E-book
7.35
drukowana A5
34.26
Każdy zachód słońca jest inny

Bezpłatny fragment - Każdy zachód słońca jest inny


Objętość:
156 str.
ISBN:
978-83-8104-360-1
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 34.26

Każdy zachód słońca jest inny

Rozdział 1

Kac. Zwykło się mawiać, że kto nie doświadcza tego uczucia rano, a poprzedniego wieczoru miał okazję pić, ten pił na marne. Ja coraz rzadziej pijałem na marne, a kac stawał się powoli moim dobrym znajomym, uporczywym towarzyszem porannych niewygód.

Z trudem otworzyłem zaspane oczy. Byłem sam. Co prawda wymięta poduszka pachniała jeszcze intensywnością kobiecych perfum, sam zresztą przesiąknąłem tym zapachem, ale był to jedyny ślad, który wskazywał na nocną obecność ciałka obcego w moim łóżku. Kiedy podniosłem nieco ociężałą głowę, zobaczyłem na stoliku karteczkę. Sięgnąłem po nią. Widniał tam numer telefonu zapisany niedbale czarną kredką do powiek (której, swoją drogą, zdecydowanie nadużywała), a na odwrocie przeczytałem: „W razie potrzeby… Weronika”. Uśmiechnąłem się w duchu na wspomnienie naszych nocnych harców, a zaraz potem mała kulka zgniecionego papieru wylądowała w stojącej nieopodal popielniczce. Było to już nasze drugie spotkanie i nie widziałem potrzeby, aby tę znajomość przeciągać. Zbliżaliśmy się niebezpiecznie do punktu, w którym mogłoby komuś wpaść do głowy pytać o „nasze wzajemne relacje”. A kilka, nawet ponadprzeciętnych, orgazmów to jeszcze nie „wzajemne relacje”.

Spojrzałem na zegarek w komórce. Było piętnaście po jedenastej. Przeleżałem w łóżku jeszcze kilka chwil, starając się na próżno okiełznać pulsujący ból głowy, po czym zrezygnowany wstałem, naciągnąłem na tyłek spodnie, założyłem wymięty trykot i poczłapałem ostrożnie stromymi schodami na parter.

Lodówka, jak to po każdej większej imprezie, była zupełnie pusta. Ku swojej uldze przypomniałem sobie o skrytce pod zlewem. Doświadczenie życiowe, że tak to określę, kazało mi wczorajszego wieczoru przygotować się na dzisiejszy poranek. Otworzyłem więc szafkę pod zlewem i odsunąłem wypełniony po brzegi kosz na śmieci. Było tam. Dokładnie gdzie je postawiłem, nietknięte. Sięgnąłem po otwieracz, uwolniłem nieco bąbelków i łapczywie wypiłem całą zawartość butelki, kojąc uporczywie dręczące pragnienie. W takich sytuacjach często korzystałem z rady Wolanda, który skacowanemu dyrektorowi Stiopie Lichodiejewowi podawał dwa kieliszki wódki, pouczając go, że „podobne należy leczyć podobnym”.

Załączyłem wodę w czajniku i usiadłem przy kuchennym stole, który zastawiony był pustymi butelkami po różnego rodzaju alkoholach. Zapaliłem papierosa. Nawet nie myślałem o śniadaniu. Bez porannego papierosa, mocnej czarnej kawy i — w razie potrzeby — butelki piwa przed południem, nie mogłem normalnie funkcjonować. Taki to był już ze mnie typ człowieka. Jedni nie mogą żyć bez porannego jogurtu owocowego z musli, inni bez czterech tysięcy metrów wzdłuż plaży, jeszcze inni bez francuskich tostów, jajek sadzonych na boczku czy porannej prasy, a ja nie mogłem żyć bez dymu tytoniowego wypełniającego moje płuca oraz gorącej, nie takiej małej czarnej, grzejącej moje gardło.

Moje obecne życie nie było zbyt skomplikowane. W wieku dwudziestu dwóch lat miałem swoją chatę (uroczy domek raptem sto metrów od plaży), dobry samochód i zabezpieczenie finansowe. Mógłby ktoś pomyśleć, że byłem człowiekiem sukcesu. Nic bardziej mylnego. Miałem po prostu obrzydliwie bogatych rodziców.

Tata jest prezesem we własnej dużej firmie, zajmującej się transportem morskim i lądowym. Należą się staruszkowi słowa uznania, gdyż praktycznie zaczynał od zera, a po wejściu do Unii zbija niezłe kokosy. Mama natomiast prowadzi ekskluzywną restaurację w centrum miasta. Małżeństwem zawsze byli w miarę szczęśliwym, choć z dzieciństwa pamiętam, że zbyt często zdarzały im się drobne sprzeczki. Jednak w tej ich ciągłej pogoni za pieniędzmi oczywiście zapominali o tym, że mają syna, który potrzebował nieco rodzicielskiego zainteresowania. Wprawdzie nigdy niczego mi nie brakowało, ale gdyby nie dziadkowie ze strony ojca, którzy tak na dobrą sprawę zajęli się moim wychowaniem, mógłbym w okresie dojrzewania potrzebować pomocy psychologa. Nie miałem rodzeństwa i byłem rodzicom za to szalenie wdzięczny. Jestem przekonany, że ciągła rywalizacja z bratem lub siostrą o ich skąpe względy nie mogłaby żadnemu z nas wyjść na dobre.

Od pewnego czasu prowadziłem zdecydowanie rozrywkowy tryb życia. Nie twierdzę, że balowałem non stop, bo nawet mój — bądź co bądź wytrzymały — organizm również potrzebował dłuższych chwil odpoczynku. Ale to właśnie spotkania ze znajomymi, wspólne wypady do klubów, dyskotek, na imprezy oraz częste spraszanie różnorodnego towarzystwa do siebie, wypełniało sporą część mojego życia. W wolnych chwilach natomiast byłem studentem drugiego roku zaocznych studiów historycznych. Nie studiowałem historii z powołania. O nie. Prawdę mówiąc, tuż po maturze dostałem się na wymarzone — przez ojca — studia prawnicze. Tam jednak nie poznali się na moim talencie, gdyż wywalili mnie już po pierwszym semestrze, co było rzecz jasna ogromną tragedią — dla ojca. I teraz już chyba nawet duże pieniądze i rozległe znajomości tatusia nie pomogą mi zostać prokuratorem. Rodzice wymagają jednak, abym zdobył dyplom, więc poszedłem na historię. Charakter zaoczny studiów był rzecz jasna moim pomysłem. Co prawda umowa była taka, że zaczynam pracować w firmie ojca, który na początek miał mi powierzać mniej skomplikowane zadania, ale już po miesiącu moich starań obaj zgodnie stwierdziliśmy, że jednak jeszcze nie czas.

Dopiłem kawę, zgasiłem papierosa i z niemałą obawą przeszedłem do salonu, aby oszacować poimprezowe szkody.

Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się być w porządku. To znaczy, chciałem powiedzieć, że nie dostrzegałem żadnych poważniejszych uszkodzeń. O porządku natomiast nie mogło być mowy. Wszędzie walały się brudne naczynia, puste i nie tak do końca puste butelki po piwie i innych drinach. W dywan wdeptane były chipsy, słone paluszki, orzeszki ziemne i chyba tona piasku, naniesiona prawdopodobnie przez ekipę, która najpierw wypróbowała jakiś nowy towar nabyty od Łysego, a później, przy blasku księżyca, szukała bursztynów na plaży. Wystarczyło tylko, że któryś z tych najaranych półgłówków rzucił hasło, że one podobno świecą w nocy…

Wolnym krokiem, dokładnie rozglądając się po ścianach, które na szczęście nie były tym razem oblepione kolorowymi mozaikami niestrawionego pokarmu, zmierzałem w kierunku najcenniejszej rzeczy znajdującej się w tym pokoju — do fortepianu. Mój cudowny, lśniący steinway. Byłem dumny, że posiadam instrument tej klasy. Obejrzałem go dokładnie ze wszystkich stron, rejestrując każde nowe zadrapanie. Ludzie naprawdę nie mieli żadnego szacunku dla czyjejś własności. A instrument muzyczny tym bardziej należało darzyć szacunkiem. Tego mnie uczono już na pierwszej lekcji w szkole muzycznej, lata temu.

Regał z książkami był nietknięty, co nie zdziwiło mnie wcale, gdyż zdecydowana większość osób z towarzystwa, które się tu wczoraj bawiło, raczej nie miała w zwyczaju zaglądać do książek. Trudno mi się do tego przyznać, ale ja również odwykłem od lektury. Ostatnią książkę, poza tymi, które przeglądałem przed egzaminami, miałem przyjemność czytać dawno temu. Posiadałem jednak bogatą, jak na warunki mieszkalne, bibliotekę, której zawartość mogłaby zadowolić nawet wymagającego bibliofila.

Z salonu, przez otwarte na oścież drzwi, wyszedłem na taras. Rozejrzałem się po ogrodzie, którym nazywałem pasmo wysokich traw i samotną, młodą jeszcze jabłonkę rosnącą przy płocie. Nie stwierdziwszy jednak niczego niepokojącego postanowiłem wejść z powrotem do domu. Odwróciłem się i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że drzwi okienne wcale nie są szeroko otwarte, ich po prostu nie było. Przeszukałem dokładnie pół domu, niestety bez rezultatu, po czym ponownie wróciłem na miejsce zbrodni. Byłem już zdecydowany zamawiać nowe drzwi, kiedy w głębi ogrodu zauważyłem coś białego, wystającego z zarośli nieopodal płotu. Zguba się odnalazła. Z niemałym trudem przyniosłem je i włożyłem z powrotem na miejsce.

Doprowadzenie domu do jako takiego porządku zajęło mi ponad dwie godziny. Poczułem się trochę zmęczony, więc walnąłem się na kanapę w salonie. Odkręciłem butelkę wody mineralnej, którą znalazłem w piwnicy i powoli gasiłem pragnienie. Na wieczór byłem umówiony z Radkiem, czyli Łysym. Sięgnąłem po paczkę lakistrajków i uspokoiłem domagający się nikotyny organizm. Przekimałem kilka godzin.

Wziąłem długi prysznic, ogoliłem się bez entuzjazmu i zacząłem zbierać się do wyjścia. Czysta koszula, dżinsy, skórzana kurtka i buty. Spojrzałem jeszcze w lustro wiszące w przedpokoju i stwierdziwszy, że wyglądam jak zwykle świetnie, otworzyłem drzwi. Na werandzie przeszył mnie podmuch zimnego powietrza. Pogoda, jak na końcówkę czerwca, była beznadziejna. Potruchtałem w stronę garażu, naciskając dwa przyciski na małym pilocie wymacanym w kieszeni, po czym odczekałem chwilę, nim brama garażowa z powolnym dostojeństwem się otwarła. Mój czarny jeep grand cherokee (limited edyszyn) był gotowy do drogi. Usiadłem za kierownicą, włączyłem silnik i z piskiem opon ruszyłem w stronę miasta.

Rozdział 2

Jechałem dość szybko, jak zawsze. Doskwierał mi przeraźliwy głód, od dawna nie miałem nic w ustach. Drobny deszcz zacinał w przednią szybę, włączyły się wycieraczki. Cholerna pogoda. W końcu przecież zaczęło się lato!

Zaspokoiłem głód dwoma cheesburgerami, porcją frytek i colą w pobliskim fast foodzie. Z papierosem w ustach wstąpiłem do ulubionego irlandzkiego pubu. Kręte schody w dół wiodły do gwarnego pomieszczenia. Takie lokale miały swój klimat. Przyciemnione światło, zagłuszona przez rozmawiających ludzi, dobiegająca nie wiadomo skąd charakterystyczna muzyka, grube warstwy dymu tytoniowego unoszące się w powietrzu, zapach piwa beczkowego i ten infernalny zaduch, który stale obecny, niezależnie od pory roku, nadawał wszystkiemu charakter pewnej intymności.

Tego wieczoru w knajpie było więcej ludzi niż zwykle, ale szybko odnalazłem wzrokiem siedzącego przy barze Radka. Palił, pochylony nad kuflem. Był starszy ode mnie o dwa lata, a czasami wydawało mi się, że jest moim młodszym bratem, o którego nieustannie muszę się troszczyć. Nigdy nikim i niczym się nie przejmował i chyba właśnie ten tumiwisizm najbardziej mi w nim imponował. Liczyły się dla niego tylko dwie rzeczy: pieniądze, których nigdy nie miał, i dziewczyny, które umiejętnie owijał sobie wokół palca. Znaliśmy się od trzech lat, a ja nadal nie potrafiłem oszacować, czy ta przyjaźń przynosi mi więcej korzyści, czy strat, bo w przyjaźń bezinteresowną już dawno przestałem wierzyć. Na mój widok ożywił się i zaczął do mnie machać, dając mi znak, że trzyma dla mnie miejsce. Przecisnąłem się więc przez tłum ludzi stojących w kolejce do baru i usiadłem obok niego.

— Skąd tu tyle tej wiary? Kiedyś to była taka spokojna knajpka — zaciągnąłem się ostatni raz i energicznie zgasiłem papierosa. — Jest ktoś znajomy? — zapytałem, a Łysy (cóż, Radek po prostu był łysy) twierdząco pokiwał glacą i tajemniczo się uśmiechnął.

— Tam w rogu siedzi Ewa z Kamilą — oznajmił z błyskiem w oku.

— Ewa z Kamilą? — nie miałem pojęcia, o kim mówi.

— No wiesz, te dwie dupy, o których Olo nam ostatnio sporo opowiadał.

Aleksander był jednym z moich znajomych — nałogowy hazardzista, który wiecznie obmyślał niezawodne systemy na ruletkę. Systemy zawsze brały w łeb, ale Olo się nie zniechęcał. Wierzył, że kiedyś odkryje tajemnicę koła.

— Ja nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio z nim rozmawiałem — przyznałem i wykorzystując powściągliwe powitanie z barmanem, zamówiłem piwo.

— Olo twierdzi, że są zawsze chętne i nie mają zahamowań — Łysy powiedział to z niemałym podnieceniem w głosie.

Podniosłem się na krześle i spojrzałem w stronę stolika, przy którym siedziały te dwie dziewczyny. Odległość była niemała, a do tego światło niezbyt ostre, więc musiałem wytężyć wzrok, aby skojarzyć twarze i przekonać się, co też mogło mnie z nimi łączyć. Po chwili przypomniałem sobie, że poznaliśmy je kilka tygodni temu na imprezie urodzinowej właśnie u Ola. Nie były jednak zbyt kontaktowe, w przeciwieństwie do innych tam obecnych lasek, więc nie zdołaliśmy wtedy poznać się bliżej.

— Chyba je kojarzę. Ale jakoś nie chce mi się wierzyć, że one poszły z Olkiem?

— Tego nie wiem. Twierdził, że są łatwe, ale nie mówił, że wie o tym z własnego doświadczenia.

Barman podał mi guinessa. Wiedziałem, że Radek planuje wyrwać te panienki, wiedziałem też, że nic lepszego w tym lokalu na nas nie czeka, gdyż Łysy z pewnością dokonał już szczegółowego rekonesansu.

— To co, panie Dreyer, może podejdziemy i zapytamy, czy nas jeszcze pamiętają?

— Prawdę mówiąc, wolałbym stawiać sobie poprzeczkę trochę wyżej.

— Nie marudź. Bierz piwo i idziemy.

Wyciągnąłem z kieszeni dwie dychy i rzuciłem je na ladę. Wzięliśmy kufle, wstaliśmy ostrożnie z wysokich krzeseł i ruszyliśmy na kolejny podbój kobiecych serc.

Po chwili znaleźliśmy się przed stolikiem dwóch ładnych dziewczyn, które na nasz widok uśmiechnęły się szeroko. Wtedy zauważyłem, że jedna z tych ślicznotek nosi błyszczący aparat korekcyjny na zębach. Ten szczegół nie uszedł również uwadze Łysego, który znacząco szturchnął mnie łokciem. Poczułem się trochę zażenowany. Nigdy nie miałem nic przeciwko aparatom na zębach. Sam kiedyś taki nosiłem. Co więcej, uważałem, że dodają one uroku. Oczywiście tylko wtedy, kiedy ich właścicielka trochę tego uroku już posiadała, a dziewczyna, która właśnie się do mnie uśmiechała, posiadała go wystarczająco dużo.

— Miło was znowu widzieć, chłopaki — Kamila, dziewczyna z aparatem, odezwała się jako pierwsza.

— Miło dowiedzieć się, że jeszcze nas pamiętacie — zareagował na te słowa Radek. — Macie coś przeciwko temu, abyśmy się do was dosiedli? A może czekacie na jakichś przystojniaków?

— No chyba właśnie się doczekałyśmy. Siadajcie — tym razem odezwała się Ewa, z twarzy której uśmiech nie znikał ani na sekundę.

Usadowiliśmy się wygodnie na drewnianej ławie, naprzeciw dwóch całkiem ładnych dziewczyn, które przez sam fakt okazanego im zainteresowania bez wątpienia były już lekko podniecone. Ewa była szatynką o czarnych oczach, z fikuśnie zakręconymi loczkami, które subtelnie spływały wzdłuż jej szyi i ramion, znajdując w końcu oparcie na bujnych piersiach. Kamila natomiast była blondynką o prostych włosach, szarych oczach i bystrym spojrzeniu, które bez wątpienia zdradzało zainteresowanie moją osobą. Jedyne, co trochę budziło mój niesmak w ich wyglądzie, to zbyt śmiały makijaż. Byłem z zasady piewcą naturalności i nigdy nie mogłem pojąć, po jakie licho kobiety nakładają na twarz to kolorowe badziewie. Podkłady, pudry, pomadki, setki rodzajów szminek, błyszczyki, kredki i Bóg raczy wiedzieć co jeszcze. Intymna sytuacja, zmysłowe pieszczoty językiem okolic szyi i ucha, a tu naraz coś chrzęści w zębach, a język brunatny się staje i jakoś tak gorzko w ustach. Całą przyjemność szlag wtedy trafia. W XVI wieku niejaki Tomasz Campanella proponował karę śmierci za malowanie twarzy. Widocznie chłop przeżywał podobne rozterki, które doprowadziły go do granic wytrzymałości. Niestety nikt nie podchwycił jego pomysłu.

— No to czym się zajmujecie, dziewczyny? — zadałem pierwsze, elementarne pytanie.

— Ogólnie rzecz biorąc, to pracujemy w marketingu — oznajmiła z nutką dumy w głosie Ewa, mocno akcentując ostatni wyraz.

— A konkretniej? — drążyłem temat, bo trochę mnie zaintrygowały.

— Konkretnie to… marketing bezpośredni — po chwili namysłu odpowiedziała Kamila, szukając jednocześnie wsparcia u koleżanki, która kiwała głową, potwierdzając poprawność użytego terminu.

— Czyli? — dopytywałem dalej, aczkolwiek było już dla mnie jasne, co to za zajęcie.

— Czyli biegamy z grubymi plikami ulotek po mieście wciskając je ludziom, którzy i tak wywalają je zaraz do kosza, a od czasu do czasu stoimy godzinami w marketach jako hostessy — oznajmiła Kamila z wyraźną rezygnacją w głosie, po czym dodała — Gdybyście więc słyszeli o jakiejś fajnej, normalnej robocie, to dajcie znać.

— Hostessy? Ale to chyba ciekawe zajęcie? Może faktycznie bez większych perspektyw, ale to na pewno jakieś wartościowe doświadczenie. Pracujesz z ludźmi… — nie wiem, czy starałem się je pocieszyć i czy do końca wierzyłem w to, co mówiłem, ale i tak nie dały mi skończyć.

— Nie, Daniel. To nie jest ciekawa praca. Wierz mi — skwitowała stanowczo Ewa.

No cóż, miała chyba rację. Jakby się zastanowić, to praca hostessy na pewnym poziomie niewiele różni się od pracy tancerki w podrzędnym klubie dla panów. Oferujesz ludziom darmowe próbki jakiegoś produktu eksponując jednocześnie swoje wdzięki. I za to ci płacą. Przecież producent promowanego produktu mógłby po prostu wystawić go zwyczajnie na jakiejś tacy, a obok postawić transparent, że zaprasza na darmowy poczęstunek. No, ale przecież znacznie skuteczniejsza metoda to ubranie w jakieś fikuśne szaty niewinnie wyglądającej dziewuchy, która zaczepiwszy brzuchatego, dojrzałego już jegomościa wzbudza w nim poczucie, że to nie o darmowe próbki tu chodzi, że jednak ten ciągle ma w sobie to coś. Weźmie próbkę, a co? Może nawet, aby młodej zaimponować, cały karton wafelków zakupi, bo przecież go stać.

— A jak wspominacie tamtą imprezę? No wiecie, urodziny Ola — rzucił Radek zmieniając temat.

— No cóż — podjęła Kamila z nieco kwaśną miną. — Właściwie to nudno było jakoś tak — spojrzała na swoją przyjaciółkę szukając potwierdzenia, a ta, trochę nazbyt ekspresyjnie, kiwała twierdząco głową.

— Widziałem, że Alek próbował was wtedy… zabawiać. Miły z niego koleś, co?

Popatrzyły na siebie porozumiewawczo, po czym stanowczym tonem odezwała się Kamila:

— Tak. Bardzo sympatyczny chłopak, ale raczej nie jest w naszym typie.

Jasne było, że go nie lubią. Musiało dojść między nimi do jakiegoś spięcia, i to nie takiego, o jakim marzył Olo.

— A jaki jest wasz typ? — o ułamek sekundy uprzedził mnie z tym pytaniem Łysy.

Dziewczyny po raz kolejny powtórzyły porozumiewawcze spojrzenia, a tym razem odpowiedź padła z ust Ewy:

— Z pewnością się w nim mieścicie, chłopaki.

No proszę. Aż mi się wierzyć nie chciało, że tak łatwo poszło. Już było po tak zwanych podchodach. Teraz przeszliśmy do fazy, która obfitowała w konkrety. W tym królował oczywiście Łysy.

— Do której chcecie tu siedzieć? — zapytał wyraźnie podkręcony.

— Jeżeli macie jakąś ciekawszą propozycję, to możemy zaraz się stąd zabierać.

— Pewnie, że mamy propozycję — spojrzał na mnie i już wiedziałem, co zaraz powie. — Jedziemy do Daniela.

Dopiliśmy jednak piwa, a nawet zamówiliśmy jeszcze jedną kolejkę. W tym czasie dziewczyny pytały, gdzie mieszkam, jak mieszkam i czy ktoś je później odwiezie. Odpowiadałem, starając się udawać, że jestem równie napalony jak Radek, ale prawdę mówiąc nie czułem większej satysfakcji. Wiedziałem, że noc spędzę z Kamilą, która co prawda nie mówiła zbyt wiele — inicjatywę głównie przejmowała Ewa, — ale jej spojrzenia wyrażały więcej, niż słowa hymnu narodowego. Poza tym nie dało się nie zauważyć, że Radek i Ewka mieli się ku sobie.

Pół godziny później jechaliśmy do mnie. Ja i Kamila usiedliśmy z przodu. Tylne siedzenia zajmowała druga para. Było tam sporo miejsca, więc nie próżnowali. Muzyka grała dość głośno, gdyż nie miałem ochoty rozmawiać. Kamila zresztą też nie. W pewnym momencie jej lewa dłoń znalazła się na moim prawym kolanie i wolno posuwała się w kierunku mojej męskości. Czułem, jak powoli ogarnia mnie podniecenie, gdy wolno wędrowała po wewnętrznej stronie mego uda. Kiedy znalazła się u celu, zdecydowanym ruchem odpięła mi zamek u spodni i włożyła rękę w moje bokserki, gdzie oczywiście znalazła to, czego szukała. Drugą ręką zaczęła odpinać pasy bezpieczeństwa, od których w konkretnym celu chciała się uwolnić. Niestety, jedna z nielicznych usterek tego samochodu skutecznie jej to uniemożliwiała. Szarpała się z tym pasem coraz mocniej, jęczała przy tym i klęła pod nosem rzucając mi pytające spojrzenia, a ja już chciałem przyjść jej z pomocą, gdy nagle zobaczyłem w oddali małe niebiesko-czerwone światełko skaczące po jezdni. W chwilę później widziałem już wyraźnie — policja. Zwolniłem i zacząłem zjeżdżać na pobocze. Kamila wyciągnęła rękę z moich spodni.

— Kurwa, co jest? Przecież nie jechałem za szybko.

— Co się stało? — z tyłu dobiegał niewyraźny głos Łysego.

— Doprowadźcie się do porządku.

Wyłączyłem silnik. W tylnym lusterku zobaczyłem zbliżającego się wolnym krokiem policjanta. Obleciał mnie strach, bo przecież wypiłem wcześniej dwa piwa i mogły być problemy. Byłem jednak przygotowany na takie sytuacje. Sięgnąłem do schowka po dokumenty, opuściłem szybę i wyłączyłem muzykę.

— Dobry wieczór.

— Dobry wieczór — odpowiedział niskim głosem policjant.

— Czyżbym przekroczył dozwoloną prędkość, panie władzo? — starałem się robić niezbyt dobrą minę do jeszcze gorszej gry. Nie musiał się nawet zbytnio nachylać, by poczuć woń alkoholu.

— Prawo jazdy, kartę wozu i ubezpieczenie proszę.

Podałem wcześniej przygotowane dokumenty. Pomiędzy dowód rejestracyjny a folię, w którą był on opakowany, włożyłem banknot dwustuzłotowy. Czekałem w niemałym napięciu na reakcję. Policjant popatrzył w papiery, później na mnie, na siedzących z tyłu, obszedł samochód sprawdzając chyba tylne światła, po czym wrócił.

— Dziękuję — powiedział oddając mi dokumenty. — To tylko rutynowa kontrola, ale widzę, że wszystko jest w porządku. Żegnam i życzę miłej zabawy — uśmiechnął się i skierował wzrok na mój rozpięty rozporek. Odszedł wyraźnie zadowolony w kierunku radiowozu, chowając w kieszeni zgięty w pół banknot.

— Bardzo miły policjant — skomentowała jego zachowanie Kamila.

— Tak. Zastanawiająco miły — rzucił od niechcenia Radek.

Załączyłem silnik i odjechaliśmy szybko. Ta przygoda na kilka chwil popsuła mi nieco humor. Łysy z Ewką kończyli to, co zaczęli. Ja i Kamila jechaliśmy dalej w milczeniu, słuchając odgłosów dobiegających z tyłu. W pewnym momencie spojrzeliśmy na siebie wymownie i ponownie włączyłem radio.

Rozdział 3

— Łał. Danielku, musisz być nieźle nadziany — skomentowała wystrój mojego salonu Ewa.

— Raczej jego starzy — poprawił jej spostrzeżenie Radek.

— Rozgośćcie się, a ja przygotuję coś do picia.

Poszedłem do kuchni. Umieściłem w lodówce alkohol, który kupiliśmy po drodze. Wyciągnąłem z zamrażalnika kilka kostek lodu i włożyłem je do odpowiedniego naczynia. Wziąłem cztery szklanki, Johnnie Walkera, butelkę coli i zaniosłem to wszystko do salonu. Tam zastałem jedynie Łysego majstrującego przy odtwarzaczu.

— Gdzie dziewczyny?

— Poszły do kibelka. Jak włączyć to cholerstwo?

Położyłem to, co przyniosłem na stole i pomogłem Łysemu uruchomić sprzęt grający.

— Masz może jakieś romantyczne klimaty? — zapytał.

— Nie wiem, co w twoim słowniku oznacza pojęcie „romantyczne klimaty”.

— No wiesz, jakaś spokojna muzyczka, która podsycać będzie niepowtarzalny nastrój dzisiejszego wieczoru.

Uśmiechnąłem się do niego cynicznie. W kim, jak w kim, ale w Radku trudno było doszukać się nawet małej namiastki romantyczności. Nie wiedziałem, po co w ogóle te wszystkie ceregiele. Przerzuciłem jednak kilka płyt i wyciągnąłem jeden z krążków R.E.M.

Usiedliśmy przy stole. Zająłem się rozlewaniem alkoholu. Radek w tym czasie wyciągnął z portfela woreczek z towarem, bibułki i zaczął przygotowywać skręty. Nalewałem właśnie whisky do ostatniej literatki z lodem i colą, kiedy weszły dziewczyny.

— Hej, Daniel. Mamy nadzieję, że się nie gniewasz, ale pozwiedzałyśmy sobie trochę twój dom. Normalny odjazd.

Prawdę mówiąc trochę się gniewałem.

— A łazienka jak z bajki. I ta wanna w kształcie serca… Gdzie kupiłeś coś takiego? — Ewka nie mogła wyjść z podziwu nad jednym z moich najgłupszych pomysłów.

— Była robiona na zamówienie. Ale i tak jej nie używam. Stoi tam dla ozdoby.

Chyba prawie każdy w swoim życiu przechodzi podobną fazę, kiedy naiwnie wierzy się, że „all you need is love”. Ja również cierpiałem na tą przypadłość kilka lat temu. Z ogromnym trudem sam przed sobą się do tego przyznawałem. Ale tamtego okresu swojego życia nie byłem w stanie wymazać ze swej pamięci. Tak, kiedyś wierzyłem w miłość. Z mozołem utrwalałem w swojej głowie jej idealny obraz, karmiąc swoje utopijne wizje literaturą, filmem i muzyką, które na wszystkie możliwe sposoby obrazowały ten temat. Jednak zderzenie moich kruchych wyobrażeń z rzeczywistością, czy jak kto woli, z prozą życia, było bardzo bolesne. Zostałem zraniony przez osobę, po której najmniej się tego spodziewałem. Z premedytacją zabiła we mnie wszystkie uczucia. Owocem tej ciężkiej choroby, zwanej miłością, była między innymi właśnie ta wanna. Na szczęście tamte czasy miałem już dawno za sobą, a to dziadostwo planowałem usunąć przy kolejnym remoncie łazienki.

Kamila usiadła obok mnie na kanapie, a jej koleżanka na kolanach Łysego, siedzącego w fotelu. Chwilę wcześniej skończył skręcać pokaźnych rozmiarów jointa. Podniosłem swoją szklankę.

— No to drogie panie napijmy się za… rozkosz.

— Za rozkosz — Kamila podniosła swoją szklankę i stuknęła nią delikatnie o moją. Wymieniliśmy namiętne spojrzenie i zanurzyliśmy usta w chłodnym od lodu, musującym drinku.

Rozmawialiśmy niewiele nie przerywając zmysłowych pieszczot. Wypaliliśmy skręta. Jak się okazało, dziewczynom również nie był obcy ten rodzaj używek. Po niedługim czasie przeszliśmy z Kamilą na górę do mojej sypialni. Radek z Ewą zostali w salonie.

Nie zapaliłem światła, a Kamila również na to nie nalegała. W pokoju jednak, za sprawą wpadającego doń światła księżycowego, panował srebrzysty półmrok. Odgarnąłem szarmancko kosmyk jasnych włosów zwisający nad jej bladym policzkiem i zacząłem całować jej usta. Jednak już po chwili oderwała zdecydowanie swoje wargi od moich i odsunęła się nieco.

— Co się stało? — zapytałem nie wiedząc, co mam o tym myśleć.

— Muszę wyciągnąć aparat, bo mnie uwiera — odpowiedziała spokojnie, trochę speszona, lekko sepleniąc.

Uśmiechnąłem się. Co prawda wyczuwałem jego obecność językiem, ale nie przeszkadzał na tyle, aby prosić właścicielkę o jego usunięcie. Kamila odwróciła się do mnie plecami, wyciągnęła okalający jej zęby kawałek drogiego drutu kładąc go na stoliku, a potem rzuciła się na mnie tak, że wylądowaliśmy na łóżku.

— Może skończę to, co zaczęłam w samochodzie? — zapytała zupełnie naturalnie.

— Ależ proszę bardzo — ja również byłem naturalny.

W przeciągu nocy zrobiliśmy to dwa razy. Kamila była niezwykle sprawna i potrafiła czerpać z tego wiele satysfakcji. Ja jednak szybko poczułem się znudzony. Seks przestał być dla mnie tym, czym był kiedyś — fascynacją przesyconą pewną dozą tajemniczości — i przybrał wymiar czysto fizyczny. Stał się czymś na kształt rytuału, który zaspokajał jedynie moje potrzeby. Nie potrafiłem już doświadczać głębszych doznań. Mógłbym to porównać do jedzenia jakiejś potrawy, której niestety nie byłem w stanie nadać smaku, ponieważ wyczerpałem wszystkie przyprawy.

Przez wzgląd na egzamin obudziłem się wcześniej niż zwykle. Było kilka minut po ósmej, a na uniwerku miałem być o dziesiątej. Nie musiałem nawet otwierać oczu, żeby stwierdzić, że nie jestem sam, gdyż poczułem ciepło nagiego ciała, leżącego obok mnie. Od razu pomyślałem sobie, że Weronika miała jednak klasę — wyszła, zanim zdążyłem się obudzić. Zero głupich komentarzy, zero zbędnych pytań w stylu: „no i co, dobrze ci było?” Po prostu zabieram swoje rzeczy, ukradkiem cmokam w policzek na pożegnanie i znikam.

Podniosłem się ostrożnie, żeby przypadkiem jej nie obudzić. Włożyłem spodnie i wyszedłem na balkon, wydobyłem z kieszeni paczkę papierosów i z niemałym trudem, chroniąc lichy płomień zapalniczki przed wiatrem wiejącym od strony morza, zapaliłem. Bolała mnie trochę głowa, ale nie czułem się tak źle, jak poprzedniego dnia. Zaciągałem się spokojnie kojąc niejako zły humor, z którym się obudziłem, gdy usłyszałem za sobą najpierw delikatne skrzypnięcie drzwi balkonowych, a później ciche i trochę niepewne kroki. Nie odwróciłem się. Podeszła blisko i wtuliła się w moje plecy. Wtedy zauważyłem, że ma na sobie moją koszulę. Trwała w tej pozycji dłuższą chwilę. Nie reagowałem. Podniosła się na palcach i oparła brodę na moim barku.

— No i co, dobrze ci było?

Miałem dosyć.

— Tak. Było bardzo… fajnie.

Ciągle się nie odwracałem. Spokojnie paliłem papierosa, a ona nadal arogancko tuliła się do mnie. Wyczuwałem jakiś żarliwy optymizm, entuzjazm i aż mnie ciarki przechodziły. Zacząłem obawiać się najgorszego.

— Wiesz, chyba z nikim nie było mi jeszcze tak dobrze jak z tobą.

Czy to komplement? Chyba powinienem podziękować. Pozostawiłem to jednak bez komentarza.

— Co robisz dziś wieczorem? — wypaliła nagle.

— Nic.

Przyznam, że trochę mnie zaskoczyła.

— To wybierzmy się gdzieś razem. Niedawno było otwarcie nowego lokalu w centrum. Słyszałam, że są tam takie specjalne loże, w których można się zamknąć. Pewnie trzeba by zrobić rezerwację…

— Nie mam ochoty.

— To może…

— O co ci chodzi? — nie wytrzymałem. Odwróciłem się energicznie. Kamila aż odskoczyła. Byłem lekko poirytowany.

— O nic. Myślałam tylko…

— Co myślałaś? — mówiłem w miarę spokojnie, acz nieco sarkastycznie. Spojrzałem na nią z politowaniem i pokręciłem głową. — Posłuchaj, Kamila. Było miło, nawet bardzo, ale to już wszystko. Jeśli będziesz miała ochotę, to możemy to jeszcze kiedyś powtórzyć, ale nic więcej nie mogę ci zaoferować.

Patrzyła na mnie lekko przerażona. Nie wiedziała, co ma powiedzieć ani jak zareagować na moje słowa. Uśmiechnąłem się.

— No, chyba nie liczyłaś na wielką miłość? Co? — zacząłem łagodnie. — To nikt ci jeszcze nie powiedział, że miłość nie istnieje? W takim razie wybacz, że to ja muszę cię uświadomić. Nie ma miłości. To tylko głupi wymysł, produkt marketingowy, co najwyżej rodzaj choroby, która mija po siedmiu dniach jak zwykły katar — powiedziałem twardo i z przekonaniem. — W świętego Mikołaja to chyba już nie wierzysz, co?

— Pieprzysz, Daniel — nie poddawała się. — Znam mnóstwo szczęśliwie zakochanych par.

Ja natomiast nie przestawałem burzyć jej romantycznych ideałów.

— To tylko pozory. Ludzie łączą się w pary z dwóch powodów: po pierwsze dlatego, bo dobrze jest mieć w kimś oparcie, głównie finansowe, a po drugie, żeby zaspokajać nawzajem jedną ze swoich potrzeb, to wszystko. Czy to aż tak trudno dostrzec? Ludzie boją się przywiązania, boją się zniewolenia, które niesie z sobą to, co ty nazywasz miłością. Słowa „kocham cię” nie usłyszysz na ulicy. Może jedynie w kinie od Hugh Granta, tandetnym serialu telewizyjnym albo przeczytasz sobie w pieprzonym „Love story”.

— Wy chyba faktycznie wszyscy jesteście tacy sami i chodzi wam tylko o jedno — wydała z siebie najbardziej oklepany okrzyk rozpaczy.

— Nie, to wy wszystkie jesteście takie same i wmawiacie sobie, że chodzi wam o coś innego — moja zimna riposta.

— Jesteś głupi!

— A ty naiwna.

Na moment zapanowało milczenie. Kamila patrzyła na mnie, a jej oczy szkliły się od naporu łez, ale dzielnie wzbraniała się przed płaczem.

— Żal mi cię, Daniel. Być może masz super dom, fajny samochód i pełno kasy, ale co z tego? To tylko rzeczy. Za to w środku jesteś pusty, zupełnie pusty. Może faktycznie jestem naiwna, bo wydawało mi się, że jesteś inny. Miłość istnieje i potrafi być piękna, ale aby ją poznać, trzeba na to zasłużyć. Możesz sobie w nią nie wierzyć, ale to bez znaczenia, bo ciebie i tak nie da się pokochać. Jesteś po prostu żałosnym człowiekiem.

— Ta rozmowa nie ma sensu, może lepiej będzie jak sobie pójdziesz — odwróciłem się do niej plecami i oparłem o balustradę.

Kamila prawie płacząc wbiegła z powrotem do sypialni, ubrała się szybko i już jej nie było. Chciałem, aby to co przed chwilą powiedziała zwyczajnie po mnie spłynęło, ale z jakiegoś powodu jej słowa mnie zabolały. Tak, w środku jestem pusty i czasami sam dla siebie również bywam żałosny. Nie, nie da się mnie pokochać. Ale przecież miłość nie istnieje, więc jakie ma to znaczenie?

Zaciągnąłem się jeszcze kilka razy i wyrzuciłem niedopałek. Wszedłem do środka. Podniosłem ze stolika aparat, którego w roztargnieniu zapomniała zabrać, gdy do pokoju wszedł Radek.

— Stary, coś ty jej zrobił? Z kobietami tak nie można…

— Łysy, proszę cię, daruj sobie ten wykład. Bądź tak dobry i odwieź je. Tylko wróć szybko, bo muszę jechać na egzamin. Aha, i oddaj jej to — rzuciłem wychodzącemu już Radkowi aparat. Chwycił go z lekką odrazą.

Poszedłem do kuchni i zaparzyłem kawę. Chciałem jak najszybciej zapomnieć o tym incydencie. Wiedziałem, że ten nieprzyjemny stan ducha minie, nim się obejrzę. To nie były żadne wyrzuty sumienia.

Odpalałem kolejnego papierosa, gdy rozległ się dźwięk dzwoniącego telefonu.

— Cześć synku, tu mama. Co tam u ciebie? Chyba wszystko dobrze, co? Wiesz, dzwonię żeby ci powiedzieć, że babcię zabrali do szpitala wczoraj wieczorem. Ale nie martw się, w sumie to tylko lekka niewydolność serca, za kilka dni ją wypiszą. Jak znajdziesz trochę czasu, to wstąp, proszę, do szpitala, babcia się z pewnością ucieszy na twój widok. No i co jeszcze? Aha, chyba dzisiaj masz egzamin, prawda? Mam nadzieję, że się uczyłeś i poradzisz sobie. Trzymam kciuki. Muszę już kończyć. Pa.

— Pa.

Telefoniczne rozmowy z moją rodzicielką zawsze tak wyglądały. Równie dobrze mogła nagrywać się na pocztę głosową, ale o dziwo czegoś takiego nie uznawała.

Wskoczyłem w szyty na miarę, ciemnogranatowy garnitur z angielskiej wełny i zawiązałem krawat. W takim stroju całkiem nieźle się prezentowałem, ale rzadko w nim paradowałem. Bo niby gdzie miałem chodzić tak ubrany? Wkładałem właśnie nieco przybrudzone lakierki, gdy na dole otworzyły się drzwi. Wrócił Łysy.

— Dreyer, po kiego wała tak świrujesz? Kobieca solidarność sprawiła właśnie, że Ewcia ma mnie teraz za takiego samego chama jak ciebie.

— Daj mi spokój.

— Nie, no stary, ja cię całkowicie rozumiem. Mam takie samo zdanie w tej sprawie, ale dziewczyny wierzą w coś innego. Naszym obowiązkiem jest podsycać to w nich, dawać im nadzieje. One tego potrzebują. Jak byśmy przestali to robić, nie były by dla nas takie miłe i takie chętne. Rozumiesz? A tak straciliśmy dwie fajne laski.

— To niby co miałem z nią zrobić? Zaprosić do kina? Na lody? Na spacer przy zachodzie słońca? Miałbym udawać, że tworzymy idealna parę? — byłem poirytowany.

— A kto tu mówi od razu o jakichś związkach? Ale zrozum, że kobieta to nie prezerwatywa, aby używać jej tylko raz — skwitował w swoim stylu.

— Widzisz, różnica pomiędzy nami polega na tym, że ja przynajmniej jestem szczery. Sprawa jest prosta, albo ona akceptuje taki układ jaki jej proponuję, albo do wiedzenia. Ja nie potrafię udawać, nie potrafię i nie chcę. To nie ma sensu, zresztą ta rozmowa też, więc dajmy już temu spokój. Muszę już iść. Będziesz tu siedział?

— No pewnie. Przecież nie mam nic innego do roboty.

— To z łaski swojej sprzątnij w salonie.

— Jasne. Nie ma sprawy. Powodzenia na egzaminie.

Rozdział 4

Czułem zdenerwowanie, a przecież był to tylko zwykły egzamin, jakich zdawałem, a raczej nie zdałem, już wiele. Stałem na korytarzu wśród kilkunastu osób, czekających na swoją kolej. Niektórzy trzymali w ręku otwarte zeszyty i na siłę chcieli jeszcze coś powtarzać. Inni wpatrzeni w sufit przemierzali w myślach pokłady swojej wiedzy. Ja mogłem jedynie stać i przyglądać się im. Nie przejrzałem nawet notatek, które niedawno kserowałem. Trzymałem w ręku indeks i kartę egzaminacyjną. Był to ostatni egzamin spośród trzech, które miałem przyjemność zdawać w tym roku. Szczęśliwie zaliczyłem dwa poprzednie, z dużą pomocą dodatkowych materiałów naukowych, które ze sobą miałem, oraz dzięki uprzejmości pewnej obrytej blondynki siedzącej rząd przede mną. Teraz jednak czekał mnie egzamin ustny i może właśnie dlatego byłem jednak lekko stremowany.

Wchodziły kolejne osoby. Zdecydowana większość wychodziła zadowolona. Być może profesor Wilk jest dzisiaj w dobrym nastroju? — pomyślałem, aby dodać sobie otuchy. Nadeszła moja kolej. Wziąłem głęboki wdech i wszedłem do środka. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy to kilkadziesiąt białych podłużnych karteczek rozsypanych na biurku, za którym siedział profesor. Jakaś osoba była w trakcie swojego wywodu.

— Dzień dobry — powiedziałem ściszonym głosem.

Profesor podniósł na mnie wzrok i jakby się uśmiechnął.

— Dzień dobry. Proszę podejść i wylosować sobie pytanie.

Na tej uczelni było kilku profesorów, doktorów i innego rodzaju wykładowców, ale tylko profesor Wilk prowadził egzamin w takiej formie. Za każdym razem przygotowywał kilkaset pytań, układał je w zestawy, które umieszczał na osobnych karteczkach. Karteczki rozrzucał na stole. Delikwent podchodził, losował sobie zestaw, składający się z trzech pytań i miał około dziesięciu minut na przygotowanie odpowiedzi.

Podszedłem więc do biurka, na skraju którego położyłem indeks wraz z kartą egzaminacyjną. Szybko wylosowałem zestaw, którego numer skwapliwie odnotował sobie profesor, po czym usiadłem w ławce z boku. Spojrzałem na pytania, przeczytałem je uważnie i już wiedziałem, że nie mam nic do powiedzenia na żadne z nich. Obawiałem się nawet, że nie miałbym do powiedzenia nic na temat każdego pytania spośród wszystkich zestawów leżących na stole. Profesor co chwila spoglądał na mnie i ciągle miałem wrażenie, że się uśmiecha.

— Może chce pan, panie Dreyer, kartkę papieru? To ułatwi panu przygotowanie odpowiedzi.

— Obawiam się panie profesorze, że pusta kartka raczej w niczym mi nie pomoże.

— Skoro tak, to pańska sprawa.

Czekałem cierpliwie, aż mój poprzednik zakończy swoją wyczerpującą odpowiedź. Profesor znudzony już chyba tym potokiem słów wydobywającym się nieustannie z ust studenta, przerwał mu i podziękował, wpisując ocenę bardzo dobrą. Delikwent przez kilka sekund kłaniał się i dziękował, po czym złapawszy indeks szybko skierował się do wyjścia.

— Niech pan poprosi następną osobę — rzucił za nim profesor.

— A pana, panie Dreyer zapraszam tu bliżej.

Podszedłem do biurka po raz kolejny i usiadłem naprzeciw Wilka, który bez wątpienia się uśmiechał. Nie powiedział jednak nic aż do momentu, kiedy osoba, która weszła, wylosowała pytanie i usiadła z boku. Wtedy dopiero przemówił:

— Widzę, że znowu spotkamy się we wrześniu.

Pokiwałem twierdząco głową. Profesor wpisał mi do indeksu i do karty niedostateczny, a czynność tę wykonał z nieskrywaną satysfakcją.

— Wy, studenci zaoczni — zabrzmiał z akademicką powagą aż dostałem gęsiej skórki — wy żyjecie w przeświadczeniu, jakże błędnym przeświadczeniu, że skoro wasi ojcowie płacą ciężkie pieniądze za to, abyście łaskawie mogli u nas studiować, to my, do kieszeni których, w waszym mniemaniu te pieniądze trafiają, to my nie mamy prawa stawiać wam ocen niedostatecznych, a już nie daj Boże, oblewać was. Otóż pragnę pana poinformować, że ma pan dużą szansę stać się przykładem i przestrogą dla wszystkich myślących podobnie jak pan.

Odsapnął nieco, gdyż w tą wypowiedź włożył wiele energii, mówiąc jednym tchem, ale już po chwili ciągnął dalej. — Przyglądam się panu, panie Dreyer, już od pewnego czasu i muszę stwierdzić, że nie podoba mi się również pańskie podejście do przedmiotu. Dałem panu w zeszłym roku ocenę dostateczną, ale muszę się przyznać, że było to coś w rodzaju wysokooprocentowanego kredytu. A teraz nadszedł czas, aby ten kredyt spłacić. Jeżeli we wrześniu nie zda pan co najmniej na dobry, to niestety nie zaliczy pan. A o egzaminie komisyjnym nawet nie ma co myśleć. Chciałem pana również uczulić, że tamten egzamin w porównaniu z obecnym to była bułka z masłem. Dlatego szczerzę życzę panu powodzenia.

Odebrałem swój indeks i wyszedłem bez pożegnania. Byłem, delikatnie mówiąc, wkurwiony. Co to w ogóle miało być? Darmowy wykład z umiejętności studiowania? Jaki kredyt? Przecież odpowiadałem w zeszłym roku jak z nut. Byłem wtedy dobrze przygotowany.

Usiadłem na ławce przed gmachem uniwersytetu i zapaliłem, aby ukoić skołatane nerwy i wzburzenie. Wiedziałem, że aby zdać na cztery będę musiał dokonać rzeczy niemożliwej. Nie mogłem jednak od razu się poddawać. Miałem przecież całe trzy miesiące, aby przyswoić ten materiał. A trzy miesiące to kupa czasu. Wsiadłem do samochodu i rozluźniłem krawat. Zdenerwowanie powoli opadało. Nie miałem zamiaru już więcej myśleć o tym egzaminie. Przynajmniej na razie.

Rozdział 5

Jadąc przez miasto słuchałem radia. Wracał mi dobry humor na myśl o trzech miesiącach wakacji. Nie miałem w planach żadnych większych wyjazdów. Podróżowanie po Europie znudziło mi się, kiedy miałem szesnaście lat. Później zwiedzałem co ciekawsze zakątki naszego kraju, a teraz to już nigdzie nie chciało mi się ruszać. W końcu to przecież do nas, na Wybrzeże zjeżdża się latem prawie cała Polska.

Kiedy stałem na czerwonym świetle, przez skrzyżowanie przejechał na sygnale ambulans i przypomniałem sobie o babci. Zmieniłem kierunek jazdy i pojechałem do kwiaciarni, aby kupić bukiet białych liliiTo były jej ulubione. Stojąc w kolejce uświadomiłem sobie, że nie pamiętałem już nawet, kiedy ostatnio kupowałem kwiaty. Kwadrans później wchodziłem do budynku szpitala.

Podszedłem do recepcji. Za ladą, przy komputerze siedziała starsza pani w grubych okularach i białym fartuchu. Wystukała na komputerze nazwisko i na ekranie pojawiły się dane babci. Czwarte piętro, pokój czterdzieści sześć.

Znalazłem się w niezbyt długim, jasnym, pustym korytarzu. Po lewej stronie znajdował się szereg białych drzwi. Po prawej były duże, białe okna wychodzące na dziedziniec. W powietrzu unosił się silny zapach sterylności i czystej pościeli. Była to prywatna klinika, w której, w razie potrzeby, leczyła się cała moja rodzina. Każdy pacjent miał tu do dyspozycji własny pokój i optymalny zestaw wszelkiego rodzaju badań. Rachunek, który później wystawiał szpital, również był optymalny.

Zapukałem delikatnie i powoli otworzyłem drzwi. Babcia znajdowała się na łóżku w pozycji półsiedzącej. Na nosie miała okulary, a w ręku trzymała harlequina. Na mój widok uśmiechnęła się serdecznie i odłożyła książkę.

Ucałowałem staruszkę i wręczyłem jej bukiecik.

— Dziękuję — powiedziała i zaczęła zachłannie je wąchać. — Włóż je proszę do wazonu, tylko dolej wody — wydała swe instrukcje po dłuższej chwili.

— I co tam u ciebie synku? Opowiadaj.

— Nie, babciu, to ty opowiadaj. Jak się czujesz?

— W sumie dobrze. Jestem tylko trochę zmęczona, ale lekarze nie chcą mnie jeszcze wypisać. Poleżę tu do poniedziałku.

— A jak dziadek sobie radzi bez ciebie?

Babcia parsknęła tłumionym śmiechem.

— Staruszek był przerażony, kiedy mnie zabrali. Myślał, że nadszedł mój czas. Z początku chciał siedzieć tu ze mną całą noc, ale w końcu rodzice przekonali go, żeby jechał do domu. Teraz przesiaduje tu godzinami i co pięć minut pyta, czy czegoś nie potrzebuję. Właśnie wysłałam go do księgarni po nowe książki, aby trochę odpocząć. Czasami mam go już dosyć, ale z drugiej strony to miło, że się tak troszczy o mnie. Kobieta lubi, kiedy mężczyzna jest taki opiekuńczy.

Babcia z dziadkiem byli naprawdę idealnym małżeństwem. Rzadko spotkać można tak dobraną parę. Zgadzali się we wszystkim, a kiedy już się kłócili, co zdarzało się nieczęsto, to robili to z taką słodyczą, że aż miło było na nich wtedy popatrzeć.

Rozejrzałem się po pokoju, a po chwili mój wzrok dość niespodziewanie wylądował na tanim romansidle leżącym na stoliku. „Męska decyzja” brzmiał tytuł tego dzieła, któremu podobnych babcia była w stanie przeczytać nawet dziesięć tygodniowo. Najbardziej jednak niewiarygodne było to, że nawet po dłuższym czasie pamiętała wszystkie te historie, które sądząc po tytułach, nie różniły się zbytnio od siebie.

— Bardzo ciekawa rzecz — podchwyciła moje przypadkowe zainteresowanie jej lekturą no i się zaczęło — Młody mężczyzna, niezwykle przystojny, zakochuje się w dwóch kobietach jednocześnie. Z początku spotyka się z każdą z nich w tajemnicy przed drugą, ale kiedy w końcu prawda wychodzi na jaw, wpada w niemałe tarapaty, bowiem zmuszony jest dokonać wyboru. To jednak nie jest łatwe, ponieważ obie darzy tak samo mocnym uczuciem. Postanawia więc poddać je próbie. Umawia się ze swoją dobrą przyjaciółką, która ma zaświadczyć, że się z nim przespała — co jednak nie jest prawdą — i tym samym zdradził obie swoje adoratorki. Zakłada, że ta, która, wybaczy mu ten romans, będzie odpowiednia i właśnie ją wybierze.

— Spryciarz z niego — skomentowałem od niechcenia.

— A jak tam u ciebie z kobietami, Daniel?

Wiedziałem, że znowu poruszy ten temat.

— To zależy, co masz na myśli babciu? — próbowałem jeszcze jakiegoś uniku.

— Ty wiesz co mam na myśli, a i ja wiem jakie jest twoje podejście do tej sprawy.

— Babciu, ty ciągle patrzysz na świat przez pryzmat tych ckliwych książeczek, które czytasz. A życie nie jest takie kolorowe.

— Ty jeszcze mało wiesz o życiu. Jesteś młody. Ale przyjdzie taki dzień, w którym sam się przekonasz, że z tym nie można walczyć.

Nie pytałem już, co znaczy to „z tym”. Czułem, że pora już na mnie. Nawet dysponując twardymi argumentami, nie przekonałbym babci, że swoje już w życiu przeżyłem i potrafiłem racjonalnie patrzeć na świat. Nie mogłem jednak tak po prostu wyjść. Nie chciałem jej urazić, więc zmieniając temat drążyłem kwestię jej zdrowia. Tak minęło kilka chwil.

— Czas już na mnie, babciu — wstałem i ucałowałem ją na pożegnanie.

— No to cześć, wnusiu. I pozdrów ode mnie dziewczynę. — rzuciła, kiedy stałem już w drzwiach.

— Jaką dziewczynę? — zapytałem zaskoczony.

— Kolejną, które przetoczy się przez twoje łóżko. — odpowiedziała najspokojniej w świecie i nie zwracając już na mnie uwagi wróciła do lektury.

Królowa cynizmu. Nic już nie powiedziałem. Wychodząc uśmiechnąłem się tylko do niej i znacząco pokręciłem głową. Zacząłem iść w stronę windy. Byłem w połowie drogi, gdy usłyszałem odgłosy żywej rozmowy, wręcz kłótni w jednym z pokoi, które mijałem. Zwolniłem nieco. Przez uchylone drzwi dobiegł mnie czyjś szloch.

— Żegnaj — powiedział ktoś stanowczo niskim głosem.

Z pokoju energicznym krokiem wyszedł mężczyzna w średnim wieku, który szybko oddalał się w stronę klatki schodowej. Chwilę później z tego samego pomieszczenia wybiegła dziewczyna w szpitalnej pidżamie krzycząc: „Zostań”. Mężczyzna nie reagował jednak. Szpitalne kapcie, które nie wiedzieć czemu prawie zawsze podszywane są filcem, były przyczyną tego, że nieszczęsna poślizgnęła się i upadła. Tamten zniknął za rogiem, a dziewczyna klęcząc na ziemi głośno łkała. Byłem mocno zaskoczony tym, co wydarzyło się na moich oczach i w pierwszej chwili nie wiedziałem zupełnie, co mam ze sobą zrobić. Stałem tam i patrzyłem na drobniutką, zapłakaną postać klęczącą na ziemi. Nie widziałem jej twarzy, gdyż była odwrócona do mnie plecami. Postanowiłem podejść bliżej.

— Dobrze się czujesz? Może wezwać kogoś? — zapytałem z troską, ale nie reagowała.

Zauważyłem, że chce wstać. Pochyliłem się i delikatnie złapałem ją za ramię, aby jej pomóc. Poczułem wtedy jak cała drży. Kiedy tylko pomogłem jej się podnieść, odepchnęła moją rękę.

— Zostaw mnie! — krzyknęła, myśląc zapewne, że jestem kimś z personelu szpitalnego.

Odsunąłem się. Spojrzała na mnie w gniewie, ale prysnął on szybko ustępując miejsca delikatnemu zaskoczeniu. Przez dłuższą chwilę staliśmy naprzeciw siebie. W jej zapłakanym spojrzeniu było coś przeraźliwie prawdziwego. Wydawała się być mniej więcej w moim wieku, ale stojąc tam w niebieskawej, szpitalnej piżamie, wyglądała jak nieszczęśliwa mała dziewczynka. Z jej twarzy emanowała krystaliczna niewinność i niezwykle fotogeniczny smutek skrzywdzonego dziecka. Rozczulił mnie ten obrazek. Te ciemne włosy, klejące się do mokrych od łez policzków, duże brązowe oczy wylewające z siebie obfite ilości smutku i wyraziście zarysowane wargi, nad drżeniem których nie potrafiła zapanować. Chciałem coś powiedzieć, uśmiechnąć się chociaż, ale nie zdążyłem. Odwróciła się i weszła do pokoju zamykając za sobą drzwi. Kilkanaście sekund później byłem już w windzie. Nawet nie przypuszczałem, że to krótkie, przypadkowe spotkanie już wkrótce na zawsze zmieni moje życie.

Rozdział 6

Jak w każdą niedzielę zmuszony byłem pojechać na rodzinny obiad. Było to coś na kształt rytuału, którego nie odprawianie groziło poważnymi sankcjami. Czasami uchylałem się jednak od tego, ale zawsze musiałem mieć dobre wytłumaczenie: zajęcia na studiach, choroba itp. Tej niedzieli nie miałem żadnego wyjścia awaryjnego. Musiałem jechać. Dopingował mnie do tego fakt, iż miałem dostać od rodziców trochę kasy. Oni również wiedzieli, że to jest główny powód, dla którego do nich przyjeżdżam i nie byli skłonni przelewać tych pieniędzy na moje konto w banku.

W obiedzie uczestniczyli zazwyczaj tylko moi rodzice oraz dziadek z babcią. Babcia była jeszcze w szpitalu, więc mieliśmy zjeść posiłek w czteroosobowym gronie. Starałem się zaraz po deserze wymyślać jakiś powód, aby się stamtąd urwać. Kiedy jednak mi się to nie udawało, byłem zmuszony rozgrywać partię szachów z dziadkiem, co nawet robiłem z przyjemnością, lub grać w remika z rodzicami, co było dla mnie torturą.

W pogodne, niedzielne przedpołudnie pojechałem więc o umówionej porze do posiadłości państwa Dreyerów. Mój rodzinny dom, który kiedyś wydawał mi się ogromnym budynkiem, z roku na rok robił się w moich oczach coraz mniejszy, aż pewnego dnia postanowiłem się z niego wyprowadzić.

Wjechałem przez otwartą bramę. Cały podjazd wyłożony był czerwonawym żwirem. Skierowałem się na mały parking znajdujący się po lewej stronie budynku. Stał tam jedynie błyszczący mercedes ojca, którego nie zaparkował w garażu po powrocie z kościoła. Nie wszedłem od razu do domu. Rozległe obejście z dnia na dzień stawało się coraz piękniejsze. Rok temu mama wynajęła kilku ogrodników, którzy obiecali stworzyć z tego miejsca istny raj i jak na razie szło im całkiem nieźle. Posiadłość była ogrodzona wysokim drewnianym płotem, wzdłuż którego rosły małe choinki. Setki choinek. Przed domem założono klomby kwiatów. Na całej powierzchni rosła trawa, którą polewały wodą automatyczne spryskiwacze. Była również drewniana letnia altanka, wokół której ustawiono wysoki płot ogrodowy, złożony z cienkich listewek tworzących kratkę. Obrastały go bliżej nieokreślone pnącza. Za domem był basen, a jakże, i kort tenisowy używany przez ojca bardzo rzadko.

Drzwi wejściowe nie były zamknięte, ale wcisnąłem dzwonek, aby oznajmić swoje przybycie. Nie czekając aż ktoś mi otworzy wszedłem do środka. W dużym jasnym przedpokoju nie było nikogo, ale z salonu dochodziły mnie odgłosy rozmowy i zbliżających się kroków. Drzwi do salonu rozwarły się szeroko i stanęła w nich uśmiechnięta kobieca postać, której kolor włosów zmieniał się niemal co tydzień. To taka mamina pasja, która nieziemsko irytowała ojca.

— Cześć, synku — zawołała zbliżając się do mnie.

— Cześć, mamo. Zdawało mi się, że tydzień temu byłaś szatynką — zauważyłem to, co należało zauważyć i pozwoliłem się ucałować.

— Podoba ci się? To nowa farba — oznajmiła z nutką próżniaczej dumy. — Wchodź dalej. Właśnie zastanawialiśmy się, kiedy przyjedziesz.

Weszliśmy do obszernego pokoju. Właściwie to w całym domu były tylko obszerne pokoje, a było ich kilkanaście. Tata w eleganckim, dwurzędowym garniturze palił papierosa i siedząc w głębokim fotelu rozmawiał z dziadkiem. Staruszek również nie stronił od krawata. Na mój widok ojciec podniósł się i podał mi rękę.

— Witam cię, synu. Jak tam twoje sprawy? Wszystko w porządku?

— Tak, tato. Wszystko dobrze.

Zawsze i wszędzie był bardzo oficjalny. Ciągle pytał o „moje sprawy”, ale nigdy nie konkretyzował. Nie łączyła mnie niestety z ojcem jakaś szczególna więź. Nie potrafiliśmy ze sobą rozmawiać, bo zawsze traktował mnie z góry. Widział we mnie jedynie nieodpowiedzialnego smarkacza. Miałem oczywiście kiedyś tam przejąć jego firmę. I tego chyba najbardziej się bał.

Serdecznym uściskiem dłoni przywitałem się również z dziadkiem. Z nim rozumiałem się znacznie lepiej niż z ojcem. Dziadek był po prostu bardziej na luzie. Nie podchodził do wszystkiego z taką straszną powagą. Czasami wręcz zachowywał się jak duże, naiwne, nieporadne dziecko. Podejrzewałem, że robił to celowo. Wyprowadzanie ojca z równowagi było dla niego chyba formą rozrywki.

— Napijesz się czegoś? — zapytała mama stojąca za mną.

— Tak — odwróciłem się — Chętnie napiję się piwa.

— Dobrze, zaraz ci przyniosę.

— Będziesz pił piwo? Przecież przyjechałeś samochodem. — zaniepokoił się ojciec.

— Jurek, daj spokój — strofował go dziadek. — Przecież zanim wsiądzie do samochodu, to alkohol wywietrzeje, a poza tym po jednym piwie można przecież prowadzić. — W takich sytuacjach staruszek, wykorzystując swój ojcowski autorytet, zawsze stawał po mojej stronie.

Tata pokiwał tylko głową i nie poruszał już więcej tej kwestii. Usiadłem w fotelu. Po chwili milczenia doczepił się do czegoś innego.

— Jak sprawuje się samochód? Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem, że nie jest zbyt czysty. Od czasu do czasu mógłbyś go umyć.

— Dobrze, tato. Jutro pojadę do myjni — takimi odpowiedziami wkurzałem go coraz bardziej.

— Pojedzie do myjni, czy tato słyszy — zwrócił się do dziadka, a następnie znowu do mnie. — Korona ci z głowy spadnie, jeśli sam umyjesz swój samochód?

— Tato, kto dzisiaj myje ręcznie samochód?

— No, co za głupie pytanie. Przecież wielu ludzi tak robi.

— Chyba tylko twój nieszczęsny szofer — odrzekłem kąśliwie.

— Bogatemu diabeł dziecko kołysze — westchnął wymownie i zapalił kolejnego papierosa.

Tak było za każdym razem. Ciągle się czegoś czepiał, zawsze coś mu we mnie nie pasowało. A to, że piję, a to, że palę, to znów, że nie raczyłem się nawet ogolić na niedzielny obiad i ubrać jak człowiek. Ja oczywiście odpierałem te ataki i nie pozostawałem mu dłużny, a on denerwował się coraz bardziej. Sytuację uratowała mama, która przyniosła na tacy trzy butelki zimnego piwa, trzy szklanki i otwieracz.

— Pomyślałam, że też chętnie się napijecie — zwróciła się do dziadka i ojca.

— Ja dziękuję. — stanowczo odmówił tata.

— A ja chętnie. Piwo przed obiadem wzmaga apetyt. — oznajmił dziadek i sięgnął po butelkę i otwieracz.

Piliśmy z dziadkiem dobrze schłodzone piwo, głośno delektując się jego smakiem. Ojciec palił papierosa i spoglądał na nas z zawiścią w oczach. Było widać, że również ma niemałą ochotę na browarka, ale teraz nie mógł już po niego sięgnąć. To byłaby jego porażka, a on nie lubił przegrywać.

— Daniel — dziadek zwrócił się do mnie z pytaniem. — Skoro studiujesz historię, to powiedz mi, kto wynalazł piwo? Czy nie przypadkiem Anglicy?

Na takie pytania akurat znałem odpowiedzi.

— Nie, dziadku. Piwo wynaleziono znacznie wcześniej, niż powstało państwo angielskie. Piwo, a raczej napoje podobne do piwa, znane były już jakieś sześć tysięcy lat temu.

Dziadek zrobił zdziwioną minę, a kiedy zauważyłem że i ojciec się zainteresował, to z zapałem ciągnąłem dalej.

— Niektóre źródła podają, że piwo przywędrowało do Europy ze wschodu, a za naród, który rzekomo je wynalazł, uważa się Sumerów. Wyrabiali oni piwo z fermentowanego na wodzie chleba, bowiem chmiel do receptury wprowadzili dopiero w XVI wieku mnisi. Babilończycy z kolei potrafili wytworzyć dwadzieścia jego gatunków. Hammurabi w swym słynnym kodeksie, o którym dziadek na pewno słyszał, zawarł przepisy, które przyznawały jego poddanym, w zależności od statusu, od dwóch do pięciu litrów piwa dziennie.

— No, kto by pomyślał — dziadek zaczął z dziecięcą fascynacją przyglądać się złotemu napojowi w swojej szklance.

Swoją drogą dziwiło mnie trochę dlaczego przyswajanie takich faktów przychodziło mi z niebywałą łatwością, a nie potrafiłem zapamiętać chociażby podziału dzielnicowego w Polsce po śmierci Bolesława Krzywoustego.

— Podano do stołu! — zaanonsowała donośnym głosem starsza już kelnerka. W każdą niedzielę, czy też w przypadku jakichś większych przyjęć, rodzice zatrudniali, jak to uprzejmie określali, „personel kuchenny”. Mama, mimo, iż była właścicielką restauracji, nie odznaczała się specjalnym talentem kulinarnym, a o podawaniu do stołu mowy być nie mogło.

Podczas obiadu niewiele rozmawialiśmy. Mama pytała, ile potrzebuję pieniędzy, a tata krzywił się słuchając tego. Dla niego niezrozumiałym było, dlaczego jeszcze nie mam pracy. Przecież u niego w firmie znalazło by się dla mnie odpowiednie stanowisko. Poza tym studiuję zaocznie, więc mam mnóstwo czasu. Ale mnie jakoś nie ciągnęło do roboty. Unikałem więc tego tematu jak ognia. Byłem jednak świadomy tego, że kiedyś będę musiał mieć jakąś pracę. Ale jeszcze nie teraz.

— A jak tam egzamin? — wypalił nagle ojciec podczas deseru.

Byłem zdziwiony, że dotychczas jeszcze nikt o to nie zapytał.

— Zdany, oczywiście — skłamałem, jak zawsze.

— A ile dostałeś?

Co go ugryzło? Nigdy przedtem nie pytał o oceny. Ważne było samo zaliczenie.

— Czwórkę, tato — odpowiedziałem najspokojniej w świecie.

— No, to moje gratulacje — powiedział z lekkim niedowierzaniem.

Mama tylko się uśmiechnęła i dokończyła swoją porcję galaretki.

— To co, synu, może partyjkę remika? — zapytała odkładając łyżeczkę.

— Chętnie, ale dziadek zaproponował mi już szachy — zareagowałem szybko i spojrzałem w stronę staruszka z obfitą porcją bitej śmietany pod nosem.

— Tak, tak, zaraz gramy — powiedział stanowczo i zaczęliśmy obaj wstawać od stołu.

— Tato — zwróciła się do dziadka mama i pokazała mu wymownie, że część deseru znalazła się tam, gdzie nie powinna.

Dziadek wytarł się, uśmiechnął do rodziców i przeszliśmy do salonu. Usiedliśmy przy stoliku, na którym zawsze stały ustawione w odpowiednim szyku figury szachowe. Kiedy miałem sześć lat, dziadek wyjaśnił mi zasady gry i od tego czasu graliśmy regularnie. Przez te wszystkie lata udało mi się wygrać ze staruszkiem tylko dwa razy. Raz po przyjęciu urodzinowym mamy, kiedy był lekko wstawiony i myliła mu się dama z królem. Drugi raz niedawno, kiedy to ja byłem na rauszu i widziałem wszystko znacznie wyraźniej. Wtedy wygrałbym chyba nawet z samym Kasparowem.

— Znowu oblałeś egzamin, co? — dziadek czytał ze mnie jak z otwartej książki, podobnie jak babcia.

— Tak, dziadku, ale jak zwykle zdam we wrześniu. Chociaż tym razem może to być trudne.

Opowiedziałem dziadkowi o nieciekawej sytuacji, w której postawił mnie profesor Wilk. Staruszek powiedział jak zwykle, aby dodać mi otuchy, że jestem zdolny i na pewno sobie poradzę.

Gra rozwijała się po mojej myśli. Nie mogło być mowy, abym dostawał fory od mojego przeciwnika, który coraz bardziej się denerwował. Wszystko wskazywało na to, że po raz pierwszy w normalnych warunkach pokonam dziadka i tak też się stało.

— Szach mat — oznajmiłem triumfując.

Dziadek przez dłuższą chwilę wpatrywał się w szachownicę bez słowa. W końcu spojrzał na mnie i się uśmiechnął, ale nie był to uśmiech szczery i na pewno nie serdeczny. Zupełnie zaskoczyła go ta porażka, a mnie niemniej wygrana.

— No, proszę. Uczeń przeskoczył mistrza. Sam widzisz, że jesteś zdolny. Poradzisz sobie na tym egzaminie.

Do salonu weszła mama i poprosiła, abym poszedł z nią omówić kwestie finansowe. Podziękowałem dziadkowi za grę, a on zapowiedział rewanż.

Weszliśmy do maminego pokoju, gdzie na stole leżał plik banknotów stuzłotowych, który miał już niedługo zostać przeze mnie spożytkowany.

— Tu są trzy tysiące. Mam nadzieję, że to ci wystarczy na cały miesiąc — zgrabnym ruchem zgarnęła plik banknotów i wręczyła mi go uroczyście.

— No, nie wiem mamo, wiesz, są wakacje… — odpowiedziałem chowając pieniądze do portfela, co nie było łatwe, bo prócz pieniędzy nosiłem tam również spore ilości wszelakiej makulatury.

— Jeżeli ci zabraknie, to powiedz. Ale staraj się prowadzić bardziej oszczędny tryb życia — zawsze mi to powtarzała, a ja zawsze obiecywałem, że będę rozsądnie wydawał pieniądze.

— Poza tym chciałam ci jeszcze powiedzieć, o czym zapewne wiesz, że zbliża się dwudziesta piąta rocznica naszego z ojcem ślubu i organizujemy duże przyjęcie. Mamy nadzieję, że się pojawisz. Możesz rzecz jasna zabrać osobę towarzyszącą, ale niech to nie będzie twój kolega Radosław.

— Zjawię się rzecz jasna, mamusiu. I nie martw się, tym razem nie zabiorę ze sobą Radka.

Podziękowałem i zacząłem zbierać się do wyjścia. Chciałem pożegnać się z ojcem, ale mama powiedziała, że poszedł się zdrzemnąć. Pożegnałem więc tylko dziadka, który ciągle siedział w salonie, wpatrując się w szachownicę i analizując drobiazgowo wszystkie błędy, które popełnił. Ucałowałem matkę, która odprowadziła mnie do samochodu.

Rozdział 7

W poniedziałek przed południem pojechaliśmy z Łysym do miasta, gdyż trafił mu się podobno jakiś niezły interes. Chodziło o kupno po cenie hurtowej określonej ilości używek. Na ten mały biznes kilka dni wcześniej pożyczył ode mnie parę stówek. Zresztą pożyczek udzielałem mu często. Nie wiedzieć czemu nawet wtedy, gdy byłem pewny, że tych pieniędzy mi nie zwróci. Nie potrafiłem wytłumaczyć sobie tej pobłażliwości.

Dojechawszy na miejsce rozstaliśmy się i każdy poszedł w swoją stronę. Radek udał się do jakiejś taniej knajpy, gdzie był umówiony, a ja usiadłem na ławce w parku i zapaliłem papierosa. Siedziałem tam dobre pół godziny i z braku innego zajęcia przyglądałem się wszystkiemu z uwagą. W przeważającej większości teren parku był okupowany przez właścicieli czworonogów, wyprowadzających swoich przeróżnej maści, skorych do wypróżnień włochatych ulubieńców. Drugą najliczniejszą grupę stanowili rodzice ze swymi ruchliwymi pociechami, które szarżując po zielonej trawce raz po raz wbiegały z impetem w świeżutkie psie kupcie. Następnie żulernia wszelkiego rodzaju w różnorodnych fazach upojenia, od w miarę trzeźwego nagabywania przechodniów o parę groszy, po deliryczny zgon na ławce czy rzyganie sobie do rękawa. Najmniej liczną, bo dwuosobową grupę, stanowili panowie strażnicy miejscy, którzy dostojnym krokiem przemierzali wolno główną alejkę parku, patrząc uważnie pod nogi, ale nie widząc niczego wkoło.

Kilka ławek ode mnie zauważyłem parę licealistów oddających się pieszczotom. Siedzieli obejmując się czule i pochłonięci bez reszty sobą nawzajem nie zwracali na nic uwagi. Dałem upust swym podglądackim zapędom i przyglądałem im się perfidnie. Chłopak wtykał jej język do ucha, całował smukłą szyję, usta, a ona śmiała się i oddawała pocałunki. Był to przyjemny i w miarę estetyczny widok. I kiedy tak im się przyglądałem, naszły mnie głupie wspomnienia. Ja również kiedyś siedziałem w tym parku z dziewczyną. Również oddawaliśmy się czułym pieszczotom, trzymaliśmy się za ręce i patrzyliśmy sobie głęboko w oczy. Mówiła, że mnie kocha, że jeszcze nigdy z nikim nie było jej tak dobrze. I była niemal pewna, że z nikim nie będzie. Układała już przyszłość dla nas. I wtedy myślałem, że to jest właśnie szczęście, że odnalazłem swoje miejsce na ziemi przy jej boku. Kochałem ją, a przynajmniej tak mi się wtedy zdawało. Nigdy nie zapomnę dnia, w którym dowiedziałem się, że mnie zdradza. Najdziwniejsze jest to, że nie byłem wtedy wcale zły na nią. Byłem zły na siebie. Nie potrafiłem wybaczyć sobie tego, że jej zaufałem. Obiecałem sobie wtedy, że już nigdy nikomu nie pozwolę się w ten sposób skrzywdzić.

Mam w myślach jeszcze jedno, w pewnym sensie zabawne wspomnienie tamtej dziewczyny. Pamiętam, jak mówiła mi kiedyś, że gdy była małą dziewczynką i w rodzinnym gronie pytano ją, kim chciałaby zostać jak dorośnie, odpowiadała — nie będąc rzecz jasna w pełni świadomą znaczenia tego słowa — że kiedy będzie duża i już jej piersi urosną, to zostanie prostytutką. Cała rodzina podobno wybuchała wtedy rechotliwym śmiechem. Ale tak naprawdę to nie było się chyba z czego śmiać, gdyż w pewnym sensie jej marzenia się spełniły.

Odpalałem trzeciego już papierosa, kiedy dostałem esemesa od Łysego, że zakończył transakcję i możemy iść coś zjeść. Wstałem z ławki i podążyłem w umówione miejsce. Postanowiliśmy posiedzieć chwilę w małej restauracyjce, do której czasem zaglądaliśmy. Nie była to jednak restauracja w klasycznym tego słowa znaczeniu, a raczej bar szybkiej obsługi w stylu amerykańskim. Lubiliśmy tam przychodzić, bo mieli naprawdę dobre żarcie, miłą obsługę i grali całkiem niezłą muzykę.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 34.26