Podziękowania:
Szczególne podziękowania należą się mojej kochanej córeczce Elusi za to, że zainspirowała mnie do napisania tych wspomnień i spowodowała, że uwierzyłem w swoje możliwości i odświeżyłem młodzieńcze ciągoty do pisania wierszyków. To ona nakreśliła podstawowy szkic utworu i podpowiadała jakie wątki powinny być w nim zawarte.
Wdzięczny też jestem swojej kochanej żonce — Krysi za to, że przez cały czas wspierała mnie w pisarskich wysiłkach, podpowiadała jakie zagadnienia powinny się znaleźć w tym utworze, doprecyzowywała niektóre opisywane przeze mnie zdarzenia oraz opowiadała mi o tych z kolei, których ja nie byłem bezpośrednim świadkiem, bo mnie w jej rodzinie jeszcze nie było.
Wyrazy podziękowania kieruję też do rodzeństwa mojej żony, za podpowiedzi tych wątków z życia Pradziadków, których nie znałem.
Słowo od autora:
„Kawczańskie opowieści” powstawały — z przerwami — przez 55 miesiący: od maja 2017 do grudnia 2021 roku. Początkowo miały to być „dziadkowe wierszyki dla Jasia” — najmłodszego wówczas wnuka w rodzinie. I w takiej postaci w październiku 2017 roku ukazały się drukiem w formie książeczki wydanej przez EMPiK a opracowanej przy pomocy odpowiedniej aplikacji komputerowej przez mamę Jasia, a moją córkę — Elusię. Apetyt rośnie jednak w miarę jedzenia. Życzliwe przyjęcie utworu przez czytelników, pozytywna ocena całości przedsięwzięcia przez pomysłodawcę i wydawcę tegoż, jak również moje wewnętrzne odczucia potrzeby kontynuacji i poszerzenia tematyki poruszonej w „Kawczańskich opowieściach”, zaowocowały kolejnymi pomysłami na rozwinięcie tematu z jednoczesną zmianą głównych bohaterów z Dziadków na Pradziadków, jako twórców rodu oraz położeniem najważniejszych akcentów na wyznawane przez Nich i wdrażane w życie wartości. Poszerzyłem też zakres informacji o Dziadkach, czyli o nas, jako kontynuatorach tradycji rodzinnych. Powstały więc nowe rozdziały utworu, a niektóre z tych, zawartych w wersji pierwotnej zostały istotnie rozszerzone. Tylko tytuł nie uległ zmianie — nadal są to „Kawczańskie opowieści”.
Pełna wersja tego utworu z opisami drobnych szczegółów z życia rodziny, istotnych dla jej przedstawicieli i bogatą dokumentacją zdjęciową została wydana osobno w ograniczonej liczbie egzemplarzy, które wręczyłem najbliższym członkom rodziny. Ta wersja natomiast jest celowo pozbawiona tych szczegółów i zdjęć, które moim zdaniem byłyby mniej interesujące dla przeciętnego czytelnika, gdyż dotyczą nie znanych celebrytów, ale zwykłych, obcych kompletnie ludzi.
Utwór ten składa się z dwóch części: część pierwsza jest poświęcona Pradziadkom, czyli Prababci Gieni i Pradziadkowi Józkowi, a druga część — Dziadkom, czyli Babci Krysi i Dziadkowi Krzysiowi, a więc nam, jako spadkobiercom Ojcowizny — Posiadłości Kawczańskiej.
Część pierwsza jest hołdem składanym przeze mnie głównym jego bohaterom — Józefowi i Genowefie — moim kochanym Teściom i Rodzicom Chrzestnym, którzy swym prostym, pracowitym, uczciwym i bogobojnym życiem wywarli na mnie ogromny wpływ i spowodowali istotne zmiany i przewartościowania w moim widzeniu świata i wszechświata oraz mojego w nim miejsca i roli. Zrozumiałem, że nie tylko „szkiełko i oko”, ale głównie to co w duszy nam gra, i choć nie widoczne i mało uchwytne, ale wywiera decydujący wpływ na nasze życie. Trzeba tylko umieć się wsłuchać w to, co natura i jej Stwórca ma nam do powiedzenia — mniej mówić, a bardziej słuchać. Umieć się wtopić w otaczający nas wszechświat i zaakceptować to, że prochem jesteśmy i w proch się kiedyś obrócimy, ale jednocześnie zdać sobie sprawę z tego, że te drobiny — ten proch wpływa na wszechświat i go zmienia.
Uważny czytelnik zapewne spostrzeże, zagłębiając się w treść części drugiej, że opisywanym tam zdarzeniom towarzyszą duchy głównych bohaterów części pierwszej, a większość z nich bezpośrednio wskazuje na kontynuację zapoczątkowanych przez Pradziadków tradycji rodzinnych przez ich potomnych.
Mniej miejsca poświęciłem opisowi życia moich rodziców, ale też ich życie było znacząco mniej barwne i urozmaicone, niż życie moich Teściów.
Wraz z Babcią Krysią zdajemy sobie sprawę z tego, że ostatnie dziesięciolecia przyniosły olbrzymi postęp techniczny i cywilizacyjny na świecie, w naszym kraju, w naszej rodzinie. Naszym przodkom trudno byłoby się odnaleźć w dobie postępującej cyfryzacji i rewolucyjnych przemian w wielu dziedzinach życia, tak jak nam trudno jest sobie wyobrazić, jak będzie wyglądało życie codzienne naszych prawnuków. Im z kolei trudność będzie sprawiać próba wyobrażenia sobie i zrozumienia, jak można było żyć i czuć się szczęśliwym w czasach Pradziadków i Prapradziadków.
A mimo wszystko i w tamtych czasach i obecnie jak i za kolejne dziesiątki lat ludzie byli, są i będą szczęśliwi, choć to szczęście było, jest i będzie inaczej, bo na miarę aktualnych czasów postrzegane i odczuwane. Podobnie jak wiara, nadzieja i miłość — były, są i będą dla ludzi najważniejsze i to mimo różnych przeciwności losu — wojen, kataklizmów, pandemii i szerzącego się zła. Miłość i dobro zawsze będą zwyciężać, a zło i nienawiść będą tracić grunt pod nogami.
Tą garść wspomnień dedykuję głównie dzieciom i młodzieży — naszym kochanym wnukom, by przekazać im ważne informacje o życiu ich Przodków, by przybliżyć tamten, miniony czas, który już nie wróci, a który wywarł istotny wpływ na to, jak ukształtowało się życie ich rodziców, czyli naszych dzieci i w konsekwencji także i ich życie. Liczę na to, że lektura ta wywoła u nich chęć identyfikacji z wartościami wyznawanymi i stosowanymi przez ich Pradziadków, a także potrzebę wprowadzenia ich we własnym życiu. Bo tradycje przodków przekazywane z pokolenia na pokolenie, dają poczucie tożsamości oraz dumy ze źródła swego pochodzenia — korzeni, z których wyrośli, a także sprzyjają podtrzymywaniu więzi rodzinnych i dowartościowują potomnych.
Myślę też, że przeczytanie „Kawczańskich opowieści” przez dzieci i wnuki głównych bohaterów może wywołać u nich falę zadumy i miłych wspomnień z dzieciństwa i młodych lat spędzanych w domu rodzinnym w Kawczu.
Ufam również, że mogą być też ciekawą lekturą dla czytelników lubiących tego typu wspomnienia, bogate w opisy przyrody, stosowanych zwyczajów i tradycji rodzinnych, regionalnych, narodowych itp.
Krzysztof Helman
Kawcze, maj 2025
I. O Prababci Gieni i Pradziadku Józku
1. Trudne początki
a. Błysk w oku, iskra w sercu
Choć od zakończenia wojny ledwie pięć miesięcy minęło, czyli bardzo niewiele,
Ślubowali sobie dozgonną miłość i wierność w Parchowskim kościele.
On — Kaszub spod Parchowa,
Postawny i szykowny — niech się każdy inny przed Nim chowa.
Urodzony w ostatnim dniu mroźnego lutego
Przed I Wojną Światową — roku 1913- go.
Prawdziwy elegancik:
Buksy uprasowane w nienaganny kancik,
Czarny ancuch i szlips pod brodą,
Wszystko zgodnie z aktualnie panującą modą.
Chłop z krwi i kości, a nie laluś z miasta,
Rodu z Kawcza protoplasta.
Ona — Mazowszanka spod Sochaczewa,
Piękna, zgrabna i powabna, słodka jak miód lub na torcie polewa.
Urodzona w listopadzie dnia siedemnastego
Roku Pańskiego 1924-go.
W powiewnej sukience, w szykownym welonie,
Wyglądała jak prawdziwa królowa na tronie.
Ona również na wsi wychowana,
Wie co to niedostatek i ciężka praca od rana.
Jako młoda dziewczyna przez okupanta została zesłana
W czasie wojny do przymusowej pracy w gospodarstwie niemieckiego pana.
Z rodzinnej Altanki wywieźli Ją do Bytowa,
Gdzie przez cztery lata ciężko pracowała dzień cały w pocie czoła.
Lecz Pan Bóg Jej nie opuszczał i pod koniec wojny
Poznał Ją młody Józwa z Zielonego Dworu — poważny i przystojny.
Oboje bogobojni, pracowici, twardzi i z zasadami,
Nie lękali się nowych wyzwań, bo byli optymistami.
Wystarczył jeden błysk w oku, jedna iskra w sercu,
By podjąć życiową decyzję i stanąć wspólnie na ślubnym kobiercu.
Niszczycielska wojenna zawierucha, a po niej zmiana w Polsce ustroju,
Utrudniły Im start w nowe życie: w niedostatku, ale za to w upragnionym pokoju.
Ona — bez wiana, On — bez majątku,
Rozpoczęli wspólne życie — mozolnie od samego początku.
Nie łatwo im było, lecz dzielnie wytrwali
I wspólnym wysiłkiem rodzinę nową zakładali.
Już rok po ślubie w listopadzie chłodnym
Przyszedł na świat ich syn pierworodny.
Dwa lata potem znów syna spłodzili:
Urodził się dokładnie w Prima Aprilis.
Rok potem na świat przyszła pierwsza córka — w polską złotą jesień,
A konkretnie był to ciepły i słoneczny wrzesień.
Dwa lata przerwy i znów syna na świat wydają:
I już czworo dzieci mają.
Pięć lat potem Pan Bóg jeszcze jednym dzieckiem ich obdarza,
Co nie w każdej rodzinie szczęśliwie się zdarza.
Rodzi im się druga córka.
I to już jest cała ferajna z Kawczańskiego podwórka.
Tych dwoje ostatnich właśnie w Kawczu się urodziło,
Gdzie ich starsze rodzeństwo z Rodzicami się osiedliło.
Początkowo Pradziadkowie mieszkali w Bytowie,
Gdzie Pradziadek pracował na kolei. Tu się urodzili dwaj pierwsi synowie.
Po wielu latach z rozrzewnieniem wspominali,
Jak od Praprababci czyli mamy Pradziadka Józka, małego prosiaka i jagnię dostali.
Furmanką z Parchowa do Bytowa specjalnie przyjechała
I na dobry początek nowego gospodarstwa domowego do odchowania im je dała.
W jednej komórce razem Prababcia Gienia zwierzęta te trzymała,
Gdzie ciepłym runem pokryta owieczka, tulącego się do niej
prosiaczka — zmarźlaczka ogrzewała.
Potem była stacja PKP w Zieleniu.
Pradziadek był tam kolejarzem, a mieszkali w służbowym pomieszczeniu.
Tutaj Prababcia córeczkę szczęśliwie powiła.
Przy pomocy akuszerki, w domu ją urodziła.
b. Stacja końcowa — Kawcze
Był rok 1950-ty, gdy Pradziadek Józek został służbowo
Przeniesiony do pracy w Kawczu — też na stację kolejową.
Jako nastawniczy obsługiwał urządzenia do ruchu pociągów sterowania,
Czyli między innymi do zwrotnic nastawiania.
Ale gdy dyżurny ruchu odpowiedzialny za przyjmowanie i wyprawianie pociągów był „niedysponowany”,
Pradziadek zakładał jego czapkę i specjalnym „lizakiem” znak zgody na wjazd lub odjazd pociągu był przez niego maszyniście dawany.
Bo przecież ruch pociągu nie mógł być z takiego powodu wstrzymany.
Prababcia Gienia, jako wierna żona,
Podążała zawsze za Nim, dziećmi obarczona.
I to był już koniec rodzinnych wędrówek. Jak się okazało,
Właśnie w Kawczu zapuścili korzenie już na stałe.
I znowu w budynku stacyjnym mieszkanie służbowe dostali —
Na piętrze, bez wody i kanalizacji. Prawie 20 lat tam mieszkali.
Trzeba było w piecach palić i wnosić po schodach
Węgiel i drewno na opał oraz wiadra, w których była woda.
A woda była potrzebna do gotowania herbaty oraz zupy,
Do mycia naczyń, podłóg oraz dzieciom pupy,
Do kąpieli, mycia zębów oraz rąk do czysta.
Trzeba było wiele takich wiader wnieść po schodach,
a potem tą zużytą znieść na dół — to rzecz oczywista.
Pradziadek w pracy, więc Prababcia sama te wiadra dźwigała:
I choć nie było lekko, jakoś sobie radę dawać musiała.
A jeszcze wszystkim jedzenie smaczne gotowała, prała i sprzątała,
Szyła pościel i dziecięce ubranka, a poprute lub rozdarte zszywała albo cerowała.
Igła, grzybek i naparstek, druty i szydełka oraz maszyna do szycia,
To codziennie używane narzędzia — bardzo ważne i potrzebne do życia.
Dzisiaj jest inaczej — prościej oraz lepiej:
Gdy się coś popruje, to wyrzucasz i kupujesz nowe w sklepie.
c. Życie, to nie bajka
Mimo nawału prac codziennych Prababcia jeszcze czas znajdowała
Na inne dodatkowe zajęcia. W Szkolnym Komitecie Rodzicielskim aktywnie działała,
Wraz z innymi zabawy ludowe w Świetlicy Wiejskiej organizowała.
Zabawy były z orkiestrą oraz płatnym bufetem i innymi atrakcjami,
Porównywalne z dobrze przygotowanymi weselami.
Przysmaki do bufetu rodzice z dziećmi samodzielnie z własnych produktów przyrządzali
I tylko niektóre, jak kawę, herbatę, czy napoje, w miejscowym sklepie kupowali.
Na zabawy przychodzili mieszkańcy Kawcza, oraz z okolicznych wsi i z Miastka ludzie przyjeżdżali,
Wesoło się bawili, a za bilety wstępu, smakołyki z bufetu i atrakcje pieniądze zostawiali.
Potem organizatorzy przychód z zabawy podliczali
I po odjęciu kosztów zabawy, uzyskany dochód na wycieczki dla dzieci przeznaczali.
Wyjeżdżały wiec dzieci do Ustki nad Morze Bałtyckie,
I do kopalni soli kamiennej w Wieliczce,
W Warszawie, Krakowie i Zakopanem też były
Oraz wiele innych atrakcyjnych miejscowości zwiedziły.
Nie rzadko więc bywało, że dzieci w mieście mieszkające
Znacznie mniej zwiedziły, niż te, do wiejskich szkół uczęszczające.
A w Kawczu Szkoła Podstawowa czteroklasowa była
I większość małych dzieci z tej wsi do niej właśnie chodziła.
Dopiero od piątej klasy do Szkoły w Świerznie się przenosiły,
Bo żeby przejść do niej ponad trzy kilometry, potrzeba mieć więcej siły,
A w tym czasie jeszcze szkolne autobusy nie jeździły.
Poza tym Prababcia Dzieciom swym jasełkowe stroje szyła i różne gadżety do nich wykonywała.
W czasie przed i po Święcie Bożego Narodzenia dzieci w odpowiednie stroje się przebierały
Ludowym i chrześcijańskim obyczajem po wsi całej chodziły
I w poszczególnych domach kolędy śpiewały i wyuczone wcześniej role mówiły.
Żeby całe to misterium przedstawić widzom dokładnie i wiernie,
Trzeba było każdą rolę wykuć na pamięć, by nie wypaść blado albo mizernie.
Obecności wielu aktorów inscenizacja wymagała:
A więc przede wszystkim Maryja z Józefem tam występowała,
Król Herod i jego żołnierze, śmierć, diabeł, aniołowie oraz pastuszkowie,
A także Mędrcy ze Wschodu, czyli Trzej Królowie.
Gospodarze małym artystom brawa bili i głośno klaskali
A w dowód uznania słodyczami ich częstowali.
Przy organizowaniu wystroju Kościoła w Świerznie zaangażowana też była
I w Słupsku, za uzbierane datki parafian dywan do Świątyni kupiła.
Było to w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku i ówczesne władze wtedy uznały,
Że jest to czyn prawem zabroniony i na przesłuchanie w Komendzie Milicji Prababcię wezwały,
A następnie za to wykroczenie dotkliwym mandatem ją ukarały.
Od tego czasu wielokrotnie władze się zmieniały i lat upłynęło wiele,
A dywan przez Prababcię kupiony do dzisiaj parafianom służy w Świerzeńskim Kościele.
Zero korzyści, lecz za to mnóstwo satysfakcji z tej działalności Prababcia miała
I jeden Pan Bóg wie tylko, skąd na to wszystko siły czerpała?
Oprócz tego Pradziadkowie inne zajęcia też mieli:
Sadzili kartofle oraz zboże siali.
Mieli także krówki, świnki, kury, kaczki, indyki i perliczki, kilka uli pszczelich.
A wszystko to po to, żeby potem swoje, własne mieli:
Mleko, twaróg, masło i śmietanę,
By było czym nakarmić siebie i dzieci kochane.
A do tego własne mięso, wędliny, miód, chleb swojski i jajka.
To podstawa życia na wsi. A życie, to nie bajka.
A jeszcze chodzili wraz z dziećmi do lasu na jagody i grzyby.
Była to ciężka praca, a nie zabawa „na niby”.
I gdy inni siedzieli, gadali po próżnicy oraz wódkę chlali,
Pradziadkowie mozolnie i wytrwale pieniążki ciułali,
Na żadne głupstwa ich nie wydawali tylko oszczędzali.
Aż w roku 1968-ym zgodnie postanowili:
Własny dom zbudujemy! I działkę w Kawczu kupili.
2. Wreszcie na swoim
a. Mundur i drelich
Z jakim że zapałem wzięli się do roboty.
I nic to, że życie wyciskało z nich siódme poty.
A że dzieci były duże, a większość dorosła,
Wspólnie dom stawiali i budowla w oczach rosła.
Każdą wolną chwilę od pracy i szkoły
Spędzali przy budowie domu i stodoły.
Ile taczek żwiru, cementu i cegieł
Każde z nich przewiozło –oprócz nich nikt nie wie.
Dwa lata mozolnej pracy i wyrzeczeń wiele,
Aż wreszcie zrealizowali wspólnie określone cele.
I stanął wymarzony i wyśniony dom wreszcie
We wsi Kawcze, pod lasem, a nie w jakimś mieście.
Ale jeśli ktoś myśli, że teraz już na laurach spoczęli,
To się grubo myli, bo właśnie zaraz potem intensywną gospodarkę rozwinęli.
Pradziadek wkrótce zamienił kolejarski mundur na drelich roboczy,
I po przejściu na emeryturę do ciężkiej, wiejskiej roboty przystąpił ochoczo.
Orze ziemię, bronuje, sieje owies i żyto,
Sadzi bulwy, potem je redli, podśpiewując sobie przy tym.
Kupił konia, bo silny i do pługa go zaprzęga,
Albo do innych maszyn rolniczych oraz do wozu — to konia mitręga.
Wozem zwozi zboże zżęte w żniwa, powiązane w snopki,
A w czas sianokosów — skoszoną i wysuszoną trawę, czyli siano zagrabione w kopki.
Łąka była daleko — za szosą i torami.
Kasztan ciągnął furę z sianem i wnukami.
Siano było miękkie, suche i pachnące —
Przyjemnie na nim leżeć, patrzeć w niebo i zachodzące słońce,
Obserwować czubki drzew w tył uciekające.
b. Prababcine smakołyki
Do żniw i sianokosów oraz na bulew wykopki
Zjeżdżała się cała rodzina w Pradziadków opłotki.
Bo praca była ciężka i wymagała zbiorowego wysiłku.
Potem wszyscy zasiadali do wspólnego posiłku.
Zawsze też jeszcze przed obiadem Prababcia coś upichciła
I pracującym w polu lub na łące w koszyku przynosiła,
Żeby się nieco posilili
I swoje siły trochę wzmocnili.
A posiłek przygotowany przez Prababcię Gienię
To prawdziwy majstersztyk — zaspokajał najwybredniejsze nawet podniebienie.
Te Jej naleśniki z serem, albo z cukrem placki kartoflane,
Albo mięso ze słoika, z bulwami, sosem polane.
A do tego ogórek kiszony, sałatka z buraczków albo surówka z kiszonej kapusty.
Do popicia zaś kompot lub maślanka — wszystko w mig znika, gdy żołądek pusty.
Że nie wspomnę zup — palce lizać i pierogów z przeróżnym nadzieniem.
Te kupione w sklepie lub barze niech się ze wstydu zapadną pod ziemię.
A jeszcze te rosoły z własnych kurek gotowane, z makaronem swojskim,
Pieczone indyki, perliczki i kaczki przyrządzane zwyczajem staropolskim.
Albo ta potrawka z ryżem i agrestem oraz kawałkami kurczaka,
Polana słodkim sosem: to pychota taka,
Że na sam jej widok gość dostaje dreszczy
I robiąc „cielęce oczy” błaga gospodynię, by mu dołożyła jeszcze.
I gdyby nie to, że się trochę goście przy stole krępowali,
To by z przyjemnością po jedzeniu talerze dokładnie wylizali.
c. Chleba naszego powszedniego
Najbardziej utrwalił się w mej pamięci Prababciny chleb — smaczny i pachnący:
W środku mięciutki i pulchniutki, a z wierzchu — przyjemnie chrupiący.
W drewnianej dzieży Prababcia ciasto na chleb miesiła i wyrabiała,
Potem je na jakiś czas w ciepłe miejsce do wyrośnięcia odstawiała,
A gdy już wyrosło, zgrabne, okrągłe bochenki z niego formowała,
A następnie w specjalnym piecu chlebowym, opalanym drewnem, je wypiekała.
Najpierw szczapy drewna były w komorze piekarniczej spalane,
Potem popiół z tego drewna był z niej wygarniany
I do tak mocno nagrzanego piekarnika chleb był wkładany.
Specjalna, drewniana łopata do tego służyła.
Również do wyjęcia upieczonego już chleba potrzebna też była.
Dokładnie pamiętam smak i zapach tego chleba swojskiego.
Dzisiaj żadna piekarnia nie jest w stanie upiec takiego.
Bo dzisiaj zboże nie na gnoju, a na sztucznym nawozie jest uprawiane,
A w okresie jego wzrostu sztuczne środki ochrony roślin są wobec nich stosowane,
Bo do mąki różne chemiczne „polepszacze” i konserwanty są dodawane,
Bo wreszcie piekarniki nie pachnącym drewnem, lecz prądem lub gazem są teraz ogrzewane.
Chleb Prababci Gieni najbardziej smakował ze smalcem i skwarkami,
Albo ze świeżym, wiejskim masłem i do tego z miodem, dżemem lub powidłami.
Zanim jednak Prababcia pierwszą pajdę z bochna odkroiła,
Najpierw — starodawnym obyczajem — na jego spodzie nożem znak krzyża nakreśliła.
To dla podkreślenia szacunku dla bochna chlebowego
Oraz tych, którzy przyczynili się ciężką pracą do powstania jego.
Nawet w Modlitwie Pańskiej istotną wagę jego podkreślamy:
„Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj” — z prośbą do Pana Boga się zwracamy.
Ten krzyż na chlebie to również wyraz naszej wdzięczności
Za wsparcie przy jego wytwarzaniu — dla Bożej Opatrzności.
d. Prosto z wymienia
Inne jeszcze wiejskie przysmaki są przeze mnie mile wspominane:
A w szczególności słodkie i kwaśne mleko, masło, maślankę, twaróg i śmietanę.
Dzisiaj dzieci nie znają smaku mleka świeżo wydojonego,
Ciepłego, swojsko pachnącego, prosto z wymienia krowiego.
Nie da się go porównać do tego z pudełka kartonowego,
Czyli pasteryzowanego oraz „UHT-ego”.
Po wydojeniu krowy, Prababcia mleko przez centryfugę przepuszczała
I w ten sposób śmietanę od mleka oddzielała,
A następnie w drewnianej kierzynce masło z niej wyrabiała.
Przy pomocy korby — specjalne, dziurkowane łopatki śmietanę roztrzepywały
I grudki pachnącego masła z niej wytrącały.
Potem te grudki drewnianą łyżką trzeba było wygnieść i w jedną całość połączyć,
Następnie zgrabne osełki uformować i pozostałą maślankę odsączyć.
Taką świeżą maślanką Prababcia wszystkich częstowała
I wszyscy ze smakiem ją pili, ale najbardziej Pradziadkowi Józkowi ona smakowała.
Szczególnie latem, gdy zimna, przyniesiona z piwnicy przez Prababcię Gienię,
Po wypiciu doskonale gasiła największe nawet pragnienie.
e. Maślana przygoda
Ja też się robienia masła w Kawczu nauczyłem
Ale najpierw „maślaną przygodę” zaliczyłem.
Pewnego razu, gdy jako młody „żonkoś” do swych teściów w Kawczu przyjechałem,
Do zrobienia masła w kierzynce namówić się przez swych szwagrów dałem.
„Pokaż Krzysiek, co potrafisz i napręż muskuły swoje!”
Chwyciłem korbę w obie dłonie, by im pokazać, że choć „miastowy”, to żadnej pracy się nie boję.
Ostro kręcę — idzie ciężko, bo śmietana opór stawia.
A szwagrowie krzyczą: „Trzymaj tempo, kręcić nie przestawaj!”.
Ręce bolą, język na brodzie, pot po plecach ciurkiem spływa,
Lecz prawdziwy mężczyzna nie wymięka — kręci dalej i nie odpoczywa.
A gdy po pewnym czasie oddech stał się krótszy, a bicie serca znacznie przyspieszyło,
Szwagrowie zawołali: „A teraz zagwiżdż!”, ale mimo mych wysiłków nic z gwizdania nie wychodziło.
Śmiali się z tego wszyscy i niezłą „radochę” mieli,
Gdy daremne wysiłki zmęczonego pracą szwagra widzieli.
Śmiałem się z nimi razem, bo był to tylko żart niewinny i życzliwy,
A nie chęć dokuczenia, czy też wybryk złośliwy.
Trzeba do życia podchodzić z humorem i nigdy wigoru nie tracić,
Bo każdy musi choć raz w życiu tak zwane „frycowe” zapłacić.
f. Praca na swoim i pomoc sąsiedzka
Żeby jednak te wszystkie, opisane wyżej pyszności Prababcia mogła przygotować,
Musiała się najpierw wspólnie z mężem nieźle w swym gospodarstwie napracować.
Oprócz pracy „na swoim”, starym, wiejskim zwyczajem,
Okoliczni gospodarze przy pracach polowych pomagali sobie nawzajem.
Gdy jeden sąsiad drugiemu pomógł na przykład przy wykopkach, albo żniwach,
Na tym, co pomocy doświadczył, obowiązek „odrobku”,
czyli pomocy temu drugiemu spoczywa.
Pradziadek Józek masarskie rzemiosło dobrze opanował,
Więc często innym gospodarzom świnie szlachtował i mięso z nich rozbierał czyli porcjował.
Mniej doświadczonym rolnikom też porad udzielał bezpłatnie
W zakresie prac polowych, czyli co i kiedy robić, żeby rosło ładnie.
Prababcię Gienię natomiast wszyscy sąsiedzi z tego znali,
Że doskonale piecze, smaży i gotuje, więc zamówienia do niej na weselne dania składali.
A ona im menu weselne układała
I wszystkie potrawy sama przygotowywała.
g. Niezłe ziółka
Inne też umiejętności Prababcia posiadała:
Na ziołolecznictwie ludowym się znała.
Jaka roślina na co pomaga wiedziała,
I ziołowe specyfiki na różne dolegliwości w swej rodzinie stosowała.
Na gorączkę, kaszel, katar, niestrawność, przeziębienie,
Na ból głowy, zęba i ucha, palca skaleczenie,
Na zgagę, wymioty, rozwolnienie tudzież zatwardzenie,
Wreszcie na tak zwane ogólne organizmu wzmocnienie.
Na wsi nie ma przychodni lekarskiej, nie ma też apteki,
Więc Prababcia samodzielnie przygotowywała naturalne leki.
Zbierała i suszyła kwiaty lipy, kocanki, dziurawca i krwawnika,
Liście babki, kobylaka, mięty i pokrzywy — wszystko z Bożego Zielnika.
A prócz tego kwiaty i owoce bzu czarnego
Oraz kwiaty pospolitego chwastu — mniszka lekarskiego.
Z tych to specjałów Prababcia napary, wywary oraz nalewki wykonywała
I na różne drobne dolegliwości swoje i swych najbliższych stosowała.
Zamiast łykać tabletki, które bez recepty można kupić w każdym sklepie prawie,
Można skuteczne środki lecznicze znaleźć w pospolitej potrawie.
Na pewno będzie taniej, zdrowo i bez ujemnych ubocznych skutków,
To leki z Bożej Apteki — dostępne w oborze, na łące, w lesie i ogródku.
Na bolące gardło najlepsze gorące mleko z miodem i masłem wymieszane,
Albo dwa ząbki świeżego czosnku drobno posiekane,
A do tego kompres na szyję owinięty wełnianym szalem.
Na gorączkę zaś napar z kwiatów lipy, lub herbata z miodem i cytryną
I hyc do łóżka, by się dobrze wygrzać pod pierzyną.
Dzięki takim metodom naturalnego leczenia dzieci rzadko chorowały,
A jeśli je jakaś dolegliwość już dopadła, to szybko zdrowiały.
h. Szlachetne zdrowie
Pradziadek Józek zawsze powtarzał z uśmiechem na twarzy,
Że żyje tak długo i zdrowo, bo ciężko pracował i unikał lekarzy.
I gdy lekarze straszyli wszystkich cholesterolem i cukrzycą,
Pradziadek jadł chleb ze smalcem lub masłem, tłuste rosoły i nie gardził pełną cukiernicą.
Herbatę słodził trzema łyżeczkami cukru,
Z pączków nigdy nie zdrapywał lukru,
W kieszeniach nosił zawsze cukierki dla siebie, dzieci i wnuków
I z zaleceń dietetycznych lekarzy śmiał się do rozpuku.
Kalesony nosił przez rok cały
Dzięki czemu nigdy Go stawy nie bolały.
Czapkę nosił na głowie w piątek, świątek i w niedzielę
Zdejmując ją tylko w domu i w kościele.
A gdy ktoś w tej kwestii swe zdziwienie wyrażał,
Pradziadek Józek zawsze starą, kaszubską maksymę powtarzał:
„Do Świętego Ducha
Nie zdejmuj Kożucha,
A po Świętym Duchu
Dalej chodź w kożuchu.”
Cały dzień spędzał aktywnie, pracując na dworze,
Tryskał humorem, był pełen wigoru, a życie widział nie w czerni, tylko w kolorze.
Jadał swojskie posiłki i wiedział, że o każdej dnia czy nocy porze,
Na miłość, zrozumienie, wsparcie i pomoc wszelaką swej małżonki liczyć może.
Dwa razy tylko był w szpitalu — raz gdy mu rozrusznik serca pod skórę wszywali
I drugi raz — gdy przerośniętą prostatę mu wycinali.
Gdy przy okazji badanie krwi mu w szpitalu zrobili,
To analizując otrzymane wyniki, lekarze bardzo się zdziwili
„To niemożliwe, żeby facet w podeszłym wieku miał lepsze od nas parametry” — mówili
3. Trudy i uroki wiejskiego życia
a. Chłop śpi, a w polu samo mu rośnie
Życie na wsi w tamtym czasie, to nie życie w bloku, w mieście,
Gdzie ludzie tam się mają jak rodzynki w cieście: