E-book
23.63
drukowana A5
58.79
Kawa po irlandzku

Bezpłatny fragment - Kawa po irlandzku

Akt I


Objętość:
296 str.
ISBN:
978-83-8369-461-0
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 58.79

Słowo od autora

Drogi czytelniku!

Cieszę się, że ta pozycja trafiła w Twoje ręce. Ten tekst długo czekał, aż ujrzy światło dzienne. Jego bohaterowie w międzyczasie przeszli przez swoją historię, dojrzeli do stawienia czoła własnym demonom i rozwinęli skrzydła. Mam nadzieję, że Twoja podróż przez ich zmagania będzie równie przyjemna, jak moja.

Jak zawsze muszę przyznać, że zżyłam się ze wszystkimi bohaterami i wiele mnie nauczyli. Każda kolejna opowieść to dla mnie nowa przygoda. Nowe powitania, powroty i pożegnania. Chciałabym również Ciebie zaprosić do udziału w tym wszystkim. Tak, jak sugeruje tytuł, jest to dopiero pierwsza część tej historii. Drugą, z nieco innej perspektywy, mam nadzieję, że będę mogła przedstawić niebawem na kartach kolejnej książki. Jednak już w tym akcie pragnę przedstawić głównych bohaterów oraz ich dylematy. Także zapraszam do lektury. Być może nawet z dobrą kawą w ręku. W końcu… z kawą wszystko wydaje się lepsze. Przynajmniej niektórym.

Tym samym chciałabym bardzo mocno podziękować moim przyjaciołom, którzy wspierali mnie przez cały proces powstawania tego tekstu oraz mojej żonie, która niejednokrotnie musiała znosić moją kompletną nieresponsywność, gdy po raz kolejny zatapiałam się w pisaniu. Dziękuję również Tobie, drogi czytelniku, że w którymś momencie zapadła decyzja o przeczytaniu tej pozycji.

Przedstawiam więc historię o tym, że na zmiany nigdy nie jest za późno. Wystarczy impuls i odrobina determinacji, a życie samo dalej popchnie nas do przodu. Warto czasem spróbować być scenarzystą własnego życia. Nie trzeba mieć talentu pisarskiego, by wyszło nam przepiękne arcydzieło.

Rozdział 1

Przeprowadzki nigdy nie są łatwe. Szczególnie, jeżeli jest się do nich zmuszonym. Miałem do wyboru to lub poszukać czegoś blisko mojego poprzedniego miejsca zamieszkania i zostawić wszystko, tak jak było. No, prawie wszystko. Tak pewnie zrobiłaby większość ludzi. Jeszcze kilka dni temu, ja też tak właśnie bym postąpił. Niestety, czara goryczy się przelała. Każdy ma swoje limity, a ja osiągnąłem swój. Spakowałem wszystko, co było mi niezbędne. Nie kłopocząc się resztą, wsiadłem w samochód i pojechałem.

Wylądowałem w Warszawie. Jakieś pół kraju dalej niż zazwyczaj bym planował. Wynająłem małą kawalerkę niedaleko metra i zmieniłem pracę. Na szczęście o nią chociaż nie musiałem się martwić. Szybko dostałem dwie równoległe posady, które akurat wystarczały na pokrycie rachunków, jedzenia i ewentualnie jakieś taniej rozrywki od czasu do czasu. Na co dzień wszystko było w najlepszym porządku. Czasami tylko siadałem i wgapiając się w ścianę, zastanawiałem się, co mnie podkusiło do tego, żeby tu przyjechać. Wtedy bardzo szybko przypominałem sobie powód i od razu uznawałem, że była to najlepsza decyzja w moim życiu.

Tego wieczora byłem wybitnie przygnębiony, więc, niewiele myśląc, chwyciłem za telefon i wykręciłem numer starego znajomego, nie będąc nawet pewnym, czy wciąż go miał. Po chwili ktoś odebrał niewyraźnym halo, stłumionym przez odgłosy z tła.

— Um, dzień dobry. Arek? — zagadnąłem niepewnie. W odpowiedzi usłyszałem najpierw jakieś ciche szamotanie, a potem odgłosy z tła ucichły.

— Tak, a kto mówi? — odpowiedział już znacznie wyraźniej.

— Julian. Julian Rodhe. Nie wiem, czy mnie pamiętasz… — zacząłem z niewiadomego powodu czuć niejakie zdenerwowanie.

— Rany Julek! — wykrzyknął tylko do słuchawki, a ja zmarszczyłem nos, słysząc swoje stare przezwisko i zaczynałem żałować, że wpadłem na ten głupi pomysł dzwonienia do niego. — Kopę lat! Co słychać?

— Jesteś wolny? Znaczy wieczorem. Bo mam ochotę na piwo jak za starych, dobrych czasów — zapytałem wprost, nieco plącząc się na początku.

— Słuchaj, stary. Ja zawsze chętnie, tylko widzisz, mieszkam w Warszawie, więc… — zaczął.

— No właśnie ja też. Dlatego pomyślałem o tobie. Co ty na to? — przerwałem mu, czekając na odpowiedź. Miałem zdecydowanie dość siedzenia w czterech ścianach.

— Dzisiaj dwudziesta pod metrem na centrum. Znam dobrą knajpkę. Co ty na to? — Szybko odbił piłeczkę, a ja bardzo chętnie się zgodziłem. — Mogę kogoś zabrać?

— Jasne. Ja tu w sumie nikogo nie znam, więc tym lepiej — odparłem od razu.

— Okej, to zgarnę ze sobą kogoś. W razie czego dzwoń. — Usłyszałem w odpowiedzi jego zadowolony głos.

— Jasne, dzięki. Do zobaczenia — rzuciłem do słuchawki i zakończyłem połączenie. Spojrzałem na zegarek. Było dopiero kilka minut po czwartej, więc postanowiłem pójść pobiegać. Miałem wystarczająco dużo czasu, żeby zrobić małą przebieżkę po lesie bielańskim, a potem wyszykować się i zjeść coś przed wyjściem.

Moje życie było nudne, ale uporządkowane. Co najważniejsze, byłem niezależny. Mogłem wyjść, kiedy chciałem i robić, co tylko żywnie mi się podobało. Dziwnie było myśleć o tym, że zaraz skoczę na piwo, nie wiem, o której wrócę, a nikt nie będzie mi suszył o to głowy. Mogę przyjść wstawiony o trzeciej nad ranem i nie usłyszę ani słowa na ten temat. Nie mam od kogo. Na tę myśl serce ścisnęło mi się nieprzyjemnie. Miałem dwadzieścia sześć lat i zaczynałem od zera. Bez bagażu. Bez znajomych. Bez rodziny. Przynajmniej na razie. Kiedyś im przejdzie.

Tymczasem porzuciłem myśli o tym i postanowiłem, że nie czas na to. Musiałem w końcu zacząć cieszyć się życiem. Moim życiem, nie tym ustawionym pod linijkę i to w dodatku nie moją. Tak dawno nie miałem okazji podejmować samodzielnie ważnych decyzji, że mimo kilku tygodni spędzonych tu, wciąż to wszystko mnie w pewien sposób przerażało. Zawsze byłem odpowiedzialny i poukładany. Teraz też do jakiegoś stopnia tak było, ale każda większa zmiana to jednak doza zamętu wpleciona sprytnie w moje życie.

Tych kilka krótkich godzin szybko zleciało i ani się obejrzałem, a siedziałem na ławce w jednej z knajp niedaleko politechniki i piłem piwo z przyjacielem z liceum i, jak podejrzewałem, jego chłopakiem. Gdy ten poszedł zamówić kolejne piwo, klepnąłem Arka w ramię i nachyliłem się do niego, uśmiechając się porozumiewawczo.

— Jak długo jesteście razem? — zapytałem, pilnując, żeby nie mówić za głośno, ale tak, by on mnie usłyszał. Od razu zrobił wielkie oczy i rozejrzał się wokoło.

— Co? Ale… Słuchaj, nie mów tego przy nim. Jest w szafie i nie chce z niej jeszcze wychodzić. Zabije mnie, jak się dowie, że ktoś o nim wie — powiedział prosząco, ale tylko przewróciłem oczami. No przecież nie będę na siłę chłopaka zmuszał do zwierzeń w tym temacie. — Jesteśmy aż tak oczywiści?

— Bardziej. To było widać od pierwszej minuty. No, ale w sumie ciebie dobrze znam, a poza tym sam jestem biseksualny, więc mój gej radar działa całkiem znośnie. — Wzruszyłem ramionami.

— Co? Ty jesteś bi? Od kiedy? — Spojrzał na mnie podejrzliwie, a ja roześmiałem się na głos.

— Od kiedy miałem jakieś cztery lata i całowałem się z kolegą w przedszkolu. Doszedłem do wniosku, że lubię chłopców, ale tydzień później całowałem się z koleżanką i stwierdziłem, że dziewczynki też nie są złe — wytłumaczyłem spokojnie, z uśmiechem na ustach.

— Niby coś kiedyś mówiłeś, ale nie myślałem, że to na poważnie — dopytywał.

— Czemu? Nigdy tego nie ukrywałem, ale w liceum akurat poznałem Emilę i tak to się jakoś potoczyło — uciąłem temat, jednak Arek był dociekliwy.

— Właśnie, co tam u niej? Długo byliście razem — rzucił ot tak i obaj, zarówno on, jak i Wiktor, który właśnie wrócił z piwem, spojrzeli się na mnie zaciekawieni.

— Za długo. Przez nią tu jestem — odpowiedziałem zdawkowo.

— O! Przeprowadziliście się? — Patrzył się na mnie z zainteresowaniem.

— Ja się przeprowadziłem. Zdradziła mnie i to przelało czarę goryczy. Nie jestem cudem świata, ale nie dam sobą pomiatać — powiedziałem, wściekając się na nowo. — Spakowałem się, wsiadłem do auta i pojechałem przed siebie. Wylądowałem w Warszawie, znalazłem pracę i mieszkanie.

— Dobrze zrobiłeś. Suka z niej — zawyrokował mój znajomy, a ja westchnąłem ciężko, kiwając głową i upijając łyka piwa.

— Po tylu latach… Zaczynam od nowa i jakoś nie umiem się odnaleźć, ale zdecydowanie nie jest mi szkoda. Tyle, że nie znam tu nikogo. Wspominałeś wcześniej o jakimś znajomym? Mówiłem, że możesz napisać, żeby też wpadł — przypomniałem mu na koniec.

— On jest… Nieprzewidywalny. Pewnie przyjdzie, ale nie wiem kiedy. Znając życie to jeszcze poczekamy dobrą godzinę, jak nie lepiej. No i jest biseksualny. — Uniósł sugestywnie brwi, ale zaśmiałem się od razu, a jego chłopak wyglądał na przerażonego.

— Arek, co ty… — zaczął, spoglądając w moją stronę.

— Żadnego swatania. Byłem z Emilą o kilka lat za dużo, potrzebuję trochę odpoczynku, jasne? — Wycelowałem w niego palcem. — Wszystko, byle nie to. To może być nawet Mister Polski, ale ja na razie nie chcę związków.

— Każdy tak mówi. — Machnął ręką. — A jak się okaże w twoim typie?

— To zobaczymy. Nie chcę swatania na siłę. Na razie chcę mieć święty spokój. Szukam tylko znajomych do piwa.

— No przecież nie będę wmuszał w ciebie związku, ale chcę tylko upewnić się, że będziesz brał pod uwagę możliwość inną niż zestarzenie się w samotności. Smutno to brzmi i do ciebie nie pasuje — zawyrokował.

— Dzięki, stary. Obiecuję mieć oczy i uszy otwarte. Zresztą z tego, co pamiętam, to mi w liceum wszyscy wróżyli starość z książkami i kotami, dopóki nie poznałem Emilii — wypomniałem mu, ale tylko wzruszył na to ramionami. — Teraz by mi taka opcja nawet odpowiadała.

— On lubi koty, wiesz? Tylko nie może sam jednego mieć, bo by razem umarli z głodu. Tak będzie umierał z głodu w pojedynkę — zaśmiał się Wiktor.

— Misja my cię wcale nie swatamy rozpoczęta? — Spojrzałem na nich ironicznie. — A czemu niby umiera z głodu? Bezrobotny?

— Nie. Roztrzepany. To u niego tłumaczy wszystko, uwierz mi — powiedział Arek z pełnym przekonaniem.

— To już wiem, że nie mój typ. Drażnią mnie tacy ludzie — stwierdziłem.

— On bywa w tym wszystkim całkiem uroczy. Serio — dorzucił znów Wiktor, a ja postanowiłem zagrać Arkowi trochę na nerwach.

— Jak nie przestaniecie mnie swatać, to ja was zaraz zacznę. Byłaby z was bardzo ładna para — rzuciłem ze zwycięskim uśmiechem, przyglądając się, jak mój kumpel zabija mnie spojrzeniem, a jego chłopak z kolei nic sobie z tego nie robi.

— Za późno. My jesteśmy razem — odparł Wik i położył rękę na dłoni partnera.

— Wiedziałem! No wiedziałem, po tym jak na siebie patrzycie. — Uśmiechnąłem się z satysfakcją.

— W sumie, to jestem jeszcze w szafie… Ale skoro ty też nie jesteś hetero… — zaczął niepewnie Wiktor, a Arek wyraźnie roztkliwiony, ścisnął mocno jego rękę.

— W porządku. Na mnie nie patrzcie, ja jestem po prostu dziwny. Gratulacje, chłopaki. Jak długo jesteście razem? — dopytałem autentycznie ciekawy i zadowolony, że wreszcie zdawali się zejść z tematu moich związków.

— Osiem miesięcy. Poznaliśmy się na jego dwudziestych urodzinach. Znajomy mnie przywlókł ze sobą i poszło szybko. Może tydzień nam to zajęło? — Mój kumpel odpowiedział od razu, patrząc się z czułością na partnera.

— Fajnie. Nie spodziewałem się, tak na marginesie, że jesteś od nas tyle młodszy.

— Remik też. Znamy się jeszcze z gimnazjum. Był w równoległej klasie — odpowiedział z uśmiechem Wiktor, ale widząc moje nic nie rozumiejące spojrzenie, dodał od razu. — Znaczy ten kumpel, który ma dzisiaj przyjść.

— Ach, okej. — Pokiwałem głową. — Czyli dużo młodszy i roztrzepany. Nie, dziękuję.

— Ej, nawet mnie nie znasz. — Usłyszałem nad sobą. Spojrzałem do góry i zobaczyłem chłopaka stojącego nade mną. Był przystojny. Miał ładne, miękkie rysy twarzy i dłuższe ciemne włosy, które były dosłownie wszędzie. Patrzył się na mnie przez chwilę z niechęcią, po czym westchnął cierpiętniczo i usiadł na brzegu ławki, ściągając kurtkę.

— To jest właśnie Rany Julek — zaczął mój znajomy, a ja myślałem, że z miejsca go zamorduję. Chłopak za to odwrócił się do mnie, zmierzył mnie spojrzeniem i ostatecznie wyciągnął w moją stronę rękę.

— Remigiusz Zdanowski — przedstawił się sztywno. Nie znałem go jeszcze, a już mi to zachowanie do niego nie pasowało. Nie mniej jednak uścisnąłem mu dłoń.

— Julian Rodhe — odpowiedziałem. Wiedziałem już, że się nie polubimy. Wystarczyło jakoś przecierpieć spotkanie.

Jak się okazało, nie było to takie łatwe. Remik był niemalże alegorią roztrzepania i chaosu. Jego zdjęcie powinno znaleźć się pod tym hasłem w słownikach. Tak oto zostałem wyśmiany kilkanaście razy, oblany przypadkiem sokiem i podeptany. Byłem naprawdę blisko granicy mojej wytrzymałości. Należałem do ludzi cierpliwych i opanowanych, ale on wyraźnie działał mi na nerwy. Co więcej, zdawał sobie z tego sprawę i świetnie się w międzyczasie bawił. Szczególnie do gustu przypadło mu nabijanie się z mojego imienia. Tak jakby on miał dużo lepsze.

Niestety najgorsze miało dopiero nadejść. Jechaliśmy w tym samym kierunku, a Arek z Wikiem w przeciwnym. Musiałem go więc znosić całą drogę metrem. Zapowiadało się na kolejne kilkanaście minut katorgi, jednak, ku mojemu zdziwieniu, przejechaliśmy całość w ciszy. Dopiero, gdy miał wysiadać, odwrócił się do mnie i jak gdyby nigdy nic, stwierdził:

— To był odwet za piękne powitanie.

— Chcieli nas swatać, ja tylko powiedziałem, że nie jesteś w moim typie — obruszyłem się.

— Nieważne. Nie oceniam kogoś, kogo nie znam, to niemiłe — odparł i wstał szybko, niemal w biegu opuszczając metro, które właśnie wjechało na stację.

Nieco osłupiały wstałem powoli i również wyszedłem z pociągu, rozglądając się wokoło. Nie było już po nim śladu. Dawno zniknął na którychś schodach, a ja nawet nie miałem pojęcia których. Sam do siebie wzruszyłem ramionami i skierowałem się na prawo, idąc powoli ku powierzchni, a zaraz potem machinalnie wybierając drogę do mieszkania. Nie zwracałem uwagi na nic, po prostu chciałem już przyłożyć głowę do poduszki i zasnąć, zapominając o tym całym nadętym gówniarzu. Nie żałuję, co prawda, samego wyjścia, ale wolałbym spędzić je spokojnie w miłym towarzystwie, zamiast wysłuchiwać skarg, narzekań i przytyków. Na szczęście, był to pojedynczy przypadek. Lub tak mi się wydawało.

Cieszyłem się, że niedzielę miałem całkiem wolną od wszelkich zajęć, za to poniedziałek był moją osobistą katorgą. Miałem dwie grupy i dwa zajęcia indywidualne, przy czym musiałem przyznać sam przed sobą, że bynajmniej nie były to moje ulubione grupy. Nie znaczy to, że się nie starałem, ale mimo wszystko poniedziałek źle działał na mnie i na nich, bo żadne z nas nie potrafiło się do końca skupić. Dużo lepiej współpraca szła nam w środy, gdy mieliśmy drugie wspólne zajęcia, ale to też nie był szczyt moich marzeń. Ot, nie zgraliśmy się do końca. Nie łudźmy się, nawet najlepszy nauczyciel nie będzie uwielbiał wszystkich swoich uczniów i skakał pod niebo na ich widok. Smutne, ale prawdziwe.

Wstałem koło ósmej rano i poszedłem zaparzyć kawę. Uwielbiałem leniwe poranki, kiedy w tle leciała muzyka, a ja miałem chwilę dla siebie, żeby poczytać książkę i wypić w spokoju mój ulubiony, życiodajny płyn. Bez kawy nie funkcjonowałem. Wcale. Jedni palą, inni obgryzają paznokcie, a ja piję kawę. Wiem, że nie jest to zdrowe, ale tym będę się martwił później. Póki co niespiesznie rozpoczynałem dzień na nowo. Dopiero tu mogłem to robić. Przed przeprowadzką zawsze gdzieś biegłem, coś robiłem, gdzieś musiałem być. Teraz zacząłem doceniać spokój, jaki miałem i przywarł on do mnie, jakbyśmy od zawsze byli nierozerwalni. Ja i mój spokój, ja i moja kawa, ja i moja muzyka, ja i moje niemyślenie. Tyle nowych ja odkryłem ostatnimi czasy.

Niestety, leniwe poranki zazwyczaj bardzo szybko zmieniały się w ruchliwe dni i wiecznie zajęte wieczory. Do szkoły przychodziłem zazwyczaj godzinę przed zajęciami, żeby upewnić się, czy wszystko mam, i nadrobić to, czego nie miałem przygotowane. Dodatkowo zawsze znalazło się coś do zrobienia, prace do sprawdzenia, karty pracy do skserowania i oczywiście kawa do wypicia. Był ten moment, w którym uczniowie zaczynali się powoli schodzić i człowiek musiał zacząć uchodzić za porządnego, a do tego wydawać się produktywny. Na boku, gdy nikt nie widział, wzdychałem ciężko i do sali wchodziłem z uśmiechem, rozmawiając z uczniami pojawiającymi się po kolei. To nie jest tak, że tego nie lubiłem, ale jednak nie było to moją wielką pasją. Praca nauczyciela nie jest prosta. Bardzo często też nie jest nawet przyjemna. Tak jednak wybrałem i nie mogłem narzekać. Szczególnie pracując w szkołach językowych. Tylko czasem, gdy próbowałem o tym myśleć, wszystko blakło nagle. Dlatego też nie myślałem. Przynajmniej o tym.

Starałem się powtarzać sobie to, co w dniu wyboru studiów — tak będzie lepiej. Stabilna praca, możliwy rozwój, ciekawe godziny. Czego chcieć więcej? Przecież to wystarczy. A przynajmniej powinno. Nie miałem więc zamiaru narzekać. Nie na głos. Poza tym lubiłem pracę z ludźmi, a wynagrodzenie było wystarczające.

W wieku dwudziestu sześciu lat osiągnąłem szczyt. Byłem lektorem w szkole językowej, miałem akurat tyle pieniędzy, ile potrzebowałem, i ułożyłem sobie wszystko na nowo. Nieco prowizorycznie, ale zaczynałem się przyzwyczajać. Chciałem patrzeć na to w ten sposób i nie dopuszczać do siebie myśli, że chyba jednak bardziej dotarłem do ściany, która rozrosła się wokół i zaczęła się przysuwać niebezpiecznie blisko. Nie miałem drogi odwrotu ani drogi na przód. Osiągnąłem wszystko, co mogłem. Pozostało mi się cieszyć.

To, że narzekałem, nie znaczyło, że nie byłem dobrym nauczycielem. Przygotowywałem lekcje tak, aby były ciekawe dla moich uczniów. Starałem się ich jak najwięcej nauczyć i godzinami szukałem odpowiednich materiałów lub sam je tworzyłem. Rzadko korzystałem z podręczników, ponieważ większość z nich była tragiczna i zwyczajnie nie nadawała się do pracy, więc jeśli lekcja miała być ciekawa — jedna nocka z kawą w tę czy we wtę, co za różnica? Ważne, żeby materiały były na czas i przynosiły efekty.

Tym razem również miałem wszystko przygotowane z góry i na wszelki wypadek mały plan awaryjny, gdyby nowa gra się nie przyjęła. Na szczęście było całkiem w porządku. Nic nadzwyczajnego. Kilkoro uczniów pyskowało, stała dwójka próbowała być śmieszna, niestety jak zwykle z marnym skutkiem. Reszta przeszła bez fajerwerków. Ot, szara masa. Te wyróżniające się na tle grupy osobowości zazwyczaj albo sprawiały kłopoty, albo przyprawiały o migrenę ilością zadawanych pytań. Co gorsze, wychodząc z sali po zakończonym dniu, nie było możliwości odcięcia się od tego całkowicie. Z tyłu głowy zawsze zostawał jakiś taki sygnał ostrzegawczy, żeby czegoś nie przeoczyć, o czymś nie zapomnieć. Uczniowie też mieli problemy i być może szkoła językowa nie jest od wychowywania, ale nie da się przejść obok tego obojętnie.

Nie wpływało to zbyt pozytywnie na nastrój, jak można się domyślić. No, ale nie narzekałem. Dzień przecież i tak chylił się ku końcowi, a ja musiałem sprawdzić, czy mam wszystko, czego potrzebuję na kolejne lekcje. W natłoku tego wszystkiego, Remik uleciał gdzieś w niepamięć. Zwyczajnie zabrakło mi na niego czasu, a może też chęci? Tak, na pewno. Chęci również nie miałem.

Rozdział 2

Zaledwie kilka dni później, gdy tylko znów nadszedł błogi weekend, poszedłem do chłopaków na domówkę. Miało tam być tylko grono najbliższych przyjaciół zorientowanych w sytuacji, no i ja. Czułem się z tym trochę dziwnie, tym bardziej, że przez ostatnich kilka lat prawie nie utrzymywaliśmy kontaktów z Arkiem, ale nie wypadało mi odmówić. Kiedyś, jeszcze w liceum, trzymaliśmy się razem i wiecznie szlajaliśmy się to tu, to tam, zazwyczaj robiąc przy tym jakieś zamieszanie. Życie jednak wiele zweryfikowało i na dłuższą chwilę każdy z nas znalazł się w innym miejscu. O ironio, kiedy namawiał mnie na studia w Warszawie, powiedziałem, że nigdy w życiu, zostaję na miejscu. Jak udomowiony kot, który nie raczy ruszyć się z kanapy. Teraz za to siedziałem właśnie w Warszawie i piłem kolejne piwo, rozmawiając z ludźmi. Bawiłem się dużo lepiej niż przewidywałem.

Poznałem Krzyśka, który z zawodu był informatykiem, ale hobbystycznie zajmował się kabaretem i trzeba przyznać, że całkiem nieźle mu to wychodziło. Co jakiś czas dawał mały popis swoich umiejętności, a kiedy połowa ludzi siedziała zapowietrzona, trzęsąc się ze śmiechu, kłaniał się i z szelmowskim uśmiechem szedł po kolejnego drinka. Niestety przyszedł z dziewczyną. Szkoda, bo był raczej przyjemny dla oka i ogarnięty. Nie szukałem, co prawda, materiału na związek, ale tego typu myśli same czasem się nasuwały. Szczególnie po większej ilości alkoholu.

Niestety, nie było mi dane w spokoju cieszyć się wieczorem. Około godziny dwudziestej trzeciej pojawił się Remigiusz. Jak ostatnio, cały roztrzepany, wszedł niepostrzeżenie i zaczął witać się ze wszystkimi, chamsko i ostentacyjnie mnie pomijając. Na koniec spojrzał się na mnie, zmierzył mnie spojrzeniem od stóp do głów i wzruszył ramionami, po czym poszedł zrobić sobie drinka. Zagotowało się we mnie i zastanawiałem się nad zrobieniem awantury albo wyjściem stamtąd, ale postanowiłem nie dawać mu tej satysfakcji, więc zwyczajnie zacząłem go ignorować. Siedzieliśmy więc we dwójkę na jednej kanapie, uczestnicząc w tej samej rozmowie, kompletnie pomijając się wzajemnie.

Kilkoro ludzi patrzyło na nas ze zdziwieniem, ale Wiktor z Arkiem mieli niezły ubaw. Chociaż kogoś to bawiło, bo mnie, mówiąc szczerze, nie bardzo. Byłem za to coraz bardziej poirytowany. Alkohol również robił swoje. Ktoś, na szczęście, wpadł na genialny pomysł zrobienia karaoke. Minęło kilka kawałków lepiej lub gorzej odśpiewanych, zanim odważyłem się wybrać numer dla siebie. Muzyka od zawsze była moją odskocznią. Zacząłem śpiewać, powoli wczuwając się w piosenkę. Te momenty, w których mogłem po prostu oddać się na łaskę muzyki i świat zaczynał lecieć mi przez palce, jak tylko rozbrzmiewały pierwsze dźwięki, stanowiły mój mały grzeszek, popełniany od czasu do czasu. Na co dzień, choć może wydawać się to dziwne, stroniłem od muzyki. Przypominała mi to, czego pamiętać zdecydowanie nie chciałem i budziła stare pragnienia, za którymi nigdy nie odważę się pójść.

Gdy skończyłem śpiewać, w pokoju panowała cisza. Arek uśmiechał się z zadowoleniem, wyglądając, jakby właśnie stało się coś niesamowitego, Wik zwyczajnie wpatrywał się we mnie z niedowierzaniem, a reszta na przemian była zdziwiona lub uradowana. Odebrałem dość koślawo kilka komplementów i zaczynałem zdawać sobie sprawę z tego, że śpiewanie na domówce to był zły pomysł. Ludzie prosili o to, bym zaśpiewał coś jeszcze, ale starałem się tworzyć wymówkę za wymówką. W końcu nawet Remi dołączył do nich. Niestety wypowiedział magiczne zdanie, które zawsze wyzwalało we mnie niechciane emocje.

— Powinieneś iść na akademię muzyczną. To było świetne, no weź coś zaśpiewaj — rzucił ot tak, a ja pokręciłem głową, nie mogąc nic z siebie wydobyć. Trzeba było nie śpiewać. Czy ja zawsze muszę być tak głupi?

— Dzięki, ale nie — uciąłem temat, po czym szybko pożegnałem się ze wszystkimi, w tym z gospodarzami i wyszedłem, kierując się na metro. Musiałem przewietrzyć głowę. Nie myśleć o Remim, akademii, śpiewaniu i wszystkich tych wielkich niespełnionych planach i marzeniach, które raz już wyrzuciłem do kosza. Nie miałem zamiaru drugi raz podejmować takiej decyzji, więc zwyczajnie nie dopuszczam do siebie tego tematu w ogóle. Pieprzony Remigiusz i jego komplement. Nie wspominając już o tych orzechowych oczach, które dla odmiany patrzyły się na mnie z aprobatą. Zdecydowanie miałem za dużo promili we krwi, jeśli teraz o tym myślałem, a już na pewno nie będę chciał tego powtarzać. Najlepiej nigdy.

Miałem nadzieję, że po tej fatalnej sobocie będzie czekała mnie błoga niedziela. Jedyne, czego chciałem, to chwili spokoju, żeby jakoś odzyskać równowagę. W moim mieszkaniu panowała zawzięta cisza, a ja walczyłem sam ze sobą, żeby ten stan utrzymać. Coś we mnie krzyczało i darło pazurami od środka, by włączyć muzykę lub chociaż zanucić cokolwiek, ale trzymałem się dzielnie. Póki co, potrafiłem tę pokusę zwalczyć.

Kiedy stałem się tak wielkim wrogiem muzyki? Kochałem to przecież i nie wyobrażałem sobie żadnej drogi do domu ani minuty wolnego bez nucenia pod nosem jakiegoś chwytliwego kawałka albo przeglądania odtwarzacza mp3 w tę i z powrotem. Niestety, ale nadszedł moment, w którym trzeba było wybrać życiową drogę, a Emilia potrzebowała ogarniętego i stabilnego finansowo partnera. Decyzja nie była tak trudna, jak myślałem, ale odbijała się echem do teraz. Zamiast Akademii Muzycznej wybrałem anglistykę. Czy żałowałem? Starałem się o tym nie myśleć. Nie chciałem wiedzieć, do jakich wniosków bym doszedł.

Muzyka jednak rozbrzmiała, ale nie taka, jakiej się spodziewałem. Prędzej spodziewałbym się, że ulegnę pokusie i włączę coś niż tego, że w niedzielne popołudnie ni z tego, ni z owego, zadzwoni do mnie nieznany numer. Niechętnie odebrałem połączenie i usłyszałem ten jeden głos, którego zdecydowanie nie miałam ochoty słuchać.

— Cześć Julian — zagadnął. — Tu Remik. Masz może wolną chwilę?

— Skąd w ogóle masz mój numer? — zamarudziłem w odpowiedzi.

— Od chłopaków, a skąd? Słuchaj, mam twoją czapkę, szalik i portfel. Zostawiłeś wczoraj u nich. Ciesz się, że nie wpadłeś na kanarów w drodze do domu.

— Czemu ty to masz? — zapytałem nieco zdezorientowany, ale przede wszystkim wściekły na siebie, że udało mi się zapomnieć tak ważnych rzeczy.

— Bo mieszkam blisko, więc mnie poprosili, żebym ci to oddał. No więc masz chwilę? — powtórzył zniecierpliwiony.

— Mam. Gdzie mogę to odebrać? — westchnąłem, przecierając twarz dłonią.

— No, tu jest właśnie jeden szkopuł. Masz może auto? — Usłyszałem i od razu jęknąłem pod nosem.

— Mam, a o co chodzi? — powiedziałem powoli, ledwo powstrzymując się od zgrzytnięcia zębami.

— Widzisz, jestem na Pradze i nie bardzo mam jak wrócić. Bardzo chętnie oddałbym ci twoje rzeczy, gdybym miał jak dotrzeć do domu. Chcesz może być tak miły i podskoczyć po mnie? — spytał przymilnie, a we mnie się zagotowało.

— Czy ja ci wyglądam na taksówkę? — sapnąłem.

— Nie. Gdybym miał inne wyjście, to bym cię w ogóle nie prosił — rzucił markotnie i było w tym coś takiego, co kazało mi ulec. Przecież i tak nie miałem nic do roboty. Pieprzony Remik. Coś czuję, że to stanie się niedługo moją mantrą.

— Podaj adres, podjadę — poddałem się.

— Naprawdę? — zapytał wyraźnie osłupiały.

— Nie, na niby. Podaj ten adres — powiedziałem z ironią w głosie i czekałem aż się pozbiera.

— Myślałem, że każesz mi spadać na drzewo — dalej brnął, niedowierzając.

— No to jest nas dwóch — mruknąłem pod nosem, po czym dodałem głośniej. — Kończy mi się cierpliwość. Mów, gdzie mam być.

— Wiesz, gdzie jest szpital Grochowski? — wymamrotał, nie wiedzieć czemu, zawstydzony.

— Znajdę. Bądź pod telefonem. Zadzwonię na ten numer, jak będę w pobliżu — poinstruowałem go.

— Jasne, dziękuję — rzucił bardzo cicho, po czym zakończył połączenie.

Nie widziałem, co robił w szpitalu i to po drugiej stronie miasta, ale mało mnie to obchodziło. Narzuciłem na siebie bluzę i kurtkę, zgarnąłem kluczyki i poszedłem do auta. Odpaliłem je szybko i włączyłem ogrzewanie, chcąc jak najszybciej się rozgrzać. Było raczej zimno, ale z racji jechania samochodem nie zapinałem się nawet, co może było błędem. Zobaczymy za kilka dni. Jeśli się rozchoruję, następnym razem będę pamiętał o zapięciu kurtki.

Włączyłem nawigację i po raz kolejny tego dnia walczyłem ze sobą, żeby nie włączyć radia lub nie podłączyć odtwarzacza MP3. Postanowiłem jednak skupić się na instrukcjach wypowiadanych przez GPS, co pozwoliło mi na chwilę oderwać się od tego i skupić na czymś innym. Dotarłem wreszcie w okolice szpitala i szukając miejsca do zaparkowania, zacząłem powoli wybierać numer Remigiusza. Po chwili miałem wrażenie, że zaparkowanie w tym miejscu zajmuje mi dłużej niż sama droga. Niedaleko znalazłem jakąś szkołę i postanowiłem, że zaparkuję tam. Rzeczywiście pod budynkiem było kilka wolnych miejsc, tak więc stojąc już bezpiecznie, zadzwoniłem do chłopaka.

— Jestem pod szkołą, bo nie było miejsca pod szpitalem — poinformowałem go od razu bez żadnego wstępu. — Masz jak podejść?

— Jasne, dzięki. Zaraz tam będę — odpowiedział cicho i rozłączył się. Nie minęło nawet pięć minut, a ja już widziałem go idącego w moją stronę i rozglądającego się wokoło. Mimo temperatury na minusie nie miał na sobie kurtki, a lekki rozpinany sweterek luźno wisiał mu na ramionach. Wysiadłem z auta, żeby wiedział, gdzie ma iść, i nie zdejmowałem z niego uważnego spojrzenia. Bez słowa podszedł, skinął mi głową i wsiadł na miejsce pasażera, widocznie czując się nieswojo. Zastanawiałem się, gdzie podziała się cała jego pewność siebie i wszystkie aroganckie odzywki i pyskówki. W końcu nie wytrzymałem.

— Gdzie masz kurtkę? — zagadnąłem.

— A wyglądam, jakbym miał ją ze sobą? — odparował w swoim stylu.

— No właśnie nie, dlatego pytam.

— To nie pytaj — uciął, a ja tylko wzruszyłem ramionami. Nie miałem się czym przejmować. Po chwili jednak kątem oka zauważyłem, jak sięga ręką do radia. Co to, to nie. Szybko złapałem jego rękę, akurat na tyle, żeby uniemożliwić mu włączenie muzyki.

— Nie — warknąłem.

— Czemu? To tylko radio. Przecież ci go nie zjem — odparł ironicznie, a ja miałem już ochotę wykopać jego dupę z mojego samochodu.

— Nie chcę żadnej muzyki. Lubię ciszę — powiedziałem stanowczo, choć może dość mocno nagiąłem w tym momencie prawdę.

— Wczoraj odniosłem odwrotne wrażenie — wytknął mi, a ja wziąłem głęboki wdech i zacisnąłem ręce na kierownicy.

— Nie wpierdalaj się tam, gdzie cię nie chcą. Nie obchodzi mnie twoje wrażenie. Nie słucham muzyki. Jasne? — rzuciłem z zaciśniętymi zębami, a on tylko przewrócił oczami, ale mimo to skinął głową. Postanowiłem zmienić temat na mniej niewygodny. Przynajmniej dla mnie. — Czemu byłeś w szpitalu?

— Serio? — parsknął śmiechem, nieco ponurym i spojrzał się na mnie jak na idiotę. — Naprawdę nie zauważyłeś? — Dopiero po tych słowach zwróciłem uwagę na to, że jedną rękę ma na temblaku.

— Nie, wybacz. Jestem pod tym względem typowym facetem, wszystko musi być dużymi literami i trzy razy powiedziane — odpowiedziałem z pełnym spokojem, chociaż zrobiło mi się trochę głupio. — Jak to sobie zrobiłeś?

— Nieważne. Nie chcę teraz o tym myśleć. Po prostu przyjmijmy, że jestem niezdarny czy cokolwiek… — Tu urwał i odwrócił głowę. Coś mi mówiło, że tym razem niewiele miało to wspólnego z jego roztrzepaniem, ale nie miałem zamiaru dociekać. Nie byliśmy blisko ani nawet no tonie nazwałbym go za bardzo swoim znajomym. Lepiej więc było zostawić wszystko, jak jest i nie ingerować niepotrzebnie w jego życie.

Całą drogę do jego mieszkania milczeliśmy. Gdy zaparkowałem pod jego blokiem, który notabene był oddalony aż dwie ulice od mojego, jeszcze przez moment panowała cisza. Żaden z nas się nie odezwał ani nie ruszył z miejsca. W końcu Remik westchnął głośno i odwrócił się do mnie.

— Dzięki. Nie mam pojęcia, jakbym dostał się do domu. Skończył mi się miesięczny i nie mam póki co kasy na kolejny, a w portfelu pustki, więc nie miałem jak kupić sobie jednorazowego. Kumpel mnie tam podrzucił, ale już nie poczekał. Autentycznie wracałbym na pieszo, więc… Dzięki jeszcze raz — powiedział wyraźnie zawstydzony. — Chodź, oddam ci twoje rzeczy.

— Nie ma sprawy. Dzięki za przechowanie. Nie chciałoby mi się chyba łapać dzisiaj Arka, bo znając jego, to nie siedzi w mieszkaniu, tylko lata gdzieś po mieście — rzuciłem, żeby jakoś rozrzedzić atmosferę i zaraz potem wykaraskałem się z auta. Remik również wyszedł i skinął na mnie, żebym szedł za nim.

Jak się okazało, mieszkał na parterze. Jego mieszkanie nie było wiele większe od mojego, za to w całości zawalone rzeczami. Nie było może jakiegoś wielkiego bałaganu, ale wszędzie leżał sprzęt do ćwiczeń, płyty CD, zdjęcia i ciuchy, jak mniemam, do tańca. Widać było, że traktuje to niesamowicie poważnie. Co mnie zaciekawiło to fakt, że poza tego typu rzeczami nie było tam prawie nic. Kanapa, stolik, i dwie komody. Nic więcej. Żadnego większego stołu ani krzeseł, kompletnie nic.

Nie wiem, co mnie tknęło, ale kiedy dostałem swoje rzeczy z powrotem, jeszcze raz rozejrzałem się po mieszkaniu i westchnąłem.

— Jadłeś obiad? — zagadnąłem, a kiedy pokręcił głową i spojrzał się na mnie z niezrozumieniem, kontynuowałem. — To chodź. Jedziemy do mnie.

— Co? Czemu? — Był zbity z tropu.

— Bo sam mówiłeś, że nie masz kasy na bilet, więc nie zamówisz sobie niczego zapewne, a jakoś nie widzę cię gotującego z tą ręką. Ja też jeszcze nie jadłem, więc chodź. Mam tylko nadzieję, że nie jesteś wegetarianinem, bo mam na dzisiaj kurczaka — powiedziałem, jak gdyby nigdy nic. W osłupieniu skinął głową i wciąż chyba jeszcze nie dowierzając, posłusznie poszedł za mną, po drodze zgarniając kurtkę.

— Dzięki, Julek, ja… — Było mu wyraźnie głupio, ale tylko pokręciłem głową na znak, że nie trzeba. Sam wkopałem się w popołudnie spędzone z nim. Moje przeklęte miękkie serce i pieprzony Remik.

Pod moim blokiem byliśmy po mniej więcej minucie. Kiedy Remigiusz zobaczył, że zatrzymuję się i wysiadam z auta, spojrzał na mnie z niedowierzaniem i parsknął śmiechem.

— Serio? — Pokręcił głową z rozbawieniem.

— Serio. Idziesz czy zostajesz w aucie? — rzuciłem zniecierpliwiony.

— No idę, idę. Dzięki. Słyszałem, że mieszkasz blisko, ale nie myślałem, że aż tak — odparł, a ja wzruszyłem ramionami. Co miałem powiedzieć? Też nie miałem pojęcia.

W ciszy weszliśmy na górę i wpuściłem go do środka, odbierając od niego kurtkę. Przez chwilę nie bardzo wiedziałem, co robić. Nie byłem przyzwyczajony do gości, więc nie utrzymywałem nienagannego porządku ani nie bardzo wiedziałem, jak mam się teraz zachować. To w końcu był Remik. Chłopak, za którym nie przepadałem.

— Rozgość się. Muszę jeszcze dokończyć tego kurczaka, więc możesz albo posiedzieć ze mną w kuchni, albo w pokoju. Z góry przepraszam za bałagan — powiedziałem niezgrabnie.

— Bałagan? Widziałeś moje mieszkanie? — zapytał z niedowierzaniem, rozglądając się wokoło.

— Nie powiedziałbym, że masz bałagan. Masz po prostu dużo rzeczy. Ja rozrzucam papiery wszędzie, gdzie popadnie, żeby potem ich nie pomylić. Każde na inne zajęcia. Zaraz jakoś to ogarnę i spróbuję chociaż złożyć na jedną kupkę czy coś. — Obróciłem się kilka razy w miejscu, nie bardzo wiedząc od czego zacząć.

— Nie, nie, w porządku. Damy radę bez tego. Ja nie potrzebuję dużo miejsca, więc jeśli ty się tu odnajdujesz, ja nie mam żadnego problemu. — Uniósł ręce w pokojowym geście lub raczej próbował je unieść, ale jedna z nich spoczywała na temblaku, więc skrzywił się nieznacznie, a ja zmierzyłem go kpiącym spojrzeniem.

— Okej, to chodź do kuchni. Potem pomyślę, co z tym zrobić. — Skinąłem na niego w końcu i poszedłem wyciągać kurczaka z lodówki. Poczłapał za mną, sadowiąc się przy niewielkim stole.

— Mogę jakoś pomóc? — Spojrzał na mnie pytająco. — Głupio mi, że tak siedzę.

— Siedź. Z tą ręką za wiele nie zrobisz. Chcesz coś przeciwbólowego?

— Nie, dzięki. Daje radę. — Uśmiechnął się wyraźnie wymuszenie.

— Nie bądź uparty. Widzę, że ledwo wytrzymujesz i zastanawiasz się, jak tę rękę ułożyć — odpowiedziałem, rzucając mu zwycięskie spojrzenie, ale pokręcił głową.

— Nie mogę jeszcze. W szpitalu dali mi przeciwbólowe i to wciąż za wcześnie — wymamrotał i zrobiło mi się go szkoda. Na szczęście nie na długo, bo chwilę później otworzył ponownie usta i gdy tylko zaczął gadać, miałem ochotę go zabić. — Cicho tu u ciebie. Może jakaś muzyka? Jazz by mi do ciebie pasował, wiesz?

— Nie — zgrzytnąłem zębami. — Lubię ciszę.

— No weź, daj mi coś puścić, będzie przyjemniej — rzucił, wciąż wyraźnie nie zdając sobie sprawy, jak bardzo mnie to wkurza.

— Nie — niemal krzyknąłem, tracąc powoli cierpliwość i zastanawiając się, na jak wiele sposobów mógłbym wykręcić mu tę jego nieszczęsną rękę. — Nie chcę żadnej muzyki, do jasnej cholery. Tak ciężko zrozumieć?

— Matko, coś ty taki kolczasty? Co ci kilka nut i słów zrobiło, że tak bardzo się przed tym duetem bronisz? — fuknął i przewrócił oczami.

— Remik, ja cię ostrzegam… — zacząłem powoli, próbując skupić się na krojeniu mięsa i wyżyć się przy okazji.

— No dobra, Jezu, ktoś chyba dawno nie uprawiał seksu — mruknął pod nosem mój gość, ale gdy zobaczył, jak odwracam się z nożem w ręku, przez chwilę na jego twarzy zagościł niepokój, co poprawiło mój humor.

— Stracha to ty masz, a poprawy żadnej — skomentowałem krótko i wróciłem do przerwanej czynności. — Nic ci do tego, kiedy i z kim spałem, sypiam lub sypiał będę.

— Może nie byłbyś taki spięty i sztywny, gdybyś w ogóle miał coś do powiedzenia w tym temacie — odparował z wyraźnym wyzwaniem. Pieprzony Remik. Najgorsze jest to, że miał rację.

— Nie potrzebuję seksu, żeby funkcjonować jak człowiek — odparłem z wyższością.

— Jechanie na ręcznym ci wystarczy? — zaśmiał się ironicznie.

— Ty sobie teraz nawet na ręcznym nie pojeździsz — odbiłem piłeczkę, zadowolony z tego, jak piękne pozwolił zapędzić się w kozi róg.

— Nie będę musiał — odpowiedział pewnie i wzruszył ramionami.

— A co? Jesteś aseksualny? — Uniosłem brew i odwróciłem się w jego stronę.

— Czasem jak ciebie widzę, to sam się nad tym zastanawiam — mruknął pod nosem. Zdecydowanie działał mi na nerwy.

Postanowiłem nie odpowiadać na jego zaczepki, bo jeszcze rozmyślił bym się ostatecznie i kazał mu spieprzać, a skoro zaprosiłem go już na ten obiad, no to niech mu będzie, że go dostanie. Przeklinałem tylko w myślach Arka, za ten głupi pomysł z zapoznaniem nas. Zdecydowanie nie trafił z tym w dziesiątkę. Prędzej kulą w płot. Co jemu w ogóle przyszło do głowy? Nie mógł przecież w ogóle wiedzieć, że rozstałem się… Zaraz, zaraz… Gdy mówiłem o Emilii, nie wyglądał na zaskoczonego. Szlag by go trafił. Skubany zrobił rekonesans, zanim się ze mną spotkał i udawał, że nic nie wie. Pewnie gadał z nią przez telefon przed spotkaniem i… Ugh.

— Wybacz na chwilę, ale muszę zadzwonić — powiedziałem, odkładając nóż i wychodząc do pokoju, wściekły jak mało kiedy.

— Jasne — mruknął niewyraźnie, patrząc na mnie ze zdziwieniem. Stanąłem w pokoju pod oknem i wybrałem numer do Arka. Poczekałem aż odbierze i od razu wycedziłem.

— Nie znoszę cię. Czyś ty zgłupiał do końca?

— O co ci teraz chodzi, bo nie bardzo rozumiem — odparł zbity z tropu.

— Nie wkurwiaj mnie. Ustawiłeś mnie i gadałeś z Emilą przed spotkaniem — niemal krzyknąłem.

— No dobra, tu mnie masz, ale przecież nie było tak źle. To miał być lek na złamane serce po tej lafiryndzie. Matko, gdybyś ją słyszał, myślałem, że przez te dwie minuty osiwieję. Nie wiem, jak wytrzymałeś z nią tyle czasu — odpowiedział obronnym tonem.

— Mieszkałem z nią, wiem, o co ci chodzi. Zapamiętaj raz na zawsze. Nie potrzebuję swatania, a już w ogóle z kimś tego pokroju. Byłem z Emi kilka lat za dużo, żeby znów ładować się w jakieś gówno, jasne? — rzuciłem wściekły.

— Nie porównuj tej dwójki. Remik może jest trochę nieogarnięty, ale w gruncie rzeczy to świetny chłopak. Po prostu nie miałeś okazji go poznać. Twoja eks to zwykła suka. No przecież nie możesz ot tak wszystkiego skreślać. Gdybym nie sądził, że on jest w stanie do ciebie trafić, to bym w ogóle go na spotkanie nie ściągał. — Usłyszałem zniecierpliwiony głos Arka. — Daj spokój i spójrz na to inaczej. — Mniej więcej w tym samym momencie usłyszałem szamotanie się w przedpokoju. Zobaczyłem, jak Remigiusz ubiera się z wyraźnym zamiarem wyjścia.

— Remi, o… — zacząłem, ale szybko mi przerwał.

— Ktoś mojego pokroju nie będzie więcej zajmował ci czasu — rzucił z kamienną twarzą i już chciał łapać za klamkę, ale go powstrzymałem.

— Po pierwsze nie podsłuchuj, a po drugie nie słuchaj mnie, tu nie chodzi o ciebie tylko o tego dupka, który za moimi plecami wydzwania nie tam, gdzie trzeba — powiedziałem, w pełni świadom tego, że Arek pewnie słyszy teraz naszą rozmowę, chociaż słuchawkę odłożyłem kawałek dalej.

— Nie podsłuchuję, to ty drzesz japę na całe mieszkanie, a ja nie mam zamiaru dłużej się wpraszać. Dasz mi zachować jakieś resztki godności i wyjść póki mogę? — Mimo że dalej starał się utrzymywać pokerową twarz, to w jego oczach rozbłysło rozczarowanie i coś, czego nie mogłem jeszcze dobrze określić, ale zdecydowanie mi się to nie podobało.

— Nie, czekaj… — Złapałem go za rękę, ale niestety nie za tą, co powinienem. Syknął z bólu i zmarszczył brwi, wciągając głośno powietrze i napinając się. — Matko, przepraszam. Remik, słuchaj, usiądź z powrotem, dam ci coś przeciwbólowego, bo nie mogę patrzeć, jak się męczysz z tą ręką i pogadamy chwilę, okej?

— Spierdalaj — rzucił tylko przez zaciśnięte zęby, wciąż wyraźnie odczuwając silny ból i przepchnął się przeze mnie, wychodząc na klatkę i zbiegając na dół. Jeszcze chwilę temu chciałem się go pozbyć, ale nie w ten sposób. Bynajmniej nie było mi zbyt przyjemnie, oglądając go takiego. Musiałem wymyślić coś, żeby dał się jakoś przeprosić. To, że nie mam zamiaru się z nim schodzić ani najprawdopodobniej nawet przyjaźnić, to nie znaczy, że chcę, żeby miał mnie za aroganckiego dupka. Pieprzony Remik.

Rozdział 3

Wściekły pobiegłem za nim, ale skubany miał dobrą kondycję. Na moje szczęście chyba zahaczył o coś ręką, bo znalazłem go dwa bloki dalej opartego o ścianę i zwijającego się z bólu. Gdy mnie zobaczył, sapnął ze złości i wyraźnie próbował wziąć się w garść, odrywając się od ściany i prostując dumnie. Uszedł kilka kroków, ale wyraźnie nie czuł się najlepiej. Podszedłem do niego powoli, przełykając własną dumę i patrząc się na niego z zażenowaniem. Czułem się winny i tak bardzo, jak nie chciałem przyznać się do błędu, wiedziałem, że należą mu się przeprosiny.

— Remik, słuchaj, nie chciałem. Chodź, nie wyglądasz najlepiej. Przepraszam. Dam ci coś przeciwbólowego i jak usiądziemy na spokojnie, to wytłumaczę ci, co miałem na myśli. Wiem, że to bardzo źle zabrzmiało — powiedziałem z wyraźną skruchą.

— Dzięki, ale powinienem iść do domu, niezależnie od tego, co miałeś na myśli. Ja dziś już naprawdę nie potrzebuję więcej upokorzeń — odparł sztywno, ale jego słowa mną wstrząsnęły. Nie tego chciałem.

— Wiszę ci obiad, poza tym nie puszczę cię nigdzie w takim stanie. Ręka to chyba nie jedyny powód wizyty w szpitalu, co? Źle wyglądasz. Nie bądź uparty, chodź. — Skinąłem głową w stronę mojego bloku.

— Julian… — zaczął, ale westchnął i pokręcił głową z dziwną miną. — Nie wierzę, ale dobra. Niech ci będzie.

— Dzięki. Chodź, bo nie mogę patrzeć, jak się męczysz. — Resztkami silnej woli powstrzymałem się przed tym, by go nie złapać za rękę. To by się mogło źle skończyć.

Ostatecznie jakoś powoli doszliśmy do mojego mieszkania. Nie byłem lekarzem, ale gołym okiem widać było, że jest mu słabo i najprawdopodobniej niedobrze. Niestety nie bardzo umiałem mu pomóc. Przez chwilę obserwowałem go bezradnie. Jedyną racjonalną opcją było zawiezienie go z powrotem do szpitala, ale skoro raz mu nie pomogli wystarczająco, to czemu teraz by mieli? Chociaż gdybym go zawiózł do bielańskiego… ale to też raczej wiele nie pomoże. Widocznie musiał dojść do siebie, tylko pytanie czy nie powinno się to odbywać pod okiem specjalistów.

— Chcesz jechać do szpitala? — zapytałem na wszelki wypadek, ale pokręcił głową, co było prawdopodobnie złym pomysłem. — Na pewno? Nie wyglądasz najlepiej. To powinien zobaczyć lekarz. Samo to, że nie słyszę twojego stałego sarkazmu i odzywek jest już niepokojące — zaśmiałem się, chcąc rozluźnić trochę atmosferę.

— Nic mi nie będzie, od tego się nie umiera — odparł głośno zmęczonym tonem, po czym mruknął pod nosem, chyba mając nadzieję, że nie słyszę. — Przynajmniej nie od razu.

— Co? — podłapałem od razu, przyglądając mu się uważnie, ale tylko westchnął i spojrzał się na mnie z politowaniem.

— Czarny humor zawsze w cenie, a nawet gdybym miał umierać, to z tobą bym o tym nie rozmawiał — odgryzł się.

— Dobra, zmieniłem zdanie. Zdecydowanie wracasz do siebie, ale skoro nie chcesz jechać do lekarza, to idziesz się kłaść na kanapę i odpocząć, a ja zaraz przyniosę ci coś przeciwbólowego i dokończę potem ten obiad — zakomenderowałem, a Remi, o dziwo, posłusznie zrobił to, o co go prosiłem. Skubany chyba naprawdę źle się czuł.

Postanowiłem chociaż tymczasowo się tym nie przejmować, skoro i tak leżał w moim pokoju na kanapie, to na pewno nic mu nie będzie. Mogłem w spokoju zająć się obiadem i przez chwilę nie myśleć o niczym poza kurczakiem i gotującym się ryżem. Nie zauważyłem nawet, kiedy zacząłem nucić pod nosem jakiś losowy kawałek, bujając się w rytmie. Coś, od czego chciałem uciec, a co wiecznie łapało mnie z powrotem w swoje sidła. Usilnie próbowałem przestać, ale czułem wtedy narastającą frustrację. Muzyka stanowiła sposób na odstresowanie. To był niezaprzeczalny fakt, ale tak bardzo chciałem uwolnić się od niej raz na zawsze. Nie mogłem nic poradzić na to, że w moich żyłach płynął czysty jazz, a ja nie funkcjonowałem poprawnie bez mojej dawki sprawnie poskładanych do kupy nut. Nieważne jak bardzo bym się nie starał, to wracało jak bumerang, wpędzając mnie w coraz to gorsze poczucie winy. Właśnie dlatego odcinałem się od muzyki, jak tylko mogłem. Na co dzień nie było z tym problemu, mogłem jej słuchać do woli bez zapuszczania się w niechciane rejony własnej świadomości, ale gdy zacząłem śpiewać, muzyka stawała się bardziej nachalna i na jakiś czas musieliśmy pozostać wrogami, żebym tylko utrzymał względny stan równowagi.

Na moje nieszczęście, gdy wszedłem do pokoju z gotowym obiadem, Remik patrzył się na mnie wszystkowiedzącym wzrokiem. Słyszał mnie. Shit.

— Smacznego — rzuciłem szybko, podając mu talerz. — Mam nadzieję, że lubisz curry.

— Lubię, dzięki — odpowiedział, wciąż nie zdejmując ze mnie uważnego spojrzenia. Po jakimś czasie nie wytrzymałem.

— No co — mruknąłem niewyraźnie, doskonale wiedząc, o co mu chodzi.

— Co to był za kawałek? Brzmiał jak coś, co bym mógł wykorzystać — powiedział niezobowiązująco, chociaż wiedziałem, do czego dąży.

— Nie wiem, po prostu pałętało mi się po głowie — odparłem zgodnie z prawdą, chcąc jak najszybciej uciąć temat.

— Szkoda, miałbym pomysł na choreografię. Byłoby ciekawie. — Pokiwał w zamyśleniu głową, po czym, jak gdyby nigdy nic, wrócił do jedzenia. — Dobrze gotujesz, wiesz?

— Znam duże grono ludzi, które by się z tobą nie zgodziło — zaśmiałem się lekko zażenowany. Nie byłem przyzwyczajony do komplementów. Tym bardziej tych, wypowiadanych przez niego.

— Nie znają się, naprawdę dobre. — Uśmiechnął się.

— Dzięki — odmruknąłem i starałem się nie pokazywać po sobie, jak bardzo zażenowany jestem, ale widocznie mi nie szło.

Długo milczeliśmy. Nawet po skończonym posiłku. Nie bardzo wiedziałem, co mogę zrobić. W końcu zadałem jedyne wygodne i bezpieczne pytanie, jakie przyszło mi do głowy.

— Jak ręka? Lepiej?

— Tak, dzięki. Dużo lepiej. Przynajmniej na razie. Zobaczymy, co będzie potem — westchnął ciężko.

— Masz w domu przeciwbólówki? — Spojrzałem na niego podejrzliwie. Coś mi mówiło, że nie był na takie ewentualności przygotowany.

— Mam. — Spojrzał na mnie z politowaniem. — Tańczę. Bez pełnej apteczki bym zginął.

— Aż tak kontuzyjny jesteś? Z tego, co wiem, to tancerze powinni na siebie raczej uważać — wytknąłem mu, ale zmarszczył brwi.

— To nie twoja sprawa — rzucił defensywnie, więc uniosłem tylko ręce do góry w obronnym geście.

— Spokojnie. Po prostu przeszło mi to przez myśl, ale fakt, że to bardzo wymagający sport. Faktycznie chyba lepiej być przygotowanym — odpowiedziałem od razu, nie chcąc wszczynać kolejnej kłótni. Nie mogliśmy spędzić nawet pół godziny w jednym pomieszczeniu, żeby któreś z nas nie zaczęło się irytować.

— Lepiej powiedz mi, co miałeś na myśli mówiąc o ludziach mojego pokroju. — Podkreślił nieprzyjemnie ostatnie dwa słowa. Wiedziałem, że wkopałem się z tym. Co ciekawe, naprawdę nie było to skierowane bezpośrednio w niego.

— Wiesz, wkurzyłem się, że Arek chciał nas swatać. Właśnie zakończyłem kilkuletni związek, o czym, jak się okazało, wiedział jeszcze przed spotkaniem. Nie lubię zmian, a rzuciłem wszystko w pizdu i wyjechałem do Warszawy. Wcześniej mieszkałem w Gdyni. Na miejscu znalazłem pracę i mieszkanie. To chyba wiele mówi, nie? — Spojrzałem na niego pytająco, nie wiedząc, czy rozumie, do czego zmierzam. Uniósł brwi i westchnął ciężko.

— Jasne, a teraz powiedz mi, co to ma wspólnego ze mną — ponaglił.

— Przypominasz mi moją byłą. Wiecznie zabiegana, nieogarnięta i z konkretnymi wymaganiami od życia. Chociaż może mniej sarkastyczna… Po prostu nie mogę sobie pozwolić na ładowanie się w kolejne bagno, tym bardziej wiedząc, jak się to skończyło. Ja wiem, każdy jest inny, ty to nie ona, ale… Nie chcę, nie potrzebuję teraz kolejnej dramy. Muszę pozbierać swoje życie do kupy — opowiedziałem na tyle szczerze, na ile w tej chwili mogłem. Przez chwilę patrzył się na mnie bez wyrazu.

— To przez nią nie śpiewasz? — Usłyszałem w odpowiedzi.

— Nie będę z tobą o tym rozmawiał — odparowałem, być może za ostro. Remik westchnął ponownie i spojrzał na mnie z ironicznym pół uśmieszkiem.

— Daj spokój, Jules. Nie bądźmy dziećmi.

— No to powiedz mi, czemu wylądowałeś w szpitalu. — Patrzyłem mu w oczy z niemym wyzwaniem, pomijając głębokim milczeniem nowe przezwisko, jakie przed chwilą otrzymałem.

— Konkurencja. Wiedział, że nie jestem gotowy, ale wyrzucił mnie w górę, przez co spadłem na rękę i ostro przywaliłem głową w ścianę. Wyglądało na nieszczęśliwy wypadek, ale Olek teraz dostanie mój fragment i moje solówki, a ja będę na zwolnieniu, za które nikt mi nie zapłaci. Jestem spalony na najbliższe dwa miesiące. Tyle. — Wzruszył ramionami, po czym wyraźnie się spiął, a po jego twarzy przebiegł grymas bólu.

— Po części przez nią, okej? Ale nic nie jest takie proste, jak się wydaje. Po prostu nie chcę mieć nic wspólnego z muzyką — rzuciłem sztywno. Miałem nadzieję, że nie będzie ciągnął tematu. W zamian tylko pokiwał głową.

Jeszcze jakąś chwilę prowadziliśmy niezobowiązującą rozmowę na różne tematy, a napięcie powoli z nas schodziło. Gdy odsunęliśmy na bok nasze uprzedzenia, nagle potrafiliśmy znaleźć kilka wspólnych punktów i zainteresowań. Co ciekawe, posiadał naprawdę szeroką wiedzę na różne tematy. Wstyd się przyznać, ale nie posądzałem go o to. Nie zauważyliśmy nawet, kiedy się ściemniło. Tak dobrze nam się rozmawiało, że ostatecznie wypiliśmy jeszcze dwie herbaty i zjedliśmy wspólnie kolację, a tematy wciąż się nie wyczerpywały. W międzyczasie zdążyliśmy pokłócić się o kilka teorii, podając na poparcie swoich tez randomowe artykuły z internetu, żeby ostatecznie poddać się i porzucić to na rzecz innego tematu, który magicznie sam się znajdował.

Około dwudziestej pierwszej Remi stwierdził, że czas na niego najwyższy i przeprosił w międzyczasie za zbyt długie siedzenie, co mi przecież kompletnie nie przeszkadzało. Przyznaję, że dobrze czasem jest mieć do kogo otworzyć gębę.

— Wiem, że to nie mój interes, ale jak dla mnie robisz błąd. Marnujesz talent, przemyśl to jeszcze — powiedział tuż przed wyjściem, przytulił mnie koślawo jedną ręką i zniknął za drzwiami, nie dając mi czasu na reakcję. Jeszcze chwilę patrzyłem za jego oddalającą się sylwetką. Znów zmuszał mnie do myślenia, czego tak bardzo nie chciałem. Pieprzony Remik.

Rozdział 4

W ten oto sposób poniedziałek, wtorek, a nawet środę chodziłem wiecznie rozproszony i nie byłem w stanie skupić się na niczym. Może i nie miałem wielkiego talentu, ale nie byłem w tym najgorszy, mimo tak długiej przerwy. Po głowie wciąż chodziły mi jego słowa, których tak bardzo łaknąłem, a zarazem uparcie nie chciałem słyszeć i odmawiałem uwierzenia w nie, choćby przez chwilę. Remik osiągnął swój cel. Zmusił mnie do rozważenia innych opcji niż ta, którą wybrałem. Miałem wrażenie, że z tyłu głowy wciąż mi siedzi ten kilkunastoletni Julek i nabija się ze mnie i moich życiowych wyborów. Rzuciłem wszystko dla kobiety, która nie była tego warta, i do dziś nie chciałem tego przyznać. Tak jakby ignorowanie faktów sprawiało, że znikają. Miałem cichą nadzieję, że moje znikną.

To wszystko wydawało się strasznie proste, ale w gruncie rzeczy takie nie było, a ja nie mogłem zrobić nic, żeby od tego uciec. Nawet unikanie muzyki na niewiele się zdawało. Zwyczajnie ta myśl przykleiła się do mnie i niczym druga skóra chodziła ze mną wszędzie. Myśl, że może wciąż nie jest za późno na zmianę kierunku. Czas najwyższy przyznać to przed sobą. Miałem prawo zastanawiać się nad tym i wciąż chcieć śpiewać do woli.

Wreszcie w czwartek, gdy byłem już zupełnie pogodzony z moją niepoczytalnością, odważyłem się odezwać do Remika. Nie odebrał telefonu ani rano, ani po południu, oddzwaniając dopiero wieczorem, gdy byłem w pracy, więc chcąc, nie chcąc — musiał poczekać. Z niewiadomego powodu naprawdę chciałem z nim porozmawiać. Nie widzieliśmy się od niedzieli, a mnie nagle tknęło, że jego ręka była w opłakanym stanie, a wspominał, że ciężko u niego z pieniędzmi. Nie byłem za niego w żaden sposób odpowiedzialny, ale do jakiegoś stopnia przejęło mnie to. Mogłem w międzyczasie chociaż upewnić się, że u niego wszystko w porządku. Był dorosły, ale roztrzepany, więc zaczynałem się delikatnie martwić.

Miałem tylko nadzieję, że moi uczniowie nie wyłapali delikatnej zmiany w moim nastroju, jednak zdecydowanie ciężko było mi się skupić, gdy nawiedzały mnie różne wizje. Pieprzony Remik. Nie pozwalał mi wykonywać dobrze mojej pracy, nawet gdy nie było go w pobliżu. Powinienem się tego spodziewać. Miałem zdecydowanie za miękkie serce. Musiałem upewnić się, że wszystko u niego gra, więc od razu po zakończonej lekcji, wrzuciłem wszystko do torby i wyszedłem prędko ze szkoły, wyciągając telefon i wybierając numer Remigiusza. Ku mojej udręce — znów nie odebrał telefonu, ale zanim zdążyłem się wściec, oddzwonił. Szybko odebrałem połączenie, nie wiedząc, czemu tak naprawdę się stresowałem i czego oczekiwałem od tej rozmowy.

— Cześć Julek, dzwoniłeś. Co jest? — Usłyszałem od razu. Brzmiał na zmęczonego, ale nie było źle.

— Tak tylko chciałem pogadać. Jak ręka? — zagadnąłem szybko, mając nadzieję, że przekonująco udawałem obojętność.

— Dzięki, w porządku. Byłem na treningu już, więc… — zaczął, ale wszedłem mu w słowo.

— Czy ty jesteś poważny? — niemal krzyknąłem. — W niedzielę ledwo żyłeś i nie było mowy o choćby poruszeniu tą ręką, a dziś dopiero czwartek. Przecież możesz… — nakręcałem się, ale przerwał mi prędko.

— Nie. Stój. Wiem, jakie są ewentualne konsekwencje, ale ja naprawdę nie mogę teraz odpuścić. To nie jest takie łatwe. Zrozum, nie mogę… — wydukał, brzmiąc, jakby był na skraju wyczerpania, a zdecydowanie był do tego zdesperowany. Westchnąłem ciężko, ale nie miałem prawa wypowiadać się na temat jego wyborów, nawet jeśli były głupie.

— Właśnie wracam do domu. Wpadnij na kolację albo raczej obiadokolację. Nie mam ochoty siedzieć dzisiaj sam — rzuciłem niezobowiązująco i po cichu liczyłem, że uda mi się go namówić.

— Gdzie jest haczyk? — zapytał podejrzliwie.

— Nie ma haczyka. Wracam padnięty i nie chcę się znowu wgapiać w telewizor ani nie mam siły nigdzie wychodzić. Proponuję pizzę i netflixa. Ewentualnie wino czy piwo do tego — odpowiedziałem luźno i podziękowałem sobie w duchu za swoje zdolności aktorskie. Nie będę się przecież przyznawał, że się o niego martwię ani nic z tych rzeczy.

— Nie musisz dwa razy powtarzać — zaśmiał się do słuchawki. — Nie mogę alkoholu, póki co, ale jeśli masz ochotę, to się nie krępuj. O której mam być?

— Myślę, że za jakieś dziesięć do piętnastu minut będę w domu i możesz wtedy na spokojnie wpadać. Pamiętasz, gdzie to jest, czy chcesz adres? — upewniłem się jeszcze na koniec, zadowolony, że przystał na moją propozycję.

— Pamiętam, dzięki. No, to do zobaczenia za maks pół godzinki. Może wyrobię się szybciej — odparł wyraźnie ucieszony, a ja niemal mogłem przed oczami zobaczyć ten jego promienny, wielki uśmiech na tle burzy ciemnych włosów.

Co on ze mną robił i od kiedy byłem nagle tak przyjaźnie do niego nastawiony? W duchu ponownie przeklinając Arka, przyspieszyłem kroku, żeby zdążyć jeszcze ogarnąć pokój. Może tym razem będziemy mieli możliwość normalnego zjedzenia czegokolwiek bez potykania się o moje papiery, jak je w końcu uprzątnę. No, może chociaż złożę na jedno miejsce albo upchnę je w szafie.

Zwariowałem. To było jedyne logiczne wytłumaczenie. Zapraszałem kogoś do siebie do mieszkania, sprzątałem przed przyjściem gościa i do tego nuciłem pod nosem. Moje myślenie nie wpływało na mnie pozytywnie. W szczególności myślenie o muzyce, a zarazem o Remim. Wciąż nie powiedziałbym, że jest w moim typie, a już na pewno nic mnie do niego nie ciągnie, ale udało mu się jakimś cudem przedostać się chyłkiem na tę dobrą stronę. Dalej byłem zły na Arka za próbę swatania, ale może chociaż będę miał jakiegoś znajomego w Warszawie, żebym nie musiał wiecznie siedzieć sam w domu.

Swoją drogą, Arek próbował mnie już raz przepraszać, po czym wiem, że rozmawiał również z Remikiem, bo gdy dzwonił po raz kolejny, żeby wybadać sytuację, napomknął coś o tym, że wcześniej wspomniany nie ma do mnie pretensji o użyte słowa, po czym nie omieszkał dodać, że on osobiście raczej spodziewał się po mnie czegoś innego. Tak jakbym bardzo się tym przejął, prawda? No siedzę w kącie i płaczę do dziś! Niemniej jednak wiem, że Remi z czymś się wygadał, a ja musiałem wybadać, z czym dokładnie. Niestety na tych przemyśleniach minęło mi kilka dodatkowych minut, więc nie zdążyłem wszystkiego ogarnąć, a już usłyszałem dźwięk domofonu. Jak zawsze nie w porę. Pieprzony Remik.

Otworzyłem mu drzwi z przepraszającym uśmiechem i wpuściłem go do środka.

— Właź. Jestem w trakcie ogarniania, ale już względnie jest gdzie usiąść — powiedziałem od razu w gwoli wyjaśnienia.

— Wiesz, że mi to kompletnie nie przeszkadza, prawda? Ja naprawdę nie jestem problemowym gościem — odpowiedział z pół uśmiechem na ustach i wszedł za mną do mieszkania. — Zamówiłeś już coś?

— Nie, czekałem na ciebie — odparłem szybko i wskazując mu miejsce na kanapie, wziąłem się do dalszego sprzątania. — Jakieś szczególne preferencje i zachcianki?

— Raczej nie. Jestem wszystkożerny, a jak słyszę pizza, to już w ogóle nie mam żadnych zastrzeżeń. — Wyszczerzył się w moją stronę, rozsiadając się po turecku i opierając wygodnie. Omiotłem wzrokiem najpierw pokój, a później jego. Wyglądał na zrelaksowanego i nie miał już temblaka, chociaż wciąż wyraźnie uważał na położenie ręki.

— Dwie duże pepperoni z pizza hut czy jedna duża “cztery pory roku” z Biesiadowa? — Spojrzałem na niego pytająco.

— Pizza hut — rzucił od razu, nie zastanawiając się nawet chwili. Skinąłem mu głową i sięgnąłem po laptopa, żeby złożyć zamówienie. Remik przyglądał mi się w skupieniu, ale nie bardzo wiedziałem, o co mu chodzi. Dopiero gdy skończyłem zamawiać pizzę i spojrzałem na niego ponownie, przeniósł wzrok gdzie indziej.

— No mów, o co ci chodzi — ponagliłem.

— Muzykę masz włączoną — odpowiedział cicho, ale za to z wyraźnym zadowoleniem. — Mówiłem, że pasujesz mi do jazzu. Wiedziałem, że tego mogłem się po tobie właśnie spodziewać.

— Tak, tak, wiem. Mam fazę na jazz, ale nie tylko tego słucham. Akurat tak trafiło. Co chcesz obejrzeć? — zmieniłem prędko temat.

— Cokolwiek. Rzadko mam okazję coś ostatnio oglądać. Zazwyczaj nie mam czasu albo jestem zbyt zmęczony, żeby skupić się na czymś na dłużej. Zdaję się na ciebie. Wygląda na to, że masz dobry gust. — Wzruszył ramionami i spojrzał na mnie. Miałem tylko nadzieję, że nie jest wybitnie wybredny.

— Dobra, to słuchaj, zrobimy tak. Wstań na chwilę, rozłożę kanapę, tak się będzie wygodniej oglądać. Mam jeden serial na oku, chciałem go obejrzeć od jakiegoś czasu, ale nie bardzo mogłem się za to zabrać, to będę miał okazję. — W odpowiedzi pokiwał głową i zrobił posłusznie to, o co go prosiłem, po czym usadowił się ponownie na kanapie, opierając się plecami o ścianę. Ja natomiast położyłem się na drugiej połówce mebla i postawiłem laptopa na stoliku stojącym tuż obok. Szybko wpisałem tytuł i puściłem gościowi trailer do akceptacji. Po jego minie widziałem, że był sceptyczny, ale mimo to pokiwał głową na znak, że się zgadza z moim wyborem.

Postanowiliśmy poczekać z rozpoczęciem serialu na dotarcie pizzy, w międzyczasie rozmawiając o wszystkim i o niczym, zgrabnie lawirując między niebezpiecznymi tematami, starając się je omijać szerokim łukiem. Takie rozmowy naprawdę dobrze nam szły. Jakbyśmy znali się od zawsze i praktykowali to od lat. Ciekawe jak bardzo może się zmienić pogląd na człowieka po jednej rozmowie. Czasem wciąż wcinał mi się i denerwował mnie niemiłosiernie, ale starał się zejść nieco z tonu, co uważałem już samo w sobie za spory progres.

Wreszcie dotarło nasze jedzenie i mogliśmy w spokoju zacząć oglądać, pogryzając ciepłą pizzę. Gdy tak o tym myślałem, w sumie dawno nie miałem pod ręką nienachalnego, sympatycznego towarzystwa; kogoś, kto zwyczajnie byłby gdzieś obok bez wyraźnej ukrytej intencji. Mieszkając w Gdyni, nie miałem nikogo, kto by wpadł do mnie ot tak lub wyskoczył ze mną na piwo. Tak wiele zainwestowałem w związek, że po drodze straciłem przyjaciół i znajomych, nie mając już do kogo gęby otworzyć.

Remik może i był wkurzający, i roztrzepany, ale mimo wszystko, można było z nim porozmawiać lub pomilczeć przy filmie. Nie przeszkadzało mi nawet zbytnio to, że po jakiejś chwili wyprostował nogi, opierając je o moje pośladki. Spojrzałem na niego spod byka, ale nie przejął się tym kompletnie, więc i ja postanowiłem się nie przejmować. Nie było to wybitnie niewygodne, więc niech robi, co chce. Dopóki nie kładł się na mnie cały i nie marudził, nie protestowałem.

Udało nam się obejrzeć trzy prawie godzinne odcinki, zanim obaj zgodnie stwierdziliśmy, że na razie wystarczy. Serial był całkiem dobry, aczkolwiek zdecydowanie nie nadawał się do połknięcia wszystkiego na raz. Na pewno kiedyś go dokończymy, ale nie dziś. Było za późno na myślenie nad takimi rzeczami jak analiza fabuły. Z braku innego zajęcia znów zaczęliśmy rozmowę i nie wiem, kiedy zeszła ona na temat mojej przeszłości, a mi jakby rozwiązał się język. Powinienem uciąć to od razu, ale z jakiegoś powodu, nie chciałem.

— Opowiadaj — rzucił w końcu Remigiusz, patrząc na mnie z autentycznym zainteresowaniem.

— No dobra, niech ci będzie — westchnąłem ciężko. — Emi poznałem w liceum. Zeszliśmy się dość szybko. Była śliczną dziewczyną, wesołą, normalną, ale strasznie roztrzepaną. Nikt nas razem nie widział, ale ja wiedziałem lepiej. Po liceum miałem iść na Akademię Muzyczną na kierunek Musical, ewentualnie na śpiew estradowy. No, ale Emila potrzebowała stabilnego, ułożonego faceta, a ja… Nie wiedziałem, czy się dostanę, czy ukończę te studia, czy dostanę angaż… Za dużo było w tym wszystkim niewiadomych, żebym kiedykolwiek mógł myśleć o tym poważnie. Nie było rady, poszedłem na anglistykę ze specjalizacją nauczycielską, żeby mieć stałą pracę z jakąkolwiek gwarancją, że będzie z tego zarobek. Nigdy nie widziałem jej tak szczęśliwej. Nawet, gdy się oświadczałem — zaśmiałem się ponuro.

— Dawno to było? — zapytał.

— Na drugim roku studiów. Prawie cztery lata temu. Była tak pewna swego, że uznała oświadczyny za zwykłą formalność. Zaczęliśmy planować ślub, ale wiecznie coś jej nie pasowało. Jednocześnie nie pracowała prawie wcale. Myślałem, że to ze względu na to jej roztrzepanie, ale teraz myślę, że znalazła jelenia i tyle. W międzyczasie nie bardzo było jak na ten ślub odłożyć, więc przesuwał się w czasie, aż wreszcie już ledwo co majaczył się na horyzoncie. Ostatecznie dowiedziałem się, że ma kogoś na boku, więc wkurzyłem się, wsiadłem w samochód ze wszystkim, co mogłem spakować i jechałem przed siebie.

— Nie wyglądasz na kogoś, kto lubi zmiany — wytknął mi z wyraźnym rozbawieniem, pomijając zupełnie większość mojej wypowiedzi.

— Bo nie lubię, ale ile można? Wziąłem urlop i złożyłem wypowiedzenie w miejscu pracy, i ruszyłem — zakończyłem z głośnym westchnieniem.

— Żałujesz? — Padło znienawidzone przeze mnie pytanie.

— Czego? — Starałem się jak najdłużej unikać odpowiedzi, chociaż wiedziałem, że mi jej nie daruje.

— Ogółem, tego wszystkiego. Związku, lat spędzonych razem, zaręczyn, zaślepienia, a może wyjazdu, pobytu tutaj? A może zwyczajnie zmarnowanego czasu i marzeń, które wciąż cię gonią? — Spojrzał na mnie poważnie. Zdecydowanie nie pasowało mi to do niego. Remik i powaga nie powinny stać obok w jednym zdaniu. Pomyślałem chwilę nad odpowiedzią i patrząc mu w oczy, pokręciłem przecząco głową.

— Remi, chciałbym żałować, ale nie umiem. Zwyczajnie nie umiem. Może trochę zgorzkniałem i minąłem się z powołaniem, ale to wciąż w jakiś sposób mnie ukształtowało — odpowiedziałem spokojnie.

— Skończ z tym sentymentalnym gównem i mów, jak jest — rzucił ze złością, chociaż nie rozumiem, skąd miałaby się ona brać.

— Nie wiem, Remik, okej? Nie myślę o tym i nie chcę o tym myśleć. Nie każ mi zastanawiać się nad tym — jęknąłem.

— Właśnie nie. Nie zmienisz nic i nie będziesz się czuł lepiej, jeśli nie przemyślisz tego, co było i nie wyciągniesz wniosków. Nie możesz, cholera, całe życie uciekać przed samym sobą! — krzyknął, patrząc na mnie złym wzrokiem.

— O chuj ci chodzi? — odszczekałem poirytowany. Przeczesał ręką włosy i wziął kilka głębokich oddechów.

— Przerabiałem to. Myślisz, że czemu utrzymuję się z tańca i ledwo ciągnę przez większość czasu, czekając na wypłatę i łapiąc się wszystkiego, co tylko pozwoli mi dorobić? Miałem wybór — taniec albo rodzina. Wybrałem ich, ale po kilku miesiącach miałem dość, rzuciłem to w cholerę i wyprowadziłem się z domu. Z rodzicami rozmawiam od święta, bo nie popierają moich wyborów — wyjaśnił, wciąż wzburzony. — Nie rezygnuj z siebie, nie warto.

— Przecież nie rezygnuję… — zacząłem, ale zamilkłem pod naporem jego spojrzenia. Pieprzony Remik. — Remi, to nie tak… Zawsze bałem się muzycznej. Zawsze nosiłem w sobie jakiś taki wielki nieuzasadniony strach. Ja naprawdę nie chcę się przekonać, czy jestem wystarczająco dobry.

— Nie chcesz? Wiesz co? Nie obchodzi mnie to. Jesteśmy największym ograniczeniem dla nas samych. Tak nie powinno być. Nie możesz odmawiać sobie… — rozkręcił się, ale mu przerwałem.

— Mogę i będę. Nie mów mi, co mam robić ze swoim życiem, jeśli sam nie radzisz sobie ze swoim — wkurzyłem się wreszcie.

— Przynajmniej coś robię, a nie wegetuję, jak ty! — mówiąc to, machnął rękoma, co zaowocowało głośnym syknięciem, a przez jego twarz przemknął cień bólu. Przysunąłem się bliżej niego i położyłem mu ostrożnie ręce na ramionach, pilnując, by nie zrobić mu krzywdy. Przejechałem delikatnie dłońmi wzdłuż jego rąk w górę i w dół, a później w stronę jego szyi, rozmasowując delikatnie palcami jego kark.

— Lepiej? — zapytałem cicho, a on tylko westchnął i skinął głową, nie otwierając oczu. — Uspokój się. Chcesz coś przeciwbólowego?

— Nie mogę. Dostałem Ketonal, brałem przed wyjściem — odparł zrezygnowany.

— Mam maść przeciwbólową, dasz radę posmarować tę rękę? — Spojrzałem na niego zmartwiony.

— Jakoś dam. Dzięki — wysapał, wciąż widocznie spięty.

— Zaraz ci ją przyniosę. Chcesz coś jeszcze? — dopytałem na wszelki wypadek, ale pokręcił przecząco głową.

— Dziękuję, wybacz, że znowu nade mną skaczesz — powiedział trochę na wymus.

— Nie skaczę. Pomagam, jak tego potrzebujesz. Kiedyś mi się jakoś odwdzięczysz — odpowiedziałem ze słabym uśmiechem, po czym wstałem i poszedł do kuchni, żeby przegrzebać szafkę z lekami. Gdy wróciłem do pokoju, zauważyłem, że był blady i oparłszy się o ścianę, starał się jakoś ułożyć tę rękę tak, aby bolała go jak najmniej. Usiadłem znów obok niego i podałem mu maść.

— Nie chciałbym cię widzieć na treningu. — Pokręciłem głową z dezaprobatą.

— Nie mam wyjścia, ale nie jest tragicznie. Daję radę, tylko po prostu po całym dniu może być trochę nadwyrężona — próbował się wytłumaczyć, choć robił to dość nieumiejętnie.

— Wiesz, co? Daj tę maść, bo jak ciebie widzę, to zaczynam wątpić, czy sobie poradzisz. Obiecuję, że będę delikatny. — Ostatnie zdanie powiedziałem z wyraźną sugestią w głosie, na co Remigiusz tylko parsknął śmiechem i spojrzał się na mnie z niedowierzaniem.

— Jak chcesz jakoś odwrócić moją uwagę od tego, że cholernie mnie to gówno boli, to prawie ci się udało — wytknął mi, ale na jego ustach zagościł cień uśmiechu, który tylko poszerzył się, gdy uniosłem brwi i puściłem mu oczko.

— Jestem w tym mistrzem. Moje ręce czynią cuda, nie mówiąc już o ustach — rzuciłem, znowu sugestywnie, na co Remik nie wytrzymał i ponownie parsknął śmiechem.

— Tak? No to zobaczymy — powiedział szybko z wyraźnym wyzwaniem w głosie i pochyliwszy się, zaczął mnie całować, a ja bynajmniej nie miałem zamiaru ustąpić i się odsunąć. Niemal od razu zacząłem pewnie oddawać pocałunki, w krótkiej walce o dominację. Szybko jednak ustąpił, choć wciąż prowokował mnie językiem lub, od czasu do czasu, zahaczał niby przypadkiem zębami o moją dolną wargę, by zaraz uciec na moment. Musiałem mu to przyznać, umiał całować. Pieprzony Remik.

Rozdział 5

Chyba obaj potrzebowaliśmy takiej właśnie bliskości, bo jeszcze długo nie mogliśmy się tym nacieszyć, siedząc na mojej kanapie i niespiesznie wymieniając leniwe pocałunki. Całe nerwy i nawet jego boląca ręka poszły w zapomnienie. Remi przeniósł trochę swój ciężar ciała tak, że opierał się na mnie bardziej, więc przytuliłem go do siebie, przyjmując stabilną pozycję. Przez dłuższą chwilę nawet nie dotarło do mnie, co tak faktycznie robimy. Było po prostu dobrze. Przynajmniej na ten moment. Nawet, gdy skończyliśmy naszą małą sesję, wciąż pozostawało w powietrzu nieme pytanie który z nas odsunie się jako pierwszy? Żaden z nas nie kwapił się do tego, ale z jakiegoś powodu zaczęło to budować ciężką atmosferę. Wziąłem głęboki wdech i głośno wypuściłem powietrze, uwalniając się przy okazji od gromadzących się we mnie nerwów i tym samym rozluźniłem ramiona, co ostatecznie zaowocowało naturalnym odsunięciem się od niego bez zbędnych komplikacji.

Spojrzeliśmy na siebie nawzajem i przez chwilę nie byłem w stanie odczytać wyrazu jego twarzy. W końcu on również westchnął ciężko i uśmiechnął się do mnie gorzko.

— Wybacz, nie zamierzałem… Posmarujesz mi tę rękę? — zapytał zrezygnowany.

— Jasne. Jak będzie bolało, to krzycz. Byle nie za głośno, bo nie chcę tłumaczyć się sąsiadom — starałem się wtrącić jakiś żart, czekając jak na niego zareaguje. Uniósł lekko kąciki w górę, choć wciąż był raczej zdystansowany. Dopiero, kiedy skończyłem z jego ręką i powiedziałem, że zaraz znajdę odznakę dzielnego pacjenta, wreszcie zachichotał, jak to miał w zwyczaju. Na dziś miałem dosyć poważnego Remika. Zdecydowanie za dużo jak na jeden raz.

— Dzięki. Mam nadzieję, że przestanie chociaż trochę boleć, bo czasem to kurestwo jest nie do zniesienia — zamarudził i ostrożnie wykonał barkiem pełne okrążenie, starając się prawdopodobnie wyczuć, na ile mu pozwala jego obecny stan.

— Do zabicia — rzuciłem lekko, kręcąc głową z dezaprobatą. — Zadbaj o to porządnie, bo nie będzie nigdy drugiej szansy na zdrowie. Masz jedno, a naprawianie kontuzji trwa trzy razy tyle, ile samo gojenie.

— Skąd ty się nagle taki wyedukowany zrobiłeś? — Uniósł jedną brew i spojrzał na mnie kpiąco.

— Chciałem iść na muzyczną, pamiętasz? Musical obejmuje również egzaminy z tańca — wytknąłem mu, zdając sobie sprawę, że jeśli w tym siedział, to chociaż tyle musiał wiedzieć.

— Faktycznie. O matko, wiem, daj laptopa. — Poderwał się od razu, widocznie ucieszony. — No daj — ponaglił. Zrobiłem szybko, o co mnie prosił, ale nie bardzo rozumiałem, o co mu chodziło. On tymczasem znalazł na YouTubie jakąś piosenkę i włączając ją dość głośno, zerwał się z łóżka i pociągnął mnie za sobą, od razu obracając jak do tańca. Nie pytając mnie o zdanie, zaczął z łatwością tańczyć rock’n’rolla, a ja próbowałem jakoś za nim nadążyć, obserwując, co robi. Na szczęście po chwili chyba zorientował się, że ledwo ogarniam, co się dzieję, więc w mgnieniu oka zmienił muzykę na wolniejszą i złapał za ręce, prowadząc krok po kroku. Bardzo powoli przyzwyczajałem się do tego, że znów muszę myśleć nad postawą i krokami, a moje ciało próbowało przełamać się i pozwolić mi zmusić się do wysiłku.

— Powoli. Wieki nie tańczyłem — wysapałem.

— Spokojnie, świetnie ci idzie. Po prostu pozwól sobie nie myśleć i posłuchaj muzyki. Naprawdę dobrze się ruszasz. Mogłem się tego spodziewać. — Po raz kolejny usłyszałem od niego komplement. W takich chwilach był niemożliwy. Roztrzepany, uradowany i z tym chłopięcym uśmiechem dosłownie rozpromieniającym jego twarz. No i kto by pomyślał, że zaledwie pół godziny temu siedział tu i na mnie krzyczał.

Mimo wszystko, ten jego uśmiech był niesamowicie zaraźliwy, więc nawet nie zauważyłem, kiedy sam się śmiałem, tańcząc z nim do muzyki zdecydowanie za głośnej, jak na tak późną godzinę. Na tę chwilę jednak, nie przeszkadzało mi to w najmniejszym stopniu. Być może trochę nieprzewidywalności wprowadzonej do mojej monotonii dobrze mi zrobi? Pijany tym wszystkim, zwolniłem trochę tempo, żeby złapać oddech i przyciągnąłem go bliżej siebie, bujając się w rytm muzyki. Niewiele myśląc, po chwili pochyliłem się i ponownie złapałem jego wargi w krótkim pocałunku. Chciałem tego. Naprawdę tego chciałem. Co za ironia.

Nawet, gdy poczułem, jak jego ręce niebezpiecznie zbliżają się do moich pośladków, a on nagle znalazł się dużo bliżej, niż był, wciąż tego chciałem. Moje dłonie bezwiednie zawędrowały pod jego koszulkę, ostrożnie badając teren. Dawno nie byłem z mężczyzną i nie byłem na to przygotowany, ale czując pod palcami jego napinające się mięśnie i słysząc, jak raptownie wciąga powietrze, gdy moje zimne dłonie zetknęły się z jego brzuchem, delikatnie i subtelnie wypracowując sobie drogę w dół, odchylając nieznacznie chropowaty materiał noszonych przez niego jeansów, których teraz tak bardzo chciałem się pozbyć.

— Julek czy ty… — zaczął szeptem, odrywając się od moich ust.

— Ćśśś… — odszepnąłem, łapiąc jego dolną wargę zębami i ocierając się o niego. Gdy jęknął przeciągle, popchnąłem go w stronę kanapy i gdy znaleźliśmy się na niej, zacząłem powoli ściągać z niego koszulkę, wciąż dając mu chwilę na zastanowienie, ale zaczął mnie popędzać, niecierpliwie ciągnąc za rąbek mojej bluzy. Myślałem, że oszaleję, gdy ściągając mi ją, przybliżył się, a jego wargi odnalazły mój czuły punkt na szyi i nie zapowiadało się na to, żeby szybko miały go opuścić. Byłem w niebie, gdy jego język zakreślił niesprecyzowany wzór, idąc niespiesznie w górę, dopóki nie wgryzł się przelotem w płatek mojego ucha i nie zachichotał cicho, owiewając ciepłym powietrzem wciąż jeszcze pobudzone nerwy. Po plecach przebiegł mi przyjemny dreszcz.

— Nie tylko ty masz sprawne usta — wymruczał cicho. Nie sposób było się z nim nie zgodzić. Ponownie przejechałem palcami po jego bokach, tym razem kierując się w górę, aż w końcu przeniosłem jedną z rąk na jego szyję i spojrzałem mu w oczy.

— Nie tylko usta mam sprawne. Za moment będziesz miał okazję się przekonać — zacząłem, ale przewrócił oczami i jęknął.

— Mniej gadania. — Po czym wpił się w moje wargi, nie pozostawiając mi pola do dyskusji. Był bardzo wymagający i wiedział, czego chciał. Podobało mi się to. Lubiłem zdecydowanych partnerów. Wreszcie mogłem robić z nim, co tylko chciałem.

Moment, w którym nareszcie pozbyłem się tych jego niewygodnych, zawadzających wiecznie spodni, i zobaczyłem w pełni jego wyrzeźbione mięśnie, idące piękną linią w dół, układające się w seksowne, pociągające v, były dla mnie ostatnią kroplą, która przepełniła kielich. Moja samokontrola zaczęła topnieć w zastraszającym tempie, a ja z każdą uciekającą sekundą składałem kolejne pocałunki na jego brzuchu, schodząc raz za razem w dół, drażniąc się z nim i patrząc się na jego twarz. Jego przymrużone oczy i lekko rozchylone wargi tylko dolały oliwy do ognia. Bez pytania ściągnąłem z niego bokserki, niby przypadkiem trącając nosem jego penisa, który już prężył się w pełnej gotowości i dopraszał się uwagi. Uśmiechnąłem się sam do siebie, po czym jeszcze chwilę składałem delikatne pocałunki na jego podbrzuszu, udach, brzuchu, specjalnie omijając jedno ważne, strategiczne miejsce.

Gdy wreszcie był na skraju wytrzymałości, jednym sprawnym ruchem, wziąłem go całego do ust, a do moich uszu dobiegł zduszony jęk przyjemności. Wiedziałem, że mogę bawić się, ile chcę, pieszcząc go językiem, zmieniając kąt czy głębokość, a obserwowanie jego reakcji sprawiało mi dziką przyjemność. Sam byłem już mocno podniecony, szczególnie na myśl o tym, jak wyglądał będzie, gdy już wślizgnę się w niego głęboko. Chciałem to zobaczyć i powoli zaczynałem zmierzać palcami w dół, w okolice, gdzie za tak naprawdę kilka chwil wchodzić będzie coś zupełnie innego, dającego mu dużo więcej przyjemności. Jak bardzo brakowało mi takiej właśnie możliwości… A teraz Remik, ten sam wkurzający, sarkastyczny i roztrzepany chłopak, który działał mi na nerwy, leżał pode mną, wyglądając nieziemsko i doprowadzając mnie tym do szaleństwa.

Myślałem, że gdy zacznę wsuwać w niego delikatnie pierwszy palec, to zepnie się lub odsunie, co było zwyczajową reakcją, z jaką się do tej pory spotykałem, ale on tylko jęknął głośniej i rozsunął szerzej nogi, dając mi lepszy dostęp. Oj tak, zdecydowanie był to partner, którego chciałem mieć. Niewiele to trwało, a wyjmowałem z niego wszystkie trzy palce, naprędce zdejmując z siebie spodnie wraz z bokserkami i patrząc z pożądaniem na chłopaka przede mną.

— Masz gumki? — wyszeptał, na granicy słyszalności, patrząc się na mnie głodnym wzrokiem, ale pokręciłem głową przecząco. Nie pomyślałem o tym. Nie miałem nawet lubrykantu, a co dopiero gumek. Westchnął ciężko i spojrzał na mnie zniecierpliwiony. — No właź — ponaglił.

Nie musiał mi tego dwa razy powtarzać. Szybko i sprawnie ustawiłem się przy jego wejściu, zakładając sobie jego nogi na ramiona i gładząc w międzyczasie po łydce, bo domyślałem się, jak onieśmielająca i żenująca może być ta pozycja z jego strony. Wsunąłem się w niego bez większych problemów, choć był niesamowicie ciasny i ciepły. Dawno nie miałem okazji czuć czegoś takiego. Ledwo powstrzymałem się przed dojściem od razu. Remigiusz przez chwilę jeszcze marszczył brwi niezadowolony i syczał nieprzyjemnie z każdym moim poruszeniem, ale wreszcie przyzwyczaił się do mnie i mogliśmy zacząć naszą małą zabawę na dobre. Ja w nim, on wczepiający się we mnie paznokciami i ruszający niecierpliwie biodrami, poganiając mnie, gdy drażniłem się z nim, zwalniając tempa.

Raz po raz wymienialiśmy się spojrzeniami, a nasze wargi łączyły się w niemym, namiętnym tańcu, w którym języki wiodły prym na przekór płucom, które złośliwie kazały zaczerpnąć powietrza raz za razem. Nasze oddechy mieszały się w jedno i nie byliśmy w stanie w żaden sposób odseparować własnych myśli i uczuć od siebie. Co nas w ogóle podkusiło do tego? Nie wiem. Wiem, że nie żałuję, a obraz wijącego się z przyjemności Remika będzie jeszcze na długo wyryty w mojej pamięci.

— Remi, jestem blisko — wydusiłem wreszcie, a on tylko odmruczał coś niewyraźnie w odpowiedzi. Mogłem się spodziewać, że jest jeszcze bliżej niż ja i rzeczywiście, gdy przyspieszyłem tempo, miałem okazję oglądać jego najpiękniejsze wydanie. Wyprężonego, z zaciśniętymi powiekami, ustami rozwartymi w niemym krzyku rozkoszy i z odchyloną głową. To podziałało na mnie jeszcze bardziej i doszedłem niemal od razu. Przytuliłem go do siebie mocno, jak to miałem w zwyczaju po seksie, nie zwracając uwagi na to, że obaj jesteśmy spoceni, zmęczeni, a z wiadomego miejsca wycieka nadmiar białej, gęstej cieczy. Chciałem chociaż przez kilka najbliższych sekund mieć go blisko przy sobie, nie przejmując się niczym. Na szczęście nie protestował, tylko wtulił się we mnie. Mogłem mieć pewność, co do jednej rzeczy. Cokolwiek nastąpi potem, byliśmy trzeźwi, więc nie można było nazwać tego pijackim błędem. Przespałem się z Remikiem i było mi z tym cholernie dobrze. Nie wiem tylko, czy to dobry znak. A muzyka dalej grała w tle. Pieprzony Remik.

Rozdział 6

Niestety, kiedyś trzeba było wstać, ale żaden z nas nie przejawiał do tego wybitnej chęci. Wyślizgnąłem się z niego, sięgając od razu po chusteczki. Siedziałem jeszcze przez chwilę obok, podziwiając go. Czy tego chciałem czy nie, musiałem przyznać, że jest co podziwiać. Naprawdę był dobrze zbudowany.

— Zrób zdjęcie — mruknął złośliwie, chociaż wiedziałem, że za tą fasadą kryje się zażenowanie.

— Nie kuś, bo naprawdę je zrobię. — Uśmiechnąłem się półgębkiem.

— Do dzieła. — wyprężył się bardziej i uśmiechnął wyzywająco, więc autentycznie sięgnąłem po telefon i zrobiłem mu kilka zdjęć. — Pokaż, muszę ocenić czy się do czegoś nadają.

— Będę miał czym cię szantażować. — Wyszczerzyłem się do niego i pokazałem mu zrobione akty, ale na wszelki wypadek nie pozwoliłem mu wziąć mojego telefonu do ręki. Chciałem zatrzymać te zdjęcia.

— No, no. Masz oko. Człowiek wielu talentów, powinieneś pomyśleć o fotografii — odparł z uznaniem, kompletnie pomijając mój wcześniejszy komentarz.

— Dziękuję, postoję. Może najpierw zabiorę się poważnie do śpiewania, co? — Spojrzałem na niego kpiąco.

— Co? — Usiadł i spojrzał na mnie z rosnącym w zatrważającym tempie uśmiechem. — Serio? Zrobisz to?

— Może. Znaczy ja tylko mówię o śpiewaniu, nic więcej. Chcę pochodzić na karaoke, trochę odświeżyć sobie jakieś kawałki. Nic szczególnego — pospieszyłem z wyjaśnieniem.

— Jasne, jasne. Od czegoś trzeba zacząć. To jest krok w dobrą stronę. — Uśmiechnął się jeszcze szerzej, o ile było to możliwe i patrzył się na mnie, jak na wymarzony gwiazdkowy prezent, co zaczęło mnie delikatnie przerażać. Ostatecznie westchnął i z niezmiennym uśmiechem wstał, przeciągając się, po czym spojrzał na mnie wyczekująco.

— Ach, no tak. Chodź pod prysznic, przyda nam się — powiedziałem przepraszająco i zakręciłem się nieco bezradnie wokoło, nie bardzo wiedząc, czego tak naprawdę szukam. W końcu przypomniałem sobie, co by mu się przydało. Ręcznik! No przecież, że tak…

Dość niezgrabnie podszedłem do jednej z szaf i wyciągnąłem dwa czyste ręczniki, podając mu jeden z nich i wskazując ruchem głowy na łazienkę. Bez pytania poszedłem za nim. Skoro i tak widzieliśmy już wszystko, po co teraz mielibyśmy się krępować? Tym bardziej, że posiadałem dość dużą kabinę prysznicową. Remi zdawał nie przejmować tym kompletnie, więc tylko utwierdziło mnie to w przekonaniu, że wspólny prysznic był dobrym pomysłem. Rzeczywiście był. Nie dość, że jeszcze jakąś chwilę mogłem oglądać jego nagie ciało, prężące się przyjemnie, to wciąż mogłem dotykać go, jak tylko chciałem.

Stanąłem za nim i przysunąłem się blisko, owijając ręce wokół jego talii i składając kilka pocałunków na mokrej, rozgrzanej skórze, zakreślając ścieżkę od karku do obojczyka. Czuć było, jak drży pod moim dotykiem… Przyjemne uczucie. Naprawdę przyjemne. Chciałem myśleć, że był na mojej łasce i niełasce, jednak dobrze wiedziałem, że wystarczyło by się odwrócił, a jego spojrzenie będzie miało mnie we władaniu. Niebezpieczna mieszanka. Ten mały chochlik wkradł się niepostrzeżenie w moje łaski, zyskując ten specyficzny rodzaj władzy, którego nigdy nie chciałem mu dawać. Co gorsza, zdawał sobie z tego sprawę i wyraźnie się tym cieszył, niemniej jednak ulegając i moim zachciankom. Ekscytujące połączenie, nawet mimo, wydawałoby się wielkiego, znaku nad naszymi głowami krzyczącego zawzięcie uwaga.

Gdy wyszliśmy z łazienki i z powrotem dotarliśmy do pokoju, spojrzałem mimowolnie na zegarek i dopiero teraz zwróciłem uwagę, że jest prawie pierwsza w nocy.

— Na którą jutro masz trening czy cokolwiek? — zagadnąłem.

— Na trzynastą, a co? — Spojrzał na mnie zaciekawiony.

— Nic. W takim razie idziemy spać, zaraz ci pożyczę coś do ubrania. — Ziewnąłem szeroko i zacząłem przegrzebywać szafę.

— Daj spokój, mieszkam niedaleko — odparł wyraźnie speszony.

— No to zdążysz jutro skoczyć do domu przed treningiem. Chce ci się teraz wracać? — Rzuciłem mu pytające spojrzenie, a on tylko wzruszył ramionami i wreszcie skinął głową. — No to postanowione. Kto śpi od ściany?

— Mi to obojętne — mruknął.

— To ty. Ja wolę od zewnątrz. Zaraz pościelę łóżko i możemy się kłaść. Nie wiem, jak ty, ale ja dzisiaj padam na twarz. — Dla potwierdzenia ziewnąłem głośno.

— Nastaw jakiś budzik, okej? Bo coś czuję, że byłbym w stanie zaspać na tą trzynastą. — Zaśmiał się krótko.

— Nie ma problemu. Na wszelki wypadek nastawię jeden na dziesiątą, a drugi na jedenastą, jakby nie chciało nam się wstać. Tak czy owak zdążymy. Ja zaczynam dopiero na szesnastą jutro, więc w razie czego mogę cię nawet podwieźć — zaproponowałem, w międzyczasie przygotowując łóżko do spania. Dobrze, że miałem zapasową poduszkę i sporą kołdrę. — Chodź, dobranoc.

— Mhm, idę, idę… — Wgramolił się na łóżko, padając ciężko i oddychając głęboko. — Wygodnie — wymruczał.

— Cieszę się — odpowiedziałem sennie. Dopiero, gdy moja głowa dotknęła poduszki, poczułem faktyczne zmęczenie. Nie wiem nawet, kiedy odpłynąłem.

Pierwszy raz odkąd przyjechałem do Warszawy, a właściwie pierwszy raz od ponad roku, obudziłem się przytulony do kogoś. Leżałem jakąś chwilę, nie otwierając oczu i napawając się tym uczuciem. Dopiero po czasie dotarło do mnie, że nie pamiętam budzika. Wychyliłem się i chwyciwszy za telefon, sprawdziłem godzinę. Było kilka minut po dziewiątej, a ja byłem już kompletnie rozbudzony. Ostrożnie wyplątałem się z objęć i poszedłem do łazienki ogarnąć się nieco. W mieszkaniu panowała błoga cisza. Każdy mój krok było słychać wyraźnie na drewnianej podłodze. Odbijał się mocno od ścian niczym dźwięk kontrabasu nadający rytmu i głębi całemu zespołowi. Brakowało do tego jeszcze tylko szumu wody i gwizdka czajnika, którego sopran uzupełniałby melodię niczym wprawny saksofonista. Postanowiłem szybko nadrobić to niedociągnięcie i wstawiłem wodę na kawę. Nic tak dobrze nie robi jak poranna kawa.

Ledwo zdążyłem ją zalać, a usłyszałem powolne szuranie nóg na starej posadzce, a po chwili w drzwiach stanął rozespany i zmierzwiony Remik z leniwym uśmiechem malującym się na jego twarzy.

— Kawy? — zapytałem cicho, nie chcąc przerywać tej magicznej bańki pełnej dźwięków przypominających szepty, ale on tylko się skrzywił i pokręcił głową.

— Fuj — skomentował. — Nie masz jakiejś herbaty? Jakiejkolwiek? — zapytał z nadzieją, dopasowując się do mojego domu głosu.

— Mam, ale kto by pił herbatę, jak można się napić kawki — odparłem z przekąsem.

— Ja najwidoczniej. Jules, zrób mi po prostu herbatę i daj spokój, jest za wcześnie — jęknął.

— Dobra, siadaj. Już robię. Jakieś szczególne życzenia? — Spojrzałem na niego z uniesioną brwią.

— Brak. — Pokręcił głową. — Wypiję każdą.

— Okej, to zrobię ci dobrą. — Wyszczerzyłem się do niego i zacząłem przeszukiwać szafkę w poszukiwaniu soku z wiśni, miodu i białej herbaty. W życiu bym nie pomyślał, że to połączenie może być dobre, dopóki przypadkiem go nie spróbowałem. Remigiusz też nie wyglądał na wybitnie przekonanego. Nie mniej jednak upił ostrożnie łyka i spojrzał na mnie zaskoczony.

— To jest naprawdę dobre.

— A spodziewałeś się, że cię otruję? — Parsknąłem śmiechem.

— Nie, ale jak teraz o tym wspominasz, to nigdy nic nie wiadomo — odbił piłeczkę.

— Takich planów nie mam — zapewniłem go, wciąż się uśmiechając.

Piliśmy w milczeniu dłuższy czas, a w powietrzu wisiało nieme co teraz? Na szczęście nie było ono zbyt ciężkie. Ot, coś, co trzeba będzie prędzej czy później powiedzieć na głos, choć bez zbędnego pośpiechu. Dla zabicia czasu zrobiłem nam śniadanie i ogarnąłem trochę kuchnię na około, czując na sobie wzrok towarzysza. W końcu odwróciłem się w jego stronę i oparłszy się o blat, założyłem ręce na piersi. Spojrzałem na niego wyczekująco, a z moich ust nie schodził uśmiech. On miał bardzo podobną minę.

— No powiedz to wreszcie — ponagliłem ze śmiechem.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 58.79