwili wywalił na przedpokój wszystkie pary, które znajdowały się na półkach. — Masz! — Wrócił z nowiusieńkimi adikami w ręku. — Babcia szarpnęła się na gwiazdkę. Kompletnie nie rozumiem, czemu uparła się na tego Adidasa, no ale wiesz, jak to babcie, nie mają równo pod sufitem, wiek robi swoje. Idą do pierwszego lepszego sklepu, kupują to, co im się podoba, albo co sprzedawca im wciśnie na siłę… Są twoje!

— Jesteś pewien? — Podszedłem do przyjaciela, objąłem go ramieniem i przytuliłem do klaty.

— A przestań! Zakładaj! — Uśmiechnął się. — No, no… Teraz, stary, to nawet jesteś groźny!

Maciej poklepał mnie po ramieniu. Nie zajarzyłem. Nabijał się, czy może jednak rozumiał, że chciałem tej zmiany?

— No to teraz gadaj, komu chcesz przypierdolić? — zapytał poważnie.

— Wszystkim… Ha, ha, ha. — Zaśmiałem się, by uniknąć odpowiedzi. Myśli jednak krążyły dookoła gównianego Targówka.

Powrót w tym stroju, z tymi włosami niechybnie skończy się wpierdolem.

Obróciłem głowę i zobaczyłem swoje odbicie w lustrze. Chyba zwariowałem do reszty! A co mi tam. Niech się dzieje! — pomyślałem.

— Gdybyś jednak potrzebował pomocy, no wiesz, jakbyś chciał komuś przypierdolić, to wal śmiało jak w dym.

Nie żartował. Mówił zupełnie serio. Przemilczałem.

Pani Basia

Ubierając buty w przedpokoju, spojrzałem w to wielkie, osadzone na drzwiach szafy wnękowej Woronowiczów lustro. Zniknęły blond loki, moja twarz stała się mniej chłopięca, bardziej męska. Adik trochę za duży. Brakowało reklamówki przy boku i mógłbym spokojnie wylądować na Centralnym.

On zawsze powtarzał:

— Koryto masz do ukończenia LO, a potem won z domu!

Czyżbym przygotowywał się do roli kloszarda?

Moje rozmyślania przerwał dźwięk klucza przekręcanego w zamku drzwi wejściowych.

— Dzień dobry… Czy my się znamy? — Kobieta ze zdziwieniem zareagowała na nową twarz w swoim mieszkaniu.

— Tak, pani Basiu, to ja, Ralfi! — odpowiedziałem jak zwykle grzecznie dorosłym spoza domu.

— Rafał? Co się z tobą stało, dziecko? — Odłożyła torebkę na półkę, a zdziwienie nie schodziło jej z twarzy.

— Wpadł pod kosiarkę marki skin, mamuś! — Maciej przerwał klikanie i wyjechał na fotelu niemalże na środek korytarza.

— Rafał, co się stało? Dlaczego? Co zrobiłeś ze swoimi pięknymi włosami!? — Pani Basia wyraźnie zaniepokoiła się.

— Pani Basiu, przepraszam, muszę już iść… — Energicznie chwyciłem za klamkę.

Była szybsza. Przytrzymała mi rękę.

— Poczekaj, poczekaj, nie tak szybko, chłopcze! Musimy poważnie porozmawiać! Chodź! Zrobię ci herbatę z cytryną, jak lubisz, usiądziemy i opowiesz, skąd ta przemiana… i ten nieszczęsny dres… Rafał! To nie ty, chłopcze! Poza tym co to za nowomoda, żeby nosić dresy na co dzień, zamiast do biegania?!

Nie dawała za wygraną. Chwyciła mnie za ramię i do kuchni. Była wyraźnie zaniepokojona.

Ileż bym dał, żeby oni przeprowadzili ze mną taką rozmowę! Niepokoili się, pytali: „Dlaczego? Co się stało? Skąd taka decyzja?”. Słuchając, nie mogłem nasycić się jej troską o mnie. Piłem sobie gorącą herbatkę z cytryną, siedziałem przy stole w ich ogromnym salonie, patrzyłem w oczy tej kobiecie i słuchałem, słuchałem, słuchałem…

Moja mama — pomyślałem. Chciałbym, żeby pani…

— No dobrze, oby ta potrzeba zmiany nie zagościła zbyt długo na twojej głowie! Szczerze? Te loczki były obłędne! — Uśmiechnęła się, posmyrała dłonią po szczecinie. — Chodź, pomożesz zrobić kolację. Na Maćka nie mam co liczyć, a ty pomimo groźnego wyglądu chyba dalej potrafisz kroić chleb i siekać warzywa, hm? — Zachęcała cieplutko z twarzą pełną zrozumienia i takiej zwykłej akceptacji.

Powróciłem ze świata fantazji do rzeczywistości. Staliśmy w ogromnej kuchni, a ja kroiłem chleb na blacie wyspy. Pani Basia tuż obok mieszała sos winegret. Rozmawialiśmy, śmialiśmy się. Mógłbym pójść do łazienki, zdjąć ciuchy, oddać Maćkowi adiki, wrócić do kuchni i powiedzieć: „Miała pani rację, to przecież nie byłem ja…”.

Zjadłem kolację, podziękowałem za wspaniałą sałatę z winegretem, którego nauczyła mnie przygotowywać, pożegnałem się i wyszedłem.


Uderzył mnie. Mocno. Moje ciało przeturlało się z przedpokoju do gościnnego. Dopadł mnie przy fotelu, złapał swoim ohydnym łapskiem za bluzę od podarowanego dresu i przyciągnął do ryja, pytając:

— W co ty, kurwa, ze mną pogrywasz, mały chujku? W co, kurwa, się pytam!

Patrzyłem mu prosto w oczy, nawet na chwilę nie zdjąłem wzroku…

Kopał tak mocno. Nie mogłem oddychać. Wiedział, jak bić, żeby nie było widocznych śladów. W twarz przypierdalał tylko wtedy, kiedy były ferie lub wakacje. Siniaki pod ubraniami były niewidoczne. Pewnie dlatego rozważałem wybranie sportowego LO. Musiałbym często przebierać się w szatni, chodzić z chłopakami pod prysznic… Ktoś zauważyłby wybroczyny na całym ciele. Uświadomiono mi jednak, że nie jestem typem sportowca, a humanisty — depresyjnego humanisty… Typem introwertyka, mola książkowego, co to może zanurzyć się w Perfettamente! na całe godziny i zapomnieć o otaczającym go świecie. Dobrze, że znalazł się ktoś, kto potrafił wskazać mi drogę edukacji i wsunął w dłoń podręcznik do włoskiego.

Nie pamiętam, ile razy mnie kopał. Wkładał w to ogrom emocji, jego wykrzywiona twarz zdradzała nienawiść, jaką czuł do mnie. Może to było pięć, może dziesięć razy. Pamiętam jedynie twarz matki. Co jakiś czas pojawiała się w drzwiach, trzymając w ręku ścierę i talerz, i patrzyła na mnie. Miała tępy wyraz twarzy, żadnych emocji — on mnie kopał, a ona patrzyła, wycierając ten pieprzony talerz pieprzoną ścierą. To bolało bardziej niż te kopniaki! Myślałem wtedy o pani Basi, o tej cudownej kobiecie, pełnej ciepła i takiej normalnej dobroci, i troski o własnych synów… I o mnie.

— Nie graj ze mną w chuja, pedale! Nie wygrasz! Albo będziesz, kurwa, mężczyzną, albo cię zajebię! — Kopniakiem z kolana przyładował w krocze. Zawyłem i skuliłem się z bólu. Puścił. Upadłem.

— Wypierdalaj do swojej nory! Won, cioto!

Czołgałem się do łóżka jak zbity pies do własnej budy, który niebacznie przeskakując susłem ulicę, został potrącony przez samochód.

Jeszcze parę metrów. Dam radę. Jeszcze parę kroków…

Pchnąłem głową drzwi. Walnęły o szafę, która stała po lewej stronie. Wczołgałem się przez próg. Nie miałem siły podciągnąć obolałego ciała na tyle, aby położyć je na tapczanie. Zostałem do rana na podłodze. Nie pamiętam, czy zasnąłem, czy może straciłem przytomność. Pamiętam jedynie panią Basię. Tę uśmiechniętą, rozumiejącą kobietę.

— Zamknij się, kurwa, i liż rany, pedale!

Drewniak

Nowy dzień. Promienie letniego słońca na chama przeciskały się przez zasłony, oświetlając na tyle mocno twarz, że pomimo ogromnego pragnienia pozostania po drugiej stronie rojenia zmuszały do otworzenia oczu. Pochylając się nad poduszką, czule szeptały:

— Rafałku, już czas. Czas do szkoły. Wstawaj, skarbie…

Późnym porankiem spiąłem mięśnie na tyle, aby resztkami sił, co krok podpierając obolałe ciało o ścianę, przejść kilka metrów do kibla. Sikałem na czerwono. Miałem to w dupie. Chciałem umrzeć, ale tak, żeby nie bolało. A bolało! Jak cholera…

Maciek dobijał się do mieszkania. Słyszałem jego głos na pograniczu jawy i snu. Darł się, waląc pięściami w drzwi:

— No otwórz te cholerne drzwi! Słyszysz?!

Nawet gdybym był w stanie je otworzyć, co miałbym powiedzieć? Że własny… mnie katuje? Uwierzyłby? A nawet gdyby? Kto podniósłby rękę na trepa? Chyba wariat! Nawet pani Basia nie dałaby mu rady.

Co chwilę traciłem przytomność albo większość czasu spałem, majacząc. Pamiętam, że Damian przynosił jedzenie — jakieś nędzne kromki czerstwego pieczywa, na które były rzucone w nieładzie kawałki parszywego sera topionego. Pewnie mu kazali. Nie mieli odwagi wejść i sprawdzić, czy żyję? Musieli użyć młodego?

Nie wiem. Może… Jebać to!

W końcu po kilku dniach wstałem obolały, ubrałem adiki, zarzuciłem plecak na ramię i wyszedłem z pustego mieszkania.

Pewnie wrócą, gdy okaże się, że żyję.

Przez dobrą godzinę siedziałem przed szkołą na murku okalającym wejście do budynku. Nie miałem odwagi wejść na zajęcia.

Maciek dostrzegł mnie z okna klasy.

— Co jest z tobą?! — zapytał mocno podkurwiony.

— Nic. Grypa.

Raczej nie uwierzył. W każdym razie jego wyraz twarzy nie wskazywał na to.

— Waliłem do drzwi, nikt nie otwierał.

— Grypa na wyjeździe — zapierdoliłem historyjkę.

— Na pewno dotarłeś na miejsce? Wyglądasz, jakbyś po drodze wpadł pod autobus.

Czułem, że z nim nie będzie łatwo.

— Najważniejsze, że wróciłem.

— Na pewno wszystko okej?

— Przestań niańczyć! Możemy już iść?!

I tak niczego by nie zmienił, a ja czułem się jeszcze gorzej, niż gdyby powiedział: „Chuj ci w dupę. Nie chcesz, to nie mów!”.

*

Kosa chodził do trzeciej LO. Dilował marychą na terenie budy. Był typowym, klasycznym drecholem. Ani łysym, ani ładnym, ale też nie burym i nie szarym. Ciężko umieścić go było na jakiejkolwiek półce. Przeciętny koleś, który nie grzeszył wyglądem, ale zdecydowanie nadrabiał kontaktami.

Podszedłem, rzuciłem plecak obok niego na ławkę, gdzie siedział, i zapytałem zdecydowanym głosem, czy wciągnie mnie na spotkania w Drewniaku. Popatrzył spode łba, nie odrywając paluchów od ekranu smartfona. Jego wyraz twarzy zdradzał zamiar wykorzystania frajera, który sam nawijał się pod rękę. Słyszało się to tu, to tam, że Kosa niekoniecznie równa się kasa. Można było przyćpać w wymianie towarowej, tyle że moim celem nie była gandzia, ale Drewniak, o którym krążyły legendy.

— Spadaj, leszczu.

Usiadłem na murku otaczającym wejście na teren szkoły, tuż przy ławce. Negocjacje muszą trwać, wiadomo. Milczenie to zawsze dobry sprzymierzeniec, daje czas przeciwnikowi na wystosowanie lepszej oferty niż zwykłe „nie”. Wszystko miało swoją cenę. Nawet Drewniak.

— Robisz loda i możemy pogadać.

Koleś ma, kurwa, tupet! — pomyślałem.

— Tobie, lamusie? Chyba cię pojebało! — Zaśmiałem się pod nosem, spluwając na chodnik.

Znowu ta cisza. Typ nawet nie oderwał palca od ekranu. Dobry był. Większość po takim tekście odwróciłaby się na pięcie. Przypierdolić Kosie to tak, jakby wydać na siebie wyrok. Szkoda dłoni i późniejszego stresu. Dałem się złapać jak szprotka w licho tkane sieci.

— Najpierw Drewniak. Tylko taki dil wchodzi w grę. Inaczej zapomnij!

Kosa był biznesmenem. Wiedział, że pole do negocjacji jest otwarte, ale przeciwnik nie w ciemię bity.

Nagle oderwał palce od telefonu, wstał, stanął naprzeciwko mnie w rozkroku i chowając telefon do kieszeni spodni od dresu, zakończył negocjacje.

— Dobra, leszczu, to wspólna zwałka, no… jako zaliczka, kumasz?

— Gdzie? — zapytałem zdecydowanym głosem, nie spuszczając wzroku z jego twarzy.

— Na tyłach tej rudery za nami. — Mówiąc to, Kosa chwycił mnie za rękaw i pociągnął za sobą.

Rozpiąłem spodnie, lekko opuściłem, tuż przed kolana. Kosa stanął za mną, jedną ręką objął w biodrach, a drugą zaczął masować. Nie mój typ, ale dil to dil — musiałem dostać to, co zaplanowałem, a w tamtej chwili tylko on dzierżył w dłoni klucz do Drewniaka.

Momentalnie poszedł w górę. Szarobury Kosa też facet. Robił to bez zbędnych ceregieli, po męsku i energicznie. Czułem, że długo to nie potrwa, co zresztą napawało optymizmem. Po dwóch, maksymalnie trzech minutach wpadłem w spazmy orgazmu, obydwaj sapaliśmy, a koleś nie ukrywał podniecenia, zresztą po co.

— Twoja kolej — rzucił bez ogródek, pchając się przede mnie.

Dokładnie ten sam schemat: Kosa, ja za nim. Rozpiął spodnie, wywalił nabiał na wierzch, najpierw z wolna, potem kilka szybkich ruchów, trzy minuty sapania i po sprawie.

— Dzięki, gamoniu. Było spoko. Dzisiaj o dziewiętnastej przy wejściu głównym. Postaram się.

Podciągnął spodnie, upewniając się przy tym, że jego smartfon jest bezpieczny i nie leży na glebie tuż obok.

— Postarasz się?! Kurwa, stary! Właśnie dostałeś zaliczkę!

— I dlatego mówię, że się postaram! — odszczekał jak wściekły pies, co to zamiast kości z mięsem dostał same ochłapy.

Czułem, że może mnie wykiwać, jebaniec!


Drewniak był kiedyś fabryką mebli. Czasem z Maćkiem odwiedzaliśmy to miejsce, lubiliśmy takie klimaty — ruiny niczym upiory z czasów komuny aż rwały się do opowiedzenia historii o swojej świetności. W jednym miejscu samotna obrabiarka do drewna, przy której pewnie kiedyś stał jakiś ojciec i zapierdalał po osiem godzin dziennie, żeby utrzymać swoją rodzinę. W innym pomieszczenia biurowe i stare, zdezelowane biurka z zardzewiałymi lampkami, pamiętającymi czasy Gomułki. Siedziały pewnie przy nich panie w średnim wieku, plotkując o koleżankach z innych działów, szamając gotowane, śmierdzące jaja na twardo i popijając herbatą ze szklanek osadzonych w takich śmiesznych, wiklinowych koszyczkach, jakie pamiętałem z babcinego mieszkania. Szatnia męska z natryskami, gdzie chłopaki po skończonej robocie wskakiwały pod ciepłą wodę, obmywając oblepione wiórami ciała.

Ciekawe, czy pod gorącym prysznicem im stawały? Pewnie tak, to byłoby naturalne, mój by stanął…

Byłem o umówionej godzinie. Kosa dostrzegł mnie z daleka. Uniósł rękę na znak przywitania. Podszedł, powiedział, że zaprowadzi mnie do Jerby, który był tam szefem i decydował, czy ktoś nadaje się do tej roboty.

Weszliśmy na halę. Z daleka widziałem palące się ognisko. Dookoła paleniska dziesięciu facetów w wieku od dwudziestu do maksymalnie trzydziestu lat.

— To jest Rafał — przedstawił mnie.

Wykrztusiłem z siebie ogólne „cześć”, które pozostało bez odzewu. Jakoś tak dziwnie patrzyli na mnie. Miałem wrażenie, że albo mnie wypierdolą, albo mi wpierdolą! Jedno z dwojga. Moja fantazja nie mogła w tamtym momencie uruchomić trzeciej opcji, a to świadczyło o tym, że jestem mocno w dupie!

— Jerba, Ralfi chce popracować z nami — wyjaśnił Kosa.

— Co, do chuja!? — zagrzmiał. — Kurwa, Kosa, ciebie już pojebało do reszty!? Przyprowadzasz jakiegoś bachora, który na gówno woła papu i udaje dresa?! Co jest!?

Ups… chyba nie to miejsce, nie ten czas, panie Rafale, pora szukać wyjścia ewakuacyjnego… — pomyślałem.

— Jerba, spokojnie. — Kosa spokojny nie był, wręcz przeciwnie.

— Wypierdalaj!

Czułem, jak za chwilę moje gacie wypełni ciepły kał! Jerba był stanowczy, wyglądał na nieprzejednanego.

Kosa spojrzał na mnie. Nie musiał wypowiadać słowa, jasne było, że zarządza pełen odwrót!

— Młody zostaje.

Zamarłem.

— Kosa, ty wypierdalasz, młody zostaje.

O kurwa, no to po mnie! Zajebią, zakopią i odleją się na mój grób! Przecież tak właśnie robią!

Kosa wyszedł z hali. Stałem jak wmurowany w glebę. Tych dziesięciu kolesi gapiło się na mnie i czekało na dalsze wytyczne szefa. Trząsłem portkami, pełen niepokoju o to, co za chwilę może nastąpić. Czekałem na „Brać go!”, by oni, jak charty pana, rzucili się, aby rozszarpać moje wątłe ciało na strzępy.

— Młody, co potrafisz? — Jerba zwrócił się do mnie spokojnym, wyważonym głosem.

Pomyśleć, że wystarczyło wypierdolić tego pojeba i onanistę!

— Niewiele — odpowiedziałem z wyczuwalnym niepokojem.

— Okej, zostajesz. Meldujesz się w każdy piątek. Odezwiesz się tylko wtedy, kiedy dam ci głos. A jeśli przywleczesz za sobą jakąś gnidę albo psa…

Kurwa! Mam to na czole wypisane?!

— …to cię zajebiemy, zakopiemy i odlejemy się na twój grób!

A nie mówiłem?

— Verstehen?! — krzyknął Jerba po niemiecku.

— Jawohl, Herr Jerba! Zakopiecie, zajebiecie i odlejecie się na mój grób. Verstehen! — wydarłem się jak nieopierzony aktywista Hitlerjugend.

— Znasz niemiecki, młokosie? — zapytał zdziwiony.

— Niemiecki, rosyjski, włoski, hiszpański, francuski i angielski! — wykrzyczałem, kiedy reszta chłopaków patrzyła na mnie z lekkim uznaniem.

— Ile ty masz, kurwa, lat, młody? — wycedził z niedowierzaniem.

— Prawie siedemnaście! — odkrzyknąłem jak szeregowy, który dostał się do karnej kompanii za przypalone ziemniaki.

— Chwytam, chwytam… I nie drzyj tego ryja, jajogłowy! Słyszę cię wyraźnie… — W moje nozdrza uderzył odór alkoholu z ust Jerby.

— I jeszcze jedno. Podstawowa maksyma, którą musisz wyryć w tej infantylnej mózgownicy to to, że nienawidzimy czarnuchów, gejuchów i wszystkich pojebanych pedofilskich transciot, z lewakami i banksterami włącznie! Tak, panowie!?

— Taaak! — odkrzyknęła zgodnym chórem cała dziesiątka pojebów.

— Jasne! — zapiszczałem cieniutkim głosikiem, bardziej ze strachu niż z przekonania, nie wierząc, kurwa, w to, co przed chwilą moje własne usta wypierdziały przez zęby.

***

Zapalam lampkę.

— Ja pierdolę. Spanie to nie jest mój największy problem teraz…

Podchodzę do okna, uchyliłem je. Z zamszowej torby wyjmuję paczkę elemów. Wkładam cieniasa do ust, przypalam go zapalniczką. Nabieram powietrza wraz z dymem.

Tak. Tego mi było potrzeba.

Kiedy wydmuchuję przez uchylone okno dym, dostrzegam mężczyznę z psem. Pan Leonard też nie może spać. Nic się tutaj nie zmieniło.

Dlaczego Maciej chce zniszczyć moją karierę? Przez tyle lat go wspierałem, kiedy budował swoją firmę. Mam być jak ten pan Leonard? Życie przeciekło mu pomiędzy palcami i jedyne, co mu pozostało, to spacer z psem do nocnego po kolejną flaszkę. Nie!

Gaszę papierosa o parapet, a peta wyrzucam przez okno. Upada tuż przy stopach sąsiada.

— Proszę nie śmiecić! — drze się bełkotliwie pan Leonard. — To nieładnie, proszę państwa, tak zaśmiecać całe podwórko!

Szybko zamykam okno. Idę do mojego pokoju. Siadam na tapczanie.

Przez wiele powszednich wieczorów zastanawiałem się, leżąc tutaj samotnie, po jasną cholerę ja tam wtedy zostałem w tym Drewniaku. Po dłuższym namyśle doszedłem do wniosku, że to było źle postawione pytanie. Nie po co, a dla kogo. Wtedy nabiera sensu…

Uśmiecham się do siebie. Dla Jerby, oczywiście! Koleś miał około trzydziestki, łysy, zajebiście męskie rysy twarzy, kilkudniowy zarost, umięśnioną klatę, nogi jak sztachety od masywnego płotu podtrzymujące całą, nachalnie emanującą erotyzmem konstrukcję… No i te oczy… Oczy, które dawały jasny przekaz: „Byłem w Bośni, wiele widziałem”.

Wróć! On nie mógł być w Bośni i niewiele mógł tam widzieć, za młody! A tam… Gdzieś tam był i na pewno wiele widział… Oj, widział!

Tamtego dnia, poczułem w końcu, że gdzieś przynależę, a Jerba, pomimo tego, że pragnąłem go fizycznie, stał się dla mnie starszym bratem. Potem nawet ojcem.

— Panie! Zamknij się pan i daj ludziom spać. — Któryś z sąsiadów napomina pana Leonarda, który bełkocząc, nawołuje do znalezienia winnego zaśmiecania placu przed blokiem.

Mokotowska

Spotykałem się z chłopakami w każdy piątek od dziewiętnastej do dwudziestej trzeciej. Czasem dłużej. Nie było ważne, czy on mnie zajebie, czy oszczędzi. Miałem przecież Jerbę. Tam mentalność starego trepa nie miała prawa egzystencji. Tam liczyła się braterska, a raczej dresiarska więź krwi, choć potem okazało się, że nie tylko krwi. Czułem, że gdybym tylko pisnął jedno słówko, chłopaki stanęłyby za mną murem. Gdybym tylko szepnął, gdyby tylko zaszła taka potrzeba. Myśl, że mogliby mu wjebać w ciemniej ulicy, a ja stałbym i pastwił się wzrokiem nad jego zakrwawionym ryjem, tak jak moja matka nade mną, kiedy ten… mnie katował, dawała poczucie perwersyjnego i chyba, mimo wszystko, ułudnego bezpieczeństwa. Byłem „młodym”, chłopakiem, który dostawał masę atencji i prawdziwej męskiej przyjaźni. To było to! W tamtym okresie nie spotykałem się już z Maćkiem. Miałem chłopaków.

To, co mnie zaskoczyło, to fakt, że oni dużo gadali, a niewiele robili. Mówili o nienawiści, a jednocześnie z tych dresiarskich wnętrz biło ciepło, a szorstkość werbalna dodawała im tylko pikanterii i potęgowała moje napięcie seksualne. Napieprzali na pedziów, murzynów, transcioty, zielonych, lewaków i kogo tam tylko ślina na język przyniosła, ale czułem, że nawet muchy by nie skrzywdzili. Było w nich coś ujmującego, taka mieszanka braku pokory, chamstwa, arogancji, nawet prymitywizmu.

Te spotkania przybierały formę pikników. Dużo piwa, ognisko, kiełbaski, pieczone ziemniaki. Odnosiłem wrażenie, że w ich domach było piekło na ziemi, a tam mieli siebie. Drewniak był ich oazą względnego spokoju i przynależności do czegoś, czego chyba sami do końca nie rozumieli. Przynależeli do pewnego rodzaju maski społecznej, która dawała poczucie kontroli i tak jak mnie względne poczucie bezpieczeństwa. Może właśnie dlatego Jerba wyczuł mój strach? Może właśnie dlatego wtedy zatrzymał mnie, bo wydałem mu się podobny do wszystkich innych, a cwaniakowi, tej onanistycznej świni, jakiej ta dzielnica od dawna nie miała, kazał wypierdalać?

Bałem się, że będę zmuszany do dilerki czy włamów. Nic z tych rzeczy. Przez te dwa miesiące, od kiedy zacząłem spotykać się z chłopakami, nie było mowy o włamach, narkotykach, zielsku, dilerkach, czymkolwiek. Byłem „młodym”, o którego należało dbać, wręcz troszczyć się jak o młodszego brata. Oczywiście język był wulgarny. Kiedy wchodzisz między wrony, musisz krakać tak jak one! Czułem jak moje młode ego rosło w siłę.

Kiedy tropikalne wyże nad Europą Wschodnią rozbierały moich chłopaków, spotkania przybierały charakter mocno nasycony erotyzmem. Jerba bez koszulki, z mocnym owłosieniem, które w sposób niemalże zjawiskowy okrywało tors Adonisa. Adam, drugi najstarszy po Jerbie, w ciasnych, skórzanych, krótkich spodenkach noszonych na szelkach, które zmysłowo przylegały do nagiego, w przeciwieństwie do Jerby, gładkiego torsu. Chuć unosiła się w ciężkim, letnim, dusznym powietrzu! Miałem wrażenie, że wystarczyłaby jedna iskra, aby ta cała antypedalska hucpa zapłonęła i zanurzyła się w płomieniach męskiej orgii.

Nie miałem pojęcia, czym zajmowali się na co dzień. Niczego nie wiedziałem o ich życiu prywatnym. Czułem, że zadając te pytania, przekroczyłbym granicę. Zostałoby naruszone status quo męskiego azylu. Z każdym piątkiem moja ciekawość coraz bardziej przeradzała się w obsesję, a mimo to intuicyjnie wiedziałem, że moje pytania naruszyłyby tabu. Co prawda naruszone tabu wykreowałoby kolejne, co samo w sobie mogłoby być ciekawym doświadczeniem, jednak zabrakło mi odwagi.

Zastanawiało mnie, dlaczego Adam, jako jedyny podczas zbiórek w Drewniaku, używał prawdziwego imienia. Pewnego razu wypadł mu dowód z portfela. Podniosłem, podałem, ale kątem oka przylukałem imię i nazwisko. Adam Kukiel. Czyżby szef wszystkich szefów?

Osiemnastego sierpnia Jerba obchodził trzydzieste pierwsze urodziny. Szef wszystkich szefów z całą watahą Drewniaka zorganizowali stuningowany melanż. Zameldowali się wszyscy żołnierze. Do ostatniej chwili nie byłem pewien swojego udziału. Stałem pod bramą, przestępując z nogi na nogę, wyczekiwałem decyzji wierchuszki. Po dwudziestej pierwszej ujrzałem sylwetkę Adama w bramie. Niechętnie, ale zgodził się. Nie był wylewny. Nie odpowiedział na żadne pytanie.

— Co jest? Chcecie się mnie pozbyć?

— Nie pierdol. A jak cię przyuważę z więcej niż jedną puszką piwa w dłoni, to robisz wypad.

Morze browaru. Puszki walały się po całej hali. Co chwilę chłopaki odchodzili na bok, nawet trójkami i czwórkami. Im więcej puszek i butelek po piwie fruwało pod oszklonym dachem Drewniaka, tym większymi grupkami odlewali się na mury starej fabryki. Byłem ciekaw, czy zerkali jeden na drugiego.

Wyczekałem na moment, kiedy Jerba i Adam ruszyli odcedzić kartofelki i jak ten pętak zapytałem, czy mogę z nimi. Uśmiechnęli się pod nosem.

— Chodź.

Odeszliśmy jakieś pięćdziesiąt metrów. Stanęliśmy w rzędzie. Jerba wyciągnął pierwszy, potem Adam, na końcu ja. Laliśmy dobrą minutę. Jerba zerknął na mojego, zaraz po nim Adam. Czułem się nieco jak speszony, a zarazem podniecony rodzynek w oku cyklonu.

Jerba uśmiechnął się i rzucił:

— Młody, masz czym się pochwalić.

— Naprawdę? — Szukałem potwierdzenia.

Chłopaki pomachały fujarami, otrzepały z resztek moczu, zapięły rozporki i wróciliśmy do grupy.

Melanż zawijał ku końcowi. Jerba był mocno pod wpływem, Adam — trzeźwy jak świnia. Jako jedyny. Na placu boju dotrwali do końca oni, ja i jeszcze dwóch chłopaków wiekowo nieodbiegających od liderów. Nie upłynęła dłuższa chwila, kiedy dwójka kolesi zwinęła żagle. Adam, Jerba i ja — młodszy brat, ale już facet — przy ognisku. Coś szeptali, zerkając raz po raz w moim kierunku, a ja z boku, w lekkim przykucu słowiańskim, świadomy, że pierwszy nie powinienem zabierać głosu, czekałem. Mogłem opuścić towarzystwo jakiś czas temu, nikt nie miałby nic przeciwko, ostatecznie byłem niepełnoletni, jednak zostałem. Ciekawość, aby podejrzeć, co takiego dzieje się w Drewniaku, kiedy liderzy zostają sami, wzięła górę nad rozsądkiem.

— Młody! Podejdź do nas — zawołał Jerba.

Wstałem i wolnym krokiem podszedłem do ogniska.

— Co jest, młody? — zapytał. — Nie spieszno ci do domu?

— Nikt tam na mnie nie czeka — odparłem.

Chłopaki spojrzały jeden na drugiego. Adam coś szepnął Jerbie do ucha. Pamiętając o zasadach, milczałem.

— Ojciec się wkurwi, już po pierwszej.

— Nie sądzę. Ma w dupie, gdzie jestem i co robię.

— Masz spinę ze starym, co? — Jerba ciągnął temat, na który nie miałem ochoty rozmawiać.

— Spina to bardzo oględne stwierdzenie, nieoddające całego charakteru naszej mocno skomplikowanej relacji — skwitowałem, unosząc dość znaczenie ton głosu.

— Intelektualista… — wybełkotał z uśmiechem Adam.

— Pacholę się nam wkurwiło! — dojebał Jerba.

— Wojna domowa ze zgredem, co? — dolewał oliwy do ognia Adam.

— Można to i tak opisać, ale naprawdę rozmowa o tym jest dla mnie mocno nieprzyjemna i nie chciałbym, jeśli pozwolicie, kontynuować tego tematu. Czemu nie porozmawiamy o czymś innym, bardziej adekwatnym do czasu i miejsca?

— Młody! Kurwa! Z jakiego planu filmowego się urwałeś!? Co!? Intelektualista gołowąs wśród pederastów!? To, o czym będziemy rozmawiać, to my, kurwa, decydujemy! Nie ty! Czy to jest JASNE!? — Jerba wkurwił się nie na żarty.

— Tak! Jasne! — odkrzyknąłem stłamszonym głosem, czując łzy pod powiekami.

W domu i tutaj wydzierają się na mnie. A w dupie mam to wszystko! — rozzłościłem się w myślach. Niech spierdalają wszyscy na bambus! Walcie się wszyscy!

Chciałem odejść. Chciałem odwrócić się na pięcie i po prostu odejść, ale bałem się ich reakcji. Jerba był po alkoholu, cholera wie, co mogło mu strzelić do głowy. Znowu ktoś miałby mnie bić? Nawet poza domem? Stałem więc jak pętak ze spuszczoną głową, ze wzrokiem wbitym w ziemię, a spocone dłonie kisiłem w kieszeniach spodni. Łzy kapały mi na trampki. Ogarnął mnie żal. Przecież mieli być dla mnie jak starsi bracia. Mieli mnie chronić, a drą ryje jak on na gównianym Targówku.

W dupie to mam! — ujadałem cichutko w myślach.

— Co jest, kurwa!? Nie zgadzasz się z naszymi zasadami? — Jerba walił słowami jak śrutem w szczeniackie, rozżalone serce.

— Zgadzam się — wybąkałem tak cicho, że sam siebie nie usłyszałem. Bałem się, że wybuchnę płaczem. Ich reakcja byłaby bezcenna, a ja straciłbym ostatni bastion przynależności nieodwracalnie, na zawsze. Chciałem stamtąd uciec, schować się w ciemną norę i lizać swoje rany. Z każdą sekundą ich dojebki potęgowały pragnienie użalania się nad sobą. Mały, poraniony chłopiec, który tyle razy to przeżywał, tyle razy był tłamszony, bity. Tyle razy czuł niesprawiedliwość, ból, wstyd przemieszane z winą, bo przecież skoro tak cię traktują, to musisz być winien! To ty musisz być ten spierdolony — nie oni wszyscy!

— Nie słyszę, kurwa!!! — Jerba rósł natarczywie.

— Zgadzam się! — krzyknąłem łamiącym się głosem, przykrytym mocnym szlochaniem, jak ten pięciolatek, który nie rozumiał, dlaczego ojciec chciał go skrzywdzić. Przecież nic nie zrobił! Bawił się i niechcący strącił szklankę z ławy, która potłukła się w drobny mak. „Ja już będę uważał następnym razem. Proszę, proszę, nie…” — Obrazy z przeszłości wciskały się mi do głowy.

— Nie rób z siebie pizdy. Przed chwilą błyskałeś erudycją, a teraz się mazgaisz?

Podniosłem głowę, wyjąłem ręce z kieszeni. Otarłem łzy. Czułem, jak moja twarz zmienia się, jak wstępuje we mnie to coś, czego nienawidziłem. Mój obronny demon. Tępy wzrok w jednej sekundzie dopadł skurwysyna. Nie było odwrotu. Tym razem miało się udać.

— A więc chcecie doprowadzić jego dzieło do końca? — zapytałem głosem, którego do tej pory nie znali. — Kończcie zatem! Show must go on bez względu na cenę! — Zamaszystym ruchem ręki zerwałem T-shirt z torsu. Demon mnie dosiadł. Kiedy byłem półnagi, zrobiłem piruet o sto osiemdziesiąt stopni i podniosłem znacznie głos: — To do dzieła! Oto co można wykreować! Walcie, kurwa! Śmiało! — Moje plecy obnażyły efekt psychopatycznej kreacji skurwysyna. Ślady po różnej maści sprzączkach, sznurze od żelazka, nawet łańcuchu, też jeden po skiepowanym szlugu, kiedy już nie krzyczałem, a on bardzo chciał usłyszeć moje cierpienie. — No co jest? Dalej! A może to za mało? Może potrzebujecie większych bodźców? Hmmm!? — Rozpiąłem pasek od spodni i jednym dziarskim ruchem opuściłem je w dół. — Jak widzicie, można walić wszędzie! Uda, łydki, nawet w jaja! Mogę wam dokładnie opisać gdzie i jak, żeby nikt nie zauważył śladów! No, na co, kurwa, czekacie?! — darłem się na całe gardło. — A najlepiej… — Zacząłem się rozpadać. — Najlepiej — jąkałem — zajebcie tę pizdę, nich to się skończy!!!

Upadłem na kolana, skulony jak zbity pies, i zacząłem wyć, a wycie przeplatałem płaczem, szlochem i histerią. Miałem pragnienie i nadzieję, że któryś z nich podejdzie do mnie i przytuli, tak zwyczajnie przytuli, mówiąc, że wszystko będzie dobrze.

— Wstań — usłyszałem spokojny głos Jerby.

Uniosłem lekko twarz ku górze, gdy podtrzymywał moje ramię. Adam stał wryty jak posąg w ziemię. Jego twarz była kamienna, nieżywa, blada. Zacząłem ocierać łzy. Niemiłosiernie rozmazany i ubrudzony wstałem z kolan. Jerba wyciągnął chusteczkę z kieszeni i wcisnął w moją dłoń.

— Kto ci to zrobił? — zapytał. — Ojciec?

Pokiwałem twierdząco głową. Moje ciało ogarnęły drgawki. Jak pioruny dreszczy uderzały jednocześnie.

Adam splunął gdzieś w lewo, cedząc przez usta:

— To skurwysyn…

Jerbę zamurowało. Miałem wrażenie, że sytuacja przerosła chłopaków. Chciałem ją jakoś rozładować i jebnąłem jak łysy grzywką o kant kuli przez łzy:

— To rozumiem, że mnie nie zajebiecie?

Jerba próbował kanciastą reakcją zniwelować moje nieadekwatne zachowanie. Podniósł z ziemi uszarganą w błocie koszulkę i zaczął ją nerwowo czyścić. Adam nie wytrzymał napięcia, odepchnął Jerbę na bok i zaczął mnie mocno przytulać. Tak mocno, że aż mi tchu zaczęło brakować!

Chciałem krzyknąć: „Udusisz mnie!”, ale to nie miało sensu, bo tak mocno, jak mnie przytulał, tak samo bezceremonialnie zaczął wydawać polecenia Jerbie:

— Weź te cholerne kluczyki i idź po samochód. Nie widzisz, co się z tym dzieciakiem dzieje!? Cały się trzęsie! No, rusz dupę w końcu!

Po rzutkich poleceniach Adama szef wydobył się z letargu i bez dyskusji ruszył w stronę wyjścia.

— Chodź, chłopaku, zabieramy cię stąd.

Znowu ten obcy i ciepły, stonowany głos Adama. Zarzucił uszarganą błotem koszulkę na moje ramiona.

— Zakładaj. Tej nocy śpisz u nas.

Nie mogłem opanować drżenia rąk, gdy próbowałem nałożyć T-shirt. Adam, widząc moją nieporadność, pomógł mi.

— Jak do was? Gdzie? — zapytałem dygoczącym głosem.

— Nie pierdol, chodź!

Jerba obrócił sprintem i zaparkował po przeciwnej stronie ulicy. Stanowczo, ale ze swoją dziwaczną, szorstką czułością zaordynował wymarsz. Przeszliśmy około stu pięćdziesięciu metrów. Tuż naprzeciwko bramy stał samotnie zaparkowany stary golf w kolorze zgniłej zieleni.

— Wskakuj.

Pochylił w dół przednie siedzenie od strony kierowcy, tak abym mógł wygodnie usadowić cztery litery z tyłu.

Był środek nocy, siąpił deszcz, ulice zupełnie opustoszały. Od czasu do czasu przemknął samotny przechodzień. Zrobiło się dość chłodno, więc moje ciało ponownie ogarnęły drgawki, tym razem z zimna. Adam prowadził auto i zerkał od czasu do czasu w lusterko w moją stronę. W końcu odwrócił głowę i szepnął miłym, opiekuńczym głosem:

— Rafał, zaraz będziemy na miejscu, weźmiesz ciepłą kąpiel, uspokoisz się, zrobię ci jakieś dobre żarełko, chcesz?

— Okej — wydygotałem przez szczęki, które w rytm drgawek stukały górna o dolną.

Kuliłem się z zimna, ale otuliła mnie empatia, którą kolesie na przemian zalewali młode, nienasycone ciepłem wnętrze. Zastanawiałem się, czy to moje blizny wywarły na nich takie wrażenie. Ze swojego słownika usunęli „młodego” i zastąpili imieniem. Może oni sami byli nieźle poharatani, a moje blizny przypomniały jedynie o dawnych przeżyciach i przyblakłych ranach?

Po mniej więcej dwudziestu minutach dojechaliśmy na miejsce. To było centrum miasta, okolice placu Trzech Krzyży. Adam wyskoczył z samochodu i pochylił siedzenie.

— Zapraszam. Koniec przejażdżki.

Szef wszystkich szefów. Pasowało do niego. Jerba stał się cieniem kumpla. Widać było, że tutaj rządził Adam. Wysiadłem skulony jak pies. Czułem potwornie przenikliwy chłód, miałem wrażenie, że ogarnął całe moje ciało. Zastanawiałem się, jak to możliwe: środek lata, upał i nagle takie załamanie pogody?

— Trzecie piętro. Panowie przodem. — Jerba otworzył drzwi klatki schodowej.

Przekroczyliśmy próg obskurnego korytarza. Śmierdziało kocimi szczynami. Adam zapewniał, że pierwsze wrażenie jest tragiczne, ale ich mieszkanie całkiem sympatyczne i mam nie myśleć o ucieczce.

Kiedy dzisiaj wracam myślami do tamtego czasu, nachodzi mnie taka refleksja, że mogłem wówczas zostać zerżnięty przez dwóch kolesi po trzydziestce… Tylko czy ta myśl byłaby traumatyzująca dla mojej psychiki? Może tylko takie zbliżenie z mężczyzną albo i dwoma naraz dałoby mi namiastkę miłości, której nie miałem?

Jerba otworzył drzwi. Wszedł pierwszy, zapalił światło.

— Rozgość się. Kwadrat jest mały, ale na dzisiejszą noc starczy miejsca dla trzech drecholi. — Roześmiał się.

— Jerba, nie pierdol! Chłopak musi się rozgrzać, cały się trzęsie! Daj mu ręcznik, idę nalać wody do wanny.

— Rozbieraj się.

Adam zamknął za sobą drzwi. Łazienka była malutka, przytulna, jak całe ich mieszkanie. Stylizowana wanna, dużo drewna na ścianach, mnóstwo świeczek w całym pomieszczeniu, sporo dobrych kosmetyków, duże lustro nad umywalką, oprawione w starą, lekko pordzewiałą ramę. Obok zupełnie transparentna kabina prysznicowa. Tuż obok wanny stał taboret, usiadłem na nim. Skuliłem się do pozycji embrionalnej. Para z gorącej wody i cała przestrzeń, w której się znalazłem, były ciepłe i przyjazne. Mógłbym delektować się tamtą chwilą w nieskończoność. Nie miałem siły. Zdjęcie przemoczonego ubrania wydawało się ekstremalnym wyczynem. Oparłem głowę o ścianę kabiny. Wlepiłem wzrok w strumień wody wydobywającej się żwawo z kranu nad wanną, czekając na moment, kiedy wstąpi we mnie jakiekolwiek życie, aby ruszyć chude dupsko z miejsca.

Kiedy Jerba z ręcznikiem w dłoni wszedł do środka, odpływałem, osuwając się z taboretu.

— Ej! Co jest z tobą? Zdejmuj te mokre ciuchy.

Uniosłem głowę, spojrzałem na niego i wykrztusiłem ledwo słyszalnym głosem:

— Sorry, że to gówno was ochlapało.

Niewiele myśląc, przepasałem ręce wokół jego bioder, wtulając głowę w brzuch. Koleś nie miał pojęcia, co zrobić z tym przypływem uczuć. Zesztywniał, uniósł ręce do góry, jakby bał się odwzajemnić uścisk, a potem wyjąkał:

— Ściągaj te śmierdzące łachy. Pomogę ci, okej?

Pokiwałem głową.

Chwycił mnie mocno pod pachami, podniósł z taboretu, pomógł zdjąć koszulkę. Po chwili wylądowała w koszu z brudną bielizną. Zaczął rozpinać spodnie, a ja stałem jak słup soli, czując jego bliskość.

— Młody! Pomóż trochę…

Zsunąłem spodnie, potem bokserki. Posadził mnie na taborecie, zdjął przemoczone skarpety ze stóp.

— Wskakuj do wanny.

Nie miałem siły. Czułem się jak balon, z którego uszło całe powietrze.

— Nie dam rady — szepnąłem.

Zdecydowanym ruchem uniósł moje ciało i delikatnie wsadził do gorącej wody.

— Dasz radę?

Kiwnąłem głową.

Wyszedł. Zostawił uchylone drzwi. Czy obawiał się, że gorąca woda na tyle rozluźni mi mięśnie, że zasnę? Omywałem ciało, bo nie można było nazwać tego myciem, nie miałem zwyczajnie siły. Czułem się jak gówno. Fakt, że oni wiedzą, nie pomagał, a mógł być balsamem na całe zło.

Jerba wrócił po dwudziestu minutach. Zapytał, czy wszystko w porządku i posmyrał po szczecinie włosów, jak kiedyś pani Basia.

— Idziemy coś wszamać? — Uśmiechnął się.

W tym momencie uświadomiłem sobie, że moje ciuchy są mokre. Jerba pomyślał o tym, bo przyniósł szlafrok.

— Załóż to, na razie wystarczy. Twoje ciuchy wrzucę do pralki. Powinny wyschnąć przez noc.

Trzymając się brzegu wanny, przerzuciłem jedną nogę na posadzkę, a po chwili dołączyłem drugą. Jerba stał tuż przede mną. Miałem poczucie, że ubezpiecza ewentualny upadek, gdyby zakręciło się w tej mojej durnej łepetynie.

— Ładny z ciebie chłopak, wiesz?

Spaliłem buraka.

Była pierwsza nad ranem. Adam przygotował dziwną kolację. Kanapki z łososiem, kaparami i koperkiem, zakrapiane cząsteczkami cytryny. Łososia jadłem dawno temu u Maćka. Kapary to był totalny kosmos. Każdy kęs przekonywał moje kubki smakowe, że to połączenie jest wyjątkowo udane. Przy ostatniej kanapce kubki oszalały! Kanapki smakowały obłędnie! Zażerałem się, popijając gorącą herbatą z cytryną.

— Kurwa, ale popierdalasz! Chcesz jeszcze? Dorobić? — Adam rozpływał się nad moim apetytem.

— Poproszę — odpowiedziałem z pełną po brzegi buzią.

— Żaden problem, już się robią! — Pomknął do kuchni, by dokroić pieczywo.

— Rafał, będziesz spał na sofie — rzucił Jerba, biorąc łyk herbaty.

— Niech będzie — odpowiedziałem. — A wy gdzie? Przecież tutaj jest tylko jedno łóżko, no i ta sofa.

— Bystrzak! Nie martw się, damy sobie radę. Idziemy zaraz pod prysznic, a ty dokończ jedzenie i wskakuj do łóżka. Zostawimy zapaloną lampkę, żeby nie rozwalić sobie łbów po ciemku.

Adaś postawił kolejną porcję kanapek na stole. Nie upłynęło pięć minut, kiedy chłopaki zniknęły za drzwiami łazienki. Słyszałem, jak jeden z nich odkręca wodę, która leje się wartkim strumieniem do wanny, a drugi bierze prysznic… To uruchomiło mi wyobraźnię. Słyszałem ich stłumiony śmiech… Czułem, jak wraca we mnie życie. Drgawki ustąpiły, zrobiło się błogo, bezpiecznie. Zasnąłem.

W nocy, a właściwie nad ranem obudziły mnie szepty. Usłyszałem, jak Jerba mówi do Adama:

— Wróciło wszystko, kiedy mój mnie katował, okładał, czym popadło w pijackich zwidach…

Adam przytulił go i szepnął:

— Nie uratujesz każdego poranionego dzieciaka.

Momencik, momencik… — pomyślałem. A to całe dresopierdolenie!? To całe gówniane pieprzenie o pedziach, transciotach, murzynach, lewakach i banksterach? To pacany zakłamane! — drwiłem w myślach.

Adam kazał Jerbie sprawdzić, czy na pewno śpię. Ten spojrzał w moją stronę i przytaknął.

Akurat! W takim momencie miałbym spać? Owszem, kołdra była naciągnięta pod sam nos, ale tak sprytnie, aby przez lekko pozostawiony prześwit wszystko widzieć…


Był sobotni poranek, a właściwie południe. Otworzyłem oczy, spojrzałem na komodę, gdzie stał zegarek. Była jedenasta trzydzieści.

Spokojnie, mogę dalej się wylegiwać — pomyślałem. Na gównianym Targówku i tak nie odnotował mojej absencji, a nawet gdyby…

Chłopaki pochrapywały jeden głośniej od drugiego. Fajne było to pochrapywanie, takie męskie. Wiedziałem, że kiedy otworzą oczy, to raczej przywitają się uśmiechem niż tekstem: „Co się, kurwa, lampisz?”. Nie dawało mi spokoju to, co widziałem w nocy.

Przecież ja mam wrodzone zdolności do majaczenia! Może znowu coś mi się przewidziało albo przyśniło? — rozważałem w myślach, leżąc na sofie. A jeśli to było naprawdę? Klękajcie narody! Się działo, panie Działo, oj, się działo! A jeśli to był naprawdę tylko sen? Taaa… Tak realistyczny sen? Toż to było gejowskie porno online z mocno przyciemnionym ekranem. Ech… ja to mam szczęście… Jak już się coś dzieje, to albo mnie tam nie ma, albo gaszą światło! Latarnie na ulicach powinny mieć absolutnie większą moc! No, do czego to jest podobne, żeby tak wyciemniać ulice nocą!

Ledwo skończyłem wewnętrzny monolog, a Jerba zaczął przeciągać swój zarośnięty tors. Spojrzał na mnie i z poranną chrypką w głosie wycedził:

— No, co tam? Wyspał się? — Wsadził rękę pod kołdrę i podrapał się po jajach. Aż chciało się dla tej chwili pozostać dłużej w wyrku.

— Zajebiście — odpowiedziałem. — Chociaż… macie tutaj mocno rozerotyzowanego sąsiada. Miałem wrażenie, że zeszłej nocy oglądał porno na cały regulator!

Jerba, wstając z łóżka, wciągnął na zarośnięty tyłek bokserki. Rzucił spojrzenie w kierunku zniesmaczonego Adasia, po czym parsknął śmiechem. Adam nakrył się kołdrą po czubek głowy, udając, że go nie ma. Jak te trzy małpy wyrażone za pomocą rzeźby, obrazujące japońskie przysłowie: „Nie widzę nic złego, nie słyszę nic złego, nie mówię nic złego”. Jerba skończył nakładać boksy i ruszył w stronę aneksu kuchennego.

— Mały pojeb… — walnął żartobliwie z uśmiechem pod nosem, po czym chwycił czajnik i nalał wodę. Wychylił łeb zza winkla aneksu. Wymieniliśmy porozumiewawcze uśmiechy, które w zupełności wystarczyły do ogarnięcia sytuacji.

Wiadomo! Jesteśmy facetami!

— Młody, ruszaj dupsko! — krzyknął, waląc niemiłosiernie drzwiczkami od szafek kuchennych. — Idziemy po śniadanie, a Adam zejdzie do sąsiada i pogada z panem Kazimierzem o jego nieprzyzwoitym zachowaniu zeszłej nocy, prawda? — Ledwo dokończył zdanie, zrobił susła w kierunku łóżka i klepnął Adasia przez kołdrę po tyłku.

— Bułki, masło, twarożek, szczypiorek, pomidor, mąka plus jaja. Idźcie już! Błagam! Idźcie już! — Adam nerwowo obracał się na łóżku z prawego boku na lewy, a przy tym co chwilę chrząkał. — A sąsiad wyjechał przedwczoraj do Tunezji, więc, Rafałku, Jerba wszystko ci wytłumaczy, skoro był taki pewien, że śpisz!

Biedny Adaś. W sumie zrobiło mi się go szkoda. Ten mój niewyparzony jęzor!

— Szybki prysznic, a ty… ogarniaj się dzieciaku! — Mówiąc to, wyciągnął ręcznik z bieliźniarki.

— Nie ma obawy, będę gotowy! — krzyknąłem z entuzjazmem w głosie.

Jerba wyszedł do WC. Wstając z sofy, przypomniałem sobie, że przecież ich łazienka posiada prysznic i wannę.

A dlaczego nie? — pomyślałem. Przecież to się nie wymydli.

Adam, odsypiając udany seks, przekręcił się na drugi bok, a ja zakradłem się pod drzwi i delikatnie przekręciłem owalną klamkę. Jerba stał pod prysznicem jak Pan Bóg go stworzył.

No, cholercia! Daj Boże takie widoki każdemu gówniarzowi! — śliniłem się w myślach. Każdego poranka biegałbym do kościoła robić wrzutki na tacę w intencji grupowego mydlenia ciał, a pieśń „Kiedy ranne wstają zorze” nie schodziłaby z moich ust!

Nie pytając o zdanie, zdjąłem szlafrok i władowałem się do wanny. Jerba uśmiechnął się.

— Uważaj na kurek z ciepłą wodą, czasem się przekręca, a ręcznik znajdziesz na górnej półce. — Mówiąc to, objął mnie spojrzeniem.

Odkręciłem wodę, stanąłem w wannie, przekręciłem baterię na pozycję prysznica i zacząłem polewać ciało. Mydliłem się, a Jerba zerkał raz po raz, jakby chciał podpatrzeć…

— Jełopie! Woda z prysznica leje się za wannę! Będziesz miał w chuj wycierania. — Prychnął śmiechem.

— Fuck! — Zawiodłem się. Tylko o to chodziło? — Przepraszam — odpowiedziałem zmieszany.

Otworzył drzwi kabiny i wycierając się, stanął tuż przede mną.

— Kawa?

— Jasne! — Obróciłem się przodem. Stał mi na trzysta procent normy. To było poza kontrolą.

Założył bokserki, a kiedy wychodził z łazienki, uśmiechnął się i jeszcze raz rzucił we mnie spojrzeniem, jakby chciał powiedzieć: „Tam w łóżku leży mój facet, a wszystko, co mogę dla ciebie zrobić, młody, to… kawa”.

Nie szkodzi — kontynuowałem wewnętrzny dialog. Cel i tak został osiągnięty, frajerze!

— Czekam w kuchni! — krzyknął, wychodząc z łazienki.

Wytarłem się, założyłem wyprane ciuchy i pomknąłem do kuchni, gdzie czekała świeżo parzona kawa z mlekiem.

— Fajnie było? — zagaił, nalewając kawę do filiżanki.

— Ale co? — zapytałem, siadając przy stole.

— No tam, w łazience, w wannie. — Uśmiechnął się, rzucając na mnie to szelmowskie spojrzenie. Wiedział, że zwaliłem konia.

— Tak, było spoko. Starałem się nie zostawić białych plam na posadzce. Gdybyś miał jeszcze raz przed wyjściem skorzystać z łazienki i byś się poślizgnął, to wiesz, nie?

Parsknął w filiżankę i rozchlapał kawę po stole, a kiedy sięgał po ręcznik papierowy, rzucił:

— Mały pojeb!

I znowu ta akceptacja — miłe, miłe.

— To co? Śmigamy po te bułki? — zapytał.

W jednym momencie mój uśmiech zgasł.

— Myślisz, że zauważy twoją nieobecność?

— No pewnie nie — odpowiedziałem przygaszonym głosem.

Najpierw rodzina Maćka, teraz chłopaki. Jestem jak ten bezpański pies, jak znajda, którą ktoś musi przygarnąć, inaczej zdechnie z samotności pod płotem. Jak żebrak, który błaga o chwilę dobrych emocji, pozwalających dalej żyć i nie zwariować.

— Ej! — krzyknął Jerba. — Ruchy! Potem zastanowimy się, co dalej.

— W końcu! — odburknął Adam.

— Ja ciebie też Adaś! — rzucił Jerba w stronę odsypiającego zarwaną noc chłopaka.

*

W mieszkaniu unosił się zapach mleka, wanilii i prawdziwego masła. Bułki, które kupiliśmy z Jerbą, powędrowały do chlebaka. Dalej nie wiedziałem, co z jebanym Targówkiem… Wracać czy zostać? Oddałbym wszystko, żeby zostać.

Adam nakrył do stołu. Naleśniki wyglądały tak jebliwie apetycznie, nierealnie, jak żywcem przeniesione z portalu „Smaki Życia” Magdy Gessler. Gospodarz domu podał powidła śliwkowe i syrop klonowy. Jadłem na przemian jeden z powidłami, drugi z syropem. Zajadałem się, delektowałem, zeżarłem chyba z dziesięć sztuk. Adam był zachwycony, wręcz rozanielony faktem, że tak mi smakują. Dosmażenie paru sztuk nie było problemem. Po ponownym przeliczeniu okazało się, że wsunąłem piętnaście sztuk. Miałem to niesamowite poczucie, że mi wolno, mogłem zjeść tyle, ile chciałem, dosłownie wszystkie, nawet te dosmażone przez Adama, i żaden z nich nie wkurwiłby się, nie krzyczałby, nie wyzywał od zjebów i ciot. Wręcz przeciwnie — byli porażeni moim niczym nieskrępowanym, wilczym apetytem!

— Najedzeni do syta? — zapytał Adam.

— Tak! — krzyknęliśmy z Jerbą.

— No to wypierdzielać na spacer, muszę ogarnąć kwadrat, a potem wspólnie zrobimy obiad.

Poszliśmy do parku Łazienkowskiego. Spacerowaliśmy alejkami, którymi przechadzały się pawie, rozkładając kolorowe ogony. Epatowały pięknem jak niejeden narcystyczny bachor, który zrobiłby absolutnie wszystko, aby skupić uwagę tylko na sobie. Lody na patyku, śmiech, rozmowy albo milczenie. Czułem się trochę jak chciany syn na spacerze ze swoim wybranym ojcem. No, może ze starszym bratem.

— Jerba? — zagaiłem. — Jak ty właściwie masz na imię?

— Jeremi.

— Ładnie. — Uśmiechnąłem się. — Od dawna mieszkasz z Adamem?

Niech się dzieje — pomyślałem.

— Czemu pytasz? — Zmieszał się.

— Nie chcesz, to nie odpowiadaj — skwitowałem, liżąc loda na patyku.

— Jasne, a ty odpuścisz? Ha? Od dziesięciu lat — dodał po dłuższym milczeniu. — Adam wyciągnął mnie z bagna. — Spojrzał na mnie.

— To spojrzenie coś miało oznaczać? — Zaniepokoiłem się.

— Wszystko w swoim czasie, mały pojebie. — Uśmiechnął się.

Przystanąłem na moment. Zanurzyłem się w myślach.

— Nie wiem, co masz na myśli, ale ja dam sobie radę, spokojnie.

— Kto jak nie ty, prawda? — prowokował.

— Mówisz o mnie czy o sobie? — Trafiła kosa na kamień!

— No dobra, mały pojebie… Kolejny lodzik? Czy wracamy na Mokotowską?

— Serio? Lodzik? Tak bez warunków wstępnych? — żartowałem.

Pacnął resztkami loda w mój nos i zaczął spieprzać. Biegłem za nim, krzycząc, że mu to Bambino w dupę wsadzę! Dopadłem go przy pomniku Chopina. Ludzie patrzyli się na nas jak na kretynów.

— A teraz… — Chichocząc, przyduszałem klatę Jerby kolanami.

— Nieeee! Błagam! Zdejmijcie tego pojeba ze mnie! — krzyczał roześmiany.

— Niech będzie! Znaj łaskę pana, ale może wyjaśnisz w obliczu litości, czemu wasze życie tak bardzo różni się od tego w Drewniaku, hmm?

Ująłem to tak delikatnie, jak tylko potrafiłem. A potem dotarło do mnie, że przegiąłem.

Mimo to Jerba nie stracił humoru. Uśmiechnął się i z lekką zadyszką wycedził:

— Za każdym rogiem czai się nowe pytanie, co? A ty musisz na każde znać odpowiedź? — Było jasne, że przegiąłem. — Naucz się ufać — dodał, podnosząc się z chodnika.

Gdyby przy ostatnim słowie nie pacnął mnie lodem w nos, pomyślałbym, że żarty się skończyły i dałem dupy. Ale to nie byłoby w jego stylu. „Wszystko w swoim czasie”.


Z chłopakami spędziłem cały weekend. Adam brylował w kuchni, przygotowując zajebiste jedzenie, którym opychałem się do nieprzytomności. Śniadania były zawsze delikatnie słodkie, ale nie mulące. Obiady obfite, ale nie tłuste, natomiast kolacje pachnące warzywami i pieczonym mięsem lub rybami, ale nie ciężkie. Czułem się jak mały, rozpieszczany chłopiec. Po kolacji siedzieliśmy do późna. Bez skinobajdurzenia. Miałem wrażenie, że chłopaki żyją w dwóch światach. Jeden to ten szczęśliwy, ciepły, pełen męskiej przyjaźni, a drugi to ten szorstki, brudny, wulgarny, dający pewnego rodzaju alibi, które było im potrzebne. Chuj wie, do czego…

— Odpłynąłeś… — Adam pomachał ręką przed moimi oczami.

— Sorki, jakoś tak.

— Posmutniałeś…

Uniosłem głowę i popatrzyłem na Adama.

Jest niedziela, wieczór, muszę wracać na gówniany Targówek, więc z czego tu się cieszyć? — pomyślałem w duchu.

— Rafał, wiem, że nie chcesz tam wracać… — zaczął Adam.

Wiadomo, co powie i trudno mieć do niego… do nich o to pretensje. Dwudniowe wakacje dobiegły końca, za chwilę opuszczę ich mieszkanie, a tam będą pytania i niechybnie staną się powodem do kolejnego wpierdolu.

— W porządku, Adam. Dam radę. Zawsze daję. — Uśmiechnąłem się przez zaszklone oczy.

Siedzieliśmy przy stole i sięgaliśmy co chwilę po chipsa. Adam chwycił moją dłoń i ścisnął cholernie mocno. Jerba wstał, stanął za mną, położył swoje dłonie na moich ramionach. Bez słów po prostu zastygliśmy razem z chipsami, świadomi tego, co może się wydarzyć. Byliśmy bezsilni.

— Młody… Jeśli tylko uda ci się wcisnąć kit, możesz tutaj przyjeżdżać w każdy weekend. Możesz spędzać z nami czas od każdego piątku po południu do każdej niedzieli wieczór… Albo jeszcze lepiej: do każdego poniedziałkowego poranka. Co ty na to?

— Nie rozmawiałeś o tym z Adamem.

— Nie musiał — odpowiedział Adam zdecydowanym głosem. Kiwał głową na znak akceptacji pomysłu przyjaciela.

— Dzięki — wyszeptałem, wrzucając chipsa do ust i chrupiąc niemiłosiernie głośno.

Kiedy mijaliśmy most Świętokrzyski, czułem, że jest to granica, której nie chcę przekraczać. Droga na gówniany Targówek była zbyt krótka, a czas spędzony z chłopakami dobiegł końca, przynajmniej w tamtym tygodniu. Bałem się jego reakcji. Nie było mnie trzy dni. Ciekawe, czy postawił oddział policji na nogi… W sumie udowodniłby, że jakoś mu zależy.

Nie sądzę… — dumałem w myślach.

Pożegnałem się. Męskie uściski dłoni. Adam miał ogromną ochotę przytulić się i dać jeszcze więcej wsparcia, chociaż i tak dał go bardzo wiele. Niestety, okoliczności nie sprzyjały. Wścibskie staruchy z przylepionymi ryjami do szyb obserwowały cały teren, a zasięg plotek, które rozpuszczały po całym gównianym osiedlu, był większy niż zasięg radia Wolna Europa w najmroczniejszych czasach komunizmu w Polsce.

Gówniany Targówek

Wjechałem windą na ósme piętro gównianego bloku. Otworzyłem drzwi do gównianego mieszkania. Byłem wściekły. Miałem w dupie, czy dostanę w ryj na dobry wieczór, czy na dobranoc. To, co mnie uderzyło po wejściu do mieszkania, to głośna muzyka, rąbanka disco polo. Kiedy był najebany, uwielbiał słuchać tego gówna.

Niedobrze — pomyślałem.

Zapuściłem żurawia do kuchni. Było pusto. Do pokoju Damiana. Także. Z gościnnego dobiegała wiejska sieczka z męskimi głosami w tle. Stary urządził imprezę, a matka z Damianem niechybnie pojechali do babci. Kiedy urządzał libację, nas wysyłał do Ossowa.

Przemykając na palcach, wszedłem po cichu do swojego pokoju, położyłem plecak na biurku. Na moje nieszczęście rozrywało mi pęcherz. Wyszedłem, delikatnie przekręciłem klamkę od drzwi łazienki i nie zapalając światła, odlałem się.

Dopadł mnie w korytarzu.

— Ooooooo, synek powrócił! — wystękał pijackim bełkotem, po czym rzucił do funfli siedzących w stołowym: — Panowie! Mój syn! Z giganta powrócił. — Położył rękę na mojej szyi i jednym ruchem zgarnął do gościnnego.

— Co? Poruchałeś na gigancie? Panowie, oto mój najstarszy, pierworodny! — wybełkotał do dwóch trepów, którzy ledwo przewracali oczami.

Mój nos wyczuwał upojenie alkoholem na kilkanaście metrów wprzód.

— Dobry wieczór — wycedziłem z ust formułkę powitalną jak grzeczny, ułożony gimbus.

— Siadaj, chłopcze, napijesz się ze starymi trepami, co? — zaprosił pan Michał.

Tego typa nawet lubiłem. Nigdy nie wylewał za kołnierz, ale dbał o rodzinę. Pogubiony trep z mocnym kręgosłupem moralnym. Aż dziwne, że przyjaźnił się z moim starym. Pewnie miał powód. Nie sądzę, żeby to stary potrzebował równowagi psychicznej w osobie pana Michała. Takiego kogoś, kto mu chociaż przez chwilę oświetliłby drogę do bycia przyzwoitym.

Tego wieczora wpierdolu nie będzie. Przy funflach nie nabierze ochoty — pomyślałem.

Nie czułem strachu. Po prostu usiadłem na pufie. Pan Michał postawił kieliszek. On nalał czystej.

— No, chłopaku! Do dna, jak to mówią. — Rechot brechot starych pierdołów.

Kwiat polskich ułanów. Panowie oficerowie, rzygać się chce! — pomstowałem w myślach. Otyłe ścierwa. Kasztanka ugięłaby się do kolan pod ciężarem tych tłustych oficerzyn. Pomyślałem, że walnę kilka luf i dadzą spokój, pozwolą wrócić do pokoju. Niestety, po czwartej lufie panowie rozochocili się co niemiara.

— No jak tam, młody? Zamoczyłeś już? Mów, śmiało, tu kobiet nie ma, sam testosteron! — Rechot brechot.

— Nie, proszę pana. Jeszcze nie. — Starałem się odpowiadać rzeczowo i tak, aby nie zaognić sytuacji.

— No… to trzeba znaleźć starą pizdę, na której poćwiczysz! — Znowu ten pijacki rechot.

Nienawidziłem go. Wzbierało we mnie obrzydzenie.

— Marian! Dzwoń po dziewczynki, niech młody poużywa! Nauczymy go paru numerków. Ci z Brackiej są nam winni przysługę, przyślą ze dwa pierogi w promocji. — Pijacki brecht… — Na starej picy, młody chuj się ćwicy! Ha, ha, ha, ha. — Mieli ubaw, jakbym swoją obecnością uświetnił libację.

— Nie, nie, panie Michale, nie trzeba, ja mam dziewczynę. Kiedy będziemy obydwoje gotowi, to wtedy to zrobimy. — Kłamałem jak z nut.

— Chłopcze, jak poćwiczysz na czarnej Mańce, to będziesz gotów, uwierz staremu chujowi na słowo!

Objął mnie tłustym łapskiem za szyję i przyciągnął do siebie. Moje obrzydzenie tak narosło, że odwróciłem twarz. Nie odpuszczali. W końcu stanowczo powiedziałem, że nie mam na to ochoty i idę spać. Wstałem z pufy i żwawo ruszyłem w stronę pokoju.

Zagrodził mi drogę.

— Hola, gówniarzu! — Nagle otrzeźwiał i ten jebany wzrok… Czułem, że nadchodzi… — Nie tak prędko… Ciota, kurwa, jesteś? Zawsze ci mówiłem, że jesteś, kurwa, ciota, ale teraz to udowodniłeś, pedale!

Pchnął mnie. Wleciałem z powrotem do gościnnego, przeturlałem się pod okno.

— Marian, co ty?! Co ty, kurwa?! Uspokój się! Chłopak nie chce, to nie! — Pan Michał próbował uspokoić ojca.

— Michał, kurwa, zostaw, to są sprawy rodzinne. Nie wpierdalaj się! — Ten trzeci, którego nigdy przedtem nie widziałem, tonował pana Michała.

Może chciał popatrzeć na nierówną walkę ojca z synem?

— A może, pedale, nic tam nie masz, ha? Może pizdę sobie doszyłeś, ha?

Złapał za krocze, zabolało. Ściskał mocno. Nie wytrzymałem. Wiedziałem, że jeśli ulegnę, to albo będę musiał ruchać czarną Mańkę, albo co gorsza… Nie wiem, miałem różne myśli w głowie. Bałem się, ale czułem, że nie mogę ulec…

— Chcesz tego? Chcesz mojego fiuta, typie? Zawsze, skurwielu, o tym marzyłeś, co!? Trzepałeś sobie, myśląc o moim gnacie? A może o mojej dziurce? Co!? A może o tym, jak mi parówę ciągniesz!? Co!? Przyjebiesz mi teraz przy swoich funflach, trepach? No, dalej… Dalej, kurwa… Przypierdol! A może chcesz pogadać o swoim funflu Kubie, któremu mnie sprzedałeś za kasę!? Co!? Podniecało cię to, jak ciągnął lachę twojemu synowi?

Ten demon… obudził się. Przypierdolił z otwartej. Sprowokowałem go świadomie. Znowu to zrobiłem. Potem przypierdolił drugi, trzeci, czwarty raz. Czułem, jak jucha zalewa mi twarz. Uciekłem. Dopadł mnie w przedpokoju. Leżałem na plecach, a on okładał zaciśniętą pięścią po twarzy. Pan Michał i ten drugi podjęli próbę odciągnięcia go ode mnie. Krzyczeli, żeby się uspokoił. Posadzili go na fotelu. Gdyby nie to, zakatowałby mnie na śmierć.

Wykorzystałem moment. Resztkami sił wybiegłem z mieszkania. Znowu ten ból. Biegłem po schodach w dół, chciałem jak najprędzej spierdalać z tego bloku, z tej dzielnicy, dobiec do Świętokrzyskiego. Nie dawałem rady. Krew zalewała mi oczy. Kiedy dobiegłem do Kondratowicza, upadłem.

Nie pamiętam, ile czasu tam leżałem, chyba na moment straciłem przytomność. Podszedł do mnie jakiś starszy mężczyzna, zapytał, czy wszystko w porządku. Resztkami sił powiedziałem, że pobił mnie ojciec. Po kilkunastu minutach przyjechało pogotowie. Wylądowałem na ostrym dyżurze Szpitala Bródnowskiego.

— Jak ci na imię? — zapytała miła, uśmiechnięta pielęgniarka.

— Rafał.

— Powiedziałeś ratownikom, że pobił cię ojciec. Czy to prawda? — zadała pytanie bez ogródek i stanowczo, tak jakby pytała o ulubiony smak lodów.

— Tak.

— Zostań tutaj. Zaraz przyjdzie lekarz.

Kiedy wychodziła z zabiegowego, rzuciłem okiem na jej pośladki. Fajne, takie jędrne, małe i kształtne.

Szkoda, że moja dupa jest taka płaska — pomyślałem. Bezlitośnie wirowałem wokół rzeczywistości tego, co stało się kilka godzin temu. Nie potrafiłem skupić myśli, ale jedna nie opuszczała mojej głowy: co teraz będzie? Czy mi uwierzą?

Patrzyłem na fajną dupcię pielęgniarki jak na jakiś posąg, rzeźbę, zaprzeczając, że przed chwilą ten skurwysyn prawie mnie zakatował.

— Proszę pani! — krzyknąłem tak głośno, jak tylko pozwalał na to ból, który przeszywał mój bark i rozwalony łuk brwiowy. — Czy mógłbym skorzystać z pani komórki? Proszę…

— Automat jest na korytarzu, ale dopóki lekarz cię nie zobaczy, nie wolno ci wstawać. — Znowu chłodno i stanowczo.

Wkurwiłem się.

No co jej zależy? — pomyślałem. Wlepiłem wzrok w okno. Siąpił deszcz. Byliśmy co najmniej na piątym piętrze. Mimo wkurwienia bezradność wzięła górę. Oko uroniło łzę. Znowu to uczucie porzucenia i opuszczenia.

Zawahała się przez moment, jednak po chwili z kieszeni fartucha wyciągnęła telefon i włożyła w moją dłoń.

— No dobrze, ale tak szybciutko, okej? — Uśmiechnęła się.

— Dziękuję.

— I trzymaj ten gazik, dzieciaku. Dopóki lekarz nie założy szwów, będzie krwotok. — Poprawiła opatrunek.

— Postaram się. Jeszcze raz dziękuję za telefon.

Chłopaki dotarły w dziesięć minut! Co prawda była niedziela, bez korków, ale jednak! Bródnowski, jakby nie było, jest kawał drogi od Mokotowskiej. W międzyczasie przyjechała policja. Po złożeniu zeznań upierali się, że muszą powiadomić pogotowie opiekuńcze. Jerba był nieustępliwy. Powołał się na przepisy w prawie rodzinnym, które po ukończeniu przeze mnie piętnastego roku życia dawały możliwość wyboru tymczasowych opiekunów do czasu rozstrzygnięcia sprawy przed sądem rodzinnym. Swoją determinacją przekonał policję. Podał swój adres, wylegitymował się, spisali jego dane. Sporządzili notatkę dla sądu, a przez moją głowę przeszła myśl, że on będzie wiedział, gdzie jestem. Miał kontakty wszędzie, nawet w policji.

Trudno — pomyślałem. Wszystkich nas nie pozabija.

Jeszcze tej samej nocy po kilku godzinach obserwacji i wykonaniu tomografii mózgu chłopaki zabrały mnie do siebie. Była chyba czwarta nad ranem. Świtało. Nowy dzień powoli budził się do życia. Jechaliśmy w milczeniu. Nie zadawali żadnych pytań, a we mnie rozniecało się poczucie winy: przecież oni mieli swoje, poukładane życie, a ja wchodziłem w nie ze swoimi buciorami i burzyłem ten spokój dnia powszedniego.

Weszliśmy na górę. Adam otworzył drzwi do mieszkania. Mimo bólu, rozwalonego łuku brwiowego, posiniaczonej twarzy i złamanego nosa poczułem ulgę i spokój.

Adam położył klucze na półce w przedpokoju, poszedł do kuchni, wstawił wodę. Po chwili podał herbatę z cytryną. Siorbałem powoli, była gorąca. Jerbę nosiło. Nic nie mówił, ale jego oczy zdradzały idealny plan zajebania skurwysyna. Popatrzył na mnie. Wstał, wziął kieliszek z kuchni, nalał czystej. Walnął lufę, po czym rozjebał kieliszek o ścianę.

— Nie wrócisz tam.

Podał mi ręcznik. Będąc w łazience, słyszałem jak mówił do Adama, że nie wolno mnie pozostawić samemu sobie. Adam odpowiedział, że wie, ale to będzie trudna droga…

Jerba powtórzył bezwarunkowym tonem:

— Nie wolno nam. Gdybym kilka lat temu… Kuba byłby dzisiaj ze mną… z nami, rozumiesz?

Rozdział II

Wilanów

Dwudziesty czwarty września, moje siedemnaste urodziny. Lato szybko minęło, nie zauważyłem nawet, kiedy pożółkły liście. Tyle się działo przez ten czas.

Leżałem o piątej nad ranem w łóżku, w pokoju Maćka. Jak on spokojnie spał! Byłem ciekaw, jakie sny wyświetlały się w jego głowie. Słyszałem, jak pani Basia krząta się po mieszkaniu, szykując się do wyjścia. Wyjeżdżała do Berlina podpisać nowy kontrakt dla firmy. Tata Maćka od tygodnia był w delegacji. Pięć dni mieliśmy sami być na gospodarstwie. Poprzedniego wieczora dostałem od pani Basi prezent urodzinowy. Nie chciała mnie budzić, myśląc, że o piątej rano będę spał jak suseł. Nic z tego. Codziennie budziłem się między trzecią a czwartą nad ranem.

Zwlekałem z rozpakowaniem prezentu. To był mój pierwszy w tym pojebanym życiu. Zamierzałem celebrować ten gest przez cały dzień. Nie miało znaczenia, co było w tym wielkim, białym pudle, przepasanym szeroką, czerwoną wstążką. Ważne, że pamiętała o mnie.

Poprzedniego dnia spotkałem się z Jerbą i Adamem. Pytali, jak mi jest u Woronowiczów. Co ja mogłem odpowiedzieć? Pani Basia była troskliwa i opiekuńcza. Miałem wszystko, co chłopak w moim wieku powinien był otrzymać w rodzinie. A tego nie było aż tak wiele. Zwykłe zainteresowanie i zrozumienie. Maciek był dla mnie jak brat, nawet bliższy. Po prostu przyjaciel, którego nigdy nie chciałbym stracić. Kiedy nad ranem otwierałem oczy i widziałem go śpiącego na łóżku obok, to czułem, że spokojnie mogę spać dalej. Wiedziałem, że tamta noc, a tym bardziej nadchodzący dzień nie wyrządzą mi żadnej krzywdy. Mimo to czasem żałowałem, że sąd rodzinny nie zgodził się na to, aby Jerba i Adam zostali moimi opiekunami zastępczymi. Kiedy stało się jasne, że wniosek zostanie odrzucony, a ja nie widziałem sensu dalszego ściemniania i wymyślania historyjek o spadnięciu ze schodów, Maciek, który mocno przejął się sytuacją, postanowił zaangażować rodziców. Ich reakcja była natychmiastowa. Skontaktowali się z chłopakami i poprosili o wycofanie wniosku, a ich prawnik złożył własny. Sędzia wziął pod uwagę moje zażyłe relacje z rodziną Maćka i wyraził zgodę na to, aby Woronowiczowie stali się tymczasową rodziną zastępczą. Przerażało mnie słowo „tymczasową”. Starałem się o tym nie myśleć.

Weekendy spędzałem u Jerby i Adama. Pani Basia nie akceptowała moich „wakacji”, ale mimo to meldowałem się na Mokotowskiej w każdy piątek po szkole i opuszczałem mieszkanie w każdy poniedziałek rano. Tak jak obiecywali, tyle że nie musiałem ściemniać. Od czerwca gówniany Targówek został wymazany z mapy Warszawy. Nie miałem pojęcia o tych wszystkich procedurach sądowych, nie wiedziałem, ile to potrwa, ale były dwie opcje: zostanę u Maćka albo — gdy skończę osiemnaście lat — zamieszkam z chłopakami. Powrót na gówniany Targówek nie wchodził w grę, wolałbym zwyczajnie się zajebać. Zresztą oni nie czynili żadnych prób podjęcia kontaktu ze mną. Kontakt miałem tylko z moim bratem Damianem. Czasem widziałem zieloną kropkę na Fejsie przy jego imieniu. Twierdził, że ojciec się uspokoił. Mimo to miałem takie poczucie, że do Damiana dotarło, że wcześniej czy później on sam stanie się kolejnym workiem treningowym dla tego psychopaty, i bał się. Czasem zastukał na Fejsie.

Ojciec po mistrzowsku wywinął się ze sprawy mojego pobicia. Raptem dwa lata w zawiasach. Oni wszyscy dobrze się znają: wojskowy, policjant, prokurator, sędzia — jeden chuj. Wierny pies, który przemalował się na miernego wojaka. Ot, wierny, ale mierny druh braci psów. Każdy każdemu łapkę poda, a kiedy zajdzie potrzeba, horda zaszczuje kundla, a nawet zagryzie. Kundel jest zawsze bez szans. Może być jedynie tymczasowo chroniony. Horda wcześniej czy później i tak go dopadnie, a on sam zdechnie pogryziony gdzieś pod płotem.

Musiało się trochę zadziać i czasu upłynąć, abym dostrzegł, że Damian to dobry dzieciak. Był zwyczajnie przestraszony i zastraszany jak ja. Emotikony, które wklejał na Fejsie, bez słów wyrażały emocje gówniarza. Żółta, okrągła buźka zalana łzami, rąsia głaszcząca bliską płaczu żółtą buźkę po głowie, a czasem uśmiechnięta, rozwarta paszcza, kiedy rozmawialiśmy o sprawach dla facetów najważniejszych. W końcu poczułem, że mam brata. W przeciwieństwie do Damiana wkurwiałem starego krnąbrnością, nie poddając się gównianym zasadom. Młody obrał taktykę przetrwania. Był tym dobrym, grzecznym, ułożonym synkiem, a ja tym niepokornym gnojem, pedałem do zgnojenia. Ot, dogmat psa. Funkcjonariusz i ostoja prawa na zewnątrz, a we własnym domu — kat i oprawca.

Czasem bałem się, że będę taki sam. Wyczytałem w Internecie, że dzieciaki, które były bite przez najbliższych, prawdopodobnie będą znęcały się nad własnymi dziećmi.

Zostawiłem moich rówieśników daleko w tyle. Odłączyłem się od peletonu, byłem na czwartym okrążeniu, bez szans na dogonienie lidera. Adam i Jerba mieli siebie. Maciek nie dostrzegał mnie. Dziewczyny się nie liczyły. One nawet nie brały udziału w tych zawodach. To stricte męski sport.

Drewniak poszedł w odstawkę. Jerba wyraził swoje zdanie jasno, że to nie było miejsce dla takiego dzieciaka jak ja.

— Masz się skupić na szkole, młody. O Drewniaku zapomnij. Nie będę się powtarzał.

Nie pytałem, czy dalej spotykają się na co piątkowych popijawach. Nie wolno mi było poruszać tematów dotyczących ich pomroczności jasnej odnośnie skinobajdurzenia. Znacząco się zmienili. Dużo czasu poświęcali pracy. A może zawsze tak było? Przecież to, co widziałem, było tym, co pozwolili mi zobaczyć. A to, że stało się, jak się stało, i tamtej piątkowej nocy wylądowałem u nich w mieszkaniu…

Dowiedziałem się, że Adam jest świetnym fotografem. Oprowadzał mnie po świecie fotografii. Jego pasja wywarła na mnie ogromne wrażenie. Pozornie nic nieznaczące twarze, które potrafił malować emocjami. Jeśli można powiedzieć, że obiektyw to pędzel fotografa, to Adam był zajebistym malarzem. Zdziwiło mnie bez reszty, że Jerba był copywriterem i na co dzień pracował w agencji reklamowej. Obraz i słowo, Adam i Jerba. Zacząłem rozumieć, dlaczego tak dobrze czułem się w ich obecności. Najważniejsze było to, że zawsze ich miałem od piątku do poniedziałkowego poranka na Mokotowskiej z zapachem naleśników waniliowych polanych syropem klonowym.

*

— Cześć, bracie.

Maćko przeciągnął się i wystrzelił diabelsko zniewalający uśmiech. Lekko zaropiałe oczy mówiły same przez się, że w przeciwieństwie do mnie spał dobrze. Nie rozumiałem tego. Przecież w Wilanowie nikt by nie przyszedł w nocy, nie wyciągnął za włosy z łóżka, nie skopałby, a mimo wszystko u chłopaków było inaczej. Tam zasypiałem jak niemowlę. Wystarczyło, że przyłożyłem głowę do poduszki.

— Hejo — odpowiedziałem rozbudzonym głosem.

— Co robimy po szkole? Może basen? Siłka?

— A nie wiem, ty wybieraj — odpowiedziałem bez entuzjazmu.

— No to basen.

W odróżnieniu ode mnie nigdy nie zalegał w wyrku. Śmiesznie wyglądał z tą czupryną potarganą snem. Dłuższe, ciemne, lekko falujące włosy potrzebowały chwili uwagi, aby przybrać dokładnie taką formę, jaką lubił najbardziej. W dwudziestym pierwszym wieku określane jako „nieład”, a ja nazywałem to krakowską bohemą.

Zawsze pozostawałem w łóżku do momentu, aż Maciej podniesie swoją zgrabną dupcię pierwszy. Uwielbiałem patrzeć, kiedy luźne bokserki kumpla były mocno napięte. Nie był to namiot gigant, można by rzec namiocik, ale słodki. Szkoda, że jego pokój był ogromny, a to kolejne, zakupione przez pana Andrzeja w trybie ekspresowym łóżko pokrzyżowało moje plany. Gdyby nie to, musielibyśmy spać razem. Oczywiście, że taka bliskość nie miała prawa niczego sugerować, ale przecież mogłaby powodować różne sytuacje i zdarzenia.

Poranny rytuał. Codziennie według tego samego scenariusza. Godzina siódma. Pierwszy wstawał Maciek. Szedł nastawić wodę na herbatę, po czym włączał telewizor, przerzucając kanał na program informacyjny. Jakby rozumiał, o co tam w ogóle chodzi. Hm… może chciał mi zaimponować? Chwila przy skrótach newsów, po czym biegł do łazienki, krzycząc:

— Zalej kawę, kiedy woda się zagotuje!

Charakterystyczny „pstryk” czajnika był dla mnie sygnałem, że nadszedł czas, aby podnieść płaskie dupsko z wyra. Zalewałem kawę, siadałem na kanapie i przełączałem na CNN lub Euronews. Język trzeba szlifować zawsze i wszędzie. Czasem była to Russia Today, ale poziom absurdu, jaki emitowali w eter, był tak wysoki, że obawiałem się o swój niezachwiany poziom realności w otaczającym świecie. Można było ulec czasowemu wyłączeniu świadomości, osunąć się z realności i przejść w stan psychotyczny.

Nie wiedziałem dokładnie, co to znaczy, pobieżnie czytałem o tym w „Charakterach”, ale słysząc te niedorzeczności, które wysyłali w eter, lepiej było pozostać przy Winstonie Groomie i jego „Forest Gumpie”.

Maciek był wysportowanym chłopakiem. Trzy razy w tygodniu biegał na siłownię, kilka razy na basen, grał w piłkę nożną. Rodzina Woronowiczów, ogólnie rzecz biorąc, była bardzo usportowiona. Mama była siatkarką, tata nie miał sukcesów w sporcie zawodowym, ale widać było, że coś trenował. No i Maciek… Jakby chciał udowodnić rodzicom, że daleko jabłko nie padło od jabłoni. Piękna klata, mocno wyrzeźbiony kaloryfer na brzuszku, fajne, proste, umięśnione nogi. A ja cherlawy, mierzący co prawda sto osiemdziesiąt sześć centymetrów, ale zaledwie siedemdziesięciopięciokilogramowy cherubinek.

Był taki dzień, kiedy jeden z kanałów telewizyjnych transmitował na żywo mecz piłki nożnej, podobno jakiś ważny. Maciek z ojcem zasiedli przed telewizorem. Celebrowali to wydarzenie, jakby to któryś z nich pretendował do zdobycia pucharu. Oczywiście nie było mowy, abym nie fetował tego wydarzenia razem z nimi. Nie wiem, co mi wtedy odbiło. Mijała pierwsza połowa meczu, bramki nie padały po żadnej ze stron, a Maciek rozemocjonowany krzyczał:

— Za chwilę przerwa i nic! No zobacz, zobacz! Pójdą grzać ławy, dupy im się zrobią ciężkie, już teraz nie chce im się biegać, a co dopiero po przerwie!

Niewiele myśląc, wypaliłem:

— Ten mecz byłby znacznie ciekawszy, gdyby transmisja na żywo przed, w trakcie i po była przeprowadzana z obydwu szatni.

Chwilowa konsternacja, po czym tata Maćka wybuchnął śmiechem.

— A to dobre, synu! To jest fantastyczny argument dla wielu kobiet do pokochania piłki nożnej!

Kobiet!? — grzmiałem w myślach. A to… to jest dopiero dobre! Myślałem o sobie! Nie o żadnych kobietach! Przynajmniej człowiek miałby na co czekać… Właśnie wtedy można by pokusić się o jakiekolwiek emocje związane z piłką nożną! W napięciu czekasz te czterdzieści pięć minut, aż w końcu rozpocznie się transmisja z miejsca, gdzie na sto procent rozgrywają się ciekawsze sceny niż na cholernej murawie! Naprawdę… jedenastu facetów uganiających się za jedną piłką, która podobno jest ich przedmiotem pożądania, jakoś nie przekonuje mojej estetyki poznawczej. Basen, siłownia — to co innego! Wspólne przebieralnie, wspólne prysznice, sauna, gdzie dominuje nagość. Chyba że jest to sauna koedukacyjna… Ściema! Sauny koedukacyjne powinny być zakazane! No co to jest, żeby do świata mężczyzn wpuszczać kobiety! Po co? Ich obecność burzy harmonię, która może zaistnieć w świecie i przestrzeni z definicji zarezerwowanej dla mężczyzn! Czy w starożytnym Rzymie do łaźni miejskich wpuszczano kobiety? No nie! I dokładnie wiedzieli, co robią! Tysiące lat historii i tradycji to nie jest jakiś tam żart! To jest dziedzictwo kulturowe!

*

— Hejo, bracie. — Maciek przebudził się kolejnego poranka.

— Hej — odpowiadam z nosem wściubionym w książkę. Nie mogłem spać, więc czytałem.

— Co dzisiaj robimy po szkole? — zapytał jak zwykle, przeciągając się w łóżku.

— Dzisiaj? Dzisiaj jest piątek! — krzyknąłem.

— Ach… Zdradzasz mnie ze swoimi dresobraćmi. Spoko. — Ziewnął.

Chciałbym! — pomyślałem.

Kolejny piątek. Kolejny fantastyczny dzień, kiedy wsiadałem po szkole w metro i jechałem do swoich chłopaków. Wbiegałem po schodach na trzecie piętro kamienicy przy Mokotowskiej pięćdziesiąt jeden. Miałem swoje klucze! Otwierałem drzwi. W przedpokoju rzucałem niedbale plecak w kąt. Tak! Tam byłem u siebie! Tam było moje miejsce na ziemi! Chłopaki pracowały do późna, a ja tam byłem o piętnastej. Wracali około dwudziestej pierwszej. Miałem dużo czasu. Nie marnowałem go na głupoty. Adam zostawiał na stole listę zakupów i kasę. Potem sprzątanie. Ot, była ze mnie weekendowa kura domowa, ale lubiłem to. Nie… ja to uwielbiałem! Do powrotu chłopaków mieszkanie było wylizane, zakupy zrobione, reszta gotówki odłożona na stole, a ja czekałem. Rozpoznawałem kroki na schodach. Pierwszy wracał Adam. On właściwie nie wchodził, tylko wbiegał. Stawiał podwójne susły na kolejnych stopniach. Przekręcał kluczem zamek.

— Hej, młody! Co tam? Jak w szkole? Jak sprawdzian z matmy?

Te słowa były jak śpiew, którego dźwięki kołysały fale dobrych emocji do snu. Spokój. Taki spokój czułem tylko tam. Tylko tam żyłem naprawdę i czułem, że nie jestem intruzem. Mogłem coś dać i bez skrępowania brać, co chciałem. Nikt mnie za to nie uderzył i nie karcił.

Adam z przedpokoju szybkim krokiem przemknął do kuchni, po drodze smyrając dłonią po głowie, by wziąć się za gotowanie obiadu. Chciałem przeżywać takie chwile na nowo i na nowo.

— Spokerowo, dzięki. Jakoś poszło. No wiesz, szóstki to z tego nie będzie, ale myślę, że zwykła trójczyna na pewno się urodzi… — Prowokowałem.

— Nie na szóstkach ten świat zbudowano. Pewnie, fajnie byłoby, gdyby twoja praca i wytrwałość przyniosły coś więcej niż tylko trzy, ale poczekajmy, jeszcze się nie spieszmy, myślę, że damy radę. Systematyczność to klucz do sukcesu. Jak będziesz rąbał te zadanka jedno po drugim, w końcu klucz się utrwali i żaden sprawdzian nie będzie dla ciebie problemem.

Właśnie! Żaden problem! A wiadomo, że i tak będzie szóstka. Tyle że gdyby ta trójczyna faktycznie się przytrafiła, tutaj nikt z tego powodu nie zrobiłby dramy!

— Dzisiaj zostajemy w domu, nie idziemy do Drewniaka.

A to coś nowego… — pomyślałem.

— Czemu? Coś się stało?

— Nie, nic się nie stało. Chcemy pogadać z tobą. — Uśmiechnął się, stawiając miskę z sałatą na stole.

— O czym? — Zaniepokoiłem się.

— O życiu. — Roześmiał się.

Zaczynało się robić ciekawie! Czyżby chłopaki poczuły destiny odnośnie uświadomienia seksualnego licealisty?

— O życiu powiadasz? A co z tym życiem nie tak? — dopytywałem.

— Chodź, pomóż przy obiedzie. Będzie szybciej. — Adam najwyraźniej chciał uciąć moje dopytywania.

Kuchnia to za dużo powiedziane, po prostu aneks kuchenny połączony z pokojem. Ledwo miejsca dla dwóch, ale bez problemu stanąłem obok Adama, który podał mi deskę do krojenia warzyw.

— Masz, pokrój paprykę, upieczemy z tymiankiem i ziemniakami.

Siekałem sobie paprykę. Zwyczajne siekanie papryki, a przynosiło tyle spokoju. Nawet nóż, który trzymałem w dłoni, nie przywoływał fantazji o zadźganiu ścierwa. Był zwyczajnym nożem, którym można było posiekać właśnie paprykę…

— To co z tym życiem nie tak, Adam? — Nie odpuszczałem.

— Wszystko w porządku. Życie jest piękne, nie sądzisz? — Zaśmiał się, chrupiąc paprykę.

— Chyba tak — odpowiedziałem uśmiechem na uśmiech.

— Nie ma „chyba”! Jest piękne, chłopaku!

Ziemniaki z papryką i tymiankiem dochodziły w piekarniku, sałata mieniła się czerwienią i żółcią dodanych pomidorków koktajlowych, a z dzbanka rozpływał się zapach gorącej herbaty z dużą ilością cytryny. Chłopaki degustowały reslinga. W ciepłej, rodzinnej atmosferze przytoczyłem zdarzenie, kiedy to przekonywałem Maćka i jego tatę, że transmisje powinny być przeprowadzane na żywo z szatni drużyn piłkarskich przed, w trakcie i po meczach. Uśmiali się przednio. Jerba zakrztusił się winem.

— Rafał, musimy z tobą pogadać. Zbieraliśmy się od dawna, ale sam wiesz, jak to jest. — Jerba przygotowywał pole.

— O czym, Jerba? — Zaniepokoiłem się. — Jak ma boleć, to mów szybko, potem zabiorę swoje rzeczy i spadam.

— O czym ty mówisz, dzieciaku? — Jerba wkurzył się moją reakcją. — Nikt cię stąd nigdy nie wyrzuci, chłopaku! Wyluzuj!

— Mów — nalegałem stanowczo z niepokojem w głosie.

— Wspólnie pokryjemy koszty twojej edukacji na uczelni wyższej, którą sam sobie wybierzesz. Wygoogluj najlepszą uczelnię, a my ją opłacimy. — Nagle przyspieszył. Dostał istnego słowotoku, jakby chciał wystrzelić wszystkie słowa w jednej chwili. — A tak w ogóle, to jesteśmy razem od dziesięciu lat, co już wiesz, kochamy się jak dwa zjeby, co słyszałeś tamtej nocy, i cholernie cieszymy się, że pojawiłeś się w naszym życiu i to jest w ogóle trudne, o czym mówię, i jedzmy już tę cholerną paprykę z ziemniakami, okej?

— Już podaję. — Adam wstał od stołu i prawie biegiem przemknął do aneksu kuchennego.

Ktoś tutaj ma problem z wyrażaniem emocji — pomyślałem. I właściwie po co on mi to powiedział? I tak wszystko wiedziałem.

Biedny Adam, tak nerwowo wyciągał paprykę z piekarnika. Jerba nalał sobie rieslinga, a ja stanąłem za nim. Objąłem go za szyję i przytuliłem się. Poklepał mnie po ramieniu, jak tata powinien. Nie potrzeba było słów.

Tak oto staliśmy się pełną rodziną. Czy można wymyślić sobie lepszą weekendową rodzinę? NIE! Chciałem mieć już te cholerne osiemnaście lat! Zamieszkać z nimi. Chciałem chłonąć tę atmosferę nie tylko w weekendy, ale każdego dnia, każdej godziny i minuty.


Po tym oświadczeniu chłopaki zachowywały się zdecydowanie swobodniej. Bez zbędnej krępacji okazywały sobie dużo ciepła. Te słowa Jerby były potrzebne właśnie po to, aby wszystko zostało nazwane po imieniu i aby nadać nowy sens oraz znaczenie naszej znajomości. To tak jakby powiedzieli: „To, co wtedy widziałeś tamtej nocy, to nie była żadna przygoda, tym bardziej wypadek przy pracy i nikt tutaj nie ma pomroczności jasnej”.

Kurczę, ależ to fajne, kiedy widzisz dwójkę kochających się ludzi, kiedy wspierają się nawzajem, mogą na siebie liczyć, żyją każdego dnia z tą świadomością, że nawet jeśli nadejdzie czarna godzina, to przecież mają siebie. A ta lokata jest na bardzo wysokim procencie, nie do oszacowania — myślałem.

Zaproponowałem moim weekendowym ojcom, że jeśli będą chcieli uprawiać seks, to mogą dać mi na kino i chata wolna! Poziom konsternacji był tak wysoki, że Jerba ponownie zakrztusił się rieslingiem, a Adam upuścił naczynie żaroodporne, które roztrzaskało się o posadzkę podłogi. Jakież było moje rozczarowanie, kiedy obydwaj zgodnie oświadczyli, że nie ma takiej potrzeby, gdyż nie muszą uprawiać seksu podczas mojej bytności na Mokotowskiej. Też mi wielkie halo! Przecież to żaden wstyd uprawiać seks przy dopiero co humanistycznie zaadoptowanym synu! Wielkie mecyje… I tak oglądam pornole w necie. Co za różnica: na kompie czy na żywo? No ale cóż. Ich decyzja. Musiałem z tym jakoś żyć.

Czy zawsze musi być tak, że to, co dobre, piękne i ciepłe, tak szybko się kończy? Tamten weekend minął w szaleńczym tempie. W sobotę rano, jak zawsze, rytualnie zjedliśmy naleśniki waniliowe z syropem klonowym, a także, do wyboru, z powidłami śliwkowymi. Smakowały jeszcze wyborniej niż zwykle. Ostatecznie usmażył je mój oficjalnie, humanistycznie przysposobiony tata. Miałem poczucie, że to Adam w ich związku jest pasywny. Przeczuwałem, że w łóżku zachowania chłopaków nie odbiegały zbytnio od ról przypisanych w życiu codziennym. Czyli mówiąc wprost, to Jerba był tym aktywnym samcem alfa, a Adam tą pasywną, lekko zmanierowaną kurką domową.

Słowa dotrzymali, oficjalnie bzykania nie było, ale wiadomo! Krew nie woda, majtki nie pokrzywy… a ja w nocnym czuwaniu wprawę miałem. No i jasne, że co nieco tam widziałem. Wiadomo, zoomów nie było, ale pozycja aktywna Jerby była mocno oczywista. Jak to dobrze, że mieli tylko jeden pokój, nie tak jak u Woronowiczów — sześć! Na co komu sześć pokoi?! Ileż to sytuacji człowieka ominęło w takiej wspólnej przestrzeni rodzinnej! Nie wspomnę już o tym, że ze względu na tę przestrzeń życiową i ogólny dobry stan finansów państwa Woronowiczów nie mogłem spać w jednym łóżku ze swoim Maciusiem. „Z moim Maciusiem” — jak to fajnie zabrzmiało. Budowała się we mnie nowa tożsamość. Tożsamość szczęśliwego pedzia. Szczęśliwy małolat-pedzio.

Mój Maciuś… — chyba się rozmarzyłem. Zacząłem urealniać w głowie coś, o czym bałem się nawet pomyśleć.

Obserwując moich kumpli ze szkolnej ławy, dostrzegałem niechęć do przewrażliwionych rodziców, którzy podwozili ziomków pod bramę budy. Ja byłem z tego dumny! W końcu! Ktoś i mnie podwoził pod bramę! Co prawda tylko w poniedziałki, ale jednak! Ktoś się mną opiekował, komuś na mnie zależało i jeśli byłaby taka potrzeba, to nawet komuś najebią!

*

— Siemanko, co tam?

Kurczę, dawno nie słyszałem tego „siemanko”. Na tych schodach, w promieniach jesiennego słońca wyglądał jak top model!

Ja pierdolę, no normalnie różowieję. I pomyśleć, że pół roku temu robiłem się na dresa!

— No spoko, weekend minął szybko, czas wracać do obowiązków, a co u ciebie? Pani Basia wróciła z Berlina? — zapytałem, udając, że jego widok nie zrobił na mnie specjalnego wrażenia.

— Nom, wróciła. Trochę narzekała, że klient niezdecydowany, ale ogólnie chyba dobrze poszło. Była zaskoczona, że nie ma cię w domu. Przypomniałem, że weekendy spędzasz u swoich chłopaków.

Zazdrosny czy o co mu chodzi? Chłopaków… Też mi… Humanistycznych ojców, baranie!

Szkoła dla Maćka, tym bardziej dla mnie, nie stanowiła problemu. Obaj zbyt mocno nie przykładaliśmy się do nauki. Miałem wrażenie, że kiedy pisałem sprawdzian na pusto, zmuszało to do zintensyfikowania logicznego myślenia i w efekcie przynosiło lepsze wyniki, niż gdybym bez sensu wykuwał cały materiał na blachę. Ja, typowy humanista, bez większego zamiłowania do przedmiotów ścisłych, a Maciek zupełnie odwrotnie — typowy ścisłowiec, ale bez większych deficytów humanistycznych… Przynajmniej taką miałem nadzieję, bo jak inaczej zrozumiałby symbolikę „humanistycznego ojca”? A bez zrozumienia tej definicji wartość teściów zostałaby mocno zatracona.

Oczami wyobraźni widziałem problem ze świętami Bożego Narodzenia. Trzeba by było obskoczyć dwie wigilie. Jedna u rodziców Maćka, a druga u Adama i Jerby.

Gdzie te czasy, kiedy nie miałem nawet jednej i spędzałem ten wieczór samotnie w pokoju, leżąc na tapczanie albo błąkając się bez celu po mieście? — myślałem. A teraz? Proszę — dwie! Kurczę, Adaś miał rację, życie jest piękne! Dwie wigilie, dwóch ojców, dwa prezenty i jeden Maćko. Cholercia…

— Coś ty taki rozmarzony, zamyślony? Tam pod kopułką wszystko dobrze? Puk, puk? Jest tam kto? — Czar wigilii prysł wraz z kolejnymi puknięciami palców Maćka.

— Jestem, jestem. — A jakby mnie nie było?

— Co się z tobą dzisiaj dzieje, do cholery? — Z lekkim, sympatycznym wkurwem spojrzał na mnie spode łba. — Słuchaj, tak się zastanawiałem, czy nie mógłbym poznać tych twoich chłopaków — wystrzelił jak z procy.

— Co? A po co?

— Jest z tym jakiś problem?

— Chciałbyś? — zapytałem z zaskoczeniem i niepewnością w głosie.

— Ej! Co to za pytania z dupy? No jasne, że tak. Dawno chciałem zaproponować, ale jakoś się nie składało. Ty do chłopaków, ja z ojcem gdzieś tam, z matką gdzieś tam. Teraz skończył się sezon wyjazdowy, w końcu jest trochę czasu, żeby pobyć razem, powydurniać się!

— Wydurniać się? — To zabrzmiało rzeczywiście mocno intrygująco.

Naked wrestling! Ha? Się gorąco zrobiło!

— Ha?

— Co? — Wyrwał mnie z „maty wrestlingowej”.

— No żeż w dupę, człowieku, z tobą nie idzie dzisiaj wytrzymać! — Wkurzył się nie na żarty.

— W dupę? Spoko… Yyyy, nie, no jasne! Zapytam ich! Jasne! Zaskoczyłeś mnie po prostu!

— W jakiejś dupie jesteś dzisiaj, człowieku! Nie idzie się z tobą dogadać! Chodź, chodź. Ochłodzisz się na matmie…

*

Poniedziałki zawsze wlokły się. Czas płynął mozolnie. Gdybym dobrze spiął poślady, przegoniłbym dziada trzy razy, spędziłbym trzy weekendy na Mokotowskiej. A w Wilanowie? Dalej byłby poniedziałkowy wieczór, siedemnasta.

Pani Basia bez entuzjazmu przyjęła pomysł syna na weekendowy wypad na Mokotowską. Jakby czuła kobiecą intuicją, że może stanowić jakiś rodzaj zagrożenia dla Maćka. Szczerze mówiąc, sam je poczułem przez moment. Z jednej strony chciałem, aby chłopaki poznały mojego przyjaciela, ale z drugiej zastanawiałem się, czy bystrzak Maciej nie zacznie czegoś podejrzewać. Jak przyjąłby fakt, że Adam i Jerba to razem mieszkający geje, którzy tworzą namiastkę rodziny i domowego ciepła? Co jednak z tym wydarzeniem sprzed pół roku, kiedy walnął tekst o dużym prawdopodobieństwie homoseksualizmu, który miałby dotyczyć jego lub jego brata? Coś mogło być na rzeczy…

Czy ta ostra riposta wymierzona przeciwko nierozumiejącym świata, starym zgredom, którzy pozornie akceptowali odmienną seksualność u innych, wytrzyma próbę rzeczywistości u Jerby i Adama? — zastanawiałem się.

La vita, perché sei così complicato? Ach, żeby życie było takie proste jak włoski, który sam wchodził do mojej łepetyny, nie pytając nawet o pozwolenie, czy może w niej zamieszkać na dłużej — po prostu wprowadzał się i był.


Wtorek. Do cholery! Dlaczego nie środa albo czwartek!? — pomyślałem.

Przebudzenie w czwartkowy poranek byłoby znacznie przyjemniejsze niż otwieraniu oczu we wtorek! Nie mówiąc o tym, że obudziłem się o trzeciej w nocy i nie mogłem zasnąć do piątej nad ranem, a o siódmej, kiedy dzwonił budzik, byłem nieprzytomny. A to dopiero był pieprzony wtorek! Dlaczego u chłopaków mogłem się wyspać? Tam zasypiałem o dwudziestej trzeciej, czasem o północy i spałem jak zabity nawet do dziesiątej. Chłopaki cichutko przygotowywały śniadanie, jakby wiedziały, że skoro tak mocno śpię, to znaczy, że zwyczajnie tego potrzebuję. Za to ich właśnie kochałem. Za tą prostą, bez zbędnych pytań i idiotycznych twierdzeń, osadzonych w durnych teoriach wyrozumiałość.

Czy tak właśnie rodzic kocha własne dziecko? Bezwarunkowo? — zastanawiałem się.

— Siemka, stary.

Królewicz się przebudził. Ta „siemka, stary” podczas przeciągania, wypowiedziana tym porannym, lekko ochrypniętym głosem miała swój urok. Heh.

— Hej, Maćko. — Uśmiechnąłem się do przyjaciela.

— Matka kręci nosem. — Posmutniał.

— Wiem. Coś tam do mnie dotarło z waszej rozmowy. A czemu chcesz nocować?

— Nie wiem, tak po prostu chcę. Jest z tym jakiś problem? — Moje pytanie podkurzyło królewicza.

— Nie. Skąd. Chyba nie. Zapytam ich dzisiaj — rzuciłem tak, jakby mi nie zależało…

Ach te cholerne pozory! Wykończą człowieka!

— Luzik. Herbata? Kawa?

— Herbata, mocną poproszę.

— Nie spałeś dobrze, słyszałem jak się przewracałeś z boku na bok — zauważył.

— Tja. Nie mam pojęcia czemu. Mówiłem ci, że u Jerby i Adama śpię jak suseł?

— Nom. Zaczynam podejrzewać, że to ja na ciebie tak działam! — Zaśmiał się.

— Goopek.

— Koszmary wróciły? — zapytał poważnie.

— Tja.

— Będzie dobrze. Wyluzuj. To tylko rok, potem osiemnastka, zaszalejemy po maksie. A ten chuj cię nie dopadnie. A gdyby nawet, to będzie miał ze mną do czynienia… Wyluzuj, chłopie.

Wstał z łóżka. W drodze do kuchni poklepał mnie po ramieniu.

Może mi się wydawało, ale zmężniał. Poczułem się jak prawdziwa dama, która dostała w porannym, wtorkowym prezencie swojego rycerza. Czy to coś znaczyło? No okej, miał odwagę w jednym zdaniu wykrztusić, że jest wkurwiony na mojego trepa za to, co mi robił, nawet w przypływie wkurwu mógłby mu przypierdolić, ale to przecież nie dowód, że chciałby się ze mną bzykać.

Ale o jakim bzykaniu ty fantazjujesz, durna cioto! Nawet wspólnego onanu nie było, ba! Nawet nie było sytuacji, kiedy mogłoby do niego dojść! Może to właśnie dlatego nie mogę spać po nocach? Przez tę świadomość, że trzy metry dalej leży facet, do którego obrazu każdego wieczora męczę gruchę pod prysznicem, a zdarza się, że i poranka, a ja nie mogę go nawet dotknąć? Może to dlatego coś wali mi na dekiel? Budzę się, leżę, rozmyślam, tworzę w głowie historie, które pewnie i tak nigdy się nie spełnią, a kiedy zmasuję małego… no, no, może nie takiego małego…, w końcu udaje mi się zasnąć. Może ja jestem naprawdę pojebany? W sumie dlaczego nie??? Ojciec pojeb, matka pojebana, że o Damianie nie wspomnę. Ktoś, kto leje każdej nocy do własnego wyra własny mocz i nie ma świadomości potrzeby odlania się do klozetu, a matka każdego poranka zmienia mu ceratki pod dupą, musi być pojebany…

Moje rozmyślania przerwał Maciej, który wszedł do pokoju z herbatą.

— Skoro góra nie przyszła do Mahometa i tak dalej, to herbata przyszła do ciebie. — Usiadł po turecku w nogach łóżka.

— Heh, dzięki, ale mogłem już wstać. — Zmieszałem się.

— Spokojnie, pierwszy WF, możemy olać, i tak nie lubisz ćwiczyć.

W sumie czemu nie — pomyślałem.

— Rafał, co ty właściwie myślisz o mojej rodzinie? — Maciek zadał to pytanie z powagą na twarzy i siorbnął kawę z mlekiem.

— W sensie?

— No, mieszkasz tutaj trochę, patrzysz na to wszystko, obserwujesz, głupi nie jesteś, na pewno wiele zauważyłeś.

— Serio… Maciek… Nie wiem, o co pytasz. Dla mnie twoja rodzina jest idealna. Pani Basia jest opiekuńcza, ogarniająca, zarabia kupę kasy, stać was na wszystko. Twój ojciec tak samo. Adrian w prywatnej szkole w Londynie. Ty też mógłbyś, ale nie chciałeś, w sumie nie wiem czemu. Ja nie mam uwag. Powiem więcej. Zazdroszczę ci. Nigdy tak nie miałem i mieć nie będę.

— A to się jeszcze okaże. Ale widzisz, ty mówisz o kasie. A ja pytałem o to, co dzieje się pomiędzy moimi rodzicami.

Maciek wyraźnie wciągał mnie w coś, na co nie miałem ochoty.

— Wiesz… Mnie chyba nawet nie wolno o tym rozmawiać… To byłoby nie fair!

— Spokojnie. Nie zmuszam cię. — Wziął kolejny łyk kawy. — Chodzi o to, że chciałbym usłyszeć, co ty widzisz. Bo ja widzę ludzi, którzy żyją obok siebie, a matka wozi mnie w spacerniaku po parku! — Podniósł głos.

— Chyba coś w tym jest. — Siedząc w kącie łóżka, potwierdziłem cichym głosem.

— Więc kumasz, dlatego chcę się stąd wyrwać, chociaż na chwilę, i poczuć to, co ty u swoich chłopaków. — Zawiesił na mnie wzrok. — Cholercia, musicie mieć zajebistą kminę.

— Nie, no jasne, ale wiesz, czasem rzeczywistość jest inna, niż ją sobie wyobrażamy.

— Dwóch kuzynów, którzy chcieli cię adoptować! — Zaśmiał się. — Raj! Kurwy, wino i pianino! — Jego stan ekscytacji przybierał niepokojące rozmiary. — Zero sprzątania, kumasz, zero tego smędzenia o niewyniesionych śmieciach, o nierozwieszonym praniu, o odkurzaniu… O tych wszystkich pierdach niezrozumiałych dla normalnego samca! No raaaj!

— Ale Maciek… oni nie są kuzynami. Skąd ci to przyszło do głowy?

— Nie są??

— No nie.

— Matka mówiła, że są.

I znowu matka…

— Nie, Maciek, oni nie są kuzynami. To kumple. Bardzo dobrzy przyjaciele.

— Przyjaciele? — Coś mu nie grało w zajebanej historyjce.

— Przyjaciele. — Przytaknąłem bez mrugnięcia, chowając twarz w filiżance herbaty.

— Ta Mokotowska…

— Heh.

— Dobra, to kto pierwszy pod prysznic? — rzucił nagle hasło.

Chciałem krzyknąć wówczas „razem!”. Pobiec, potykając się o niego, i przepychając się, dopaść łazienki, ściągnąć koszulkę, bokserki, władować się razem z nim do kabiny, pod gorącą wodę…

Noo, ech, zabrakło odwagi.


Piątek! Piąteczek, piątunio. Yeeeeees.

To ja tego dnia robiłem kawę, to ja tego dnia ogarniałem śniadanie, to ja biegłem pierwszy pod prysznic.

Spojrzałem na Maćka, ale nawet nie drgnął. Przekręcił się na prawy bok, odsypiając wczorajsze jakieś tam Primera Division, coś tam, że liga hiszpańska.

A w dupie z tym! — pomyślałem. Był piątek! Piąteczek! Piątunio! To dzień, kiedy życie powracało na nowo!!!

Byłem tak podekscytowany nadchodzącym weekendem, że nastawiłem radio na full.

Sing Hallelujah sing it
Sing Hallelujah sing it
Yeah
Sing Hallelujah sing Hallelujah sing it
Sing Hallelujah sing it.

O yeah! W podskokach robiłem wszystko to, co normalnie zajmowało dwa razy tyle czasu. Ale nie tego dnia.

— Ralfi, ja pierdolę, wyłącz to gówno! — krzyknął wkurzony, zatykając uszy poduszką.

— Wstawaj, ty popłuczyno po lidze hiszpańskiej! Dzisiaj jest piątek! — wydarłem się w takt piosenki, skacząc po jego łóżku, kiedy on z podkulonymi nogami leżał w górnej części.

— I co z tego, do cholery?!

— Jak to co, baranie!? Po cholernej szkole wsiadamy w metro i zapierdzielamy gdzie?

— No gdzie?

— Pierdzimąko! Na Mo-ko…

— …towską — dopowiedział.

— Yup! — krzyknąłem, skacząc po łóżku.

— Ale ci odbija, baranie! — Rzucił poduszką w moją stronę.

— Wstawaj, głąbie! — Zeskoczyłem z łóżka i jednym ruchem ręki poderwałem kołdrę do góry. Jak Pan Bóg go stworzył… ze wzwodem między nogami.

— Ups… Sorry.

— Siódma, czas na wiadomości…

— Fiuta nie widziałeś czy co, baranie? — rzekł, jakby paradował przede mną z Wackiem na wierzchu każdego poranka. Jebnął we mnie spojrzeniem, nieomal mordował wzrokiem. Pomaszerował w stronę łazienki.

Próbowałem uciekać wzrokiem to w lewo, to w prawo, ale się nie dało!

— Ralfi, kopsnij ręcznik!

Kurczę… ręcznik, ręcznik… Gdzie jest ten cholerny ręcznik!? Gdzie ona trzyma te cholerne ręczniki? Bieliźniarka!

— Który? — dopytywałem, krzycząc z przedpokoju.

— Ten duży, biały!

Chwyciłem za róg białego ręcznika, pociągnąłem, wywaliłem przy tym resztę na podłogę.

Uj, potem pozbieram.

Pobiegłem w stronę łazienki, lekko uchyliłem drzwi i z pewną dozą niepewności wsadziłem łeb do środka, pytając piskliwym głosem:

— Gdzie go położyć?

— No, wejdź, połóż go na szafce…

Czułem się tak, jakby zaprosił mnie do świata zarezerwowanego tylko dla moich fantazji. A tu jeb!

— Co jest z tobą? — rzucił zupełnie poważnie, zakręcając wodę.

— Absolutnie nic!

Maciek wyszedł spod prysznica. Stanął przede mną… mokry, cudownie mokry… Krople wody spadały z jego lekko pofalowanych, dłuższych włosów.

— Wskakuj, twoja kolej, nie będziemy tracić czasu na ceregiele!

— Jasne, jasne…

Byłem tak mocno speszony jak w podstawówce, kiedy wywołują cię do tablicy, a ty jesteś kompletnie nieprzygotowany i wiesz, że dasz… dasz dupy! Po całości! A najgorsze było to, że kiedy ściągałem z siebie koszulkę, czułem, że mój mały nabrzmiewał. Nie potrafiłem nad tym zapanować! To się po prostu działo!

Rafale Działo, zapanuj nad tym, bo za chwilę będzie katastrofa! — krzyczałem w myślach. Dziewczyny! Przecież one cię nie podniecają, myśl o nich! — powtarzałem w duchu. Piersi… O kurwa, jakie paskudne, jędrne, duże, miseczka B, nie! Miseczka C! Im większe, tym ohydniejsze! Ja pierdoooleeeę… Nic nie dziaaaaaaaaaaała!

— Zdarza się. Wyluzuj. No, poza tym… Hmmm, nie powiem, masz się czym pochwalić. Idę robić kawę.

Kurwaaaaaaaaaaaaaa. Co to było? No, taka sytuacja? Taaaaaaka sytuacja! I co? I nic? I dałeś dupy? I to jeszcze on to sprowokował, a ty stałeś tam, pizdo, myśląc o miseczkach cyckonoszy.

Waliłem głową o szybę kabiny prysznicowej. W tym samym momencie doszło do mnie, że nie był to dobry pomysł.

Maciej

— Maciek. Jerba. Adam. — Przedstawiłem Maćka chłopakom.

— Hej, Macieju, miło cię poznać. To co? Siadajmy do stołu, kaczka jest prawie gotowa.

Adam pełnił honory domu. Dystynkcja i finezja — mistrz savoir-vivre’u. Maciek był zestresowany, próbował odnaleźć się w sytuacji, w której dość mocno była wyczuwalna atmosfera zależności, niekoniecznie tej czysto przyjacielskiej.

— Miło w końcu poznać najlepszego kumpla naszego Rafała — powiedział Jerba, odsuwając krzesło, po czym zasiadł do stołu.

Kurczę… „Naszego Rafała”. Jak to brzmi! — pomyślałem.

— Sam byłem ciekaw, jak wyglądacie, kim jesteście. Mam nadzieję, że nie przeszkadza wam to, że zwracam się do was „na ty”? — Wydawało się, że Maciej swobodnie prowadzi rozmowę.

— Nie, skąd. — Jerba uśmiechnął się. — Nie mamy z tym problemu, prawda, Adam?

— Absolutnie nie! — przytaknął Adam przywołany do odpowiedzi.

— To fajnie. Mnie też możecie mówić na ty. — Zachichotał. — Szczerze mówiąc, inaczej wyobrażałem sobie to spotkanie — dodał.

— Tak? A jak je sobie wyobrażałeś? — zapytał Jerba.

— No wiecie, pełen luz, piwo, gry komputerowe, telewizja. A tutaj kolacja, pełna gracja. Gdybym wiedział, że będzie tak oficjalnie, ubrałbym się stosowniej do okazji. — Maćko wyraźnie starał się prowadzić rozmowę z chłopakami, udając pełen luz.

— Maćku, jesteś bardzo dobrze ubrany do okazji, a ciuchy Rage Age świetnie na tobie leżą. To miło, że kumpel Rafała przykłada taką uwagę do wyglądu. — skomplementował go Adam.

— A to nie ja. To mama. Mnie, szczerze mówiąc, wystarczą podkoszulek i zwykłe jeansy, ale mama uważa, że jak cię widzą, tak cię piszą, więc cóż, wydaje krocie na ciuchy… moje i brata.

— Brawo, mama! — Jerba zaśmiał się.

— Brawo ona! — dodał Adam.

Poczułem się jak kopciuch wśród narcyzów.

A może brawo ja? Halo! Jestem tutaj! — domagałem się atencji. Czułem, jak Maciek zabiera całą mokotowską przestrzeń zarezerwowaną tylko dla mnie.

No ale okej, niech ma swoje pięć minut. Potem, proszę bardzo, tam — Wilanowska czterdzieści jeden, tam jest twoja przestrzeń, chłoptasiu!

— Zaproponowałbym wino, ale cóż, chłopaki, jesteście niepełnoletni, także my z Adamem wino, a wy cokolwiek innego, bez procentów. — Jerba wczuł się w rolę odpowiedzialnego tatusia.

— A to nie jest problem. Z Ralfim nie pijemy dużo.

W momencie, kiedy kończył zdanie, dotarło do niego, że było ono erudycyjną pomyłką.

— Dużo? — Adam zaniepokoił się.

— Maciek chciał powiedzieć, że w ogóle nie pijemy. — Kończąc zdanie, kopnąłem Maćka w piszczel.

— No co?

Jerba zaśmiał się pod nosem.

— Okej, po jednym piwku — rzucił.

— Może to dobry pomysł, takie jedno piwko na rozluźnienie — dodałem, uśmiechając się do Maćka.

Z biegiem czasu atmosfera stawała się coraz bardziej nie do zniesienia. Kompletnie nie rozumiałem, o co kaman. Chłopaki były sztywne, jakby przed naszym przyjściem połknęli kije od szczotek i udawali kogoś, kim w ogóle nie były! Maciej krążył po polu minowym jak szeregowiec bez doświadczenia, stawiając niewprawnie kroki i uważając, aby jedna z nich nie oberwała mu jajec. A ja zachowywałem się jak saper. W pocie czoła dezaktywowałem każde słowo, które mogłoby wybuchnąć i poranić wszystkich przy cholernym stole.

Postanowiłem działać. Dotarło do mnie, skąd ta sztywność. A jak rozbroić minę? Podobno delikatnie i umiejętnie, gdyż saper myli się tylko raz…

— Okej, panowie. — Zrobiłem poważny wstęp. — To chyba moja wina. Ta atmosfera sztywnego trupa staje się nie do zniesienia. Nie przetrwamy w tej aurze do poniedziałku. A ja chcę zjeść naleśniki waniliowe Adama. — No to kawa na ławę — pomyślałem. — Słuchaj, Maciek… — zacząłem niepewnie. — Milczałem, bo nie miałem pewności, jak zareagujesz… Okej, może jestem tchórzem, bałem się, ale to musi paść! — Zawiesiłem wzrok na moim kumplu. — Będąc gośćmi u chłopaków, właśnie ze względu na szacunek do nich, to musi być nazwane. No więc słuchaj, Maciek…

— Chłopie, ale o co ci chodzi? Wyluzuj, jest gites!

— Nie, nie jest gites. Jest sztywno i śmierdzi jak w latrynie na dworze króla Artura.

— Byłeś tam? — zapytał.

— Gdzie?

— No w kibelku króla Artura? — Roześmiał się na cały głos.

— Maciek! Staram się być poważny!

— Okej! Okej! Już! Spokojnie… Luzik. — Uśmiechnął się.

Jerba i Adam przyglądali się całej sytuacji z lekką konsternacją. Z niepokojem w oczach czekali na finał. Napięcie było nie do zniesienia, ale jeśli brak mojej reakcji miałby wywołać zastępczy temat kobiet na balu samców, kombinowanie i kłamstwa… Nie! Nigdy więcej cyckonoszy w mojej obecności! Koniec z miseczkami A, B, C, D, a nawet E!

— Chłopaki są partnerami — wykrztusiłem z siebie.

— No wiem, są przyjaciółmi i mieszkają razem, tak mówiłeś. — Potakiwał twierdząco głową, przełykając Adamową kaczkę.

— Są gejami i śpią razem… I ja też.

— Ty też? — zdziwili się Jerba i Adam.

— No, jak śpi z wami w jednym łóżku, to chyba też!? — Maciek wyraźnie zaniepokoił się, odkładając sztućce na bok.

— Nie śpię z nikim w jednym łóżku, do cholery! Maciek! — krzyknąłem.

— No jasne, że nie śpi, coś o tym byśmy wiedzieli, prawda, Jerba? — rzucił Adam w stronę partnera wyraźnie skonfundowany.

— Zdecydowanie tak!

Maciej bawił się sytuacją. Nie był zaskoczony ani zniesmaczony, nie podrywał czterech liter z krzesła, nie biegł w kierunku drzwi, tylko lekko uśmiechał się pod nosem.

— No dobra, panowie. To ustalmy fakty. Na spokojnie — zarządził, przejmując rolę moderatora. — Czyli wy dwaj jesteście parą? — rzucił w kierunku Jerby i Adama.

— No tak, my dwaj jesteśmy — odpowiedzieli zgodnie.

— A ty, Ralfi? Jesteś gejem? — dopytywał z lekkim niedowierzaniem w głosie.

— No tak, ja, Ralfi, jesteśmy gejem… — Stres dał znać o sobie.

— Jesteś gejem, Rafałku? — cichutko dopytał siedzący po przeciwnej stronie stołu Adam, nie wierząc w to, co usłyszał.

Spokojnie, twierdząco kiwałem głową, co wywoływało na twarzy Adasia banana.

— Ale… to wy śpicie w tym łóżku obydwaj, czy tak? — Maciej skierował pytanie do chłopaków.

— Tak, tak, my dwaj. — Adam kiwał twierdząco głową z miną srającego kota na deszczu.

— A ty? Gdzie ty śpisz, Ralfi? — Maciej niczym rasowy detektyw kroczył po prawdę.

— O tu, na sofie. — Odwróciłem głowę ze wskazaniem na mebel.

— A! No to luzik… — Maciuś uśmiechnął się i wyraźnie odprężył.

— Luzik? — dopytałem ze zdziwieniem.

— Luzik… Ha, ha, ha, luzik! No pewnie, że luzik. — Adaś pustą wesołkowatością skonstatował odprężenie Maćka.

— A ja potrzebuję czegoś mocniejszego!

Jerba wstał, podszedł do barku, wyjął butelkę Krupnika, w drugą rękę pochwycił kieliszek. Po chwili wrócił do stołu. Sprawnie otworzył butelkę wódki i tym razem nalał tylko sobie. Adam siedział jak na szpilkach, a Maciek niczym nieprzejęty konsumował kaczuszkę z jabłkami w wydaniu Adasia. Kiedy dokończył, odłożył sztućce na talerz, odwrócił głowę w moją stronę, uśmiechnął się, a mnie obleciał zimny dreszcz. Maciej jakby przez chwilę coś kalkulował w głowie. Długo nie musiałem czekać. Zbliżył swoją twarz do mojego polika, musnął delikatnie ustami, objął moją dłoń i ścisnął mocno. Załatwił mnie na amen! Gdybym w tamtym momencie stał, z całą pewnością bym upadł.

— Dziękuję ci za odwagę. Ja też byłem w tej szafie, ale nie mogłem cię dostrzec — powiedział to takim głosem, jakby zakończył przedstawienie, zszedł ze sceny i mógł znowu być sobą.

Siedziałem jak słup soli z otwartą gębą na oścież, wpatrzony w ryczącego ze śmiechu Adasia, a obok Jerba walił lufę za lufą bez zagrychy. Maćko określił Mokotowską domem wariatów, ale najfajniejszym i jedynym, jaki widział na żywo…

W tym całym galimatiasie nie czułem, że przez cały ten czas trzymał mnie pod stołem za rękę, dopiero kiedy ją puścił, dotarło do mnie, że coś nieodwracalnie zmieniło się w moim życiu.

Gdy dochodziła druga w nocy, emocje zaczęły opadać i powróciły siły w nogach. Pomogłem Adamowi zmywać naczynia. Jerba najebał się jak messerschmitt, ale jak to mówił, ze szczęścia.

— W tym pojebanym świecie rzadko zdarza się, aby w tak dobrych okolicznościach dwie ptaszyny wyszły z klatki, kiedy ich pisklęce skrzydełka nie pozwalają odlecieć na dobre, i zaczęły wić w swoich małych łebkach gniazdko.

*

Adam powtarzał szeptem, że z tego Maćka to niezły gagatek, ale mocno, pozytywnie, zajebisty gagatek. Miałem wrażenie, że ponownie przeżywał coś, co zafundował mu parę lat temu Jerba.

Maciek dzwoni z częstotliwością co pięć minut. Dźwięk dzwonka dryluje mój mózg. Odrywa mnie od chwil w przeszłości, kiedy rozmyślam o Adamie i Jerbie. Może też nie potrafili odnaleźć siebie nawzajem w tej ciemniej szafie? Tam naprawdę jest mroczno. Jesteś sam z pragnieniami, które są obce dla otaczającego cię świata. A kiedy na chwilkę uchylałem drzwi, coś takiego się wydarzało, że wolałem jeszcze szybciej zamknąć je z powrotem. Strach paraliżował moje myśli, wolałem siedzieć nieruchomo w jednym kącie i czekać. Nie przypuszczałem, że to ja będę tym, który rozpierdoli ten właz na dobre dla Maćka! A może wcale tak nie było? Maciej to przecież mistrz suspensu! Taki pozytywny manipulator. Może to całe spotkanie u chłopaków było od początku przez niego ukartowane? A co, jeśli domyślał się, że chłopaki są partnerami i chciał wykorzystać sytuację do uchylenia wrót szafy, chociaż troszkę, dla mnie? Wpuścił tam odrobinę światła, abym dostrzegł samotnego Macieja siedzącego po drugiej stronie w ciemnym kącie?

— Jakie to ma dzisiaj znaczenie? — mamroczę pod nosem

Sofa

Każdego innego piątku spałbym już od godziny, ale sen nie był mi w głowie. Trzech najważniejszych mężczyzn w moim życiu — Adam, Jerba i Maciek — rozumiało jak ja, czuło i kochało jak ja, a do tego było zajebistymi facetami!

Adam oprowadzał Maćka po świecie fotografii, Jerba, biedaczek, tak odleciał po butelce wypitej wódki, że zasnął w ciuchach. Samotny ze swoimi myślami, zatopiony w fantazjach, pozostałem przy stole i delektowałem się chwilą, kiedy to Maciek trzymał moją dłoń tak mocno, że wciąż czułem jej odciśnięte piętno. Jeśli można złapać ulotne szczęście, to była to tamta chwila. Był dopiero październik, do Bożego Narodzenia kawał czasu, a ja czułem Wigilię, jakiś rodzaj magii, która unosiła mnie pod sam sufit jak dziecko, któremu podarowano najmocniej wyczekiwany prezent.

— Hej, miśku, co tak samotnie? — Maćko podszedł do mnie, położył dłonie na moich ramionach, a ja przytuliłem głowę do jego torsu. — Zaskoczony?

Uśmiechnąłem się.

— Adaś poszedł pod prysznic… Robimy dzień brudasa i kładziemy się do łóżka?

— O niczym innym nie marzę!

— Chodź. Rozłożymy sofę. — Pocałował mnie w czoło.

Leżeliśmy obok siebie jak dwie kłody na rzece, które czekały, aż nurt przybierze na sile i poniesie je daleko, hen na ocean miłości. A w cholernej realności Mokotowskiej pięćdziesiąt jeden to Maćko czekał na Adama, który pławił się, pluskał i pląsał w cholernej wannie, podśpiewując „Jestem kobietą”. Nie wypadało gasić cholernego światła, bo przecież rozpierdoliłby sobie ten rudy łeb, szukając po omacku łóżka. Do tego najebany Jerba, który chrapał i rzęził jak parowóz. Jednym słowem wymarzona atmosfera na pierwszy raz wyposzczonego prawiczka!

No ale gdybym miał przyjrzeć się całej sytuacji z bliska, to właściwie co się wydarzyło? Przecież tylko pocałował, trzymał za rękę, potem jeszcze raz cmoknął. Może on tak cmokał jak brat brata? Tak realnie… to jedna, wielka niewiadoma! — kombinowałem.

Skręcało mnie od środka.

Co, jeśli mnie odrzuci, mówiąc: „Ej, co ty robisz?”?

W końcu to Maćko nie wytrzymał. Jednym ruchem przekręcił się w moją stronę, objął prawą ręką, przyciągnął mocno do siebie, podrywając lekko biodra i dopasowując do swoich. Nim się spostrzegłem, leżeliśmy wtuleni na łyżeczkę. Zesztywniałem!

— Musimy być grzeczni… — wyszeptał tak cicho, że musiałem prężyć ucho, żeby cokolwiek usłyszeć.

— Czemu? — zapiszczałem jak rusałka stąpająca boso po porannej rosie, chociaż demony pożądania rozrywały ją od środka, wydzierając się na cały ryj: „No zdzieraj te pieprzone gacie!!! Na co czekasz, do cholery!?”.

— Tak trzeba, zaufaj.

W tym momencie uchyliły się drzwi łazienki. Adaś skończył wieczorne pluskanie i przemknął na łóżko.

— Śpicie, robaczki? — wyszeptał, gasząc lampkę.

— Nie.

— Noooo, nie dziwne. Grzecznie mi tam! — zagrzmiał jak stary belfer.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 66.77