E-book
14.7
drukowana A5
42.09
Kerol i mężczyzna z bramy

Bezpłatny fragment - Kerol i mężczyzna z bramy

Niepoważne opowiadania.


Objętość:
233 str.
ISBN:
978-83-8126-255-2
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 42.09

Zadanie

Wacław Nicolas Gizmuth nienawidził swojego budzika, żył jednak z nim w swoistej symbiozie, z której zarówno on jak i budzik czerpali obopólne korzyści. Wacław nigdy nie spóźniał się do pracy, a budzik obdarzany był co rano sympatycznym, choć nieszczerym uśmiechem młodego mężczyzny.

Gizmuth tłumaczył sobie nieraz, że budzik jest przecież martwym przedmiotem i okazywanie mu sympatii czy uprzejmości jest bezcelowe, ale jednak gdzieś na dnie umysłu czaiło się przeświadczenie, że jakiś nierozważny gest ukazujący prawdziwe uczucia mógłby sprawić, że poirytowany manitou budzika dogada się z manitou jakiejś dachówki, która spadnie Wacławowi na głowę i z cichym szeptem „masz za swoje niewdzięczny mądralo” rozbije mu czaszkę!


Tego dnia Wacław obudził się w dobrym humorze, więc nie tylko uśmiechnął się do swojego zegarka, ale nawet podrapał go pod brodą, a że budziki nie mają bród, zastępczo użył swojej.

Poszedł do łazienki, gdzie wyszczotkował zęby, włosy i szczotkę a później stanął nago przed okiem domowego komputera.

— Dzień dobry! — zawołał dość wesoło.

— Access denied! — Odpowiedział komputer, a znaczyło to, że system operacyjny odmawia swemu właścicielowi dostępu do zasobów sieci i dysku!

— Dzień dobry! — zawołał jeszcze weselej.

— Access denied! — powtórzył komputer.

— Dzień dobry — krzyknął Wacław najweselej jak tylko potrafi, sycąc swoje słowa radością życia i entuzjazmem zadowolonego z życia mieszkańca Europy.

— Access approoved — powiedział wreszcie komputer, cicho mlaskając, jakby coś żuł.

— Co żujesz? — zapytał Wacław Nicolas Gizmuth.

— Nic nie żuję — odpowiedział komputer niechętnie. — Po prostu ssę landrynkę.

— Landrynki dają dużo energii — Wacław błysnął płytką erudycją, nieświadomie sprawiając, że ludzie w mieszkaniu naprzeciw zaczęli liczyć sekundy w oczekiwaniu na spodziewany grzmot.

— No dobra — uciął coś komputer. — Nadszedł czas, aby się ubrać. Łączę ze stylistą.

Mężczyzna poczekał chwilę na załadowanie z sieci odpowiedniego programu.

— Witam. To ja: wasz Stylista-Wizażysta. Proszę stanąć prosto.

Gizmuth wyprężył pierś, tak jak robi to prężący się do skoku na bank gepard albo galopujący Ryszard i uśmiechnął się niewinnie niby szprotka w oleju.

— Dzisiaj modne są pastele! — oświadczył Stylista-Wizażysta. — Polecam miękkie obuwie typu but z delikatnego skaju i z podeszwą z ekologicznego azbestu. Powinny przypominać baletki i równoważyć ostrą linię męskiego nosa. Spodnie oczywiście ecru…

— Ecru?

— Ecru to kolor: klasyczny, kremowy odcień z delikatną nutą żółci. Oczywiście długość trzy czwarte! Bluzka z modnym nadrukiem. Najlepiej Lenin, Che Guevara albo Donald Tusk. Jakiś modny drobiazg. Może apaszka podkreślająca kolor oczu, a na głowie koniecznie balejarz.

— A czy mógłbym złożyć swoją skórzaną kurtkę? — zapytał Gizmuth.

— Niestety nie. Skórzana kurtka nadaje sylwetce mężczyzny faszystowski rys „macho”. Nie jest to mile widziane i może prowadzić do niepotrzebnych konfliktów.

— Przypominam, że jestem policjantem, więc…

— Co „więc”?

— No, więc może powinienem wyglądać trochę „macho”?

— Dane dotyczące twoich wątpliwości zostały zapisane w bazie i na koniec miesiąca znajdą się w raporcie. Odradzam kontynuowanie tematu.

— No dobrze — powiedział Gizmuth. — Idę do kabiny. Teleportujcie mi te wszystkie ciuchy. Wyrażam zgodę na pobranie pieniędzy z mojego konta.

— Proszę więcej entuzjazmu — powiedział wizażysta, więc mężczyzna odśpiewał „Odę do radości”.

— No! — Powiedział komputer i automatycznie, czyli jak to się kolokwialnie mówi, sam z siebie uruchomił wszystkie znajdujące się w domu ścienne panele telewizyjne.


*


Zenon należała do trzeciego już pokolenia kobiet, w którym zwykło się nadawać dziewczynkom męskie imiona. Początkowo było to źle widziane, ale gdy powszechne stało się noszenie szkieł kontaktowych, problem zniknął. Początkowo jednak nawet feministki nie były pewne czy gorszyć się tym czy cieszyć, a niektóre z nich na znak protestu ubierały swoich synów w baletowe spódniczki tutu, zwane też paczkami. Szybko jednak uznano, że atawistyczny podział imion na męskie i żeńskie to przejaw szowinizmu, więc tzw. „krossczendże” stały się codzienną praktyką, choć oczywiście nie codziennie można urodzić dziecko. Przynajmniej jako jednostka, bo w ujęciu globalnym społeczeństwo wystrzeliwuje przecież niemowlaki na świat z prędkością karabinu maszynowego lub przynajmniej procy obsługiwanej przez krzepkiego, a zarazem zręcznego obsługanta.

Zenon siedziała przy swoim biurku i przeglądała kobiecą prasę dziwiąc się, że podział zanikający w naturze utrzymuje się wciąż w mediach.

— To pewnie z powodu piersi — powiedziała z zadziwiającą pewnością siebie, a dopiero po chwili zaczęła się zastanawiać, co właściwie miała na myśli? Nie zdążyła wyciągnąć żadnych wniosków, bo nagle otworzyły się drzwi i stanął w nich Wacław.

— Jak to zrobiłeś? — zapytała.

— Nie wiem, ale mogła być mnie jakoś stąd wyciągnąć.

Zenon roześmiała się i wyjąwszy z szuflady łom, podważyła nim młodego mężczyznę oddzielając go od drewna, w którym się znajdował.

— No! — podsumowała, a po chwili milczenia poradziła: — Nigdy więcej tego nie rób!

Ponieważ Zenon była jego bezpośrednią przełożoną, nie miał wyboru i musiał dostosować się do jej wskazówek. Zaczął więc chodzić w kółko, a kiedy się zmęczył wskazał godzinę ósmą dziesięć.

— Spóźniłeś się Wacek — powiedziała Zenon.

— Przepraszam, przetrzymała mnie kabina do balejażu.

— W takim razie jesteś usprawiedliwiony.

Wacław rozsiadł się wygodnie na zdobiącej narożnik pokoju kanapie i pociągnął spory łyk ginu z tonikiem. Po chwili jednak zorientował się, że Zenon nie zaproponowała mu jeszcze drinka, więc poczuł się jak idiota.

— Ach ta wyobraźnia — powiedział.

Zenon tymczasem podeszła do barku, a ponieważ był oddalony o kilka przecznic, wróciła autobusem.

— Napijesz się czegoś? — zapytała poniewczasie.

— Oczywiście — odpowiedział Wacław maczając usta w chłodnym napoju, przez co Zenon usłyszała tylko ciche bulgotanie.

— Posłuchaj. Pracujesz tu już kilka dobrych lat. Nadszedł czas abyś poznał prawdę.

Wacław podniósł wzrok znad szklanki i spojrzał z ukosa na kobietę.

— Nie gap się na jakieś kobiety, kiedy do ciebie mówię — zirytowała się Zenon spuszczając żaluzje.

— Przeprasam — odparł policjant.

— Nie sepleń.

Zapanowała kłopotliwa cisza. Na szczęście po chwili weszła sprzątaczka i zmiotła ją na szufelkę, po czym mówiąc „do widzenia” wyszła.

— Jesteśmy policjantami. Otóż wbrew temu, co wiesz z mediów, na naszym kontynencie ma miejsce coś takiego jak przestępczość. Okazuje się, że wszystkie demokratyczne swobody i wolność, jakimi mamy okazję się cieszyć nie wyeliminowały zła!

Wacław poczuł mrowienie w żołądku. Odniósł wrażenie jakby podłoga uciekała mu spod stóp, więc przytrzymał ją ręką.

— Jak to? — zapytał.

— Wyobraź sobie, że są ludzie, którzy okradają innych! Niektórzy nawet biją, gwałcą lub zabijają!

Wacław chwycił się za głowę, ponieważ nie potrafił znieść eksplodującej nagle świadomości, że świat nie jest tak niewinny i bezpieczny jak do tej pory sądził.

— Nieeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee! — krzyczał rozpościerając ręce niby płaty wirnika helikoptera i obracając się z coraz większą prędkością. W pewnym momencie uderzył kostką o narożnik jakiejś szafy i błyskawicznie kucnął rozcierając obolałe miejsce.

— Niestety Wacławie, tak to właśnie wygląda. Ale od tego właśnie jest policja by coś na to zaradzić. A konkretnie jej tajny odłam: Gawroszki.

— Gawroszki?

— Tak. To myląca nazwa. Chodzi oczywiście, aby nazwa nie zdradziła faktycznego celu naszego istnienia.

— Ale my nie jesteśmy przecież szkoleni do tego typu działań. Mamy zapewniać zadowolenie obywateli i porządek w mieście. Z tego, co wiem z historii, aby walczyć z przestępcami trzeba było strzelać, posługiwać się pałką. Być agresywnym…

Zenon bez słowa podeszła do sejfu i wyjęła z niego pałkę. Podała ją Gizmuthowi mówiąc.

— Pokaż jak malowałeś sufity i ściany…

Wacław zaczął wykonywać stosowne ruchy i z podziwem stwierdził, że czuje się jakby urodził się z pałką w ręku. Wymachiwał narzędziem w lewo i prawo, z dołu z góry, spuszczając Zenon taki łomot, jakiego nie miała okazji dostać jeszcze nigdy w życiu, nawet wtedy, kiedy jej mąż odkrył, że przesoliła zupę.

— Człowieku opamiętaj się — wycedziła ostatkiem sił przez opuchnięte usta, z których sączyła się krew i wypadały pochodzące oczywiście z dziąseł zęby. — To tylko trening.

— Przepraszam Zenon.

Kobieta wyszła na moment do łazienki i doprowadziła się do porządku. Kiedy wróciła do pokoju nikt nie powiedziałby, że przed chwilą ktoś ją poturbował a to wszystko za sprawą odpowiednio dobranego stroju, który znakomicie maskował opuchliznę i siniaki, zaś gustowna torebka odwracała skutecznie uwagę od braków w uzębieniu.

— A teraz — powiedziała spokojnie Zenon podając Gizmuthowi pistolet — pokaż jak zraszałeś spryskiwaczem rośliny w gabinecie szefa, czyli mnie.

Wacław nacisnął spust i mocno przestraszył się słysząc odgłos wystrzału. Nie poddał się jednak panice i strzelał dalej, aż do wyczerpania nabojów w magazynku.

Zenon tymczasem zwaliła się na podłogę i obficie brocząc krwią poprosiła o podanie apteczki. Miała sporo szczęścia, ponieważ wszystkie kule przeszły na wylot, wystarczyło, więc założyć kilka opatrunków i zrobić zastrzyk.

— Nadajesz się na Gawroszka — powiedziała. — Co musisz umieć, umiesz! Poza sprawnością, którą właśnie pokazałeś, masz odpowiednie zalety umysłu. Obserwowałam cię od lat, i wierzę, że nadasz nową jakość pracy naszego zespołu. Witaj w szeregach prawdziwej policji.

Podczołgała się do swojego biurka i wyjęła z niego odznakę i legitymacje oraz teczkę z dokumentami. Wręczyła pakiet nowemu Gawroszkowi mówiąc:

— W tych dokumentach jest raport o prawdziwej skali przestępczości. Przestudiuj go, a jutro zamelduj się bezpośrednio w naszej tajnej siedzibie (adres szepnęła mu do ucha). Uważaj tylko, żeby komputer nie zobaczył, co czytasz. Nasza działalność jest tajna, gdyż jak ci wiadomo policji nie wolno strzelać do przestępców, zwłaszcza, że oni oficjalnie nie istnieją.


*


Starszy sierżant Klupś jadł makaron. Uznał, że jest bardzo smaczny.


*


Wacław Nicolas Gizmuth siedział na kanapie i oglądał telewizor.

— Bardzo ładny przedmiot — powiedział sam do siebie.

— Tak, zgadzam się z tobą — odpowiedział. — Szkoda, że nie działa.

— Nie szkodzi — wzruszył ramionami. — Liczy się wartość muzealna. Fajnie mieć taką skrzynkę.

— Po co? — zapytał.

— Jak to: „Po co”?

— No, „po co”, „po co”?

— Po to, żeby zobaczyć jak kiedyś było.

— Mnie raczej interesuje jak jest teraz — uciął wszelką dyskusję. Zapakował telewizor do pudełka po butach i zniósł do piwnicy, a kiedy wrócił otworzył teczkę i rozpoczął lekturę otrzymanych od Zenon dokumentów.

Przez pięć minut czytał z wypiekami na twarzy, ale uznał, że jest to niewygodne, więc zdjął większość z policzków i położył na stole. Na twarzy zostawił tylko sernik z owocami. Powrócił do lektury.

Po godzinie był już zupełnie innym człowiekiem. Poczuł się dorosły i zrozumiał, że życie nie jest taką igraszką jak myślał wcześniej. Dla odprężenia postanowił pooglądać trochę telewizję, ponieważ lubił to medium.

— Komputer — powiedział tym razem nie do siebie, ale do komputera.

— Yes sir! — zażartował komputer.

— Uruchom panel ścienny. Zobaczę, co tam słychać w świecie.

— Hahahahahaha! Zabawne — roześmiał się sprzęt.

— Co w tym takiego zabawnego?

— Podziwiam twój przewrotny humor. Że niby „zobaczysz, co słychać”! To tak jakby ktoś powiedział: „Posłucham, co widać”! — krzyknął komputer parskając tak głośnym rechotem, że jedna z mieszkających w pobliskim stawie żab dostała zawału serca, bo wydało jej się, że jest brzuchomówcą.

— A ha — stwierdził Wacław. — Tak mi wyszło przez przypadek.

— Hahaha! Patrzcie go! — Komputer śmiał się jak szalony. — Przypadek. Ty to ale jesteś… hahahaha. Skąd ci się takie żarty biorą?

— To nie był żart.

— Że niby… — Komputer zawiesił na chwilę głos, pozostawiając Gizmutha w niepewności, co też za chwilę nastąpi? Nagle ryknął ponownie śmiechem, wykrzykując: — To nie był żart”! Hahahaha! Dobre! Ty figlarzu! Hahaha! Szalony, skromny figlarzu!

Wacław poczekał aż maszyna wyśmieje się do końca i wreszcie powiedział.

— Czy mogę cię prosić żebyś uruchomił panel telewizyjny?

— Tak! — odpowiedział komputer, ale nic się nie wydarzyło.

— No to włącz. Proszę cię o to! — krzyknął zniecierpliwiony mężczyzna.

— Proszę bardzo. Włączam. Ale zrozumiałeś mój dowcip?

— Tak.

— Zapytałeś, czy możesz mnie prosić, a ja odpowiedziałem, że tak. Jakbym nie zrozumiał, że właśnie w ten sposób mnie prosisz, tylko odpowiedziałem wprost na pytanie.

— Wiem. A teraz możesz wreszcie się uspokoić i nie odzywać dopóki cię o to nie poproszę?

— Mogę — odpowiedział komputer, po czym zaczął śpiewać.

— No to nie odzywaj się i wreszcie przestań dowcipkować.

— O Jezus, Maria — powiedział komputer z wyrzutem i przełączył się w stan oczekiwania. Tymczasem ściana rozbłysła jasnym światłem i pojawił się obraz.

Nadawano akurat magazyn konsumenta, w którym zachęcano do spożywania ogromnych ilości pokarmu, ponieważ owocuje to słuszną tuszą a przecież osoby puszyste są sympatyczniejsze i w dodatku trendy.

Ulegając medialnej propagandzie Wacław zjadł wszystkie odłożone uprzednio na stół łakocie, czyli ciasto kokosowo-jabłkowe, babkę piaskową i keks — z dużą ilością bakalii. Na koniec zagryzł sernikiem z policzków.

— O rany — powiedział. — Mdli mnie.

— Idź na spacer — poradził sobie.

— Nie chce mi się — bąknął.

— Idź, idź! Dobrze ci to zrobi — nalegał.

— Skoro tak, to dobrze.

Nie wyłączając telewizji, podniósł się z kanapy i na tyle żwawo na ile pozwalały warunki wyszedł na korytarz. Spojrzał na windę, jednak nie wsiadł do niej, ponieważ nie pozwolił mu na to strach. Od najmłodszych lat bał się wind, gdyż zawsze mylił je z kolejką górską, a czasami nawet z wyciągiem krzesełkowym. Zrozumiałe, że nie chciał nagle znaleźć się na Kasprowym Wierchu.

Tym razem jednak popełnił błąd. Kiedy wkroczył dziarsko na klatkę schodową przeoczył stojącą za drzwiami postać trzymającą w dłoni skarpetę wypełnioną dużą ilością miedzianych monet. Gdy poczuł na potylicy gwałtowne uderzenie, było już za późno na jakiekolwiek działanie. Zwłaszcza na odkurzanie mieszkania, bo po godzinie dwudziestej drugiej raczej nie powinno się hałasować!


*


— Powiem tylko, że mój pseudonim to TW Biszkopt — powiedział nieznajomy mężczyzna, który pochylał się nad twarzą odzyskującego powoli przytomność Wacława.

— Gdzie ja jestem? — spytał nasz bohater.

— A nie mówiłem! — wykrzyknął TW Biszkopt. — Wiedziałem, że to powie! Dawaj dwadzieścia złotych.

Z cienia wynurzył się drugi mężczyzna o twarzy zakapiora jedzącego suto zakrapianą alkoholem kolację.

— Masz — powiedział wręczając towarzyszowi banknot.

— Wody… — szepnął Wacław.

— A jednak — zawołał rozweselony zakapior wyciągając dłoń w kierunku TW Biszkopta.

Ten spuścił nos na kwintę i zwrócił wygrane pieniądze.

— No dalej, dalej, dalej, koleżko. Tym razem ja wygrałem, a drugi zakład był o trzydzieści złotych! Jakie było prawdopodobieństwo, że to przewidzę? — Triumfował zwycięzca zakładu.

— Jakieś widać było — warknął TW Biszkopt gmerając po kieszeniach jak szalony mrówkojad, który zamiast nosa używa dłoni zaś mrowisko zastępuje spodniami. — O jest! Masz tu jeszcze swoją dychę. Phi! Też coś. Wielce mi jasnowidz się znalazł.

— Czy ja się dowiem gdzie jestem? — przypomniał o sobie Wacław.

— Tak. Jesteś w piwnicy swojego bloku. TW Biszkopt walnął cię w głowę, a kiedy straciłeś przytomność znieśliśmy cię tutaj, aby uzyskać pewne informacje.

— Nie mam żadnych pewnych informacji, wszystko jest patykiem na wodzie pisane. Nie dalej jak dziś, przekonałem się, że świat wcale nie wygląda tak jak sądziłem.

— Właśnie w tej sprawie chcieliśmy porozmawiać — oświadczył TW Biszkopt. — Jestem TW Biszkopt.

— On już to wie — zauważył drugi mężczyzna wyciągając dłoń w stronę Wacława, jakby nie rozumiał, co oznaczają zamocowane na przegubach Gizmutha pęta.. — A ja jestem po prostu Biszkopt. Taki mam pseudonim. Jesteśmy rebeliantami.

— Co znaczy TW? Tajny współpracownik? — Zapytał Wacław.

— Nic bardziej mylącego — roześmiał się Biszkopt a TW Biszkopt aż klasnął w dłonie.

— Jesteśmy rebeliantami — powtórzył. — W naszym fachu bardzo ważna jest konspiracja. Pech chciał, że kiedy wymyślaliśmy sobie pseudonimy, obaj z kolegą wpadliśmy na ten sam pomysł. A że żaden nie chciał ustąpić szef zadecydował, że po prostu przed moją ksywką pojawią się litery TW. To skrót od „Towarzysz”. W zasadzie powinno być „Tow. Biszkopt”, ale był jeszcze jeden kolega, który wymyślił sobie taką ksywkę i on pierwszy wykorzystał skrót „Tow.” Więc dla mnie zostało tylko „TW”.

— A czy jest w waszej organizacji jakiś T. Biszkopt, albo Towa. Biszkopt?

— Tak. Są obaj. Skąd wiesz?

— Nie wiem. Tak sobie strzeliłem.

TW Biszkopt nic nie odpowiedział tylko wyciągnął z kieszeni małą ampułkę, pożyczył od Biszkopta pilnik do paznokci, po czym nadpiłował i ułamał jej końcówkę. W międzyczasie spróbował schować pilnik do kieszeni, ale Biszkopt zorientował się w podstępie i narobił takiego rabanu, że aż w piwnicy pojawiła się jakaś ciekawska sąsiadka w papilotach na nogach i bamboszach na głowie, bo w pośpiechu zupełnie się pogubiła.

— Nic się nie dzieje — uspokoił ją TW Biszkopt, więc po chwili wróciła do siebie, gdzie z wolna doszła do siebie.

Biszkopt tymczasem wydobył z zanadrza strzykawkę i igłę, po czym zaczerpnął z ampułki trochę płynu i jął się szykować, by zrobić Gizmuthowi zastrzyk.

— Hola! — zawołał Wacław. — Co to jest?

— Alkaloid tropanowy, otrzymywany m.in. z liści bielunia dziędzierzawy. Popularnie nazywany serum prawdy.

— Rozumiem. A nie mogliście mi zrobić tego zastrzyku, kiedy spałem, tylko teraz muszę patrzeć na tę igłę?

— Możliwe — powiedział TW Biszkopt, — Ale nie ma się co martwić, igła jest jednorazowa. Nie dostaniesz żółtaczki. Nie zarazisz się także włośnicą, bo strzykawka to w końcu nie kiełbasa!

Mówiąc to zrobił nieszczęśnikowi zastrzyk. Później pozostało jeszcze chwilę zaczekać i można było przeprowadzić przesłuchanie.

— A zatem, pierwsze pytanie: Czy serum prawdy zaczęło już działać?

— Jeszcze nie — skłamał Gizmuth, co wydaje się jakimś paradoksem. Jeżeli bowiem kłamał mówiąc, że serum nie działa to znaczy, że działało, a w tej sytuacji nie mógł przecież kłamać. Jeżeli natomiast nie mógł kłamać to znaczy, że mówiąc, iż serum nie działa, mówił prawdę. To nielogiczne. A jednak kłamał i to jest fakt, którego nie da się ukryć. Rebelianci jednak o tym nie wiedzieli i dlatego zakładając, że serum nie działa poczekali jeszcze kilka chwil, co w przeliczeniu na minuty dało tuzin.

— W takim razie pora na kolejne pytanie. Czy jesteś Gawroszkiem?

— Tak. Dzisiaj dowiedziałem się na czym naprawdę polega praca prawdziwej policji. Zostałem mianowany Gawroszkiem.

— Znakomicie, nasz informator nie zawiódł! — Ucieszył się Biszkopt. — W takim razie musisz wykonać dla nas pewne zadanie. Jako gawroszek będziesz miał dostęp do wielu miejsc gdzie zwykli śmiertelnicy nie zaglądają. Pomożesz nam wprowadzić trochę chaosu i anarchii!

— Nic dla was nie będę wykonywał. Mam was w tyłku.

Ponieważ rebelianci wiedzieli, że Wacław nie może kłamać słysząc te słowa poczuli się trochę nieswojo, a Biszkopt nawet rozejrzał się nerwowo dookoła i delikatnie musnął palcem ścianę, by sprawdzić z czego jest wykonana.

— Oj będziesz dla nas pracował, będziesz — powiedział wreszcie.

TW Biszkopt, wyciągnął z zanadrza magnetofon, a jego kolega nacisnął odpowiedni przycisk.

— Powiedz mi proszę drogi Wacławie Nicolasie Gizmuthu. czy też Gizmuthcie, jak się nazywasz?

— Wacław Nicolas Gizmuth.

— A jak, w takim razie, masz na imię?

— Wacław Nicolas.

— Czy to znaczy, że twoje pełne nazwisko brzmi Wacław Nicolas Wacław Nicolas Gizmuth?

— Nie. Po prostu, kiedy zapytaliście o nazwisko podałem od razu imiona i nazwisko.

— Czyje? — zapytał podchwytliwie Biszkopt.

— Swoje, ale także wszystkich tych, którzy nazywają się tak samo jak ja, a zarazem mają takie same imiona.

— Rozumiem — powiedział Biszkopt. — A teraz opowiedz nam, co sądzisz o rzeczywistości? Czy jesteś nią zachwycony?

— Niezbyt. Nie podoba mi się, że muszę łazić w ciuchach, jakie codziennie wybiera mi jakiś Stylista — Wizażysta. Moim zdaniem jest on idiotą. — Słysząc własne słowa spróbował zatkać usta dłonią. Nie było to łatwe, ponieważ jego ręce były związane. Posłużył się więc dłonią Biszkopta.

— Ej, co ja robię? — zdziwił się rebeliant i z obrzydzeniem cofnął rękę. — Obśliniłeś mnie!

Tymczasem mimo wewnętrznej walki Wacław kontynuował:

— Nie podoba mi się też, że komputer wysyła władzom miesięczne raporty na mój temat i że nie wolno mi czytać książek spoza kanonu, gdyż Trybunał Konstytucyjny orzekł, że to co nie jest obowiązkowe jest zakazane. Dlaczego ciągle muszę oglądać telewizję na wszystkich ścianach? Wkurzające są te wszystkie poprawne politycznie hasła, które mają kształtować moje postępowanie. Np. to, co słyszałem dzisiaj, że puszyści są sympatyczniejsi! Przecież chodzi tylko o to, żebym jak najwięcej jadł by napędzić koniunkturę. Ja plącę, a korzystają na tym producenci żywności i słodyczy, dziewiarze, bo na moje ubranie potrzeba więcej materiału, różni tacy od herbatek ziołowych, bo wiadomo, że będę chciał bez wysiłku zrzucić parę kilo i firmy kosmetyczne, bo potrzebuję więcej mydła do umycia takiego dużego ciała, o dezodorancie nie wspominam… Później na moim obżarstwie zarobi także przemysł farmaceutyczny, bo będę kupował lekarstwa na serce. Chyba, że wcześniej wydam masę forsy na siłownię albo sprzęt do biegania. A do tego na pewno nie będę brał udziału w demonstracjach ulicznych, bo komu by się chciało wychodzić z domu z nadwagą! Czuję się okłamywany i wykorzystywany. Tak, tak moi drodzy! Jestem osaczony przez jedzenie! Poza tym denerwują mnie latające taksówki i obowiązek palenia marihuany. Nie podoba mi się, że nie wypada pokazywać się na ulicy z partnerem przeciwnej płci oraz tradycja palenia na wiosnę kukieł i wrzucania ich do rzeki. A co jeżeli akurat będzie płynął kajakarz? Nie podoba mi się, że prawdziwi piosenkarze i aktorzy są przetrzymywani w obozach pracy, a na ich miejsce wstawia się jakieś łazęgi z naboru, które nic nie potrafią i musimy codziennie bić im brawo przed okiem komputera. Dlaczego zakazano opery i baletu, a w teatrach nie ma spektakli tylko wystawy zdjęć przodowniczek walki o prawo do aborcji? Nie podoba mi się też trzepak. Tak. Z trzepakiem trzeba coś zrobić!

Słowa wypowiadane przez Wacława zaczynały powoli zlewać się w nieskładny bełkot.

— …I idiotów… I śmieszy mnie twoja twarz — mówił. — Przepraszam, że opowiadam trochę luzem, ale nie robię tego z własnej, własnej woli tylko dlatego, że coś mi wstrzyknęliście. Czuję się lekko oszołomiony i chętnie zjadłbym jakiś batonik albo malinę! Ja mam w domu dwa litry czegoś. Tak. To jest moja internacjonalna karate! Dajcie mi bizmutu, a powiem wam coś o Bollywood! Ja chcę gęsi… One mają taki mały cypel… cy...pel…

— Oho ho! — zauważył TW Biszkopt. — Zaczyna odpływać. Ma słabą głowę.

— Wystarczy — powiedział Biszkopt wyłączając magnetofon. — Mamy aż nadto materiałów, żeby wywalili go z pracy. Ba! Wystarczy żeby wysłano go do Azji, bo z takimi poglądami w Europie nie ma czego szukać. Baletu mu się zachciało. A jak miały się czuć normalne kobiety, kiedy kazano im patrzeć na jakieś sprawniejsze i zgrabne dziewczyny? Dość poniżania zwykłych kobiet!

— Zdawało mi się, że jesteś rebeliantem!

— Racja pomyliło mi się. Cholerna indoktrynacja. Przepraszam. Oczywiście kiedyś było lepiej.

— No!

Mężczyźni poczekali spokojnie aż narkotyk całkowicie przestanie działać. Trawało to blisko dwie doby.

— I co teraz? — zapytał Wacław, kiedy odzyskał rezon.

— Teraz musisz z nami współpracować. Jeżeli będziesz grzeczny ta taśma na zawsze pozostanie w archiwum i nikt o niej nie usłyszy.

— Jaka taśma?

Biszkopt odtworzył nagranie, które zupełnie zszokowało Gizmutha.

— Nie widziałem, że to myślę — powiedział.

Tymczasem TW Biszkopt przygotował stosowny dokument.

— Podpisz tutaj — powiedział. Jednak Wacław nie mógł nic podpisać, ponieważ miał związane ręce.

— Wybierz sobie jakiś pseudonim — polecił Biszkopt.

— Może „Bolek”? — zaproponował Wacław.

— Niestety zajęte.

— TW Bolek?

— Niestety Bolków jest tylu, że zabrakło już w słowniku wyrazów, które można by połączyć z tą ksywką — zażartował TW Biszkopt. A może mówił poważnie?

— A czy ksywka „Przedział dla niepalących w pociągu relacji Poznań — Władysławowo” jest wolna?

Biszkopt sprawdził coś w swoim kajecie.

— Niestety nie. Ale może być: „Przedział dla niepalących w pociągu relacji Poznań — Władysławowo z przesiadką we Wronkach”.

— To niech będzie! — zgodził się Gizmuth.

Rebelianci rozkuli go, a później zrozumieli, że zrobili to niepotrzebnie, bo ich nowy agent nie był przecież skuty. Rozwiązali go więc, dworując sobie z jego niedoli. Na koniec przekazali mu ściśle tajne informacje, wyznaczyli zadanie i dali odpowiedni nośnik magnetyczny — dokładnie taki, jakich używa się w dwudziestym drugim wieku, kiedy rozgrywają się opisywane wydarzenia. Pożegnali się i poszli do ukrytej bazy rebeliantów, której nikt nie jest w stanie odnaleźć. Nawet sami rebelianci.


*


Istnieją trzy powody, dla których dzień 11 września 2107 roku przeszedł do historii. Pierwszy powód przepadł w pomroce dziejów i nikt go już nie pamięta, a książki w których go utrwalono oddane zostały na przemiał.

Drugą przyczyną zapisania dnia w annałach historii stało się dokonanie Wacława Nicolasa Gizmutha, który wykorzystując swoje uprawnienia Gawroszka przedostał się do głównego budynku Telekomunikacji Europejskiej i wykonując polecenie Biszkoptów wykradł wszystkie możliwe hasła. Następnie poszedł do kafejki internetowej skąd połączył się z siecią i dokonał zuchwałego włamania na Serwer Państwowy, gdzie zainstalowano program Stylista-Wizażysta! Umieścił w napędzie odpowiednią dyskietkę i uwolnił wirusa! Następnie skasował zawartość swojego dysku, wyjął go z napędu i dla pewności, że nikt go nie odczyta, porysował całą powierzchnię kluczem od mieszkania.

— Ciekawe, co ten wirus robi? — zapytał się myślach. Niestety nie znał odpowiedzi. Tymczasem wirus niepostrzeżenie dokleił się do najważniejszych plików programu Stylista-Wizażysta i czekał na odpowiedni moment by zaatakować.

Trzeci zaś powód, dla którego dzień 11 września 2107 roku przeszedł do historii jest taki, że każdy dzień, który minął przechodzi do historii. A gdzie miałby niby przejść? Do przyszłości?


*


Zenon stała przed lustrem i stroiła miny. Najpierw przy użyciu kamertonu nastroiła pierwszą minę, którą na swoje potrzeby nazwała miną E1, a później wykorzystując zjawisko rezonansu przekazywała drgania mięśni do miny kolejnej, którą szybko zapamiętywała nadając jej odpowiednią nazwę. Po kilkunastu minutach z satysfakcją stwierdziła, iż cała wykonana przez nią gama min poraża idealną harmonią! Dla odprężenia umyła zęby a po chwili przy użyciu samej tylko mimiki wykonała obszerny fragment marszu triumfalnego z opery Verdiego, Aida.

Z satysfakcją i poczuciem dobrze wykorzystanego wolnego czasu opuściła łazienkę i stanęła przed okiem komputera. Wysłuchała wskazówek Stylisty-Wwizażysty, a kiedy dostarczono niezbędne elementy odzieży, wyszła na dwór gdzie ogarnęło ją takie zdumienie, że cały wysiłek związany z wcześniejszą pracą nad mimiką poszedł na marne. Mięśnie jej twarzy zwiotczały, szczęka opadła, a oczy omal nie wyskoczyły z orbit. Kiedy Stylista-Wizażysta nakazał jej włożenie na głowę bochenka chleba, zaś zamiast garsonki polecił założyć zgrzebny wór pokutny uważała to za przejaw lekko awangardowego dystansu do modowej tradycji, z jakiego Stylista-Wizażysta w końcu słynął. To, co zobaczyła na ulicy przekroczyło jednak jej najśmielsze wyobrażenia. Ludzie paradowali w ubraniach z kolorowej prasy, na stopach mieli domowe bambosze w kształcie zwierząt lub płetwy, na głowy wkładali garnki i klatki dla ptaków, zaś za palta służyły im kartony po sprzęcie rtv i ogromne akwaria pełne surowców wtórnych i trocin. Eleganckie damy krasiły włosy kisielem, a przystojni kawalerowie pląsali w stanikach, podwiązkach i pończoszkach zaś we włosy wplatali klepsydry, serniki i wstążki!

Zenon oniemiała i stanęła jak wryta.

Tymczasem podszedł do niej policjant.

— Dzień dobry. Starszy sierżant Klupś. Czy coś się stało? — zapytał, obdarzając ją uśmiechem, za który płacą podatnicy.

— No, niech pan sam zobaczy — powiedziała Zenon rozpościerając przed oczami policjanta panoramę miasta. — Jak ci ludzie wyglądają?

— Prawda, że ładnie? — ocenił policjant. — Nowocześnie, estetycznie i fashionowo. Co, jak co, ale muszę przyznać, że w dziedzinie mody nadążamy za światem.

— No, ale ci faceci w pończochach? To dziwne!

— Uuuuu! — zaniepokoił się policjant. — Zdaje się, że mamy tu do czynienia z faszystką… Proszę pokazać komórkę.

Zenon podała policjantowi swój telefon, a on bezprzewodowo przerzucił do swojego kajetu wszelkie dane kobiety.

— Zostanie skierowany przeciwko pani wniosek o areszt za podżeganie do nienawiści oraz z artykułu o wstecznictwo i ciemnogród… Wygłoszone przez panią oświadczenie jest skandaliczne i cały kraj się za panią wstydzi!

Zenon odebrała swoją komórkę, podziękowała i przeprosiła, po czym poszła do pracy. Wiedziała, że lepiej nie podejmować dyskusji. Jeżeli pójdzie na ugodę i przeprosi wszystkich na łamach prasy, wykonanie kary zostanie z pewnością zawieszone.

— A to ci dopiero przygoda — podsumowała i poprawiając na głowie bochen, ruszyła energicznie przed siebie wierząc, że z radością i entuzjazmem podoła wszystkim wyzwaniom nowego dnia!


*


Przęsło nurtowe mostu im. Konstytucji’97 roku, stanowi jezdnia podwieszona do dwóch stalowych, kratowych łuków. Wieczorem 12 września 2107 roku na jednym z tych łuków usiadła ogromna ilość gołębi, które zmęczone godzinami kraszenia miejskich pomników swoim naturalnym ptasim graffiti, pragnęły jeszcze chwilę podumać o mijającym dniu. Tymczasem poniżej, mniej więcej na wysokości jezdni usiedli sobie rebelianci, którym nie udało się odnaleźć drogi do własnej kryjówki. Było ich mniej więcej piętnastu. Wszyscy przecisnęli nogi przez szczeble w barierkach i spuściwszy je w stronę przepływającej poniżej rzeki, wesoło nimi przebierali. W prawych dłoniach trzymali zapalone papierosy, a w lewych butelki piwa, które sączyli jakby od niechcenia.

— Do dupy — powiedział jeden z nich. Był to Biszkopt. Ponieważ siedział z brzegu, wszyscy pozostali rebelianci odwrócili głowy w tym samym kierunku.

— Jak to? — zapytali chórem.

— Po prostu. Pop kultura wszystko wchłania — odpowiedział.

Wszyscy jak na komendę zaciągnęli się papierosami, po czym wypuścili wspólny kłąb dymu.

— Jak to? — zapytali jeszcze raz.

— Normalnie. Chcieliśmy wprowadzić chaos, a ci paradują w tych idiotycznych strojach i jeszcze się z tego cieszą! Autor Stylisty-Wizażysty dostanie pewnie premię. Albo awans. Albo w ogóle zostanie jakąś gwiazdą i miliarderem.

— No! — Powiedzieli pozostali rebelianci, po czym jak na komendę stracili zainteresowanie marudnym kolegą i odwracając od niego głowy spojrzeli w dal.

Kilka kilometrów dalej majaczyła sylwetka innego mostu. Było to prawdopodobnie wynikiem gorączki, bo stojąc w wodzie mosty często się przeziębiają.

— A to przecież nasza zasługa — szepnął Biszkopt, opuszczając z rezygnacją ramiona. — To my powinniśmy spijać śmietanę!

Wstał powoli i zgasił papierosa. Wyrzucił butelkę, po czym przeszedł przez barierkę i rzucił się do rzeki. Po trzech sekundach lotu dotarł do powierzchni wody i z głośnym pluskiem zniknął w głębinie. Oblicz wysokość mostu zakładając, że opory ruchu spadającego człowieka są znikomo małe (przyjmij g=10 m/s2).

Wybory na planecie Love

To niebo takie jakieś brązowe się zrobiło, chmury zielone… łeeee tam! Jak to wygląda? Po co tak jest? Kto to wymyślił? Nie podoba mi się. Nagle się okazuje, że ludzie noszą kombinezony upodabniające ich do mrówek, jakieś hełmy w kształcie bigosu do tego… I skąd ja mam wiedzieć, że to niby mrówka skoro ma bigos zamiast głowy? Jestem zrezygnowany. Nie podoba mi się to ale nic nie poradzę. Zwiesiłem ręce i ruszyłem przygarbiony żonglując w głowie wyrazami „denne” i „zdołowany”.

Najdziwniejsze jest to, że deszcz pada tutaj zawsze w drugą stronę. Nagle wydostaje się z podłoża i kapie do góry, leci w stronę nieba. I to nie tylko z trawników, klombów albo piaskownic, czarnoziemu i bylin albo bagien, jezior czy czegoś tam, ale normalnie z asfaltu! Z betonowych chodników i z dachów pokrytych papą, na którą niektórzy mówią żartobliwie gęba albo pysk. Wcale mnie to nie śmieszy i jeszcze przypomina mi niezręczną sytuację sprzed lat, kiedy zrobiłem awanturę w księgarni bo na okładce książki, nad zdjęciem jakiś ludzi było napisane „Mordy polityczne”. Naskoczyłem na ekspedienta i zacząłem się wydzierać, że sprzedaje faszystowski szmelc, bo po pierwsze jak się komuś nie podobają czyjeś twarze to nie powód, żeby tak wulgarnie je nazywać, a po drugie nikt nie ma prawa sądzić innych po wyglądzie! Śmiechu było co niemiara, ale to nie ja się śmiałem bo wyszedłem na idiotę. Przy okazji wyszedłem też z księgarni, tak czerwony na twarzy, że mimo wielu prób do dzisiaj nie udało mi się opisać tego słowami ani gestem! I jeszcze ktoś wybiegł za mną, krzycząc, że w księgarni nie ma ekspedientów tylko są księgarze. Ta, jasne… Akurat!

No i teraz znowu się zamyśliłem, wlazłem w kałużę, a kiedy z niej wyskoczyłem zderzyłem się z jakimś facetem w kombinezonie mrówki. Zmierzył mnie spojrzeniem i powiedział:

— Metr osiemdziesiąt.

— Przepraszam — odpowiedziałem na odczepkę ale za to pospiesznie, bo facet wydawał się dość muskularny i zapewne gdyby chciał mógłby mnie skatować. Okładałby mnie długo i bezlitośnie pięściami, kopał, szarpał za włosy i tarmosił za uszy. Wykręciłby mi zapewne rękę i wycierał moją twarzą trotuar. Później cisnąłby mnie w sam środek kałuży i plując z pogardą w mym kierunku nazwał by mnie ludzkim zerem. Później jeszcze poprawiłby mi z buta, a ja straciłbym przytomność w samym środku kałuży. Kto wie, przy pechowym ułożeniu głowy, a co za tym idzie twarzy, mógłbym się pewnie nawet utopić albo co grosza napić się wody! Wolałem tego uniknąć i dlatego właśnie powiedziałem to, co powiedziałem.

— Nie szkodzi, ty zwariowany fantomie — odpowiedział i zanim zdążyłem zrobić zdziwioną minę wytłumaczył: — Istniejesz tylko w mojej głowie. Nie mogę być pewien, że jesteś realny. Jedyne co wiem to, że ja istnieję. „Myślę więc jestem” jak powiedział Kartograf. Zabawne jak ludzie źle interpretują jego słowa. Zazwyczaj uważają, że chodzi o to, że żeby być trzeba myśleć, czyli że niby myślenie implikuje byt. Rozumiesz skomplikowane wyrażenia? Nie za trudne te słowa prosto ze słownika, albo jakiejś książki? Ha! Ale o co ja pytam fantoma? Sam ciebie wymyśliłem, więc jeżeli sobie postanowię, że rozumiesz to będziesz bynajmniej rozumiał.

Tak właśnie nadawał jak uszkodzone radio, którego nie można wyłączyć, a ja czułem do niego coraz większą niechęć. W momencie gdy nieprawidłowo użył słowa „bynajmniej” omal nie wyraziłem jej mimiką!

— To nie chodzi o to, że jesteś dlatego, że myślisz! Wręcz przeciwnie. Po prostu po tym, że myślisz rozpoznajesz, że istniejesz! — wymądrzał się, choć nie okazywałem zainteresowania. –Bo gdybyś nie istniał to nie mógłbyś myśleć!

Chwilę postał w milczeniu drapiąc się w czubek hełmu o kształcie bigosu. Wreszcie zdjął go z głowy i ujawnił twarz. Nie miała wyrazu, natomiast facet sam w sobie miał wiele wyrazów i hojnie mnie nimi obdarzył wypluwając je przez usta:

— Co ja gadam? Oczywiście to nie ty nie mógłbyś myśleć, tylko ja! Bo to ja myślę! Myślę sobie, że tu przede mną stoisz! Skoro tak myślę to znaczy, że muszę istnieć. Ciebie sobie po prostu wyobraziłem. Tak jak i resztę otaczającej mnie rzeczywistości. To wszystko istnieje tylko w moich myślach! Wytworzył to mój rozum! To logiczne. Kiedyś była tylko pustka, czyli nie było nic, a tu nagle istnieje świat! Z czego powstał? Skoro nic nie istniało i nie było żadnych atomów, to skąd nagle się wzięły i to jeszcze w takiej kupie, żeby zbudować z nich całe galaktyki? Albo dom? Nie ma!

— Czego nie ma? — zapytałem odruchowo.

— Nic nie ma! Skoro materia wcześniej nie istniała to znaczy, że nadal nie istnieje. Przecież nie mogło powstać coś z niczego! Świat nie istnieje, nie ma naszej planety! To tylko ułuda! Nic materialnego! Mój rozum jest niematerialny — nie gnieździ się w żadnym ośrodku. Jestem po prostu swoim rozumem a wszystko co jawi mi się jako świat odbierany zmysłowo to tylko wyobraźnia. Wizja! Maja, ułuda i marność nad marnościami. Sam sobie to wyobraziłem: cały Wszechświat, wszystkich ludzi, telewizję i nawet baby. Hej! Jestem genialny! Zwłaszcza gołe baby to był niezły pomysł. Taaaa…

Zamyślił się, a na jego twarzy wykwitł uśmiech, znak nie lada satysfakcji.

— Nie zwykłym i nie leda umysłem obdarzonym! — powiedział, a nawet można zaryzykować twierdzenie, że rzekł.

Popatrzyłem na niego z ukosa, a on uśmiechnął się tylko, po czym nałożył na głowę bigos i odszedł wesoło pogwizdując.

— Co za dureń — stwierdziłem odważnie gdy był już na tyle daleko żeby mnie nie słyszeć. Deszcz rozpadał się na dobre i ostro zacinał mnie w tyłek i podeszwy. Nawet zacząłem ślizgać się na poduszce z wody i omal nie upadłem. Najgorsze, że wielkie krople, które szybko zmieniły się w nieprzerwane strumienie wody zaczęły bezlitośnie wdzierać się do mojego nosa. Wydaje mi się, że ludzie nie pochodzą z tej planety i to nie tutaj ewoluowali, bo w przeciwnym wypadku ich nosy musiałyby być odwrócone w drugą stronę, albo przynajmniej miałyby dziurki na grzbiecie. Chyba pochodzimy z Ziemi, a na planetę Love zawleczono nas na pokładzie jakiegoś statku kosmicznego. A może pochodzimy stąd, ale w obawie przed wdzierającą się do nosów wodą nasi przodkowie uciekli na Ziemię, bo tam istniały dogodne warunki do życia, zaś my jesteśmy potomkami frajerów, których nie było stać na paliwo do statku kosmicznego? Któż to wie? To wszystko musiało dziać się miliony lat temu. Albo przynajmniej w ubiegłym tygodniu zanim zaaplikowano mi tabletkę czyszczącą pamięć.

Nazywam się Dawkins. Pierdzikrzyczywoł Dawkins. Niektórzy śmieją się z mojego imienia, bo nie zdają sobie sprawy, że to dobre, stare imię z czasów największego rozwoju ziemskich miast! Lubię odwoływać się do ziemskich tradycji, bo jak tu nie cenić planety, gdzie deszcz nie wpada do nosa, przynajmniej do momentu aż człowiek nie stanie na głowie lub rękach. Nie chodzi mi oczywiście o to by stawać stopami na cudzej głowie, albo deptać cudze dłonie tylko o to aby po prostu obrócić się do góry nogami! Pod tym akurat względem Ziemia rządzi! Kiedyś tam polecę — stać mnie na kosmiczny autobus bo mam pracę! Pracuję jako drukarz w Państwowych Zakładach Drukowania. No i śmieję się z faceta, który przed chwilą sobie poszedł twierdząc, że mnie wymyślił. Przecież to ja myślę, czuję, widzę, słyszę i coś tam jeszcze! Więc najwyżej to ja mogłem wymyślić jego, ale raczej tego nie zrobiłem bo mam kupę innych rzeczy do roboty niż wymyślanie jakiegoś idioty z bigosem na głowie, który gada bzdury. Muszę iść do pracy!


*


Idąc do pracy pomyślałem o Ziemi! To dziwna planeta. Z tego co mi wiadomo, to charakterystyczne dla niej jest pewne rozbicie. Nie ma tam jednolitej władzy i ustroju tylko dzielnice… albo raczej państwa, czy kraje, czy jak to się tam nazywa. Różnymi krajami rządzą różni ludzie i to prowadzi do szeregu nierówności i niesprawiedliwości. Najgorsze jest podobno to, że w wielu krajach nie noszą na głowach bigosu tylko pokazują twarze i jak się trafi ktoś ładny to inni czują się niekomfortowo. Istny faszyzm! Próbowano tam podobno wszystko ujednolicić, powstały jakieś stany zjednoczone, jakaś unia ale coś im tam nie do końca wyszło i pełnej równości nie ma!

A na planecie Love jest! Mamy tu pełną równość i braterstwo. Cała planeta jest jednym państwem — nie mamy żadnych granic, ani języków — wszyscy jesteśmy po prostu obywatelami Love! Udało się uniknąć podziałów. Dzięki technologiom genetycznym i in vitro od wielu pokoleń wszyscy są nawet tego samego wzrostu! Jednak mimo równości i braterstwa cenimy sobie przede wszystkim wolność oraz demokrację i dlatego tak licznie uczestniczymy w wyborach! Dlaczego o tym wspomniałem? Bo właśnie wybory zaprzątają w tej chwili moją głowę gdyż jako drukarz znalazłem się właśnie w oku cyklonu, zwanego kampanią wyborczą.

Na naszej planecie kampania trwa tylko dwa tygodnie. Wygląda to tak, że przez pierwszy tydzień kandydaci spotykają się ze społeczeństwem i przedstawiają swój program, a później rozpoczyna się tydzień ciszy przedwyborczej, połączony z akcja plakatowania. To właśnie plakaty odgrywają najważniejszą rolę w naszej demokracji. Kandydat musi solidnie pokręcić głową aby wymyślić takie hasła, które przekonają naród. Plakaty rozwiesza się w ciągu jednej nocy i rozpościerany jest nad nimi parasol ochronny z pola siłowego. Parasol ten uruchamia specjalna komisja obywatelska i utrzymuje go przez tydzień. Jeżeli ktoś popełni błąd, lub zapragnie nagle zmienić hasło wyborcze — jest już niestety za późno, by cokolwiek poprawić. Po wyborach plakaty tych, co przegrali likwiduje się, a afisze zwycięscy zostają pod polem siłowym przez całą kadencję jego rządów i nie pozwalają narodowi zapomnieć wyborczych obietnic. To zdrowe rozwiązanie! W ciągu 300 lat Love’ańskiej demokracji nie zdarzyło się jeszcze żeby komisja wyłączyła pole w nieregulaminowym terminie.

Poza tym na Love wybieramy przyszłość! To najważniejsze! Babranie się w przeszłości byłoby szkodliwe, bo przecież człowiek, który kiedyś zawiódł mógłby nie zostać ponownie wybrany, mimo że się poprawił, dojrzał i w danej chwili jest najlepszym kandydatem. Mogłoby mu też zaszkodzić wspomnienie jakiś ciemnych sprawek innych przedstawicieli rządu lub partii. Dlatego parę tygodni przed wyborami każdy obywatel dostaje pigułkę czyszczącą pamięć. Ma to tę zaletę, że za każdym razem podchodzimy do wyborów ze świeżym umysłem i wybieramy najlepiej! A poza tym dostajemy sympatyczną premię: rodzimy się niejako na nowo i nigdy nam się nie nudzi — bo stare filmy, książki, znajomości itp. wydają nam się nagle nowe. Nawet z wrogami możemy się nagle zaprzyjaźnić ponieważ nie pamiętamy, że nam zaleźli za skórę! Niesamowite, ileż to możliwości otwiera się przed nami co cztery lata. Przyszłość to jest to, do diabła z przeszłością!

Dla porządku dodam tylko, że planetą rządzi Przywódca, który powołuje własny rząd i prezydenta oraz sejm i senat. Pozostałe szczegóły są nieważne, a jeżeli chcecie je poznać to kupcie sobie odpowiednią książkę. Z niej dowiecie się także jak to jest, że część pamięci tzw. pamięć podstawowa (język, wiadomości encyklopedyczne, umiejętności wymagane w pracy) jednak pozostaje w głowie mimo ogólnego kasowania.

Nazywam się Dawkins. Pierdzikrzyczywoł Dawkins. Jestem nie byle kim. Jestem drukarzem! Drukarzem w Państwowych Zakładach Drukowania i właśnie idę do pracy by wydrukować plakaty wyborcze ubiegającego się o reelekcję Mickyego Barabasza! To dobry kandydat bo, jak piszą w gazetach świetnie się sprawdził. Kontrkandydata nikt nie zna, bo opozycja nie ma dostępu do mediów. I słusznie! Po co dzielić społeczeństwo?

Jest godzina szósta rano, a na dwudziestą czwartą wszystko musi być gotowe. To nie żarty, będę się musiał nieźle spiąć, ale dam radę, bo mamy sporo szybkich maszyn, zaś gotowe plakaty są żwawo kolportowane metodą teleportacji.

Wsiadam to tramwajowca i mknę na złamanie karku. Obserwuję ludzi! Wszyscy mają kombinezony i hełmy więc niewiele z tej obserwacji wynika. Jestem jednak pewien, że pod kombinezonami są sobą! Są też szczerzy do bólu, mimo że nic nie mówią. Tak nas wychowano i jesteśmy z tego dumni! O! Mój przystanek.


*


No nie wiem. Rozmymłałem się. Czemu to niebo ma taki kolor? Dlaczego pada deszcz? Chce mi się, czy mi się nie chce? I jestem zadowolony czy nie? Wdepnąłem w kałużę. Ups, niedobrze. Tracę entuzjazm, więc zaraz po wejściu do hali będę musiał przeczytać gazetę. Muszę dowiedzieć się, co trzeba myśleć! Codziennie tak jest. To normalne i nie ma się co przejmować. Cały dzień czuję się znakomicie — podczas pracy, rozmów z kolegami, z szefem… Podczas czytania gazety, oglądania holowizji i słuchania megaradia. Tylko w drodze z pracy i do pracy niepotrzebnie zaczynam myśleć i coś mi się mąci. Zupełnie jak w micie o Syzyfie, który toczy kamień, nie zastanawiając się co robi i dopiero kiedy głaz wyślizgnie mu się z rąk i trzeba po niego wrócić, ma chwilę na przemyślenia. No i zastanawia się nad sensem tego co robi. Albo nad niczym się nie zastanawia, tylko układa sobie sprośne wierszyki. Takie tam filozofowanie w stylu faceta, którego spotkałem przed chwilą. Trochę mi zamieszał w głowie, ale nie na długo. Już minąłem portiernię, jestem przy bramie i zaraz będzie dobrze! Wypiję kawę, poczytam gazetę i każę włączyć maszyny. W końcu zajmuję kierownicze stanowisko i mogę sobie pozwolić na wydawanie poleceń! Jestem człowiekiem na stanowisku a nie jakimś tam… Ał moja głowa! To zdecydowanie nie migrena. Coś mnie łupnęło w czerep! Dobrze, że miałem kask. Ściągam go, żeby zobaczyć co mnie uderzyło, a tu stoi przede mną trzech drabów. Nagle jeden wali mnie ponownie w głowę jakąś rurką zawiniętą w gazetę i w tym samym momencie widzę, że drabów jest sześciu. Jednak po chwili zbiegają się ponownie w trzech — najpierw takich trochę podwójnych — żeby to wyrazić obrazowo.

— Co jest? — pytam.

— Jesteśmy z opozycji — mówią i brutalnie wpychają mnie do hali. Nikogo jeszcze nie ma, moi robotnicy zaczną się schodzić za jakieś piętnaście minut.

Żeby tylko mnie nie zabili — jestem niezwykle empatyczny i potrafię sobie wyobrazić, co poczują moi koledzy widząc zwłoki. Zwłaszcza, gdyby tym bandytom przyszło do głowy wrzucić mnie pod prasę, albo przepuścić przez jakąś inną maszynę. Mogiła!

— Spokojnie! — mówi jeden opozycjonista. Faktycznie uspokaja mnie to, ale nie na długo. No, bo niby dlaczego miałbym go słuchać? A, no tak! W końcu ma rurkę do walenia po głowie.

— Pokaż mi sztance od plakatu — mówi. Nie jest to bynajmniej prośba.

Nie jestem bohaterem. Tak mnie wychowano. Szkoła, media, filmowcy wpajają nam odpowiednie zasady. Taniec, szczerość, moda, kapuś, kasa, blichtr itp. są O.K. Honor, godność i duma to domena oszołomów. A ja kim jak kim, ale oszołomem nie jestem! Postępuję więc jak trzeba i natychmiast wykonuję polecenie. Nie stawiam się. Opozycjonista bierze matryce i przygląda im się. Ja tymczasem przyglądam się jemu i jego kolegom. Są dość dobrze zbudowani, mają mięśnie. Widać, że nie są z miasta. Jakieś wsioki. Nie mają kombinezonów, tylko zwykłe ubrania. Na głowach brak bigosu tylko włosy, ale twarze zamaskowali zawiązując bandany. To takie chusteczki, tylko duże. Oglądałem kiedyś ziemski western o bandytach — wyglądali podobnie.

Jeden z nich zauważa, że się przyglądam. Podsuwa mi pod nos jakąś pałkę.

— Powąchaj — mówi.

Wącham posłusznie. Chcę być uprzejmy więc gładzę się po brzuchu i oblizuję górną wargę, by pokazać, że mi smakuje. Właściwie nie tyle smakuje co ładnie pachnie. Bo faktycznie, pałka ładnie pachnie — jakby była pełna świeżych owoców.

— Co się głupio oblizujesz? — pyta facet z pałką. Natychmiast odpowiadam, pełnym zdaniem i sensownie:

— Zimą nie ma świeżych owoców więc ja odnajduję to samo w pałce.

Facet wydaje się zdziwiony.

— To znaczy, co odnajdujesz w tej pałce? Że nie ma owoców?

— Nie, nie! — zaprzeczam gorączkowo kręcąc głową. — Właśnie odnajduję owoce!

— Ale powiedziałeś, że nie ma owoców, a w pałce odnajdujesz to samo!

— Zostaw go — uspokaja kolegę główny opozycjonista. Może od tej chwili będę raczej nazywał go terrorystą, bo przecież wszyscy trzej nieźle mnie sterroryzowali. W holowizji od lat trąbią o zagrożeniu terroryzmem, ale dotąd państwo skutecznie mnie chroniło. Okazuje się jednak, że obowiązkowy telefon komórkowy z GPSem przytroczony łańcuszkiem do kolczyka w sutku, mikrofony i kamery w mieszkaniu, kombinezon z nadajnikiem, dodatkowy czip w nosie, a nawet kod paskowy na nadgarstku to za mało. Wydaje się, że rządowy projekt aby ustawowo nałożyć na obywateli obowiązek pisania tygodniowych raportów o poczynaniach sąsiadów ma jednak uzasadnienie! — To jakiś idiota.

— Powąchaj! — powtarza jednak pierwszy terrorysta i znowu podkłada mi pałkę pod nos.

Wącham.

— Wiesz czym to pachnie?

Nie zdążyłem odpowiedzieć.

— Tym! — krzyknął i walnął mnie przez plecy. Wielki mądrala, myśli, że ból to zapach! Jestem wyedukowany i potrafię odróżnić ból od zapachu. To mi pozwala czuć się mimo wszystko lepszym od tych brutalnych łajdaków. Jutro będę się z nich śmiał. Codziennie śmieję się z nich przy kawce, nad gazetą. Choć może akurat nie w tej chwili, ale to wyjątek.

Nagle poczułem mrowienie w żołądku. A może jednak nie będę się śmiał? Co oni zrobią z tymi matrycami? A jeżeli coś pozmieniają? Przecież jestem odpowiedzialny za te plakaty… O mój Boże! Ja uwielbiam siedzieć z kawą nad gazetą i kpić z terrorystów i opozycji. Uwielbiam poczucie, że należę do elity, która dzięki edukacji, dzięki poglądom zgodnym z zaleceniami rządu ma przewagę nad oszołomami kompromitującymi się swoją odmiennością. Nie mogę tego stracić!

— Panowie, panowie! — wołam. — Może jakoś się dogadamy?

— Jak? — pyta jeden z nich.

— No… eeeee. Nie wiem! — myślę nad właściwym słowem — Jakoś?

Znowu dostaję pałką w plecy i teraz już padam na ziemię. Tymczasem terroryści czytają hasła z matryc:

„Zastąpmy kontrowersje dialogiem!”, „By spokój i dobro gościły w ciepłych domach”, „Pozytywne relacje i dobre uczucia zbudują nasz sukces”, „Jeszcze bardziej zglobalizujemy glob!”, „Zlikwiduję podziały, bo jestem jednym z was”.

Śmieją się. Zaczynają coś tam grzebać. Tną, wklejają, znowu się śmieją. Od czasu do czasu walą mnie pałką w głowę. Jestem wykończony.

Wreszcie kończą i umieszczają matryce w maszynie. Jeden z nich klęka przy mnie. Wyjmuje strzykawkę i robi mi zastrzyk.

— Posłuchaj człowieku — mówi. — Masz teraz w krwi masę nanobotów. Właśnie dokują w twoich komórkach. Są groźne, i zaprogramowane w taki sposób, by cię zabić. Czekają tylko na sygnał aktywacyjny. Nie ma szans by je wszystkie odnaleźć i usunąć.

Wyjął z kieszeni jakieś pudełeczko.

— A to jest pilot. Jeśli dziś w nocy naduszę ten tutaj czerwony guzik…

— Który?

— Ten tutaj, o! — pokazuje palcem. — Wtedy roboty same się rozbroją i powrócą do krwi, a później je wysikasz. Obiecuję, że to zrobię. Na pewno naduszę co trzeba, ale pod warunkiem, że cały dzień będziesz się zachowywał jak gdyby nigdy nic i wydrukujesz to wszystko, a później przekażesz kolporterowi. Kiedy zobaczę plakaty na mieście, wyłączę boty. Jeśli plakatów nie będzie — aktywuję je i umrzesz. Jasne?

Powiedziałem: „tak”, choć na usta cisnął mi się szereg pytań. Silniej jednak cisnęło mnie coś innego w zdecydowanie niższych partiach ciała. Dla swoich potrzeb nazwałem to strachem, choć terroryści użyliby zapewne bardziej dosadnego określenia. Musiałem natychmiast iść do toalety, bo w przeciwnym razie nikt kto nie ma kataru nie uwierzy w moje zapewnienia, że wszystko jest OK.

Terroryści znikli równie niepostrzeżenie jak się zjawili. Czy zarejestrowały ich kamery przemysłowe? Kiedyś miałem się dowiedzieć, że nie. Wtedy dopiero zacznę się zastanawiać jak to możliwe, a na razie biorę się za pracę. To znaczy od razu gdy wrócę z kibla.


*


Wziąłem L4 i leżałem w domu cały tydzień, aż do wyborów. Lekarz najpierw kręcił trochę nosem i myślałem, że nie dostanę zwolnienia, ale okazało się, że ma po prostu takie natręctwo i wierzy, że jeżeli nie pokręci nosem trzy razy w prawo i siedemnaście razy w lewo o każdej pełnej godzinie, to w niedziele umrze ktoś z jego rodziny. Zwolnienie mi się uczciwie należało, bo ciosy pałką okazały się dość niszczycielskie — miałem całą masę krwiaków, jakieś tam odbicia czy jak to się nazywa i nawet trochę szwankowało mi jedno płuco. Nie wnikam! Ważne, że mogłem siedzieć w domu cały tydzień.

Początkowo bałem się włączyć telewizor. Nie odbierałem też telefonu, choć zdawałem sobie sprawę, że tylko pogarszam swoją sytuację. Wolałem już uruchomić komputer i przeczytać wszystko w holonecie, choć z samego faktu, że nie zabiły mnie nanoboty wywnioskowałem, że plakaty dotarły na miasto szczęśliwie.

I faktycznie. Kiedy odpaliłem galerię i zobaczyłem pierwsze zdjęcia od razu zrobiło mi się zimno w stopy i dłonie. Pośladki zacisnęły się, a z tego co my mężczyźni nosimy w rozporkach odpłynęła całą krew. Trafiła za to do skroni i to chyba cała naraz, bo żyły pulsowały tak gwałtownie, że aż zacząłem bezwiednie poruszać głową z taką częstotliwością że stojący na biurku sąsiada z dołu kamerton wpadł w rezonans, wydając dźwięk słyszalny w łazienkach całego bloku. Bo mieszkam w bloku z płyty. Mówiłem?

Na plakatach partii rządzącej, które przedstawiały wizerunek aktualnego, ubiegającego się o reelekcję Przywódcy widniały napisy: „Nie spełnię żadnych obietnic”, „Bo liczy się tylko moja kariera”, „Za waszą kasę zwiedzę świat”, „Nabiję swoja kabzę”, „Kpię z waszej naiwności frajerzy!”, a nawet „Mam was w dupie kmioty”, „Demokracja sracja, wybory srory”, „Demokracja to fikcja — kontrkandydata nie ma”, i „Będę na was jeździł jak na łysej kobyle”.

Najgorsze okazało się to, że zasada pola siłowego zadziałała i plakatów faktycznie nie usunięto, choć miałem cień cichej nadziei, że tak się stanie. Zawsze czułem, że korekta w naszej firmie słabo przykłada się do roboty, ale teraz okazało się, że zamiast pracować grają chyba w karty. A może ich też odwiedzili koledzy w bandankach na twarzy? Nie dałem sobie czasu na zastanowienie.

Ledwie zdążyłem do kibla gdzie zwymiotowałem. Kiedyś powiedziałbym, że „do toalety” ale teraz nie stać mnie na bon ton. Jestem skończony! Skompromitowany i skończony! Rozpaczam. Utratę pracy jakoś przeżyję. Ale czuję, że czeka mnie co najmniej pełen społeczny ostracyzm, jeśli nie więzienie albo zsyłka na Marsa!

Gulgotałem i kaszlałem chyba z czterdzieści pięć minut i wreszcie tak opadłem z sił, że zasnąłem na podłodze. Kilka godzin później podniosłem się jakoś i zziębnięty poczłapałem do pokoju by schować się pod kołdrą. Wegetowałem tam aż do wyborów, praktycznie nie jedząc.


*


Wreszcie trzeba było wstać. Zwolnienie się skończyło. Wyniki wyborów ogłoszono wczoraj. Nie sprawdzałem ich. Tak czy inaczej zanim dojdzie do zmiany w pałacu Przywódcy, stara ekipa da mi jeszcze popalić.

Przez tydzień nikt po mnie nie przyszedł. Telefon przestał dzwonić trzy dni temu — ale to dlatego, że wyrwałem kabel. Komórkę wyłączyłem. Nie ma się co oszukiwać — i tak mnie znajdą, bo od dziecka uczono mnie żeby nie dłubać w nosie — a tam właśnie jest czip lokalizujący. Zresztą na ulicach roi się od komórek okolokacyjnych, które sczytują tożsamość z źrenic nawet przez okulary czy hełm. Nigdzie się nie ukryję. Pomyślałem więc, że zdobędę się na ostatni poryw człowieczeństwa i sam pójdę na swoją egzekucję. A konkretnie stawię się w miejscu pracy.

Wyszedłem godzinę wcześniej, żeby dać sobie odrobinę wytchnienia w postaci spaceru. Postanowiłem nie korzystać z tramwajowca, zwłaszcza, że podczas przeglądania galerii w holonecie wydało mi się, że widzę kątem oka swoje zdjęcie. Jeszcze by tego brakowało, żeby mnie ktoś rozpoznał! Pewnie by mnie zlinczowali.

Oczywiście nawet ta godzinka spaceru nie była mi darowana, bo choć w naszym mieście mieszka dwa miliony ludzi, których nie znam, od razu musiałem trafić na tego idiotę który tydzień temu filozofował przy kałuży. Przyczepił się do mnie i całą drogę opowiadał dokładnie to samo co poprzednim razem. Pozbyłem się go dopiero przechodząc przez portiernię Państwowych Zakładów Drukarskich.


*


Tak jak się spodziewałem, czekały na mnie siły specjalne, ale ku swojemu zaskoczeniu zauważyłem, że funkcjonariusze ubrani są na galowo i trzymają naręcza kwiatów. Zauważyłem ich już w bramie. Oni mnie chyba też, bo szybko pogasili papierosy i przybrali odpowiednie postawy.

Zacisnąłem zęby i podszedłem do nich zdecydowanym krokiem. Stanęli na baczność, a jeden z nich wydał komendę:

— Baaaczność! Do nogi kwiat! Prezentuj kwiat!

Wszyscy zaprezentowali kwiaty i wtedy zza skrzyni z przeciwpożarowym piaskiem wyłonił się Przywódca. Tego się akurat nie spodziewałem.

— Na ramię kwiat! — zawołał dowódca agentów.

Tymczasem Mickey Barabasz podszedł do mnie i uścisnął moją dłoń.

— Gratuluję geniuszu!

Chciałem coś powiedzieć, ale głos utknął mi w gardle. Próbowałem odchrząknąć, ale efekt był taki, że głos przeskoczył do nosa, a następnie spłynął z powrotem do gardła. Połknąłem go więc z niesmakiem i postanowiłem odwlec kolejną próbę odezwania się o tyle, o ile to tylko możliwe.

— Przyznam, że plan był ryzykowny i dlatego nie dziwię się, że zrealizował go pan bez konsultacji. Prawdopodobnie nie przeszedłby przez sito tych twardogłowych betonów. Tak czy inaczej, gratuluję odwagi i pomyślunku! I brawury oczywiście! Oj brawurowa akcja w rzeczy samej, brawurowa!

Przywódca chwycił się za głowę i z niedowierzaniem zatrzepotał rzęsami.

— Jeszcze przed tygodniem sondaże leciały na łeb na szyję i wyglądało na to, że wyborcy zaczną serio pytać jak nazywa się kontrkandydat. A od tygodnia proszę! — Przywódca podał mi teczkę z wycinkami prasowymi. — Myślę, że pan już to widział, bo przecież wszyscy czytają prasę, ale może nie wszystko więc warto sobie przejrzeć.

Wertowałem strony nie mogąc opanować zdumienia. Otworzyłem szeroko usta i wydając nieartykułowane dźwięki wypuszczałem raz za razem porcje lepkiej śliny, która kapała na obuwie Przywódcy, ale ten wycierał ją cierpliwie mankietem swojego rękawa ze złotą spinką mówiąc: „Opsa lala! Deszczyk pada w drugą stronę.”

Nie czytałem całych artykułów ale już tytuły mówiły tyle ile trzeba:

„Wreszcie szczery kandydat!”, „Mamy kandydata człowieka!”, „To będzie Przywódca z ludzką twarzą!”, „On jest jednym z nas!”, „Górnicza brać mówi tak!”, „Nauczyciele dziękują za szczerość!”, „Big szacun ulicy — mówi MC Gangsta!”, „Szokująca kampania otwiera oczy wyborcom”, „Inteligencja docenia przewrotny humor kampanii plakatowej”, „Opozycja w kamasze”.

— Więc… udało się? — zapytałem jeszcze trochę niepewnie.

— No udało, udało! — Przywódca roześmiał się, klepiąc mnie po plecach. — Takich ludzi nam trzeba. Pani Helga z kadr, przedstawi panu konkretną propozycję pracy w naszym dziale PR. A póki co, zapraszam na bankiet. Czas zmienić kombinezon mrówki na drogi garniturek.

— Kwiaaaaaaty wręcz! — rozkazał dowódca agentów, a ukryte w pobliskich oknach dziewczynki w białych sukienkach wypuściły gołębie…

Niebo takie ładne, brązowe się zrobiło, chmury zielone… świetnie! Znakomicie to wygląda! Podoba mi się. Nagle się okazuje, że ludzie noszą ładne kombinezony upodabniające ich do mrówek, a do tego estetyczne hełmy w kształcie smacznego bigosu! Jestem pełen energii. Podoba mi się to i już! Wyprostowałem ramiona i puszczając Przywódcę przodem z uśmiechem ruszyłem przed siebie.

Mężczyzna z bramy

Otworzył oczy i zmarszczył czoło. Bolała go głowa. Zdziwił się, że wcale nie ma ochoty zadawać pytania „gdzie jestem” ani prosić nikogo o wodę. Rozejrzał się dokoła, a później spojrzał w górę i wreszcie w dół. Leżał na cementowej podłodze w jakiejś obskurnej, cuchnącej moczem bramie. Był nagi.

Potarł zesztywniały kark i posiedział chwilę bez ruchu, pogrążając się w bezmyślnym letargu. Wreszcie dotarło do niego, że jest zimno.

Sięgnął do kieszeni i wydobył z niej pogniecionego papierosa. Umieścił go w ustach i znieruchomiał.

Jak to? — Pomyślał — Przecież nie mam ubrania. To znaczy, że nie mam też kieszeni!

A jednak, wbrew logice papieros tkwił między jego wargami. Odniósł wrażenie, że słyszy jego śmiech.

— Śmiejący się papieros? Dobre sobie! — powiedział.

Wstał powoli i skierował się ku wyjściu.

Mam nadzieję, że jest noc, pomyślał licząc naiwnie na to, że ciemności skryją jego nagość.

Przypomniał sobie nagle, że pamięć złotych rybek nie sięga dalej niż trzy sekundy wstecz.

— Czyżbym był złotą rybką? — zapytał po to tylko, by poczuć zażenowanie.

— Nie — odpowiedział tajemniczy głos. Z cienia połączonej z bramą klatki schodowej wyłoniła się potężna postać. — Nie jesteś także przysłanym z przyszłości obrońcą Sary Connor. Przyznaj, że taki pomysł przemknął ci przez głowę!

— Niestety nie — odparł. — Jestem intelektualistą i w swoich skojarzeniach odwołuję się raczej do literatury i sztuki wysokich lotów niż jakiś tam głupich, amerykańskich filmów.

— Nie lubię cię. Masz tu ciuchy i zmiataj — warknął nieznajomy, po czym rzucił na posadzkę niewielkie zawiniątko i rozpłynął się w cieniu, równie sprawnie jak wcześniej się z niego wyłonił.

Ubranie nie było szykowne. Jakieś wytarte dżinsy, czarny t-shirt, kowbojki z ekologicznej skóry i lekka wiatrówka z ortalionu. W zawiniątku znalazł także skarpetki, slipy, parę groszy i dowód osobisty na nazwisko Kerol.

— Michał Kerol — przeczytał głośno. — To chyba ja.

Ubrał się szybko, drobiazgi schował do kieszeni i wyszedł na ulicę. Wbrew wcześniejszym przypuszczeniom naszego bohatera, było jasno. Lekki wiosenny wietrzyk rozwiewał włosy i nawiewał do nozdrzy woń budzącej się do życia przyrody, pomieszaną z porannymi zapachami miasta.

— Nie jest źle — powiedział i żwawym krokiem ruszył przed siebie.


*


Porucznik Jutenent krążył po swoim gabinecie jak jaszczurka zamknięta w niewielkim kartonie po butach albo w słoiku po dżemie, z naklejką przedstawiającą truskawkę.

— Psia krew — powiedział. — Nie zapalę papierosa choćby nie wiem co! Rzuciłem palenie i pozbyłem się pozostałych nałogów. Nie ulegam także innym pokusom i sam kieruję swoim życiem. Nie pozwalam, aby cokolwiek przejęło kontrolę nade mną. Jestem panem swego losu. Papierosa, owszem mógłbym zapalić, ale gdybym chciał. A nie chcę. Gdybym go teraz zapalił to by znaczyło, że uległem. O nie! Jestem człowiekiem. Człowiekiem przez duże C, czyli takim, który świadomie kształtuje sam siebie. Rozwija ciało i umysł. Panuje nad emocjami i żądzami.

Niespodziewanie otworzyły się drzwi i stanął w nich aspirant Łężny.

— Panie poruczniku, są ci ludzie z telewizji.

— No to dobra, wpuść ich — powiedział porucznik siadając za biurkiem w nadziei, że nikt go nie zauważy.

W tym momencie do pomieszczenia wsypała się ekipa techniczna i przez pierwsze kilkadziesiąt sekund wszyscy zachowywali się tak, jakby Jutenenta faktycznie nie widzieli. Niestety, gdy technicy uporali się ze sprzętem, do biurka podszedł Marcin Sroka — pozbawiony talentu, ale bezczelny a więc popularny dziennikarz.

— Dzień dobry. Przypominam, że rozmowa będzie dotyczyć zaginięcia sześcioletniej Moniki Jemioły. Jest pan gotowy?

— Tak — odpowiedział Jutenent bez przekonania.

Ekipa zapaliła halogeny, a kamerzysta skierował obiektyw na trzymającego mikrofon Srokę.

— Tu, w tym miejscu — zaczął dziennikarz — za nasze pieniądze urządzono biuro policjanta odpowiedzialnego za braki postępów w śledztwie w sprawie sześcioletniej Moniki. Przypomnijmy, Monika zaginęła trzy dni temu. Jej matka wyszła na moment do znajomej, podczas gdy dziewczynka bawiła się na podwórku. Gdy pani Jadwiga, (bo tak, przypomnijmy ma na imię matka) wróciła do domu, dziewczynki już nie było. Sąsiedzi mówią o porwaniu, strażacy zwracają uwagę na bliskość stawu, a zaalarmowany Erich Von Daniken wspomina o interwencji kosmitów. Jaka jest prawda? Z pewnością wkrótce się dowiemy. Istotne jest to, że policyjne śledztwo utknęło w martwym punkcie. Policja przeszukała teren, ale rodzi się pytanie, co dalej? Dlaczego jeszcze nie ustalono miejsca pobytu dziewczynki? Wszyscy zadajemy sobie pytanie, czy jest ona zdrowa i cała? Tutaj w tym biurze ważą się jej losy. Zwracam się do prowadzącego sprawę porucznika Lojtnanta. Panie poruczniku, czy i jak to jest możliwe, że mimo subwencji, mimo naszych podatków i pieniędzy, jakie przeznacza się na policję (a są to przecież grube miliardy) nic nie zrobiono w tej sprawie?

— Proszę pana, śledztwo w tej sprawie trwa…

Dziennikarz zabrał mikrofon sprzed ust Jutenenta, który najwyraźniej chciał coś jeszcze powiedzieć i z cierpiętniczym wyrazem twarzy zwrócił się w stronę kamery.

— „Śledztwo trwa” te puste słowa wypowiedziane przez bezdusznego urzędnika nie zwrócą wolności, a kto wie, może nawet zdrowia i życia dziewczynce. Być może 90%, tak proszę państwa, 90% powierzchni jej ciała uległo poparzeniu! Kto wie czy nie została oblana kwasem solnym lub poćwiartowana przez psychopatę? Jedno jest pewne: musimy zachować powagę i spokój, nie ulegając emocjom. Ale bezsilność policji jest zatrważająca! Tymczasem jest z nami matka katowanej zapewne przez porywacza dziewczynki. Zobaczmy, co ona ma do powiedzenia policji.

Do pomieszczenia weszła, prowadzona przez jednego z członków ekipy pod ramię, zapłakana kobieta. Jutenent zwrócił uwagę na jej czerwony nos oraz przekrwione oczy. Nie miała makijażu. Wyrwała się prowadzącemu ją mężczyźnie i podbiegła do porucznika, który jak na dżentelmena przystało energicznie wstał.

— Gdzie moje dziecko? — zawołała z przejęciem. — Oddajcie mi moje dziecko! Oddajcie mi moje dziecko!

— Jak widzimy — mówił Marcin Sroka — policja pozostaje bezradna i nieczuła na błagania cierpiącej matki. Panie poruczniku, proszę powiedzieć. Naprawdę… Tak trudno spełnić prośbę cierpiącej kobiety? Czy nie możecie w tej chwili — pytam po prostu jak człowiek — zrobić czegoś, aby oddać kobiecie dziecko? Przecież to tak niewiele kosztuje. A uśmiech dziecka, radość matki to najcenniejszy dar, jaki można przynieść światu.

— Gdzie moje dziecko? Dlaczego nic nie wiecie?! — Wyła kobieta. — Oddajcie mi moje dziecko!

Jutenent trzasnął pięścią w stół.

— Dość — wrzasnął, groźnie marszcząc brwi. — To ty powinnaś wiedzieć, gdzie jest twoje dziecko denerwująca kobieto! Nawet, jeżeli je znajdziemy, dopilnuje żebyś została ukarana za brak opieki nad córką!

Oskarżycielsko popsuł kobiecie fryzurę energicznym czochraniem, a następnie podszedł do Sroki, który zwróciwszy się plecami do kamery uśmiechał się radośnie, ucieszony że właśnie nagrywa najwspanialszy materiał, jaki udało mu się kiedykolwiek utrwalić.

— I z czego się śmiejesz Sroka? — syknął porucznik. — Że udało ci się mnie sprowokować? To patrz!

Mówiąc to podszedł do kamerzysty i chwytając kamerę za obiektyw wybił mu równocześnie łokciem dwa przednie zęby. Na resztę ekipy podziałało to jak ostrzegawczy komunikat, który zinterpretowano jako wezwanie do pozostania w bezruchu.

— Widzisz Sroka? Wyjmuję kasetę — powiedział i jak rzekł tak zrobił. Przy okazji zniszczył kamerę rzucając nią z całej siły o pokrytą tanim linoleum posadzkę.

Podszedł do biurka, otworzył szufladę i wyjął opakowanie chusteczek higienicznych.

— To są chusteczki — oświadczył, rzucając paczkę kamerzyście. — A teraz wynocha wszyscy z wyjątkiem Sroki!

Ekipa w pośpiechu opuściła pomieszczenie, a Sroka ani drgnął zaciskając w panice pośladki.

— Masz papierosy sraka? — zapytał policjant gdy tylko zamknęły się drzwi.

— Sroka — poprawił dziennikarz.

Jutenent podszedł do niego i trzepnął go otwartą dłonią w twarz.

— Pytam czy masz papierosy, sraka!

— Tak, proszę — wyszeptał oszołomiony dziennikarz. W pośpiechu wydobył z kieszeni pogniecioną paczkę Marlboro i podał ją policjantowi.

— Powiedz jeszcze: „jestem sraka”.

— Jestem sraka.

— No, to wynoś się stąd sraka. I żebym cię więcej nie widział. Jak się dowiem, że coś węszysz w okolicy albo, że pisnąłeś komuś słowo o tym, co tu się dzisiaj stało to wjedziesz samochodem w drzewo albo coś na ciebie spadnie w czasie burzy. Rozumiemy się?

— Tak.

— No. To powiedz jeszcze raz „jestem sraka” i spieprzaj.

— Jestem sraka.

Sroka wyszedł starając się zapanować nad drżeniem kolan a Jutenent usiadł wygodnie w eleganckim skórzanym fotelu ufundowanym oficjalnie przez jednego z lokalnych dealerów samochodowych i położył nogi na biurku. Umieścił w ustach papierosa i zapalił go.

Uśmiechnął się i rozparł wygodnie wpuszczając dym.

— Taaaak… No tego akurat to się po sobie nie spodziewałem — powiedział.


*


— Kim jestem, dokąd zmierzam? I dlaczego robię to na piechotę, a nie jakimś dobrym samochodem? — Oto pytania, które zadaje sobie wielu z nas. Nie każdy jednak wypowiada je na głos, tak jak zrobił to mężczyzna, który zaledwie kilkanaście minut wcześniej odzyskał świadomość w jednej z bram. Rzadko kto ma tyle szczęścia, aby natychmiast znaleźć odpowiedź lub choćby jakąś wskazówkę. A ten mężczyzna miał!

— Halo! — powiedział jakiś człowiek.

— Tak, słucham? — zareagował nasz bohater.

— A, dzień dobry, guten tag! Cieszę sich (czyt. zyś), że pana widzę.

— Sich?

— Ach przepraszam. To znaczy „się”. Wie pan, byłem na zwei… yyy… zaraz, zaraz… tage… O! Dwudniowej wycieczce w Berlinie i trudno mi się znowu przyzwyczaić do polskiego. Wie pan ten akcent i niektóre wyrazy…

— To chyba nie „sich” tylko „mich” (czyt. „miś”).

— Miś, miś. Nie żaden miś. Z Misia to by było np. „oko mu się oderwało, temu misiu”! Ha! Uwielbiam cytaty. „Ciemność, widzę ciemność”! Haha! „Nikt nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji”. Albo lubię parafrazować. Np.: „Co ty wiesz o cytowaniu”. No? Ha? „Psy”! Klasyka. Absolutna klasyka! Rozumie pan.

— Niezbyt.

— Nie szkodzi. Wie pan, w Niemczech nauczyłem się podchodzić życzliwie do takich problemów i w ogóle szanować innych ludzi. Tam wszyscy chodzą tacy uśmiechnięci, czyści. Jak się na kogoś patrzy to powie „guten tag” albo „mong”. To taki jakby skrót od „guten morgen”. A nie to, co u nas, wszyscy tylko zawzięte miny i niesympatyczni. Albo jak się przechodzi przez strasse… Zaraz, zaraz jak to po polsku? Strasznie mi się myli… A! Ulica! To nie ma tak, że jadą i nie patrzą! Każdy kierowca pana przepuści na pasach!

— Doprawdy?

— Pewnie, że tak! Ale pan oczywiście nie wierzy. Typowe polakostwo. Wszyscy myślą, że są najmądrzejsi. No, ale świata nie zmienię. Mogę zmienić jedynie siebie. I widzi pan? Już to robię. O! Zapuściłem sobie wąsa i przyciąłem włosy tak, że tu mam krótko u góry, a z tyłu zostawiłem sobie dłuższe. Trzeba być takim tym… że pojedynczy. No jak to jest po polsku?

— Indywidualistą?

— No przecież mówię, że tak!

Zapanowało kłopotliwe milczenie. Nie trwało jednak dłużej niż trzydzieści sekund, bo właśnie po upływie takiego czasu tajemniczy człowiek klepnął się w czoło i powiedział:

— O co się rozchodzi? Rozchodzi się o to, że kazano mi na pana tutaj poczekać i przekazać mu, znaczy się tobie, panu, taką kopertę. O! Podobno, o to właśnie się rozchodzi.

To mówiąc wręczył mężczyźnie z bramy kopertę.

— Miło się tutaj gadu gadu, ale niestety muszę już iść, bo tak mi kazano. Nic więcej nie wiem. Zrobiłem swoje, zapracowałem na swoje hundert ojro i idę. Tschüs.

Mężczyzna nie odpowiedział. Pospiesznie rozerwał kopertę i wydobył z niej niewielką wizytówkę. Napisano na niej „Michał Kerol; prywatny detektyw; ulica Kenobiego 19; 60—688 Poznań”.

— To istotna wskazówka! — Powiedział, po czym odnalazł wzrokiem postój taksówek i ruszył w jego kierunku.


*


Michał Kerol siedział na kanapie i bezmyślnie wciskał przyciski urządzenia zwanego w niektórych kręgach „remote control”, które na swoje potrzeby nazywał po prostu pilotem.

Gdyby poświęcił tej czynności odrobinę więcej uwagi wiedziałby, że przeleciał już wszystkie kanały po czternaście razy i jest na najlepszej drodze, aby zrobić to po raz szesnasty. A gdzie piętnasty? Nie wiadomo!

Kiedy w prawym górnym rogu pojawiło się logo TVP1, zrezygnował z dalszych poszukiwań, podkręcił głośność i odłożył przyrząd.

— Pięćdziesiąt sześć programów i na nich nic! — zaśpiewał tubalnym głosem, po czym roześmiał się szczerze. — Umiem śpiewać!

Tymczasem przystojna spikerka w eleganckim, jednoczęściowym kostiumie z imitującego len lateksu informowała telewidzów, że za chwilę rozpocznie się transmisja orędzia prezydenta. I choć, jak ogólnie wiadomo, telewizja kłamie, tym razem informacja okazała się prawdziwa, bo oto na ekranie ukazał się ubrany w elegancki garnitur pan prezydent.

— Dobry wieczór państwu! — powiedział — Po raz kolejny, jako prezydent Rzeczypospolitej mam zaszczyt spotkać się z państwem w zwykły wieczór. To szczególna okazja, aby przekazać serdeczne pozdrowienia z Warszawy a także zastanowić się wspólnie nad tym, co przed nami. Panie i panowie, Rodacy! Polska stanęła dzisiaj przed poważnym wyborem. W telewizji publicznej nadawany jest dzisiaj film sensacyjny z Wesley Snipesem w roli głównej, natomiast na jednym z kanałów komercyjnych będziemy mieli okazję obejrzeć klasyczny film akcji z Arnoldem Schawrzeneggerem. Który film wybrać? Jeden z aktorów jest czarnoskórym potomkiem wykorzystywanych przed laty amerykańskich niewolników, drugi to biały spadkobierca myśli Goethego, choć oczywiście nie do końca, bo Austria to w końcu nie Niemcy. Decyzję każdy będzie musiał podjąć we własnym zakresie i to jest właśnie demokracja! O to walczyliśmy!

Poza tym, drodzy państwo musimy wspólnie zastanowić się nad tym, co zrobić, aby każdy obywatel naszego kraju mógł poczuć się modowo, fashionowo, optymistycznie! Ufam, że polityka rządu będzie sprzyjać zakupom kolorowych ubrań, a zwłaszcza modnych topów i żakietów, a także powstawaniu nowych miejsc, w których będzie można poznawać szalonych ludzi i wspólnie uczestniczyć w imprezach tanecznych. To prawda. Fakt, że jedynie niewielki odsetek społeczeństwa uczestniczy w kursach Salsy niechlubnie wyróżnia nas na tle innych krajów Unii Europejskiej. Będę czuwał nad tym, by Polska nie zmarnowała swoich szans; by powstawało wiele ośrodków gdzie każdy z nas będzie mógł nauczyć się tej wartościowej umiejętności, jaką jest taniec, by ceniono nas i szanowano, jako mocny filar w europejskiej, a nawet światowej budowli o znaczącej i bliskiej sercu każdego z nas nazwie „Global Dance Flor!”…


Kerol z trudem podźwignął pośladki i ponownie chwycił urządzenie, by zmienić kanał. Na dwójce trwał bowiem program „Jesteśmy wesołymi gawroszkami”, w którym dwóch znanych dziennikarzy zdawało pytania gościom. Tym razem zaproszono premiera oraz szefa opozycji… Niestety detektyw nie mógł obejrzeć tego programu, ponieważ niespodziewanie zadzwonił dzwonek. Tak, dzwonek do drzwi, a nie telefon.


*


Stanisław Saryusz-Żylaki mozolnie wspinał się po schodach.

— Schody są jak pudełko czekoladek — powiedział — nigdy nie wiesz, dlaczego właściwie nie są ruchome i trzeba po nich włazić.

Przystanął na moment i głęboko się zamyślił.

— Właściwie to chyba nie mam racji. Po czekoladkach przecież się nie wchodzi. A gdyby ułożyć je na schodach? Nie. Muszę wymyślić coś innego. Wiem! „Schody są jak życie: trochę długie, trochę krótkie, a trochę w sam raz”! Tak to jest to!

Stanisław Saryusz-Żylaki był lokalnym patriotą! Bardzo kochał swoje miasto i znał jego historię. Toteż nie dziwiło go wcale, że schody, po których piął się z takim mozołem w kierunku swego mieszkania wykonane były z drewna. Ruszył ponownie i uśmiechnął się do swoich myśli, przypomniawszy sobie miłe chwile spędzone nie tak dawno w towarzystwie córeczki sąsiadów, której opowiadał historię miasta.

— Nasze miasto — mówił wtedy — miało kiedyś status twierdzy. Albo statut. Ciągle mi się te słowa mylą, bo mają podobne znaczenie. A może inne? W każdym razie brzmią podobnie. No, co jest? Dlaczego ziewasz wstrętna dziewczynko? Trochę szacunku, opowiadam ci tu ważne rzeczy a ty ziewasz? Zaraz zdejmę ci majtki i dam klapsa, albo zrobię kilka zdjęć! Nie, nie. To tylko taki niewinny żarcik, takie nawiązanie do sytuacji omawianej w mediach. Rozumiesz? Wszędzie tyle się mówi o molestowaniu! Chodziło mi o to, że statut i status w zasadzie różnią się tylko jedną literą. Ej. Obudź się… O tak lepiej. No wiec, wyjątkowo brzydka dziewczynko (tylko nie mów rodzicom, że tak cię nazywam, bo będę musiał zabić twojego tatusia! Ależ nie. Oczywiście żartuję.), to miasto było kiedyś twierdzą. I dlatego z cegieł budowano tylko te domy, które znajdowały się wewnątrz miasta, czyli w tej części, jaka odgrodzona była murem. Ponieważ dom, w którym mieszkamy znajdował się przed laty poza centrum miasta, poza murem, zbudowano go z drewna po to, aby w razie potrzeby można było go szybko spalić, by oblegające miasto wojsko nie miało gdzie mieszkać. Rozumiesz zidiociała dziewczynko?

Dziewczynka rozumiała. A teraz jej nie ma. Przepadła. Dziewczynka miała na imię Monika i od wielu dni poszukiwała jej policja.

— Tururu, tututu, tututu, ririri! Tu idzie pan, tu idzie jeden pan! Lalalalalalala, jestem sobie jeden pan! — podśpiewywał sobie pod nosem Saryusz-Żylaki i nagle stanął jak wryty. U szczytu schodów stała Monika.

— O, dzień dobry Monisiu — powiedział.

— Monisia, srysia! — odpowiedziała dziewczynka głosem, jak z otchłani piekieł i zbiegłszy kilka stopni w dół, gwałtownie go popchnęła.

Tumultowi i krzykom nie byłoby prawdopodobnie końca, gdyby nie fakt, że Stanisław dość szybko skręcił sobie kark, zatrzymując się w nienaturalnej pozycji na żeberkach kaloryfera, umieszczonego pod jednym z okien na półpiętrze.


*


— No, kogo tam znowu diabli niosą? — zapytał Kerol i czując bunt mięśni pragnących pozostać w fotelu ruszył powoli w stronę drzwi.

— O! — powiedział widząc swego gościa.

— O! — odpowiedział gość, nie kryjąc zaskoczenia — Czyżby był pan moim bratem?

— Nie — odpowiedział Kerol. — Wejdź. Czułem, że być może kiedyś ta chwila nastąpi. Drinka?

— Nie dziękuję. Natomiast chętnie coś wypiję — odrzekł tajemniczy mężczyzna z bramy.

Kerol podszedł do barku i niedbałym gestem przygotował whisky z lodem, po czym podał szklankę swojemu gościowi.

— Siadaj — powiedział wskazując wygodny fotel. — Myślę, że jestem ci winien wyjaśnienie. Zauważyłeś zapewne, że mamy identyczne twarze. Sylwetki zresztą też podobne. To dlatego, że upodobniono nasz kod DNA.

— DNA to kwas dezoksyrybonukleinowy! — wykrzyknął z entuzjazmem goszczony przez Kerola mężczyzna, ciesząc się z odblokowania cząstki pamięci.

— Zastanawiam się… Czy masz przy sobie jakieś przedmioty? Coś, co mogłoby przypominać na przykład kartę kredytową?

Gość zanurzył usta w chłodnym napoju. Pociągnął spory łyk, skrzywił się i odłożył szklankę. Chwilę pomyślał, marszcząc czoło.

— Tak, mam — powiedział. — Mam dowód osobisty.

— Nie jestem wprawdzie policjantem i nie mam uprawnień, aby cię o to prosić, ale czy mógłbyś pokazać mi ten dokument?

— Oczywiście.

Kerol przyjął podaną przez nieznajomego płytkę, po czym zniknął na moment za drzwiami, by sygnalizować swoją obecność jedynie poprzez trzaskanie jakimiś szufladkami i zrzucanymi na podłogę przedmiotami. Czasem nadawał także krótki komunikat werbalny o treści „cholera jasna”. Wreszcie wrócił do pokoju niosąc niewielkie pudełko. Podłączył je do telewizora, pomanipulował trochę przy różnych przyciskach i wreszcie powiedział: „no”.

— To takie urządzenie — wyjaśnił swojemu sobowtórowi, nie zaspokajając jednak do końca jego ciekawości. Wreszcie wsunął dowód do niewielkiej szczeliny i rozsiadł się wygodnie w fotelu.

— Zobaczymy, o co chodzi — powiedział zapalając cygaro. — Ten dowód osobisty to taki rodzaj nośnika. Prawdopodobnie nagrano na nim informację dla mnie…

Na ekranie pojawiła się postać o wielkiej, pozbawionej włosów głowie i ogromnych oczach. Istoty tego rodzaju zwykło się nazywać szarakami, kosmitami bądź morderczymi UFOnautami, a wizerunek ich twarzy, obok liścia marihuany, dawno już znalazł swoje miejsce w popkulturze.

— Witaj Danc’n! — powiedziała istota. — Zadanie wykonane, można wracać. Wszyscy podmieńcy przechodzą na emeryturę.

— Podmieńcy? — zapytał mężczyzna z bramy, do którego zaczęło właśnie zaczynało docierać, że to on jest prawdziwym Michałem Kerolem.

— Tak. Podmieńcy — zakomunikowała osoba, którą do tej pory błędnie braliśmy za detektywa Kerola. Teraz będziemy ją nazywać podmieńcem o imieniu Danc’n. — Podmieńcy. Otóż, jak zapewne wiesz, tylko nie pamiętasz bo cierpisz na amnezję, ludzie nie są jedyną inteligentną rasą w kosmosie.

Ponieważ istota na ekranie telewizora ciągle coś mówiła odmieniec wcisnął pauzę i kontynuował swoją wypowiedź: — Yyyy. Jest sporo ras, niektóre są bardziej inteligentne, niektóre mniej. Ludzie z Ziemi to akurat imbecyle. Nic nie wiedzą, a myślą że są pępkiem świata. Szczerze mówiąc, taka sytuacja bardzo odpowiada pozostałym rasom, ponieważ mogą wykorzystywać was jako zaplecze, że się tak wyrażę części zamiennych. Wszyscy jesteśmy potomkami tych samych prarodziców, więc generalnie mamy dość podobne organizmy. Przydaje się wasze nasienie, jajeczka, krew, limfa. Niektóre rasy wykorzystują wasze nerki albo wątroby. Można też na was testować leki albo, dla odmiany, wirusy. Nie chce mi się opowiadać o szczegółach, zresztą one są dla ciebie i tak niezbyt istotne. Oczywiście wśród rzesz idiotów trafiają się ludzie inteligentni, którzy mogliby pchnąć was cywilizacyjnie do przodu. Staramy się ich eliminować. A że nie każdego da się skasować nie wzbudzając podejrzeń, to po prostu hodujemy hybrydy i podmieniamy ludzi. Na pewno czytałeś o tym kiedyś w jakiś skandalach albo w Internecie. Jestem jedną z takich hybryd. Wyhodowano mnie z nasienia ziemskiego mężczyzny i jajka kobiety z planety Druciak. Wychowałem się na Druciaku, przeszedłem szkolenie, a później zmieniono mi nieco DNA, uformowano twarz i stałem się tobą. Fizycznie oczywiście. Podróże w czasie nie są dla nas żadnym problemem, dlatego wiemy, kogo trzeba eliminować. My — podmieńcy mieliśmy działać tak długo aż ustabilizuje się odpowiadająca wszystkim mieszkańcom kosmosu wersja przyszłości. Widać tak się stało i możemy wracać na nasze planety, gdzie będziemy żyli sobie jak na bohaterów przystało. Opowiadam ci to wszystko, bo mieszkając na Ziemi stałem się taką samą pierdołą jak wy: ludzie, i lubię gadać. Ale to nie ma znaczenia, bo i tak wszystko zapomnisz. Jesteś jeszcze w stanie pohibernacyjnym i mózg ci pracuje jak budowlańcy za komuny.

— Co? — Zapytał wyrwany z zamyślenia Kerol.

— No właśnie.

— Nie słuchałem cię, przepraszam — powiedział prawdziwy Kerol.

Podmieniec uśmiechnął się i machnął ręką.

— Ech żesz, wy Ziemianie! — mruknął włączając ponownie odtwarzanie.

— Wyobraź sobie Danc’n — kontynuował szarak, — że ludzie załatwili się sami. Wszystkie sondy pokazują tę samą wersję przyszłości i wszystkie wszechświaty stopiły się wreszcie w jeden. Koniec z wersjonowaniem. Cieszysz się? Na pewno tak, bo możesz wrócić na Druciaka i do końca życia korzystać z uciech.

— No dobrze, dobrze — bąknął pod nosem podmieniec — to już wiem. Lepiej by powiedział, co to za wersja się utrwaliła? To oczywiście nie! Będzie się wymądrzał jak jakiś ziemianin i myśli pewnie, że zwiększa suspens.

— Na pewno interesuje cię — kontynuowała istota — jaka to wersja przyszłości się utrwaliła. Nie będę się wymądrzał jak jakiś ziemianin, który usiłowałby zapewne zwiększyć suspens, tylko przejdę od razu do rzeczy. Otóż w roku 3015 jakiś dowcipniś założył (będę mówił w czasie dokonanym, bo osobiście widziałem tę przyszłość i dla mnie jest ona w pewnym sensie przeszłością), organizację na rzecz ochrony praw ligniny. I nie chodzi tu o podstawowy składnik drewna, który jest substancją lepiszczową, ale o rzecz reprezentowaną przez potoczne znaczenie tego słowa. Taki rodzaj miękkiej, białej, marszczonej bibuły, będącej produktem odpadowym przy otrzymywaniu papieru z drewna.

Człowiek ten był działaczem jakiejś anarchistycznej organizacji i chciał chyba zwrócić uwagę na fakt, że społeczeństwo nieco za daleko posuwa się w swej tzw. „tolerancji” nie będącej już w owym czasie prawdziwą tolerancją, ale apoteozą odmienności i dziwności. Dość powiedzieć, że zwierzęta gospodarskie zasiadały wówczas w sejmie, bowiem ustalono dla nich dziesięcioprocentowy parytet. Tak czy inaczej, zakładając swoją stronę internetową spowodował prawdziwą burzę. Nie wywołał śmiechu, zaś bezlitosny sarkazm, jakim nasycił tezy programowe fikcyjnego stowarzyszenia pozostał niezauważony. Natychmiast odezwały się głosy domagające się praw dla ligniny. Ulicami przetoczyły się liczne manifestacje. Przed upływem roku zalegalizowano mieszane małżeństwa męsko ligninowe, a po kolejnym miesiącu także kobiety mogły wychodzić za mąż za ligninę. Pewien opór tzw. ciemnogrodu wzbudził pomysł adopcji dzieci przez ligninę, ale i tę ideę udało się przeforsować. Lignina jako niezdolna do samodzielnego dokonywania czynności prawnych została otoczona opieką specjalnych przedstawicieli prawnych, co trzeba uczciwie przyznać, na pewien okres rozwiązało problem bezrobocia, bowiem ligniny nie brakowało, a każdy kawałek potrzebował swego reprezentanta. Reprezentantów ligniny finansował budżet. Niebawem odezwały się głosy, że ligninie należy się nie tylko prawo do zawierania małżeństw mieszanych, ale również do związków z przedstawicielami swego gatunku. Wreszcie ligninie pozwolono zawierać związki z samą sobą. Podobne prawa zresztą przyznano ludziom, każdy mógł poślubić samego siebie, a po swojej śmierci dziedziczył po sobie swój własny majątek. Jednak prawo adopcji dla związków ligniny z ligniną spowodowało kilka tragedii, bowiem jak się okazało lignina nie była w stanie poświęcić dzieciom czasu i zapewnić należytej troski. Poza tym reprezentanci ligniny, przejmując niekiedy dobrowolnie obowiązki tych niefrasobliwych rodziców mylili pieluszki bądź jednorazowe chusteczki do czyszczenia dziecięcych pupin ze swoimi pracodawcami, co spowodowało gwałtowną falę zgonów lignin. To z kolei zaowocowało konfliktem postępowej części społeczeństwa z kościołem katolickim, bowiem księża odmawiali pochówku ligniny na należących do kościoła cmentarzach. Dobrym rozwiązaniem okazała się kremacja, ponieważ proces spalania ligniny nie wymaga wysokich temperatur, jednak tu znowu pojawił się problem, gdyż w owych czasach rozpoczął się ruch na rzecz równouprawnienia urn, a co bardziej postępowe środowiska wnioskowały już o przyznanie prawa do adopcji również urnom. Ostatecznie ustalono kompromis: urny zyskały prawo do adopcji ligniny.

Lignina nie była zdolna do wykonywania pracy zarobkowej więc parlament uchwalił dla niej specjalny zasiłek. Większość pieniędzy szła na opłaty mieszkaniowe oraz na doradców, którzy byli, co prawda opłacani przez państwo, ale w zamian za dodatkową opłatę świadczyli swe usługi także po godzinach — już prywatnie. Nie muszę nadmieniać, że doradcami ligniny zostali w większości podmieńcy. I tak oto dzięki zręcznej manipulacji doprowadziliśmy do tego, że lignina zdobyła większość w sejmie, utworzyła rząd, a że prezydentem wybrano zaprzyjaźnioną z ligniną urnę i całą władza przeszła de facto w ręce naszych podmieńców. Tak więc władza jest w naszych rękach, zrobiliśmy porządek i nie ma się czego bać. Rewolucja przeciw ligninie raczej nam nie grozi, bo siejąc ferment społeczeństwo przekreśliłoby budowaną z takim pietyzmem wizję siebie jako wyjątkowo tolerancyjnej i kosmopolitycznej zbiorowości. Dlaczego kosmopolitycznej, zapytasz? Bo tak!

No to tyle. Ludzie już nic nie osiągną, nie wyruszą nigdy do gwiazd i nie stworzą dla nas zagrożenia. Możesz wracać. Za dwa dni w bramie przy Głogowskiej 15 otworzy się kanał, którym wessiemy cię na Druciaka. Czekamy z niecierpliwością, chociaż oczywiście gdybyśmy tylko chcieli moglibyśmy od razu przenieść się w czasie do dnia, kiedy przybywasz, ale bez przesady, nie jesteś w końcu ligniną, żeby tak się starać. Hahahaha! To tylko taki niewinny żarcik. Over and out! Wyłączam się. Bez odbioru. No, bo niby jakim cudem miałby być jakiś odbiór? Miałbyś mówić do telewizora czy jak? E tam. Na razie Danc’n.

— A ha! — Powiedział wyglądający jak Kerol podmieniec o imieniu Danc’n. — Taka sytuacja musiała doprowadzić do nędzy. Ludzie pracują niewolniczo na rzecz ligniny a lignina…

— Lignina i lignina — przerwał mu prawdziwy Kerol. — Co to w ogóle za bzdury? Co ty mi tu opowiadasz człowieku? I jeżeli jesteś z kosmosu, jak ten szarak, to dlaczego rozmawialiście po polsku? Dlaczego wszystko rozumiem?

— Po polsku rozmawialiśmy dla niepoznaki. To proste.

— Ale dla niepoznaki, że co?

— Że nic. Nie bądź taki ciekawy, bo kociej mordy dostaniesz.

— Bardzo wulgarne — skomentował Kerol.


*


Marlena George vel Grzegorz i Iwona Sztwiertnia uwijały się jak w ukropie wystawiając przed witrynę kwiaciarni wiadra z bukietami pięknych kwiatów.

— Zawsze cię chciałam zapytać, Marlena. To nazwisko George vel Grzegorz to jest prawdziwe nazwisko, czy jakiś taki na przykład nick internetowy?

— Prawdziwe. Tak się nazywam — odpowiedziała Marlena rozkładając olbrzymi parasol ogrodowy.

— To zajebiście — Iwona pokiwała z uznaniem głową — Zajebiste!

— No. I kit! — podsumowała Marlena. — Mój nick internetowy to Ania18.

— Zajebiście. A mój Sztwierntnia83.

— Ale suchar.

— Co suchar?

— Suchar i kit.

— No. Fajne kwiaty. — Marlena umiejętnie zmieniła temat stawiając na parapecie doniczkę z kwiatem Hoya zwanym też Krinkle Kurl albo Hindu Rope.

— No zajebiste. Jak je przyniósł ten taki z tego… No wiesz ten… z tej egzotycznej hurtowni…

— Ten mały?

— No ten mały.

— Ten mały jest zajebisty.

— No. Jak je przyniósł to mnie rozpierdolił. No mówię ci. Ma nawijkę.

— No, nawijkę ma.

Tymczasem przed kwiaciarnią zatrzymał się na moment srebrny mercedes. Siedzący za kierownicą Marcin Sroka spojrzał w stronę dziewcząt, upewnił się, że go rozpoznały, uśmiechnął się, po czym wrzucił jedynkę i ostro skręcając przeciął ulicę by wjechać na znajdującą się po przeciwnej stronie stację benzynową.

— Ale zajebista fura — skomentowała Marlena George vel Grzegorz.

— No zajebista. Ale gościu też wypas. To chyba ten z telewizji.

— No. Zajebisty gostek. Niezłą ma nawijkę.

— Nawijkę ma. Niezły jest. Ja tam, bym tak nie umiała.

— A ja to nawet bym umiała. Mówię ci.

Tymczasem Marcin Sroka zatankował paliwo i odjechał kawałek, by zaparkować prostopadle do jezdni. Zrobił to, tak aby po zapłaceniu rachunku móc szybko wyjechać, bez konieczności manewrowania.

Wyłączył silnik i poszedł do kasy, gdzie uregulował należność i kupił zaproponowanego przez miłą panią batona oraz napój energetyczny w promocyjnej cenie. Kiedy wrócił do samochodu, zauważył, że na tylnim siedzeniu usadowiła się jakaś postać.

— Hej — powiedział otwierając drzwi.

Kiedy postać odwróciła w jego kierunku twarz przeszył go dreszcz ekscytacji. Była to zaginiona dziewczynka imieniem Monika.

— O! — powiedział wyraźnie ucieszony. — A to ci dopiero! Siedź kochanie. Zaraz pojedziemy do mamy.

Wsiadł do samochodu i zapiął pas. Czuł, że niebawem nastąpi przełom w jego karierze. Oto wchodzi na kolejny stopień sławy. Jego program, jego popularność przyczyniły się do uratowania dziewczynki. Czy gdyby nie telewizja, dziewczynka byłaby wolna? Nie! Porywacze ugięli się pod autorytetem tej instytucji. Pod autorytetem Sroki! I właśnie jemu oddali dziecko.

— No i co dziewczynko? Wszystko w porządku?

— ! tybzein eibeic u, kat einm U

— Co? — Zapytał lekko rozbawiony Sroka. — Co ty tam mówisz?

— !azrub anlangeżop ajowT. azrub andał eizdęb zaraZ! eczszej źdej eiN

— Nic nie rozumiem — powiedział dziennikarz. Jedziemy do studia. To jest do mamy. Tak, do mamy. Tylko coś nagramy. Widzisz jak ładnie wujek Sroka umie rymować?

— ! ćareimu eindał eimu kejuW — podsumowała dziewczynka wyglądając przez okno. Tymczasem niebo poszarzało i zerwał się gwałtowny wicher.

— U u u! Ale się pogoda robi… Lepiej jedźmy zanim lunie! Jeszcze mi jakiś grad porysuje lakier albo coś. A może będzie ładny deszczyk i umyje karoserię? Lubisz Monisiu deszczyk?

— Monisia srysia — powiedziała dziewczynka.

— Nie ładnie — ocenił dziennikarz i przekręcił kluczyk w stacyjce. W tym momencie zadzwonił telefon.

— O rany. — Zniecierpliwił się Sroka. — Co znowu?

Sięgnął po aparat, wcisnął zielony przycisk i przyłożył słuchawkę do ucha.

— Sroka.

— Dzień dobry. — Głos rozmówczyni wydał się dziennikarzowi miły i delikatny. — Przepraszam, że niepokoję. Czy pan Marcin Sroka?

— Tak. No, tak jak powiedziałem odbierając telefon: Sroka.

— Przepraszam, że niepokoję. Nazywam się Marta Zebub. Zostałam zgwałcona.

— Kiedy? Teraz?

— Jak by to powiedzieć, żeby nie skłamać i prawdy nie powiedzieć? Pum, pum! No dość dawno.

— No to, dlaczego pani nie zadzwoni na policję?

— Dzwoniłam. Ale tam siedzi jakiś nienormalny detektyw. Jak się przedstawiłam powiedział „Pani Marta, grzechu warta”. A jak powiedziałam o gwałcie to zaśpiewał: „Gwałtu rety, Pankracy gdzie ty?”.

— To ja mam taki pomysł… Niech pani zadzwoni jeszcze raz i nagra rozmowę, a potem pręciutko do mnie. Z nagraniem załatwimy tego detektywa i jeszcze zarobi pani trochę w moim programie. Tak. Umawiamy się? Mogę na panią liczyć pani Marto?

— Nieee! — Odpowiedział głos w słuchawce i tym razem nie brzmiał wcale jak głos kobiety, ale przypominał raczej ryczenie bizona lub innej dzikiej bestii rodem z otchłani piekła.

Srokę przeszył dreszcz, tym razem grozy.

— Halo? — zapytał niepewnie.

— Bardzo przepraszam. Prawie duszkiem wypiłam pół litra coli. Rozumie pan. Gaz. Jeszcze raz bardzo przepraszam.

Sroka roześmiał się, a po chwili poczuł narastające oburzenie. Miał zamiar wyrazić je w ostrych słowach, gdy wtem siedząca za jego plecami dziewczynka chwyciła jego głowę i trzymając ją w żelaznym uścisku skierowała jego wzrok w stronę znajdującej się po przeciwnej stronie ulicy kwiaciarni.

— ! ńńńńńńńiiiiiiiiiggggggggG — wrzasnęła przejmującym głosem.

— O rany — powiedział Sroka. — Ale masz krzepę.

W tym momencie silny podmuch wiatru wyrwał z postumentu stojący przed kwiaciarnią parasol i z przerażającą prędkością poniósł go w stronę samochodu.

— Nieeeeee! — krzyknął Marcin Sroka usiłując wyrwać głowę z uścisku dziewczynki, żeby zrobić unik, jednak nie zdołał.

Parasol z hałasem godnym większej sprawy wbił się w przednią szybę samochodu i zmasakrował klatkę piersiową kierowcy.

— Dusza to psyche! — powiedziała dziewczynka i spokojnie wysiadła z uszkodzonego pojazdu.

Tymczasem dwie kwiaciarki stały przed sklepem i wybałuszając oczy wymieniały komentarze:

— Niesamowite.

— No. Zajebiste.

— Ale scheda!

— Czad.

— Nie wierze normalnie.

— Żeby to nie było po drugiej stronie to bym poszła położyć mu kwiaty.

— No. Albo żeby nie ten deszcz.

— No.

— To idziemy do środka.

— No a nie? Jasne, że do środka.


*


Porucznik Jutenent wsiadł do swojego zielonego Reanult Megane w wersji Sedan Classic i od razu umieścił w ustach papierosa.

— Cholera — powiedział, ponieważ przypomniał sobie, że zapomniał wyłączyć przekierowania na komórkę w swoim służbowym telefonie. — Tak to jest jak się człowiek bawi techniką.

Chwilę zastanawiał się czy wrócić do biura i skasować przekierowanie ale ostatecznie zdecydował, że wyłączy po prostu telefon komórkowy. Już miał to zrobić, gdy rozległ się sygnał.

— No pięknie, czułem, że tak będzie — parsknął przykładając aparat do ucha. — Halo, Jutenent.

— Dzień dobry. Moje nazwisko Marta Zebub — powiedział miły głos.

— Czy pani Marta jest grzechu warta? — spytał policjant, zastanawiając się, co to w ogóle za Marta. Przeszukiwał bazę danych swego mózgu i nie mógł odnaleźć znajomej o takim imieniu.

— Proszę pana, chciałam zgwałcić gwałt. To znaczy zgłosić. Jestem zdenerwowana i stąd ta pomyłka.

— Gwałtu rety, Pankracy gdzie ty? — powiedział Jutenent.

— Czy pan zwariował?

— Tak — odpowiedział Jutenent. — Fiku miku na patyku, dylu dylu fiu.

Wyłączył telefon i rzucił go na fotel pasażera.

— Zapnij pasy — powiedział, nie przejmując się zupełnie, że żart trafia w próżnię.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 42.09