O TYM, CO ZOSTAŁO ZRODZONE Z MIŁOŚCI, A CO Z NIENAWIŚCI
CZĘŚĆ TRZECIA — KASZTAN
© Copyright by Krzysztof Bonk
Projekt okładki: Krzysztof Bieniawski
e-wydanie pierwsze 2020
Kontakt:
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione
Prolog
„Żyła niegdyś siostra krwi Kasztan Bomba
Była jak tsunami i powietrzna trąba
Świat łupiła, to zwiedzała
Z pistoletów swych strzelała
Żarła, klęła i jak dzika chlała
Jako herszt piratów miała złych kamratów
Z nimi zawitała do zaświatów
Tam zaś cudów dokonała
I na latającym okręcie z Alabaster Światłości się zbratała” — z przyśpiewek srebrzystych dzieci na północnym wschodzie kontynentu Unton.
I. Srebrna
Piękne, cudowne, boskie i takie… ukochane. Srebrna przykuła maślany wzrok do pomalowanej ściany w salonie dworku Ozłona. Nie mogła oderwać od malowidła wzroku. Wszak syciła nie tylko oczy, ale też podążała dłonią po ściennym wizerunku smoka, szarej dziewczyny na nim i złocistego młodzieńca. Zresztą męskiej postaci poświęcała najwięcej uwagi, uśmiechając się do niej z uczuciem.
— Srebrna. Sreeebrnaaa…
— Nie przeszkadzaj, patrzę — ucięła wojowniczka, wobec upomnienia Mysi i dalej podziwiała malowidło.
— Ale, Srebrniuchna!
— No co… — mruknęła zniecierpliwiona.
— Ten słonecznikowy zarządca już przyszedł. Znaleziono go w stodole zagrzebanego w sianie. Próbował się schować.
— Aha. — Srebrna w końcu oderwała pijany wzrok od obrazu złocistego młodzieńca i popatrzyła na również złotego, ale mężczyznę. Ten stał obsypany słomą z paskudnie złamanym nosem. — Witaj — powiedziała do niego wojowniczka i swobodnie zapytała: — Tyś to ugościł w tym domostwie mego ukochanego? — Wskazała na książęcy autoportret. Spotkała się ze skinięciem złocistą głową i kontynuowała: — Zacne to z twej strony i szlachetne, że wspierałeś tu poczynania księcia Złotego. W zamian… — zastanowiła się i zdecydowanie stwierdziła: — Cały ten dworek z przyległościami będzie od teraz należał do ciebie. Zajmiesz się też ochroną wioski Słomkowo. Czyli mianuję cię mym złocistym lordem.
— Ale, eee… — Na dobre zdziwiony mężczyzna wybałuszył oczy. Jednak zanim zdążył powiedzieć coś więcej, Srebrna dodała:
— Tak, wiem, dotąd rządził się tutaj Ozłon. Lecz on jest obecnie mym więźniem i nie uniknie kary za próbę zabójstwa krewniaka w osobie mego przyszłego męża, księcia… Złotego.
— Mę… ża? — Rządca wydawał się coraz bardziej osłupiały.
— Tak — potwierdziła wojowniczka. — Ale nim weźmiemy ślub, zrobię w złocistym królestwie porządek. W tym celu zostanę wkrótce samodzielnie władającą złocistą krainą srebrną królową. Wtedy otrzymasz stosowny dokument ze złotą pieczęcią nadający ci ten obszar na własność.
— Raczej koronne lenno za służbę srebrzystej pani — wtrąciła, jakby obrażona, Mysia.
— To… się chwali, zaiste. — Mężczyzna spojrzał niepewnie na jedną, to drugą srebrzystą dziewczynę. — Zawsze sprzyjałem księciu Złotemu. Nawet nie wiedząc, że to on. On zaś odwdzięczał mi się… sympatią. — Pomasował złamany nos. Natomiast Srebrna władczo zaznaczyła:
— Wiedz też, i lepiej weź to sobie do słonecznego serca, że jako rychła królowa życzę sobie, abyś już teraz spełnił me polecenie. Mianowicie zachowaj po wsze czasy ten obraz na ścianie. Ponadto opraw go w dekoracyjne ramy, srebrne i do kompletu… złote.
— Jak sobie Wasza… Srebrzystość życzy. — Mężczyzna się skłonił uniżenie.
— Doskonale — skwitowała Srebrna i dała się wyprowadzić Mysi na zewnątrz dworku. Choć popychana przez nią w plecy do ostatnich chwil z uśmiechem wymalowanym na ustach wyglądała za wizerunkiem ukochanego. Odnosiła nieprzeparte wrażenie, że i on odwzajemniał jej uśmiechy ze ściennego wizerunku.
Na zewnątrz wojowniczka dosiadła złotego rumaka i zajęła czoło gotowej do wymarszu kolumny wojsk. Następnie mając za plecami Popiela, a z Mysią u boku, dała sygnał do wznowienia pochodu na południe. Celem była królewska stolica.
— No przyszedł ten chwalebny czas, że przestałaś się gapić, niczym szara sroka w srebrzysty gnat, na kawałek ściany. Ale jest już późno i dzisiaj dalej niż do Złociszna nie dojedziemy — przemówiła naburmuszonym głosem Mysia.
— Ależ… nie spieszy się nam. I tak ziścimy to, co nieuniknione. Zostanę srebrną królową. — Wojowniczka puściła dziewczynie oko. Ona bez przekonania wzruszyła ramionami, a patrząc za siebie na północ, z pewnym smutkiem westchnęła:
— Mamy potężną armię, w większości zaczarowaną, ale zawsze, i zamiast najechać srebrną olbrzymkę, to obraliśmy przeciwny kierunek. Mój szary umysł podpowiada mi, że coś jest tu nie w porządku.
— Oj tam, po prostu ustalamy inny porządek rzeczy. — Srebrna się uśmiechnęła. — Otóż najpierw zajmiemy królestwo, a potem nawet z jeszcze większą armią wrócimy na naszą północ, obiecuję.
— Obiecywałaś też ocalić złotą siostrę i jak się to skończyło?
— Nic z tego, nie wzbudzisz we mnie wyrzutów sumienia, już nie. — Wojowniczka poszerzyła uśmiech i zmierzwiła przyjaciółce srebrzystą czuprynę. — Ech, Mysiaku — westchnęła.
— Teraz wołają na mnie… Szczurzyca — odparła ponuro dziewczyna. Na co Srebrna rezolutnie stwierdziła:
— Wiele rzeczy się zmienia. Jedne na lepsze, inne na gorsze. Niektóre z nich tak po prostu ulegają zmianie. Niektóre sprawy odchodzą, a w ich miejsce pojawiają się nowe. Jednak dla mnie zawsze będziesz Mysią, Mysiakiem i tak już zostanie.
— Wydajesz się jakaś taka… szczęśliwa — zauważyła zazdrośnie pyzata dziewczyna.
— Bo jestem! — Srebrna wyrzuciła w górę ramiona i jak natchniona wyjaśniła: — Mam przy sobie miecz, a na sobie zbroję. Wokół są moi przyjaciele. Zaś w sercu noszę miłość do ukochanego. Ponadto czuję w ustach wilgoć, płuca wypełnia mi ożywczy chłód, a mą skórę twarzy gładzi samo słońce. — Przeciągnęła się błogo i popatrzyła w złocistą tarczę na niebie. Jej srebrzyste oczy się przemieniły w złociste i wręcz z miłością podsumowała: — Tu, na tej jasnej ziemi, tak silnie czuję w sobie siostrę krwi, Złotą. Jest ona tutaj szczęśliwa i we mnie samej jeszcze podsyca istniejące szczęście. Więc czym miałabym się kłopotać? — Uczyniła kolisty ruch dłonią, a chylące się już ku zachodowi słońce pojaśniało, nasycając okolicę blaskiem.
— Znowu to zrobiłaś… — Mysia przysłoniła dłonią czoło i wskazując drugą ręką za plecy, zasugerowała: — Może powinnaś się kłopotać na ten przykład swą świetlistą armią? Żeby złoci i alabastrowi rycerze za tobą podążali, naprawdę zamierzasz im codziennie… śpiewać?
— To lepsze niż wypłacanie żołdu. — Srebrna niby od niechcenia poprawiła srebrzyste warkocze, aby lepiej się prezentować.
— Fakt, to zdecydowanie poprawia stan naszego skarbca, którego… w zasadzie nie mamy — skwitowała kwaśno Mysia.
— Nic to — ucięła wojowniczka. — Poczekaj, aż dotrzemy do miasta słońca. Tam się ozłocimy. Wtedy przystąpimy do sprawowania rządów w królestwie oraz, jak obiecałam, zajmiemy się tak zwaną polityką zagraniczną.
— Ale wcześniej dotrzemy do Złociszna. Tam wypadałoby czymś zapchać gęby i brzuchy złocistych wojaków — burknęła Mysia.
— W mieście znajdziemy żywność — padła swobodna odpowiedź.
— A jakże, znajdziemy. Ale zamierzasz czymś zapłacić, czy kupcom zwyczajnie… zaśpiewasz?
— Zaśpiewam.
— No tak, to zdecydowanie tańsza opcja. Stawiam, że ich żony będą zachwycone.
— One nie, ale oni… tak! — krzyknęła radośnie Srebrna.
— Zachwyceni… oddając ci swój majątek, po prostu srebrzysto-pięknie. — Mysia z niedowierzaniem pokręciła głową. — Chyba jednak wezmę u ciebie te lekcje śpiewu… — podsumowała wnioski z dyskusji.
Jej rozmówczyni obdarzyła ją kolejnym, tym razem kojącym uśmiechem, o którym śmiało mogła powiedzieć, że był złocisty. Następnie zerknęła na prowadzoną przez siebie armię. Było to niewiarygodne, ale syrenim śpiewem uwiodła prawie cztery tysiące zbrojnych mężczyzn. Czyli wszystkich, którzy po jej pieśni nie uciekli z pola walki z powodu swej… głuchoty. Głuchoniemi zaś byli nieliczni. Ona natomiast została obdarzona przez los szczodrze, jak nigdy i we własne szczęście momentami nie mogła uwierzyć. Jednak wszystko wskazywało na to, że wszelkie siły tego świata zaczęły sprzyjać właśnie jej. Nie zamierzała tej szansy zaprzepaścić. Dlatego korzystała z okazji, by zdobyć władzę w królestwie. Gdy to osiągnie, z pozycji siły rozpocznie negocjacje z Alabaster, po czym poruszy niebo i ziemię, czy nawet wody oceanu, aby odzyskać księcia Złotego. Uda się jej to, była o tym przekonana, że pokona każdą przeszkodę, skruszy każdy najgrubszy nawet lód oddzielający ją od miłości! Niepoprawny optymizm tryskał z niej niczym ze słonecznej fontanny za sprawą obecnego w niej ducha i krwi złotej siostry. Czuła to całą sobą i jakby się kąpała w tym złocistym uczuciu, które na ten czas idealnie współgrało z jej srebrzystą duszą. Piła ten srebrzysto-złocisty nektar szczęścia, a w przyszłości zamierzała wychylić go u boku księcia Złotego, czyniąc to ku dobru wszystkich istot kontynentu Unton oraz własnemu.
W kolejne dni droga na południe wiodła wzdłuż trasy linii kolejowej. Jedynej, jaką zdążyli położyć do końca kasztanowi robotnicy, a która łączyła brązowe i szare ziemie. Obecnie, podróżując żółtymi ziemiami, Srebrna z zaciekawieniem spoglądała na nieznaną jej dotąd konstrukcję. Dwie pary połyskujących w świetle szyn, po których ponoć z zawrotną prędkością mogły się przemieszczać wielkie wozy napędzane płonącymi kamieniami. Dla wychowanej w północnej głuszy dziewczyny kiedyś byłoby to niepojęte. Jednak odkąd sama podróżowała sterowcem te, jak i inne dziwy świata, robiły na niej coraz mniejsze wrażenie. Przez to jej myśli mimo wszystko mocniej się skupiały nie na przedmiotach, a ludziach.
Wspomniała Aezona z Perlisem. Dlaczego nie było ich u bram niebios, kiedy ku nim powróciła? Przydarzyło im się coś złego, czy może zdradą się wykazał alabastrowy mężczyzna? Były to niepokojące myśli. Z kolei Ekru z mahoniowymi bliźniakami i Umbrą? Szczęśliwie przebili się ze wschodu klanowych terytoriów przez Srebrzyste Góry na zachodnie i szare równiny? Żywiła nadzieję, że właśnie tak. Więc gdy już zasiądzie na złotym tronie, wyda polecenie, aby wypatrywano w przestworzach latającego statku powracającego po trudach do Kasztanowej Republiki. Z niej pochodziła będąca na łasce Alabaster siostra krwi Kasztan. Czy mogła zostać przez wielką księżną zgładzona? Srebrna podejrzewała, że raczej nie, bo trochę już zdążyła poznać władczynię białej krainy. Sądziła, że zechce ona zachować Kasztan przy życiu, jako zakładniczkę, by ewentualnie stanowiła jej kartę przetargową w przyszłych zmaganiach. To w pewnym sensie krzepiło.
Wszak do rozmyślań o nim było jeszcze alabastrowe niebo, ta na nowo otwarta dla świata kraina. Czy anioły na rozkaz Alabaster opuściły już niebiańskie przestworza? Prawdopodobnie nie, bo sama była świadkiem ścierania się w niebie wpływów dwóch alabastrowych władczyń. Czyli wielkiej księżnej oraz dziewczynki zwanej Chmurną. I o ile wielka księżna dała się już poznać, jako absolutnie bezwzględna istota, to Alabaster Trzecia sprawiała wrażenie kogoś, w czyim wnętrzu toczyły się zmagania. Swoiste zapasy, w których za barki wzięły się zakorzenione w przeszłości miłość i nienawiść. Dlatego Srebrna to skrzydlatej dziewczynce kibicowała, nie widząc większych szans na odmianę skażonej czerwienią duszy wielkiej księżnej. Istoty, która mieniła się jej białą siostrą i tak bardzo rozczarowała nie tylko, jako rodzeństwo. Chociaż na horyzoncie jawił się jeszcze większy i wydawało bezwzględniejszy wróg. Było nim czerwone plemię, które, jak zapowiedziała Fuksja, miało zaatakować kontynent Unton. Na tak potężne zagrożenie należało się koniecznie przygotować, zbierając siły i sojuszników, co Srebrna niniejszym czyniła.
Tak oto na czele zbrojnego pochodu zawitała do bram miasta królewskiej stolicy. Główne wrota były otwarte na oścież, jakby witając złotą armię wspartą srebrzystym kontyngentem i z szarą przywódczynią na czele. Lecz prawda przedstawiała się tak, że w mieście poza strażnikami nie pozostał praktycznie nikt, kto mógłby go bronić. Wszyscy bowiem złoci rycerze znajdowali się w szeregach armii srebrzystej dziewczyny uwiedzeni jej syrenim śpiewem i na jej rozkazy. Dzięki temu wojowniczka już wkrótce przemierzała spokojnie jasne ulice stolicy. Witały ją rzesze złocistych mieszkańców, całe tłumy, choć panowała cisza i bezruch, jakby atmosfera wyczekiwania.
Takiemu powitaniu Srebrna się nie dziwiła, bo jej przybycie stanowiło dla wszystkich niewiadomą. Mimo to mieszkańcy zmęczeni wojną domową, widząc połączone pod jednym sztandarem wojsko, patrzyli na przybyszy z ulgą. Sama wojowniczka już zresztą zadbała o to, aby podsycać pozytywne nastroje, śląc zawczasu do miasta posłów. Ci rozgłaszali, że na jej rozkaz więźniowie polityczni zostaną uwolnieni i bez powodu nikt nie zostanie zatrzymany. Jedynie dokona się sąd nad Ozłonem oskarżonym o próbę zabójstwa cudownie ocalałego księcia Złotego. Ponadto Srebrna nakazała obwieścić, że z prawowitym następcą tronu była już niejako po słowie i przybywała do stolicy zostać srebrną królową, jako przyszła żona złotego króla.
Z kolei, co się tyczyło dotychczasowej królowej, Bursztyn, to po spektakularnych wydarzeniach pod Słomkowem słuch o niej zaginął. Wieść głosiła, że ze skromną liczbą sług uciekła do Kasztanowej Republiki. Tak czy inaczej, nie miała ona obecnie wpływów ani środków, by zagrozić dominującej pozycji Srebrnej. Więc byłą żoną Złotego wojowniczka się nie przejmowała.
Za to powiadomiono ją, że w złotym pałacu czekała na nią między innymi lady Pomarańcza, przedstawicielka pomarańczowego rodu. Ta wpływowa osoba była ponoć skłonna podjąć ze srebrną królową ścisłą współpracę. Zresztą w całym królestwie nie istniała na ten czas żadna siła gotowa przeciwstawić się militarnej potędze srebrzystej dziewczyny. Na jej drodze po złotą koronę nie stał więc nikt, kto śmiałby rzucić wyzwanie. Zaś od kłaniających się jej złotych lordów i dam ślących podarki, mogła dostać zawrotu srebrzystej głowy. Nie dało się zaprzeczyć, że stanowiło to ze wszech miar komfortową sytuację. W konsekwencji Srebrna mogła się czuć w obcej krainie spokojna i odprężona. Taka też była, zbliżając się to Złotego Pałacu malowniczymi uliczkami słonecznego miasta.
Z błogim wyrazem twarzy podziwiała złociste gmachy, między którymi dorastał jej ukochany. Patrzyła na bursztynowe balkony ozdobione złotymi girlandami kwitnących kwiatów. Wznosiła głowę, podziwiając ostre dachy wysokich pałacyków z kanarkowymi dachówkami zwieńczone często żółtą kulą symbolizującą słońce. Gdzieniegdzie mijała jasne skwery, cytrynowe parki, czy siarkowe w swej barwie stawy. Było ciepło, niemal bezwietrznie i kojąco. Gdzieś ze swego wnętrza Srebrna wciąż odbierała w sobie radość złotej siostry, co jej błogostan jeszcze pogłębiało. Wraz z nim przekroczyła kolejne bramy, tym razem pałacowe. Tutaj zeskoczyła ze złocistego rumaka. Od tego momentu szła już tylko w obstawie Mysi i swej srebrzystej gwardii. Ochronie przewodził Popiel, a w skład oddziału wchodziło siedmiu rosłych wojowników z nowego klanu — klanu Srebrzystej Światłości.
Na wspomnienie opowieści Mysi o tym nowym tworze wojowniczka ozdobiła łuskowatą twarz promiennym uśmiechem. Jej ukochany książę dokonał bowiem czegoś wiekopomnego, o czym na zimnej północy będzie się śpiewać pieśni na długo po tym, jak już wszyscy zapomną o srebrzystej olbrzymce, Alabaster, czy choćby niej samej. Naprawdę nie miała nic przeciw temu, a wręcz niezmiernie ją to cieszyło. Również fakt, że teraz to ona w zastępstwie Złotego sprawowała przewodnią rolę nad nowym klanem.
Tymczasem na pałacowym korytarzu naprzeciw przybyszy wyszedł szambelan Złocień ze świtą. Skłonił się uniżenie i oświadczył, że na życzenie Srebrnej w najlepsze trwały już przygotowania do wieczornej koronacji, która zgodnie z tradycją miała się odbyć o zachodzie słońca. Wcześniej jednak przyszła królowa powinna się udać do garderobianej komnaty, aby pałacowe służki wzięły miarę na suknię koronacyjną. Szambelan wyjaśnił, że takowe odzienie w mgnieniu oka uszyje siedem najlepszych tkaczek, ale stosowne przymiarki były niezbędne.
Srebrna przystała na te sugestie. Pomna swych bitewnych umiejętności i opanowania sztuki nadzmysłu, do tego pod opieką krwi sióstr, nie obawiała się zamachu na życie. Odprawiła srebrzystą straż i dalej szła już tylko w towarzystwie Mysi.
Na miejscu się rozebrała do naga, czym wprawiła służki w zakłopotanie. Usłyszała, że aż tak dokładne miary nie były konieczne. Jednak pozostała już bez ubrania i dała pomierzyć swą postać, czemu z podejrzliwością się przyglądała Mysia. Z kwaśną miną ogniskowała ona wzrok na połowie ciała przyjaciółki pokrytej łuską. Służące kobiety były wręcz wstrząśnięte wyglądem ich przyszłej władczyni. Choć taktownie nie dawały tego po sobie poznać, to nagimi dłońmi dotykały jedynie srebrzystej skóry, a łuskę przez serwetki. Srebrna przyjmowała taką zachowawczość ze spokojem, bo już przywykła do wyjątkowego traktowania swego wyglądu. Ot, choćby dała jej w tym względzie dobrą szkołę Ruda, jak przedstawiała się bardziej zadziorna połówka kasztanowej siostry krwi.
Kiedy przymiarki do sukni zostały zakończone, wojowniczka, która usłyszała, że w pałacu był basen, nie omieszkała skorzystać z odświeżenia ciała. Poszła więc ukoić srebrzystą skórę oraz łuskę wilgocią i sobie zwyczajnie popływać — uwielbiała to bowiem.
Miejscowa pływalnia, jak wszystko w pałacu, porażała przepychem. Lecz dzięki podziwianiu już alabastrowej siedziby wielkiej księżnej, Srebrna nie rozdziawiała z wrażenia srebrzystej szczęki. Za to z chęcią zawieszała oko, srebrne, to złote, na ścianach ozdobionych jakby słonecznymi promieniami w różnorodnych tonacjach żółtego koloru. Sufit wieńczyła płaskorzeźba słonecznej tarczy, która połyskiwała nad basenem ze złocistą wodą. Można było przez to odnieść wrażenie, że słońce się odbijało w wodzie i w basenie się pływało wespół z nim samym. Woda była dla Srebrnej trochę za ciepła, a kiedy wzięła ją do ust, poczuła słodkawy posmak. Jednak, mimo że preferowała smak słony, a do tego chłód, nie powstrzymało jej to od dokazywania w jasnej toni niczym rodowita syrena. Najbardziej lubiła styl pływania zwany w królestwie złotym motylkiem. Czyli poruszała złączonymi nogami, jak płetwą, a ramionami brała obszerne zamachy. Pląsając tak, na dłużej się zatrzymywała na dnie, to wyskakiwała nad powierzchnię, by zrobić w powietrzu kilka efektownych śrub i salt, po czym z gracją ponownie przebijała wodne lustro. Takie, którego nie dało się zbić, a za jego sprawą można było przekraczać dwa światy, powietrzny i wodny.
Po kąpieli Srebrna poszła z osowiałą od jej popisów Mysią na wysoko usytuowany taras, z którego rozpościerał się widok na południową stronę miasta. Usiadła z przyjaciółką na sofie i z rozłożonych na ławie złocistych tac raczyła się owocami morza. Smakowały jej siarkowe ośmiornice i złote tuńczyki, marynowane oraz pieczone. Dobrze układały się na srebrzystym podniebieniu również bursztynowe małże, czy złocisty kawior. Lecz czegoś jej w tym, skądinąd wykwintnym menu, brakowało. Dlatego złożyła jeszcze dyskretne zamówienie. W efekcie z uśmiechem się przyglądała wstrząśniętej Mysi, wgryzając się z upodobaniem w surową tuszę bananowego rekina. Tutejszy przysmak, którego jednak nikt nie jadał tu na surowo. Albowiem w przypadku Srebrnej, o ile jej fizyczna przemiana w pół-syrenę dobiegła końca, to wciąż odkrywała w sobie nowe aspekty związku z morzem. Nasilały się one z różną mocą i już nie odchodziły. Przez to momentami się czuła bardziej rodowitą syreną niż człowiekiem. Ale teraz, kiedy książę Złoty dał jej dowód czynem i słowem, że w pełni ją taką akceptował, jej swoista syrenowatość nie stanowiła dla niej problemu. Nie zamierzała się kryć ze swym wyglądem czy kulinarnymi preferencjami. Jako przyszła władczyni mogła sobie na to pozwolić.
Żeby zaś zasiąść ostatecznie na tronie, przybrać odpowiedni tytuł i koronę, po kolacji, gdzie z pewną nostalgią wyglądała za port, powróciła do sali garderobianej. Już należycie udekorowana, w czysto-srebrzystej sukni, poprowadzona została przez lokajów na koronację. Ta odbyła się w komnacie zwanej obecnie srebrną, a do niedawna mieniącą się bursztynową. Ale że uroczystości dokonywano w pośpiechu, to elementy złociste i srebrne były tu wymieszane. Choć przyszła królowa akceptowała taki wystrój.
Przeszła po srebrzystym dywanie i zasiadła na złotym tronie. Następnie mając po jednej stronie Mysię, a drugiej Popiela, przyjęła na szare warkocze złocistą koronę. W rękę otrzymała do kompletu złociste berło. Od tej pory stała się uczestniczką recytowania świetlanych regułek pomyślności przez tutejszego patriarchę słońca. Stojąc pomiędzy rzędami złotych rycerzy i szarych wojowników, wypowiadał on tradycyjne słowa nawiązujące do czystego światła, mającego stale opromieniać władczynię, zsyłając na nią mądrość. Kiedy zakończył mowę, ukłonił się srebrnej królowej na znak, iż jest już ona władczynią jego, jak i całego Królestwa Zachodzącego Słońca.
Wówczas nowa królowa wstała. Ciągnąc za sobą jakby srebrzystą płetwę w postaci długiej sukni, przemaszerowała pod szpalerem złocistych mieczy i srebrzystych toporów. Tak doszła na taras, przed którym roztaczał się widok na plac miasta, gdzie mieszkańcy tradycyjnie witali nowego monarchę. Docierając tutaj, nie miała pojęcia czy przywita ją pustka, skromne zgromadzenie, czy pokaźna liczba osób. Okazało się, że oczekiwała na nią cała rzesza jej nowych poddanych — tysiące, może nawet dziesiątki tysięcy. Tak było tu tłoczno i jak okiem sięgnąć, dało się zauważyć tylko wzniesione ku królowej złociste głowy, a od złotych twarzy właśnie się odbijał blask zachodzącego słońca.
W tej wyjątkowej chwili Srebrna, choć tego nie planowała, otworzyła usta, by przemówić. Uczyniła to, mówiąc z pasją słowami płynącymi prosto z jej na ten czas srebrzysto-złocistego serca:
— Ludu stolicy! Świetliści bracia, złociste siostry! Oto staję przed wami, jako istota rodem z kontynentu Unton wywyższona spośród was! Jednakże nie po to, aby wami bezwzględnie władać, czy patrzeć jak padacie przede mną na złote kolana! Oto na złoto-srebrzysto przybywam bratać ze sobą srebro i złoto. Przybywam zanieść wam jaśniejące światło, które sprowadzam tu dla was z uczuciem szczerej miłości od mej ukochanej siostry krwi, Złotej! Przybywam, aby ze wszystkich sił czynić was szczęśliwymi! Sprawić, żebyście zaznali dostatniego życia w pokoju i złocistej radości, a w objęcia wzięła was moja ochronna władza. Nie macie się czego obawiać, niech lęk nie gości w waszych sercach! Za to zgodnie z duchem złotej siostry, patronki tej krainy, otwórzcie swe gorące serca na światło miłości. Dość już walki! Dość nienawiści! Razem ziścimy świetlaną przyszłość tej jasnej krainy. Szczególnie gdy powitamy u mego boku na złotym tronie prawowitego króla. Bohatera, wybawcę, szlachetnego i zacnego męża, mego męża, księcia… Złotego!
II. Bursztyn
— Królową, jestem królową, bursztynową królową, złotą i złocistą, sprzyja mi światło, będące niczym ma słoneczna przystań… Królową, jestem królową, bursztynową królową, złotą i złocistą, sprzyja mi światło, będące niczym ma słoneczna przystań… — powtarzała szeptem, jak słowa modlitwy, Bursztyn. Czynność tę ponawiała ustawicznie, wręcz natrętnie, odkąd w popłochu opuściła przedpola wioski Słomkowo. Od tamtej pory była w drodze, uciekając przed srebrzystym zagrożeniem i roztapiającym rycerskie serca syrenim śpiewem. Dogłębnie wstrząśnięta otrząsnąć się nie mogła. Czuła, jakby realny świat mieszał się jej z legendarnym, gdzie ten drugi coraz silniej dominował i zwyczajnie sobie z niej zakpił. Szydził z jej dążeń, władzy, korony, żałosnej nienawiści, jak również rozpaczliwej miłości. Czuła się przeto przez świat wzgardzona i sponiewierana, odarta z godności, władzy, pozostawiona sama sobie. Na dowód tak tragicznego świadectwa miała fakt, że nie była w stanie zatrzymać przy sobie najwierniejszych nawet sług, nie wspominając o sprzymierzeńcach, czy domniemanych przyjaciołach. Eozyna zniknęła z otoczenia Bursztyn tak nagle, jak się pojawiła. Podobnie, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, znikali z orszaku jej złociści dworzanie, jakby się rozpływając najpierw w złotym, a obecnie rdzawym, powietrzu. Na ten złowrogi czas ostało się przy niej ledwie kilka kobiet służebnych, których czystości krwi już wcale nie była pewna i podejrzewała je o skażenie kasztanową rasą. Wszak gdzie sama teraz zmierzała? O zgrozo nie tak dawno przekroczyła brązową granicę Kasztanowej Republiki. Ponieważ w złotym królestwie, które dostawało się pod srebrzyste panowanie, nagle nie widziała dla siebie przyszłości, a wręcz zasadnie lękała o życie. Jej bursztynowe życie. Co z niego pozostało? Co ewentualnie mogła wskrzesić, odzyskać? Nie wiedziała tego, ale na południe gnała ją nie chęć odzyskania czegokolwiek, a zachowania namiastki godności i majątku, jakie wciąż miała przy sobie. Kiedy jednak dostrzegała, że jej złoty orszak gasł w oczach i inni porzucali ją na pastwę losu, na powrót żałośnie zaklinała rzeczywistość, szepcząc: — Królową, jestem królową, bursztynową królową, złotą i złocistą, sprzyja mi światło, będące niczym ma słoneczna przystań… — Lecz, czy to pomagało? Bynajmniej, wcale, ale… co jej pozostało?
Aż jadąc konno po beżowym asfalcie, Bursztyn się zorientowała, że nie było już przy niej zupełnie nikogo. Żadnej żywej duszy, ani jednej służki, czy sługi, gwardzisty lub żołnierza. Co więcej, uciekinierzy zabrali ze sobą kosztowności, także zapasy żywności, a nawet złocistą wodę. Tak oto zmierzająca na południe była władczyni podążała już tylko sama ze swym udręczonym umysłem. Albowiem ten, kto jak ona, został wyniesiony złociście wysoko, nie mógł zwyczajnie zaakceptować upokarzającej klęski i całkowitego upadku. Swoista żałoba była niezbędna, jeżeli chciało się zachować trzeźwość zmysłów i nie zostać złocistą zjawą. Taką, która w podartej sukni oraz skołtunionych włosach, będzie się snuć od wioski do wioski, z obłędem w oczach powtarzając:
— Królową, jestem królową, bursztynową królową, złotą i złocistą, sprzyja mi światło, będące niczym ma słoneczna przystań… — Bursztyn złapała się na tym, że bezwiednie znów wypowiedziała te same słowa. Więc może to już się działo? Czyżby właśnie postradała zmysły? Może stało się to wczoraj albo jeszcze wcześniej? Może? Nie… Czyżby od zawsze była szalona?! Żeby nie roztrząsać spraw własnej poczytalności, skierowała uwagę na doznania związane z ciałem. Tak chciało się jej pić, głodu nie czuła, ale pragnienie w niej narastało. Wraz z nim, w zamierzeniu prosząc samo światło o wodę, ponownie szeptała: — Królową, jestem królową, bursztynową królową, złotą i złocistą, sprzyja mi światło, będące niczym ma słoneczna przystań… — Następnie czując, że całkiem opadała z sił, fizycznych, jak i psychicznych, zgarbiła się na rumaku, zwiesiła głowę, po czym już bez czynienia sobie wyrzutów, bełkotała: — Królową, jestem królową, bursztynową królową, złotą i złocistą, sprzyja mi światło, będące niczym ma słoneczna przystań… Królową, jestem królową, bursztynową królową…
Wtem daleko na drodze w stronę południa dostrzegła ruch. Zmrużyła oczy, ale zbyt raziło ją świecące w twarz światło, by rozpoznała sylwetki. Jednak niewątpliwie ktoś się do niej zbliżał, do królowej, i musiał ją napoić, ugasić jej pragnienie, a także ugościć oraz złożyć hołd. Było to oczywiste.
Niebawem zaczęła dostrzegać barwę i szczegóły postaci. Skonstatowała, że to kasztanowi ludzie, pieszy i obdarci, zmierzali w jej stronę. Ale… oni naprawdę witali ją, jak udzielną władczynię. Wyciągali ku niej ramiona, wielbili ją i przyzywali gestami rąk!
W odpowiedzi Bursztyn się dumnie wyprostowała w siodle niespokojnego raptem rumaka. Skarciła go, ciągnąc za lejce i otarła dłonią spierzchnięte usta. Poprawiła sfatygowane włosy. Była królową, władczynią, musiała wyglądać godnie i należycie się prezentować. Musiała pokazać, że również dla kasztanowego ludu była kimś wyjątkowym. Niech zatem ją wywyższą, niech zbudują jej kasztanowy tron! Ona go przyjmie albo nie. Dumała, czyniąc to z mozołem i fiksując się na tym temacie.
W tym czasie kasztanowi ludzie otoczyli ją zwartą grupą i charcząc, wyciągali ku niej brudne ręce. Widziała w piwnych oczach jakby obłęd i to, jak ich właścicieli, zdawało się, zachwycała. Tak bardzo chcieli ją dotknąć i patrzyli na nią, jakby byli jej… głodni. Lecz posiadała przekonanie, że niewątpliwie nie będą śmieli chwycić nawet rąbka złotej sukni i tylko zastygną w oczekiwaniu na okruchy chleba. Jeżeli zaś ich nie dostaną, a nie dostaną, to klękną przed jej majestatem i dalej podążą za nią na kasztanowych kolanach. Będą je zdzierać na twardej powierzchni ku chwalebnej czci królowej Bursztyn!
Nagle złapali zaskoczoną kobietę i każdy ciągnął ją we własną stronę. Od gwałtownych szarpnięć porwali jej suknię na udach i obnażyli bursztynowe ciało, po czym uciekinierka z królestwa runęła pod końskie kopyta. Wraz z upadkiem uderzyła głową o asfalt i jej piękną twarz zalała jasna krew. Zapewne powinna zemdleć, tak wypadałoby szlacheckiej damie. Zamiast tego przyszło do niej otrzeźwienie, jakby ktoś walnął ją ciężkim obuchem w łeb.
Wczołgała się pod rżącego żałośnie rumaka i wyciągnęła zza paska sztylet. Bowiem przypomniała sobie ostrzeżenia o zarazie w republice przemieniającej ludzi w potwory. Aż do tej pory skłonna była lekceważyć to zagrożenie. W końcu sama w życiu nie widziała na oczy bestii. Choć z drugiej strony chwilami wszyscy ludzie kojarzyli się jej wyłącznie z potworami. Jednak motłoch, który ją otoczył, zgadzał się z prezentowanym jej opisem kasztanowych demonów. Więc nie było tu miejsca na alternatywne interpretacje, została zaatakowana przez bestie! Te obłapiały jej rumaka, jak i kucały, by dopaść ją samą. Ona, zdesperowana, ale znowu myśląca trzeźwo, już wiedziała, co czynić.
Uniosła sztylet i wbiła w koński brzuch. W efekcie krwawiący wierzchowiec wpadł w panikę. Zaś nie mogąc uciec z powodu osaczającej go masy potworów, wirował w miejscu, wierzgając przednimi, to tylnymi nogami. Kopytami rozłupywał głowy, miażdżył torsy i ramiona, masakrując wiele bestii. Pod jego brzuchem Bursztyn zastygła ze sztyletem w gotowości. Kiedy jakieś monstrum znalazło się w jej zasięgu, dźgała je ostrzem, posykując:
— Królową, jestem królową, złotą królową! — Walczyła zajadle, podobnie rumak. Ten jednak odnosił wiele ran od zębów i słabł. Widząca to kobieta skorzystała z okazji, że pierścień okrążenia wokół jej osoby się rozluźnił i uciekła przez powstałą lukę.
Nie zdołała daleko odbiec, bo pochwycona za kostkę się przewróciła. Wyszarpnęła nogę z uścisku i kontynuowała ucieczkę na czworakach. Aż znowu została złapana, ale kolejny raz się wymsknęła przeciwnikowi, który zdarł z niej suknię do bioder. Wstała, po czym rozpaczliwie uciekała, biegnąc byle dalej przed siebie. Kątem oka dostrzegła, że część zranionych potworów dostało przyspieszenia. Ci skutecznie ją ścigali, obłapiając. Ona odrzuciła w panice ostrze, jakby jego ciężar ją spowalniał i gnała z wyciągniętymi rękoma. Już nie powtarzała, iż jest królową, władczynią. Teraz miała to gdzieś, liczyło się wyłącznie jej bursztynowe życie! Ono było zagrożone, jak niegdyś w morskich odmętach po ataku czerwonej fali.
Raptem dogonił ją pełzacz i ścisnął za ramię. Nie miała już siły się wyrwać napastnikowi. Nie miała siły walczyć, biec, uciekać. Mimo to parła naprzód. Gdy wtem potwór od niej odskoczył. Zaraz sytuacja się powtórzyła, a potem znowu. Oto Bursztyn zdała sobie sprawę, że nikt już jej nie ścigał, była wolna.
Przerażona, ale i z wielką ulgą, się odwróciła. Ukazał się jej widok kasztanowego jeźdźca, który spętał linami bestie. Wszędzie na drodze ucieczki kobiety leżały one powiązane niczym brązowe kawałki baleronu. Z kolei tajemniczy kowboj kręcił kolejnym lassem, mierząc nim jakby w samą Bursztyn. Ona pokręciła głową, aby tego nie czynił! On rzucił pętlą, szarpnął i pogonił wierzchowca. W rezultacie tuż zza pleców kobiety pociągnięty za szyję został jeszcze jeden pełzacz, którego nie dostrzegła, a który prawie ją dopadł. Lecz teraz była już naprawdę ocalona! Ocalona niczym z… morskiej kipieli.
— Kim jesteś…? — wydyszała zmęczona do młodego mężczyzny, gdy konno zbliżył się do niej. Ten zdjął z głowy kowbojski kapelusz i się przedstawił:
— Kakaon Gniadosz, do usług, moja… bursztynowa pani.
— Bursztynowa pani… Tak, to ja — potwierdziła kobieta, mimowolnie się uśmiechając i poprawiła włosy. Zaraz zrzedła jej mina, gdy kowboj popatrzył poniżej jej pasa, a ona się zorientowała, że zakrywała ją tam jedynie bielizna i skrawki porwanej sukni. — Jak śmiesz?! — skarciła wybawcę.
— Wybacz… Nieokrzesany ze mnie poganiacz bydła przywykły do jego doglądania i po prostu… oglądam.
— Jak wypadły oględziny?! — rzuciła z wyrzutem Bursztyn.
— Całkiem niezła trafiła mi się sztuka, nie powiem. Do tego zbłąkana i oddzielona od stada. — Kakaon puścił kobiecie oko, założył kapelusz, po czym rozejrzał się po okolicy, gdzie w dali widać było kilka pełzaczy pożywiających się zagryzionym rumakiem. Sytuacja wydawała się więc opanowana. Wobec takiej też diagnozy Bursztyn, już z pełną trzeźwością umysłu, ale i werwą, wyniośle oświadczyła:
— Lepiej wskrześ w sobie dobre maniery i bacz na swój kasztanowy język. Oto stajesz przed bursztynową królową Królestwa Zachodzącego Słońca. Co prawda władczynią na uchodźstwie pozbawioną realnej władzy, nie przeczę. Lecz zważ, iż jasne słońce zachodzi nad ziemią tylko po to, by znowu nadeń wzejść. Tako i mój majestat jeszcze w pełni zajaśnieje. Jeżeli zatem miłe ci dostatnie życie, bogactwo, czy zaszczyty, służ mi wiernie, a twe wsparcie nie będzie ci zapomniane.
Po tej mowie Bursztyn Kakaon wywrócił oczy ku niebu i dmuchnął wąsik, który całkiem elegancko komponował się na jego szczupłej twarzy z kozią bródką. Następnie znużonym głosem powiedział:
— Niewolnicy.
— Co… niewolnicy? — powtórzyła zbita z tropu kobieta. Kakaon Gniadosz nie omieszkał wyjaśnić:
— Zajmuję się teraz łapaniem zbiegłych niewolników. To lepiej płatna robota niż poganianie bydła. I pewniejsza niż doglądanie… upadłych oraz koronowanych głów. Dlatego bursztynowa pani… wybaczy. — Mężczyzna nawrócił konia.
— Jak…? Jak mnie nazwałeś? Upadłą głową?! — syknęła Bursztyn. Z powodu braku reakcji na jej oburzenie podniosła z ziemi kamień i rzuciła w Kakaona, trafiając go w plecy.
— Ajć… — Ten wstrzymał wierzchowca i z boleścią na twarzy spojrzał za siebie. Zobaczył, że ocalona kobieta zawzięcie się wdrapywała na koński zad, z pretensją mrucząc:
— Upadła głowa… też coś.
— Ech… — Widząc niezłomną determinację Bursztyn, kowboj ponownie przewrócił oczyma, ale podał jej rękę. Ona skorzystała z pomocy i wreszcie się wspięła za plecy mężczyzny. Tutaj odsapnęła chwilę i władczo oznajmiła:
— Jedź na południowy zachód. Według przekazanych mi wieści na zachodnim wybrzeżu wylądowała, bądź wyląduje niebawem, czerwona siła. U niej zyskam wsparcie, a ciebie, za twą wierną służbę, spłacę. — Kakaon ruszył. Zaś kobieta się nieco odprężyła, usadowiła wygodniej na koniu i wręcz spróbowała cieszyć przejażdżką, jakby pojechała na kanarkowe łąki ze złotym gwardzistą. Aż spoglądając na ułożenie rdzawego słońca na niebie, zmarszczyła brwi i warknęła: — My nie jedziemy na południowy zachód.
— Ano nie… — odparł rezolutnie kowboj.
— Zatem?! — Bursztyn klepnęła go w plecy, a zaraz poprawiła piąstką. On westchnął i markotnie wystękał:
— Bursztynowa pani pozwoli, albo i nie, ale nie będę nikomu służył. Można mnie czasem nająć do uczciwej pracy, a z takowej, w miarę możliwości, się wywiązuję. Dlatego jedziemy po mój towar, aby dostarczyć go właścicielowi.
— Co to za towar? — rzuciła oburzona kobieta.
— To para zbiegłych niewolników. Złapałem ich na polecenie władz i zamierzam odstawić do kopalni Brunatna Moc.
— Protestuję — stwierdziła kategorycznie Bursztyn.
— Protest… oddalony — skwitował Kakaon i niespiesznie jechał na wschód.
Po niedługim czasie podróży piaszczystymi ustępami porośniętymi krzewami o ostrych cierniach para osób na koniu dotarła do hebanowego wzgórza. U jego podstawy uwidoczniła się jaskinia, a u jej wejścia para siedzących do siebie plecami i związanych chłopaków — kasztanowy i srebrzysty.
— Nie rozmawiaj z nimi i nie zbliżaj się do nich — powiedział spokojnie do Bursztyn kowboj, wskazując na więźniów. Zeskoczył z konia i wyciągnął ręce, by pomóc zejść bursztynowej damie na ziemię. — Uważaj — przestrzegł.
— Umiem obchodzić się z końmi — burknęła.
— Mówiłem do Kasztanki.
— Kto to? — Zeskakując z końskiego grzbietu, Bursztyn się rozejrzała za brązową damą.
— To moja klacz — odparł Kakaon i z uczuciem poklepał zwierzę. — Kasztanka nie przywykła do wożenia na grzbiecie dwóch osób. A ty nie jesteś najlżejsza… — Popatrzył z pewnym wyrzutem na kobietę i odprowadził klacz.
— Idziesz przygotować jedzenie?! — rzuciła życzeniowo Bursztyn.
— Tak.
— Dziękuję!
— Owsiankę dla Kasztanki — padła rozczarowująca odpowiedź. Na co kobieta ściszonym głosem syknęła:
— Kasztanowy koniolub… — Potem rozejrzała się po prowizorycznym obozowisku u wylotu jaskini. Jako że nie dostrzegła w jej mniemaniu nic godnego uwagi, zagłębiła się do wnętrza pieczary. Tutaj odszukała końskie juki i przystąpiła do ich przeglądania. Znalazła trochę brązowych herbatników oraz wodę. Popatrzyła jeszcze odruchowo za lokajem, a z braku takowego w pobliżu usiadła na ziemi, przystępując do skromnej kolacji. Już bowiem zmierzchało, a jej burczało w brzuchu. Pomyślała z wyrzutem, że wspomniana uprzednio Kasztanka obecnie jadła zapewne lepiej od niej, bo pożywną owsiankę. Zresztą zapach gotowanego zboża docierał aż do jaskini, drażniąc zmysł bursztynowego łaknienia.
Kakaon powrócił do groty dopiero ze zmierzchem. W skromnym świetle beżowych gwiazd i miedzianego księżyca zobaczył, że Bursztyn leżała na kocu będącym jego własnością.
— Śpisz? — zapytał swobodnie.
— W takich warunkach nie zasnę. Poleżę sobie.
— Jak chcesz. — Kowboj wzruszył ramionami i zaczął wyszarpywać koc spod pleców kobiety. Ona chwyciła kurczowo materiał i nie chciała go oddać. — To moje… — zauważył z pretensją Kakaon.
— Podziel się — nie dawała za wygraną Bursztyn.
— To ty się podziel, chcę chociaż połowę. — Mężczyzna także walczył o swoje. Aż doszli do konsensusu, gdzie każde zajęło część koca. Leżeli dłuższy czas koło siebie, gdy naraz Bursztyn gwałtownie otworzyła złociste oczy. Stało się to, kiedy z rozwartych ust Kakaona doszło chrapanie. Było tak intensywne, że przypominało parskanie konia. Kobieta usiadła. Zrozumiała, że nie tyle nie zmruży tu oka, co nawet nie wytrzyma w bliskim sąsiedztwie wręcz końskiego hałasu. Tu było jak w stajni! Niepocieszona zbudziła kowboja.
— Czego… — jęknął, nakrywając twarz kapeluszem.
— Zamierzasz tak parskać przez sen każdej nocy aż do spotkania czerwonych przybyszy na zachodzie?
— Nie jedziemy do czerwonych przybyszy na zachodzie… Już ci mówiłem, mam inne zobowiązania.
— Ale… — Bursztyn zagryzła ze złości wargi. Jednak nic już nie powiedziała. Za to wstała i wyszła z jaskini. Musiała chwilę pobyć sama, zebrać myśli i się zastanowić, co dalej, jak pokierować swym losem oraz kowbojem. Otulił ją orzeźwiający chłód nocy połączony z widokiem hebanowego nieba, które zazdrośnie przepuszczało światło raptem już tylko pary czekoladowych gwiazd. Obserwując je, snuła rozważania i niebawem już wiedziała, co czynić. Przycupnęła nie przy parze widocznych gwiazd, co w sumie było raczej niemożliwe, a dwójce zbiegłych niewolników. Następnie dłuższy czas przekonywała ich szeptem do swych racji. Dyskutująca w mroku nocy grupka osób doszła ze sobą do porozumienia, zawierając układ. Wówczas Bursztyn zdjęła jeńcom więzy, a sama powróciła do chrapiącego Kakaona. Położyła się na wywalczonej połówce koca i z palcami wciśniętymi w złociste uszy oczekiwała wschodu słońca.
Doczekała się go wraz z gorzkim lamentem kowboja, który to szloch przekraczał nawet barierę prowizorycznych zatyczek w uszach. Bursztyn zrozumiała, że Kakaon najwyraźniej odkrył już, iż zbiegli niewolnicy zbiegli ponownie i to jemu sprzed nosa. Poszła do mężczyzny. Na miejscu się okazało, że jego rozpacz bynajmniej nie wynikała z utraty więźniów, a osobistego dramatu:
— Kasztanko! — wył rozpaczliwie, padając na kolana.
— Cóż… To tylko kobyła — rzuciła beztrosko niby na pocieszenie Bursztyn.
— Ta klacz znaczy dla mnie więcej, niż me kasztanowe życie! — wychrypiał do niej Kakaon i niemal z nienawiścią dodał: — Wiem, że to ty uwolniłaś więźniów, bo sami by się nie uwolnili.
Wobec tych insynuacji Bursztyn się uśmiechnęła i z wyższością oznajmiła:
— Sami nie wpadliby też na pomysł, aby dosiąść twej ukochanej klaczy, dzięki czemu nie masz już szans ich doścignąć, jak i samodzielnie odzyskać swej… Kasztanki.
— Ty… — Kakaon podźwignął się z kolan. Ściskając sznur krępujący uprzednio więźniów i patrząc na bursztynową szyję, ruszył na kobietę. Ta chłodno rzuciła:
— Wstrzymaj się z duszeniem, albowiem mam ci coś jeszcze do przekazania.
— Mów… — wycedził kowboj.
— Otóż… Tej pary niewolników już nie odzyskasz. Jednak moja oferta jest aktualna. Doprowadź mnie do czerwonej rasy, a w zamian…
— W zamian…? — Kakaon owinął wokół kobiecego gardła sznur.
— Oddam ci twoją zgubę, Kasztankę. Co ty na to?
— Ale… jakim cudem? — Osłupiały raptem mężczyzna opuścił dłonie.
— Cóż… od początku mnie nie doceniasz. Może czas zacząć?
— Doprowadź mnie do Kasztanki. — Kowboj popatrzył błagalnie w bursztynowe oczy.
— Doskonale, czyli się zgadzasz — oświadczyła triumfalnie Bursztyn i wysunęła łokieć. Mężczyzna ujął ją pod ramię, po czym kobieta poprowadziła ich za wzgórze na północy. Tam w najlepsze się pasła kasztanowa klacz, skubiąc beztrosko beżową trawkę.
W dalszej kolejności Bursztyn nieco zazdrośnie spoglądała na pełne uczucia spotkanie klaczy z kowbojem, gdzie Kakaon ściskał w ramionach Kasztankę niczym prawdziwą kochankę. Z zadowoleniem też pomyślała, że niejaki Bury z Sadzą należycie się wywiązali z zadania. Otóż obiecała im wolność za odprowadzenie konia w to właśnie miejsce i pozostawienie go tutaj. Za to dała im gwarancję, że łowca niewolników, czyli kowboj Kakaon Gniadosz, nie będzie ich więcej ścigał. Zaiste dotrzymał on danego byłej władczyni słowa. I tak wyruszyli na jednym koniu w podróż na południowy zachód republiki. Tam według Eozyny właśnie się rozpoczynała czerwona inwazja. Natomiast Bursztyn miała szczerą nadzieję przebłagać niedawnych sojuszników i uzyskać od nich stosowne wsparcie, aby zawalczyć o swe prawo do złocistego tronu.
III. Brunatna
Żelazna klatka w zaduszonym pomieszczeniu była tak ciasna, że okaleczone dziewczyny ledwo się w niej mieściły i nie dało się nawet w niej stanąć. Raptem z trudem można było usiąść, czy położyć zgiętą wpół. W ten sposób Czarna z Brunatną stanowiły dla siebie nawzajem odpowiednio czarną i brązową poduszkę pod uszka. W tragicznej sytuacji, w jakiej się znalazły, jedynie to przynosiło im ukojenie — wzajemna bliskość. Choć ona, ich więź przyjaźni, przyczyniła się także do tego, że jakkolwiek każda bez jednej dłoni, to ciągle żyły. Ponieważ po okaleczeniu dziewczyn żadna nadal nie zamierzała wyjawić, gdzie ukryte zostały dokumenty Tabaka. W rezultacie de Bruton polecił wtrącić je do klatki, a potem głodzić tak długo, aż któraś z zmieni zdanie.
Tak mijał kolejny dzień uwięzienia, a one słabły z braku pokarmu i wody, ale twardo stały przy swoim. Żadna nawet nie myślała o zdradzie przyjaciółki. Bo gdyby Tabak jakimś cudem dotrzymał słowa i wypuścił dziewczynę, która wskazałaby mu schowane dokumenty, tym samym ściągnięta zostałaby śmierć na drugą z dziewcząt. Już więc wolały wspólnie wyzionąć w klatce ducha, aby jak najdłużej być razem. Również, by de Bruton nie osiągnął celu, jakim było zniszczenie przyjaźni Czarnej z Brunatną.
Przedstawicielka republiki akurat się ocknęła z półsnu. Ukucnęła w klatce i powąchała swój niedbale zabandażowany kikut. Ciągle nie cuchnął, więc nie wdało się zakażenie. Zapewne od antybiotyków z kopalni, które zachowała w kieszeni i stanowiły jej jedyny pokarm. Lecz czy mogło być to w powolnej agonii pociechą?
Myśląc o dramatycznym położeniu, swoim oraz demonicy, młoda Ochra bezradnie, nie wiadomo już który raz, potarła kolczyk w nosie. Niestety Cień znowu się nie pojawił. Nie odpowiadał na wezwania, odkąd odrzucił prośby Brunatnej w podziemiach laboratorium. Nic też nie wskazywało, by miał się wkrótce objawić. Jednak przyzywający go uprzednio kolczyk…
Brunatna wypięła sobie metalową obręcz z nosa. Rozwarła ją, po czym końcówkę wcisnęła w zamek. Pogmerała wewnątrz, odnosząc wrażenie, że dosięgła bliższego elementu mechanizmu stworzonego, by otworzyć klatkę. Wszak, aby uczynić to skutecznie, kolczyk stanowił zbyt słabą imitację klucza — pomyślała już całkiem zrezygnowana. Skręciła się w tułowiu i poczuła bolesne ukłucie w boku. Wówczas obudziła się w niej nowa nadzieja. Uniosła koszulę i dłuższy czas grzebała przy zszytej ranie na brzuchu. Wreszcie wypięła metalową agrafkę, która dotąd spinała świeżą bliznę koło pępka. Wcisnęła spinkę do zamka razem z rozwartym kolczykiem i ponowiła starania o otwarcie zamka. Niczym wytrawny włamywacz obracała metalowymi końcówkami w dziurce, wsłuchując się w dźwięki i odczytywała nierównomierne powierzchnie. Pragnęła jak najlepiej dopasować posiadane elementy na wzór klucza. Aż jej żmudna praca zwieńczona została sukcesem.
— Czarna… Czarna. — Szturchała śpiącą przyjaciółkę, żeby ją zbudzić. Ta podniosła jedną powiekę, potem drugą. Widząc otwartą klatkę, w akcie demonstracji demonicznego uśmiechu wysunęła na zewnątrz ust kły, do tego pokazała szpony zdrowej ręki. — Ciii… — Brunatna położyła palec na brązowych wargach i pierwsza wypełzła z klatki. Za nią wyczołgała się demonica. Dziewczyny podeszły do blaszanej szafki, w której porzucono ich rzeczy. Wewnątrz znajdowało się ostre szkło, dwa pasy z nabojami i para rewolwerów.
W tym momencie również uśmiech Brunatnej stał się demoniczny. Wręczyła przyjaciółce jeden komplet broni, a sama zaopatrzyła się w drugi. Ponadto założyła na twarz odzyskaną maskę z pająka, a szyję ozdobiła naszyjnikiem z uszu. Za chwilę dziewczęta stanęły uzbrojone koło siebie. Każda za pas z nabojami miała wciśnięte szkło. W prawym ręku przedstawicielka republiki trzymała rewolwer. Istota z Czeluści dzierżyła broń palną w lewej dłoni. Tym sposobem stanowiły dwuręcznego rewolwerowca z czterema oczyma i zwiększoną podzielnością uwagi, czyli śmiertelnie groźnego przeciwnika.
Skinęły ku sobie głowami i idąc ramię w ramie, równym krokiem przemierzały brązowy korytarz. Każda była pełna gniewu i determinacji, przez co dokładnie wiedziały, co czynić. Nie potrzebne tu były słowa, wzajemne ustalenia, nie istniały dylematy. Już zaraz obrócą to miejsce w ruinę, a winnych ich okaleczenia poślą do kasztanowego piachu. Same zaś się utaplają w brązowej krwi swych oprawców. To się po prostu musiało ziścić.
Tak oto Czarna z Brunatną stanęły w progu znanego już sobie pomieszczenia w tartaku. Zastały tu kilkunastu znudzonych oprychów Miedzianego. Siedzieli na ławach bądź leżeli na pociętych deskach. Koło nich leżały muszkiety. Oni sami raczyli się piwem z butelek, kopcąc papierosy. Słuchali też z adapteru nowego rodzaju muzyki z tak zwanego podziemia Brunatown, gdzie prym wiodły elektryczne gitary z perkusją, nasycające przestrzeń ciężkim brzmieniem.
Naraz chłopacy skupili zaskoczone spojrzenia na dziewczynach. Te popatrzyły po sobie, po czym bez ostrzeżenia przystąpiły do egzekucji. Rozbrzmiała kanonada, gdzie Brunatna strzelała z prawej ręki w prawą stronę, a Czarna eliminowała wrogów po lewicy. W huku wystrzałów ich wrogowie próbowali chwycić broń, ale wcześniej padali martwi, konający lub ranni. Aż mścicielki się pozbyły pocisków z bębenków rewolwerów. Nie było czasu na ładowanie spluw. Przyjaciółki spojrzały sobie w oczy. Wyciągnęły szkło, zderzyły się piersiami, aby dodać sobie animuszu i przy wtórze dziewczęcego wrzasku rzuciły się dobijać kasztanową zgraję.
— Wraaah! — wrzeszczały, jak w potępieńczym szale. Towarzyszyła im nagle wzmocniona muzyka, gdzie błyskawiczne uderzenia pałeczek w bębny przeplatały się z ciężkimi riffami gitar.
Brunatna dopadła najbliższego wroga i w takt ogłuszającej muzyki dźgała go czubkiem szkła prosto w twarz. We wściekłym amoku wyłupiła oczy, rozcięła gardło i rozharatała policzki. Już zaraz, jakby gnana porywem morderczej melodii, pastwiła się nad inną ofiarą, pozbawiając ją ostrym narzędziem człowieczego wyglądu.
Aż muzyka zwolniła, za to stała się przytłaczająca i złowroga. Jakby dostosowując się do tego rytmu, kolejnemu młodzieńcowi Brunatna zerwała szkłem skórę z twarzy, a ostatniego, który jeszcze oddychał, pozbawiała życia, wpychając mu szklane ostrze przez usta do gardła. Nad tym oprychem chwilę odsapnęła, patrząc mu w oczy tak długo, aż charcząc żałośnie, się udusił własną krwią.
Popatrzyła na demonicę. Ta dobiła już wszystkich przeciwników po lewej stronie i właśnie zdejmowała kasztanowy skalp. Młoda Ochra, w której wręcz eksplodował nasycony szaleństwem gniew i ciągle w niej buzował, również nacięła skórę na linii męskiego czoła pod włosami. Zerkając na przyjaciółkę, naśladowała jej ruchy i wycinała krwawe trofeum. Czyniła to przy wtórze kończącej się już płyty z ciężką muzyką, gdzie za sprawą tremolo w gitarach i modulacji amplitudy dźwięków, przywodziły one na myśl koszmarny skowyt demonów.
Po udanej procedurze, ściskając w ręku włosy z kawałkiem krwawej skóry, Brunatna przyjrzała się rezultatowi wściekłej zemsty. Widok przerażał, a skala okrucieństwa przekraczała ludzkie pojęcie, jakby do tartaku wpadła para kasztanowo-czarnych demonów. Lecz jedyne, co w tej chwili czuła młoda Ochra, to mroczną satysfakcję. Zabiła, się zemściła i zbezcześciła, czyli wypełniła co do joty prawa Martwicy. Czyżby stawała się jej córką, a nie republiki? W obliczu okrucieństwa, jakiego doświadczyła na własnej osobie, teraz nie dbała o to.
Jednak wraz z wyparowywaniem z niej morderczych emocji uświadomiła sobie, że jej dusza wciąż była bardziej kasztanowa niż czarna. Ponieważ niewinnych ludzi nadal pragnęła chronić. Za to straciła resztki litości dla niegodziwców. Uzmysłowiła sobie, że w tym względzie sama już nigdy nie zawaha się przed największym okrucieństwem. Stało się, dla dobra republiki, obok imperatywu ziemi, będzie wypełniać także prawa Martwicy. To swoiste czarno-brązowe przymierze, które zawarła w swej duszy. Przypieczętowała je przelaniem kasztanowej krwi pobratymców. Zresztą zabiła kolejny już raz i domyślała się, że na drodze swej pomsty przeleje jeszcze cały ocean krwi, być może nie tylko brązowej. Czuła, że coraz silniej się ścierała w niej nienawiść za wyrządzone krzywdy i miłość do potrzebujących pomocy istot. Tak było i miało to krwawą cenę. Na szczęście odnosiła wrażenie, że miłość ostatecznie ciągle zwyciężała. Jednak jak długo jeszcze?
Z takimi myślami poszła z przyjaciółką w kierunku wyjścia z tartaku. Mijając trupy oprychów Miedzianego, kroczyła bez mdłości czy drżenia rąk z powodu dokonania mordu. Za to swobodnie piła piwo, gasząc pragnienie. Odwodniona Czarna łapczywie żłopała już trzecią butelczynę i po jej minie widać było, że miała ochotę na więcej.
Na zewnątrz od długiego przebywania w półmroku dziewczyny poraził nadmiar rdzawego światła. Następnie zwróciły się przodem ku sobie. Bez słowa dłużej patrzyły na siebie, jakby badając nawzajem. Potem dokonały wymiany skalpów. Aż demonica spojrzała na kikut przyjaciółki i z uznaniem stwierdziła:
— Kasztanowi odcięli ci z dłonią kasztanową słabość. Teraz jesteś w pełni mą zmroczną siostrą i córką Martwicy.
— Ty jesteś dla mnie kimś jeszcze więcej. — Brunatna poddała się odkrytej w sobie agresywnej naturze i zagryzła usta demonicy do krwi, a z jej warg zlizała ciemną ciecz. — Wraaah! — warknęła, jak dzika, wznosząc podarowany jej skalp, jako trofeum.
— Wraaah! — odpowiedziała demonica, po czym wydarły się razem:
— Grhaaah! — Kolejny raz się zderzyły piersiami.
— Konie, jedziemy do Brunatown! — zarządziła wręcz demonicznie młoda Ochra.
— Najpierw jednego zjemy! — rzuciła Czarna.
— Pożywmy się. — Jej przyjaciółka na to przystała.
Wkrótce zaczęła się krwawa uczta w stajni przy zastrzelonym wierzchowcu, gdzie ostrym szkłem rozcinane były kasztanowe wnętrzności. Czarna i Brunatna z apetytem piły ciecz z końskich żył, to się wgryzały w zwierzęce tkanki, preferując miękkie organy witalne, jak wątrobę czy nerki. Aż demonica zauważyła:
— To herezja przeciw Martwicy, za którą się ląduje w Zmrocznej Paszczy Bezdennej Otchłani. Ale zmroczni odszczepieńcy twierdzą, że kiedyś czarna istota i brązowa zawarły pakt, który miał wpływ na cały kontynent. Świat został odmieniony, a te dwie istoty połączyła czarno-brązowa przyjaźń, nierozerwalna przyjaźń. — Demonica wskazała czarnym kikutem na brązowy.
Brunatna nie skomentowała tych rewelacji. Za to po nasyceniu się koniną najedzone dziewczyny dosiadły ocalałych rumaków i pogalopowały raźno w kierunku zachodzącego słońca. Ginęło już na horyzoncie, podobnie jak ostatnie wspomnienia Brunatnej o dawnym świecie. Ten przepadł, utonął w potokach kasztanowej krwi. Choć winni tej krzywdy zostaną ukarani, a osoby, które tego dokonają, właśnie wyciągnęły ku sobie kikuty rąk. Bo ich zdrowe dłonie ciągle gotowe były dobyć rewolwery czy ostre szkło. Chwycą wręcz za cokolwiek, za pomocą czego zwieńczą swe dzieło i pozostaną razem. Razem tak długo, jak tylko się da.
— Na zawsze razem! — krzyknęła z natchnieniem Brunatna.
— Na zawsze razem! — Odwzajemniła zawołanie Czarna i dalej gnały na hebanowy zachód, gdzie już nie tak daleko leżała republikańska stolica, Brunatown.
*
W sąsiedztwie tartaku Tabak zacumował służbowy sterowiec. Z Miedzianym zeszli po drabince sznurowej na beżową ziemię i ruszyli do miejsca, gdzie nie tak dawno cięto na deski ścinane drzewa. Lecz na ten czas okoliczny areał został wylesiony, a zakład opustoszał. De Bruton przywłaszczył więc sobie porzucone miejsce pracy. Znajdowało się bowiem na odludziu i idealnie pasowało do jego niecnych celów.
Obecnie kroczył do tartaku w nadziei, że przetrzymywane tam dziewczyny już dostatecznie zmiękły i na kolanach będą go błagać, która pierwsza wyjawi mu, gdzie ukryte zostały jego dokumenty. Doszedł do wniosku, że skoro pierwotnie nie podziałał na złodziejki drastyczny ból i okaleczenie, to dla odmiany powolna agonia śmierci głodowej powinna skutecznie przemówić im do głów. Potem owe głowy, nie ważne, za której sprawą wyjawiona zostanie mu pożądana tajemnica, poczęstuje kulką — eleganckim strzałem w potylicę, jak w Kasztanowej Republice przystało. W końcu od początku nie zamierzał wypuścić żadnej dziewczyny. Nie mógł sobie na taki luksus pozwolić, nie wiedząc, jaką dysponowały wiedzą z jego teczki.
On sam nabywał coraz bardziej niepokojących wieści na temat dramatycznego rozwoju wypadków w kasztanowym kraju. Co prawda Beż-x przestrzegł go, że zapowiadała się ostra jazda i ludobójstwo. Jednak nic nie wspominał, że giełda zostanie zamknięta na siedem spustów, papierowe banknoty nie tyle stracą na wartości, co staną się bezwartościowe, a i szlachetne kruszce stracą na znaczeniu. Oto cenna stawała się przede wszystkim broń, głównie sieczna do ochrony przed pełzaczami oraz żywność, paliwo i pojazdy. Cała reszta, w tym tak zwane dobra luksusowe, były już w zasadzie nic nieznaczącymi rupieciami.
Tabakowi lubującemu się w dziełach sztuki trudno było taki aspekt nadchodzących zmian zaakceptować. Podobnie fakt, że zasadniczy problem stanowiło obecnie pojawianie się na salonach, by się chełpić wpływami oraz bogactwem. Brało się to z tej prostej przyczyny, że salony opustoszały i straszyły w nich wybite szyby. Nikt nie organizował już szykownych przyjęć, a nawet jakichkolwiek przyjęć w ogóle. Co więcej, do uszu Tabaka dochodziły wieści, że biznesmeni, z którymi rywalizował, marnie kończyli uśmiercani przez pełzaczy. W odczuciu starszego syna Sepii nie tak ich upadek powinien wyglądać. Mieli umierać z zazdrości o jego bogactwo, a nie zarzynani jak rzeźne zwierzęta! Ich dramatyczne zgony nie przysparzały Tabakowi satysfakcji. W rezultacie coraz sceptyczniej patrzył na swoistą rewolucję w republice, której to krainie w jego odczuciu bliżej było do agonii niż przekształcenia. Lecz cóż poradzić, kamienie zostały rzucone, a miałki piasek się rozsypał, jak powiadano na tej brązowej ziemi. Zatem stało się i w zaistniałym porządku, a raczej nieporządku, rzeczy, trzeba było się jakoś odnaleźć, kontynuując obraną drogę. Bo niby gdzie można by z niej zboczyć? No właśnie…
— To robota… pełzaczy? — wydusił z siebie wstrząśnięty Tabak u wejścia do hali. Zastał tu tak krwawą scenerię, jakby z braku drewna w tartaku ktoś pociął na kawałki ludzi i to jego ludzi.
— To raczej nie sprawka pełzaczy… — jęknął Miedziany. — Potwory nie zabijają za pomocą kul, nie szlachtują ostrzami i nie zdejmują skalpów oraz… Daj mi chwilę. — Młodzieniec poszedł korytarzem do miejsca, gdzie więziono parę dziewczyn. Zaraz powrócił i zrezygnowany dokończył: — Pełzacze zdecydowanie też nie wypuszczają z klatek więźniarek…
— Zatem… kto? — Tabak, któremu od skali oglądanej masakry zbierało się na wymioty, zachowawczo zrobił krok w tył i niepewnie rozejrzał na boki. W tym czasie Miedziany dokonał oględzin trupów i posępnie zawyrokował:
— Z szafki zginęła broń dziewczyn, a w moich ludziach… To jest, tym co po nich zostało — poprawił się — tkwią drobinki szkła. Więc albo ktoś więźniarki uwolnił albo same tego dokonały i… tego też. — Pokazał na liczne ofiary.
— Ale… one nie mają dłoni — nie dawał wiary de Bruton.
— Po jednej mają, a to w sumie dwie. Akurat, aby wziąć w ocalałe graby po spluwie, a po wystrzeleniu naboi kontynuować dzieło zniszczenia za pomocą szkła.
— Na miałki piach i ostre kamienie, trzeba było obciąć im pozostałe dłonie, w zasadzie to całe ręce i nogi też — warknął Tabak, po czym dla ukojenia nerwów zapalił papierosa.
— Nie było rozkazu… — Zafrapowany Miedziany podrapał się po głowie i zmienił w ustach porcję żutej sjeny na świeżą.
— Więc teraz jest rozkaz. Sprawdź, czy te morderczynie gdzieś się tu nie ukrywają. Tylko tego by jeszcze brakowało, aby i nas… — De Bruton nie śmiał dokończyć zdania, bo wizja jego własnej śmierci wydawała mu się zbyt absurdalna. Jego kompan uzbroił się w muszkiet i ruszył na obchód tartaku. Niebawem powrócił i ponuro oznajmił:
— Brakuje trzech koni. To znaczy dwóch i jednej czwartej.
— Że jak? — zdziwił się syn Sepii.
— Część kobyły została zjedzona.
— Rozumiem… chyba. — Tabak głębiej się zaciągnął papierosem i zadumał, spoglądając w zachodnią stronę. — Idę o zakład, że nasze mścicielki wyruszyły do Brunatown. W tamtym kierunku jest tylko jałowa i pozbawiona drzew ziemia. Odsłonięty teren, na którym do namierzonego zwierza można łatwo sobie… postrzelać. — De Bruton pokazał papierosem na muszkiety, a potem sterowiec.
— Na ziemi są ślady kopyt. To prawda, dziewczyny pojechały na zachód — westchnął Miedziany i poszedł pozbierać broń palną.
— Trochę optymizmu! — rzucił nerwowo Tabak w reakcji na wisielczy nastrój kompana. Ten gniewnie wrzasnął:
— Zamilcz! Tu zabito moich ludzi! To przez twoje gierki ich zabito!
— Spokojnie, tylko spokojnie… — De Bruton wyciągnął dłonie, jakby odpychał od siebie potencjalne zagrożenie i pojednawczo zauważył: — Ludzie czasem umierają, to się zdarza. Ale znajdzie się nowych, żywych. Grunt, że ciągle możemy wszystkie sprawy rozegrać po naszej myśli.
Miedziany nic już nie odpowiedział. Wydawało się, że wzburzenie od niego odeszło. Pozbierał do reszty muszkiety i trzymając je przed sobą na rękach, zapytał Tabaka:
— W Brunatown ciągle zamierzasz ograbić Muzeum Siedmiu Barw?
— Nie całkiem — padła wymijająca odpowiedź.
— To znaczy? — dopytał młodzieniec.
— Na początku obecnej zawieruchy, kiedy dzieła sztuki były jeszcze coś warte, przeniesiono je ze stolicy do Brunatnego Skansenu, czyli nieco dalej na zachód.
— I… chcesz je zrabować, mimo że są już nic niewarte?
— W przyszłości może znów będą. Teraz pewnie nikt ich już nie pilnuje. Więc wspomniana akcja to będzie łatwizna. Po prostu wykorzystamy okazję.
Miedziany wzruszył ramionami i poszedł z muszkietami do sterowca. Tabak, gdy został sam, zdegustowany popatrzył jeszcze na przestrzeń tartaku pełną trupów. Podpalił zapalniczką ścianę, po czym udał się w ślad za druhem.
Po drodze miarkował, że jego nowy współpracownik był coraz mniej zadowolony z działań szefa. Czyli podzielał jego skryte zdanie, że zniszczenie i chaos w republice przekroczyły już dopuszczalną skalę. Taką, gdzie w nowych okolicznościach można się było bogacić, ale i cieszyć bogactwem. Takie wnioski nie wróżyły dobrze na przyszłość. Ale, jak konkludował Tabak, na ten przewrotny czas osobiście nic nie mógł poradzić i nie pozostało mu nic innego, niż żywić nadzieję, że kiepska koniunktura się wkrótce odwróci. Dumając tak, pozostawił płonący tartak za sobą.
IV. Ekru
Alabastrowa kobieta odgarnęła z twarzy płatki szarego śniegu, które nie topniały na zmrożonym licu. Jego właścicielka wytężała wzrok, aby przedrzeć spojrzenie przez zamieć. Stała bowiem na posterunku i z dziobu latającego okrętu pomagała nawigować mahoniowym bliźniakom.
— Bardziej w lewo, jeszcze! — krzyknęła nerwowo, widząc, że wiatr znosił ich na lodowy szczyt. Już kolejny, który wyrósł między ciężkimi obłokami w ciemnoszarym kolorze marengo. Tym razem szybujący środek transportu ze zgrzytem się otarł burtą o lodową przeszkodę. Poza rozdzierającym przestrzeń dźwiękiem oderwane zostały na pokład bryły lodu, które prześliznęły się do przeciwległej burty. Z powodu swego ciężaru sprawiły, że okręt się zaczął niebezpiecznie przechylać.
— Wyrzuć balast!
— Wyrzuć lód! — wrzeszczeli jeden przez drugiego Mahoń z Mahoniowym, wspólnie trzymając za koło sterownicze i siłując się z nim. Ponieważ porywisty wiatr targający statkiem powietrznym miał najwyraźniej własne plany, co do jego manewrów.
W odpowiedzi Ekru zostawiła dotychczasowe stanowisko na dziobie i za pomocą długiego poślizgu dotarła do lodowych brył opierających się o burtę. Od tego momentu chwytała bezkształtne kawały lodu i z trudem wyrzucała je za statek. Czyniła to przy akompaniamencie pokrzykiwań bliźniaków, żałosnego zawodzenia wiatru oraz ujadania Umbry. Ale także spowita jakby dodatkową szatą ze śniegu zewsząd osaczona przez mróz.
Na lód i mróz… — rzuciła w myślach tradycyjne zawołanie srebrzystego ludu, po którego szarych przestworzach kolejny już tydzień się błąkała z załogą. Jednocześnie jej myśli uciekły w kierunku analiz ostatnich wydarzeń, utraconych możliwości i szans, jak również przyszłych nadziei.
Ze wstydem pomyślała, że ona, rodowita córka alabastrowego ludu, członkini rodu Ekros, z powodu popadnięcia w niełaskę u wielkiej księżnej nagle nie miała w białej krainie dla siebie miejsca. Bo choć nawet nie było mowy o powrocie do Alabastrowego Pałacu, gdzie zapewne zostałaby za zdradę zgładzona, to obawiała się także podążyć do rodzinnego Ekros. Jakkolwiek władająca tym miastem jej matka przyjęłaby ją i otoczyła ochroną, na taki kierunek Ekru nie mogła sobie pozwolić. Musiałaby się pojawić, jako banitka. Tym samym ściągnęłaby na matkę zawiść wielkiej księżnej i z jej strony szykany na całe Ekros. Chociaż w grę wchodziła też biała duma. Żegnając się wiele lat temu z rodzicielką, ta zapowiedziała jej z wyrzutem, że czyni błąd, opuszczając rodzinne miasto i jeszcze tu wróci, ale jako żebraczka. W konsekwencji na ten trudny czas Ekru z bólem serca wybrała wygnanie.
Mimo wszystko wbrew sugestiom Srebrnej początkowo wcale nie zamierzała lecieć do republiki. Ten kierunek w jej odczuciu pozbawiony był dla niej sensu. Co niby i na jakim polu mogłaby wskórać w kasztanowej krainie? Dlatego pierwotnie postanowiła się przyczaić gdzieś na biało-szarym pograniczu i poczekać na wynik misji srebrzystej dziewczyny poszukującej smoka. Pewne przesłanki wskazywały na to, że miała ona szansę uśmiercić Alabaster w niebie lub w drodze do anielskiej krainy. Skutecznie otwierałoby to Ekru drogę powrotu do macierzy.
Niestety jej kalkulacje wzięły w łeb, bo latający okręt nad szarym wschodem wzbudził negatywne skojarzenia. Przez to jedyne, czego się doczekał, to ostrzału z łuków i oszczepów. Chociaż także wrogich wyzwisk pod adresem niejakiej Kasztan Bomby. Ekru znała legendę o tej domniemanej siostrze krwi łupiącej niegdyś na latającym okręcie wschodnie wybrzeże szarych ziem. Poniekąd rozumiała więc złe skojarzenia z szybującym statkiem. Jednak nie przypuszczała, że uprzedzenia do tak niezwykłego środka transportu, a zatem również jego pasażerów, będą tu aż tak silne.
W takich okolicznościach postanowiła zejść z okrętu dopiero w granicach centralnych klanów. Lecz tym razem problem pojawił się tego typu, że podniebni podróżnicy nie posiadali map tych terenów, a Srebrzyste Góry okazały się zdradliwsze dla powietrznej żeglugi, niż przypuszczali. W rezultacie kluczyli pomiędzy oblodzonymi szczytami. Zamiast odnaleźć drogę na zachód, to się gubili w galimatiasie bezludnych przełęczy i wąwozów.
Czy zaś po słowach Alabaster dotyczących śmierci Chamoisa Ekru się czuła ciągle zagubiona? Otóż nie, już nie. Jak przystało na alabastrową kobietę, mimo szczerej miłości do męża nie przeżywała długo głębokiej żałoby. Posiadaną miłość zamroziła w chłodnym sercu, aby zachować ją do końca własnego istnienia. Za to skutecznie oddaliła od siebie żal paraliżujący jej umysł i poczynania. Uczyniła to z myślą o dziecku, które się rozwijało w jej łonie. Jak wierzono w alabastrowej krainie, płód wzrastał nie tylko z matczynego ciała, ale też się kształtował z uczuć matki i jej ducha. Nie mogła zatem pozwolić, aby niewinną istotkę w sobie nasycić smutkiem. Dlatego, jeśli wspominała teraz Chamoisa, a czyniła to często, robiła to z miłością i uczuciem szczęścia. Pocieszała się, że dzięki temu mężczyźnie zaznała w życiu niepowtarzalnej bliskości, a przecież zostawił jej dziecko, więc w przyszłości również nie będzie samotna.
— Karambuchy zamarzły! Zamarzły i się skurczyły! — krzyknął raptem Mahoń.
— Tracimy siłę nośną! — zawtórował mu Mahoniowy.
Wtem podniebny okręt uderzył w coś masywnego i pod wpływem wstrząsu przechylił się na bok. Ekru z lodową bryłą w dłoniach padła na pokład i została prawie wyrzucona za burtę. Z trudem się zdołała zaprzeć ciałem, po czym siłą bezwładności runęła w drugą stronę, kiedy okrętem ponownie wstrząsnęło. Następnie statek zaczął łapać śliski grunt pod swoją podstawą, a zaraz ześlizgiwał się po stromym zboczu oblodzonej góry.
Od tego momentu niczym śnieżne kule na stole bilardowym załoganci bezradnie się przetaczali po pokładzie, próbując czegoś chwycić. Niestety okręt nie zwalniał, a jeszcze przyspieszał. Gdy raptem, jak wystrzelony ze zjeżdżalni, ponownie się znalazł w powietrzu, żeby znów złapać kontakt z lodem i ześlizgiwać dziobem ku dołowi.
W wyniku takich zawirowań Ekru kilka razy zawitała do otwartej przestrzeni, spadając z boleścią na zamarznięte deski pokładowe. Nabiła sobie sporo bladych sińców, ale szczęśliwie nie połamała białych kości. Za to, jak mogła, ochraniała łono.
Wreszcie okręt jakby się zlitował nad pasażerami i wytracał prędkość. Aż gwałtownie się zatrzymał, ryjąc dziobem w śnieżnej czapie. Jej szczyt uległ wstrząsowi i runął na pokład niemal w całości go przysypując.
W efekcie osuwiska Ekru ze wszech osaczającej ją szarości nagle trafiła do śnieżnej ciemnicy. Nic nie widziała. Ku swej zgubie nie mogła też oddychać! Dusząc się, poczuła na sobie niesamowity ciężar zwałów śniegu. Odnosiła koszmarne wrażenie, jakby przygniotła ją cała góra. Zimna pokrywa wręcz ją miażdżyła, pozbawiając tchu. Kobieta się chciała rozpaczliwie wić, ale jej ruchy byłe utrudnione, jakby przywdziała kilka kompletów za ciasnych ubrań, do tego się poruszała w gęstej zupie. Ten koszmar narastał i sprawiał, że w panice daremnie traciła siły i resztę powietrza z płuc.
Lecz oto dostrzegła nad sobą srebrzyste światełko. Niestety nie była w stanie samodzielnie dążyć w jego kierunku i tylko z utęsknieniem spoglądała na nie przerażonym wzrokiem. Ku jej nieopisanej uldze jasność się powiększała, a to za sprawą brązowych łap Umbry, który przebierał kończynami. Wkrótce alabastrowa kobieta została po części wygrzebana ze śnieżnej matni przez czworonoga. Do końca wyciągnęli ją bliźniacy.
Ocalała grupa padła na szary śnieg i po trudnym lądowaniu próbowała dojść do siebie. Nikt się nie odzywał i trwali w ciszy zadowoleni przynajmniej z tego powodu, że zachowali życie. Wszak, jak na złość, śnieżna zamieć się wzmagała, a niebawem pojawił grad. Przestrzeń ściskał też coraz dotkliwszy mróz. Rozbitkowie nie mogli więc pozostać w spoczynku i wzięli się do odgarnięcia ze śniegu dojścia do drzwi jednej z kajut. Schronili się wewnątrz, by uciec od napierającej śnieżycy, przeszywającego na wskroś zimna i paraliżującego wiatru. Jako najbardziej poszkodowana, Ekru dostała miejsce na koi. Skądinąd jej własnej, bo to do jej kajuty się wcisnęli, gdzie po bokach nie tak dawno zajmowali pomieszczenia Srebrna i Perlis.
Alabastrowa kobieta się zamyśliła, czy wspomniane osoby również przeżywały podobne trudy w wyprawie na białej północy. Jakby bowiem nie patrzeć zimny front z wielkimi opadami był potężny, ciągnąc niczym mroźny potwór z północnego wschodu. Więc objął zapewne i białą krainę. Taką, w której być może już niedługo powszednim widokiem będą latające anioły. Co wówczas ulegnie zmianie w wielkim księstwie i w ogóle na kontynencie? Ekru stała na stanowisku, że o tym zdecyduje to, kto zdoła ostatecznie zapanować nad anielskimi zastępami i zasiąść na skrzydlatym tronie. Bo według niej o ile Srebrna z Perlisem nie zgładzą Alabaster, to wcale nie było powiedziane, że niebiańskie istoty dadzą się wielkiej księżnej łatwo podporządkować. Ze studiowanych w alabastrowym archiwum ksiąg była członkini rady wiedziała, że anioły to nader dumne istoty, do tego wybierające ze swego grona własne Alabaster mieniące się tytułem imperator. Zatem sprawy na południe od szarych ziem, w niebie czy to na ziemi, według Ekru mogły się rozegrać w wieloraki sposób i sytuacja wcale nie była tam klarowna.
Jak się to wszystko miało do walki legendarnych sióstr i czerwonego zagrożenia? Kobieta z rodu Ekros się zafrapowała, bo żywiła obawę, że krainy kontynentu Unton, zamiast współdziałać, się pogrążą we wzajemnej wojnie podjazdowej albo w ogóle wyniszczających konfliktach. Zaś poszczególne siostry krwi, zamiast łączyć siły, to się wykrwawią, same torując niejako drogę do inwazji czerwieni, której nikt nie pokona.
Karmiąc się tak smętnymi myślami, Ekru odpoczywała na koi i czekała z resztą grupy na poprawę pogody. Ta jednak jakby za zimny honor wzięła sobie dłużej podręczyć przybyszy i nie zamierzała szybko ustępować. Na domiar złego w ładowni statku się kończyły zapasy pożywienia. Załogantom pozostała tylko woda z topionego lodu i trochę zamarzniętych owoców.
*
Po kilku dniach od lądowania latającego okrętu, głodna i drżąca z zimna Ekru, bo nawet ona, alabastrowa kobieta, doświadczała chłodu, leżała zwinięta w kłębek na koi. Siłą przytrzymywała Umbrę, by dostarczyć sobie więcej ciepła. Równie skuteczne byłoby obłożenie się ciałami mahoniowych bliźniaków, których kasztanowe postacie z natury posiadały ciepłą krew w żyłach. Niestety Ekru poróżniła się z braćmi. Nie zważając na ich błagania, w trosce o dziecko w swym łonie, na ich oczach zjadła ostatnie owoce zabrane z archipelagu czerwonych wysp. Po tym incydencie bliźniacy się wyprowadzili do własnej kajuty. Umbra chciał iść z nimi, ale go nie puściła. Potrzebowała przynajmniej ciepła zwierzęcego ciała i sierści, używając ich niczym kołdry. Od wydarzenia z przywłaszczeniem sobie resztek pożywienia kobieta z rodu Ekros nie widziała Mahonia, ani Mahoniowego. Także ich nie słyszała, przez co nie mogła wiedzieć, czy żyli, a nie zamarzli na śmierć. Choć na szczęście pogoda się wreszcie poprawiała. To znaczy, wciąż było niesamowicie zimno, ale przynajmniej przestał padać śnieg i wiać porywisty wicher.
Jednak Ekru zwlekała z podjęciem pieszej wędrówki przez Srebrzyste Góry. Niegdyś przemierzała je z Chamoisem oraz ich srebrzystymi przewodnikami. Dlatego zdawała sobie sprawę, jak potrafiły być zdradliwe, racząc amatorów górskich wycieczek lawinami, czy lodowymi zapadliskami. Podobnie mało zachęcające było to, że olbrzymie połacie szarego terenu pozostawały bezludne i dało się nimi kroczyć przez szereg dni, nie napotykając żywej duszy. Natomiast o poderwaniu w przestworza przygniecionego śniegiem sterowca Ekru nawet nie myślała. Taka praca wymagałaby wielkiego nakładu sił, których z głodu i przemarznięcia nikt na statku nie posiadał.
Osobiście marzyła więc o odwilży. To w niej upatrywała nadziei na przetrwanie i odszukanie w topniejącym śniegu padliny lub kiełkujących traw. Naprawdę była już zdesperowana. Przez to podjęła też decyzję, że jeśli pogoda szybko się radykalnie nie poprawi, to zasztyletuje Umbrę i uraczy się jego mięsem oraz krwią. Okrutne? Konieczne, jeśli dzięki temu zapewni przetrwanie sobie i przede wszystkim dziecku.
W pewnym momencie dłonie leżącej na koi wygłodniałej Ekru zawędrowały na psią szyję. Była zimna i jakby wiotka. Kobiecie przeszło przez myśl, że pies już zdychał. Więc może nie należało zwlekać, tylko skrócić jego męki, zaznając ukojenia pełnego żołądka? Lecz Umbra raptem groźnie zawarczał. W odpowiedzi leżąca koło niego osoba zabrała dłonie z psiej gardzieli. Zwierz posiadał najwyraźniej, podobnie jak Ekru, wyostrzoną intuicję i wyczuwał, jakie czyniono na niego zakusy. Ale naraz się zorientowała, że psi pomruk miał chyba innego adresata.
Za drzwiami usłyszała stłumione głosy. Zdecydowanie nie mahoniowych bliźniaków, a mężczyzn. Zamarła, nasłuchując. Zastanawiała się, czy nie było to ryzykowne, by zostać odnalezioną na wraku latającego okrętu. Bo co, jeśli spotka się z wrogą reakcją, jak wtedy, gdy statek szybował w przestworzach?
Raptem zamknięte na zasuwę drzwi się doczekały szarpania. Następnie pod wpływem potężnego uderzenia wyleciały z zawiasów. Ekru zachowawczo zastygła na posłaniu z zamkniętymi oczyma, udając martwą. Zresztą z powodu alabastrowej skóry pokrytej szronem tak właśnie się prezentowała, jak biały i zimny trup. Usłyszała koło siebie kroki. Potem tuż przed sobą ochrypłą wymianę zdań:
— Biała kobieta i brązowy pies.
— Zgadza się. Pies jeszcze dycha. Bladolica już chyba nie.
— Szkoda, w końcu biała, bo biała i nie najmłodsza. Ale to kobieta, he, he — rozbrzmiał lubieżny śmiech.
Naraz Ekru otrzymała silne uderzenie otwartą dłonią w twarz. Nie zareagowała. W dalszej kolejności poczuła rękę zagłębiającą się pod jej odzienie na klatce piersiowej. Gdy odebrała ucisk piersi, gdzie dało się wyczuć bicie jej serca, otworzyła oczy. Jednocześnie z powodu ewidentnego dobierania się do niej spróbowała paznokciami zaatakować mężczyznę. Otrzymała wyprzedzające uderzenie pięścią w brzuch, które pozbawiło ją tchu i pozostawiło bezwładną na legowisku.
— Co za zimna suka — syknął mężczyzna, który zadał cios.
— Bladolica suka jednak dycha i ma nawet trochę białej ikry — stwierdził z uznaniem drugi przybysz i zatarł ręce opatulone w futrzane rękawice. — Szykuje się zabawa… — skwitował. Rozbroił kobietę, zabierając jej zza paska nóż, po czym kopniakiem wygonił powarkującego Umbrę. — Na lód i mróz, przeklęty kundel. Brązowy zwierz przynosi pecha! — wychrypiał za nim. Potem się nachylił nad obolałą Ekru i uśmiechnął do niej wręcz demonicznie. Ona zobaczyła szarego wojownika z bliznami na czole rysującymi tam postać krzyża. Włosy miał ciemne, prawie jak grafit i skołtunione, zęby krzywe, pokruszone, a twarz niesymetryczną, bardziej zwalistą z lewej strony. — To jak, będziesz się opierała? Bo mam nadzieję, że tak… — Poszerzył odrażający uśmiech.
— Znaleźliście kogoś?! — Zza kajuty rozbrzmiał tubalny i męski głos.
— Nic szczególnego, trochę zmarzniętych… łupów. Zabawimy tu krótką chwilę i dołączymy do was na szlaku! — odparł lekceważąco szary wojownik przy Ekru i potężną dłonią zakrył jej usta, by nawet nie pisnęła.
— Chcę zobaczyć te łupy! — padła odpowiedź. Już zaraz wystraszona kobieta zobaczyła między dwoma oprychami trzeciego mężczyznę. Wszak tego, o dziwo, chyba znała i to więcej niż dobrze. — Pokaż mi jej twarz — zażądał.
— Feldgrau…? — zapytała, kiedy oprych zabrał dłoń z jej lica.
— Ekru…? To ty? — Sam się zdziwił i złapał za brodę zaplecioną w srebrzysto-kasztanowy warkocz. — Jakim cudem? — wydukał.
— Chyba raczej, jak cudownie… — jęknęła kobieta, czując niewymowną ulgę. — Jesteś Pierwszy czy Drugi? I… jest może z tobą twój brat? — zaciekawiła się, siadając. Równocześnie posłała obmacującemu ją wcześniej lubieżnikowi nienawistny uśmiech.
— Po śniegu i lodzie stąpa już tylko drugi z nas, Feldgrałów — odparł ponuro mężczyzna z dwubarwnym warkoczem na brodzie. Jego oczy pociemniały i nagle przygrzmocił pięścią w zakazaną gębę wojownika, który uprzednio ślinił się nad Ekru. Złożył go zwijającego się z bólu na zmarznięte deski, a potem skamlącego kopał tak długo, aż dał upust wznieconej w nim wściekłości.
— Współczuję straty brata. Bliski mi był, prawie, jakby był moim bratem. Tobie nie muszę tego mówić. Zatem poprzysięgam na blask słońca i księżyca go pomścić — oświadczyła z powagą Ekru. Choć z powodu wycieńczenia uczyniła to wiotkim głosem. Wstała, aby objąć Feldgrała. Ale najpierw z satysfakcją popatrzyła na oprycha na deskach, wyglądającego, jakby się zderzył z niedźwiedziem i zatańczył z nim w mocnym uścisku. Z trudem się powstrzymała, aby samej nie skopać drania. Nie uczyniła tego nie z dobroci serca, a przez to, że była zbyt osłabiona, by trwonić tak resztkę sił.
Po poklepaniu po masywnych plecach krępego druha zwróciła się do niego z prośbą o wodę i jedzenie. Podczas posiłku opowiedziała mu własną historię z ostatnich miesięcy, której meandry przywiodły ją w to miejsce. Zaznaczyła też, aby nie czynił krzywdy mahoniowym bliźniakom, jeśli ci żyli. Okazało się, że oddział wybawcy Ekru odnalazł ich ledwo ciepłych w ładowni i zatrzymał w roli jeńców.
Natomiast co do samego Feldgrała Drugiego oraz jego brata, to alabastrowa kobieta poznała ich dawno temu, kiedy wyruszyła na wyprawę po szarych ziemiach z Chamoisem. Wówczas zaprzyjaźnili się właśnie z parą bliźniaków z klanu Srebrzystych Mgieł, których szczodrze opłacili, aby ci zostali ich przewodnikami po srebrzystej krainie. Tak oto bracia się znacząco wzbogacili i w dużej mierze dzięki temu bogactwu zyskali dominującą pozycję w swym klanie. Z kolei alabastrowa para osób na szarych ziemiach za ich sprawą uniknęła niezliczonej liczby niebezpieczeństw i nie raz wyszła cało z opresji. Ponadto między podróżującą wspólnie czwórką postaci nawiązała się więź przyjaźni. Tak silna, że po powrocie do alabastrowej krainy Ekru i Chamois zaprosili braci Feldgrau na swój ślub do Magicznej Kotliny. Później w toku świetlistych godów czynili z nich honorowych gości w Alabastrowym Pałacu. W rezultacie ta znajomość była podtrzymywana i zawsze miło wspominali wspólne przygody. W związku z tym słysząc o śmierci jednego z braci, Ekru poczuła autentyczne ukłucie w sercu. Zaś jej zapowiedź o wzięciu na siebie pomsty wcale nie była słowami rzucanymi li tylko na zimny wiatr. Albowiem zakiełkowało w jej duszy ziarenko nienawiści do podłego mordercy, którego przeklęte imię niebawem zamierzała poznać.
V. Szaarsza
Lądolód na południe od zamrożonego miasta został po części zniszczony wibracyjnym dźwiękiem czerwonych dzwonów. Wraz z tym wydarzeniem doszło do uwolnienia z okowów lodu karmazynowej floty. Natomiast Szaarsza z Szarugą i Soplem zdryfowali na krze na otwarte morze. Tam ich środek transportu dostał się pod wpływ oceanicznych prądów, które ściągały krę dalej na północ. Przez to przywódczyni wyprawy ze srebrzystą duszą na ramieniu wypatrywała na horyzoncie kolejnej już wiecznej zmarzliny. Jednak ku jej dojmującemu zdziwieniu w postępujące dni morskiej wyprawy nie robiło się zimniej, a cieplej i to znacząco. Zaś kawałek lodu, na którym płynęli, topniał, zmniejszając swe rozmiary. Ponadto srebrzysta dotąd woda zabarwiała się na czerwono. Co to oznaczało? Szaarsza z tym właśnie pytaniem na krzywych ustach co raz się zwracała do współpasażerów na krze, bądź co bądź, obeznanych z morską żeglugą:
— Wiecie już, gdzie jesteśmy albo dokąd zmierzamy? — warknęła do Sopla i Szarugi. Oni pochłonięci byli usilną próbą połowu ryb. W tym celu obcięli swe długie włosy i zapletli z nich srebrzystą linkę zwieńczoną prowizorycznym haczykiem z metalowych zapinek do futer. Niestety do tej pory ich wysiłki nie przynosiły pożądanego rezultatu w postaci złowienia czegokolwiek i osoby na krze kolejny dzień cierpiały głód. Choć przynajmniej już tak nie marzły. Wszak w celu przeżycia na morzu kwestia zdobycia prowiantu ciągle była potrzebą palącą niczym ognisty lód. Dlatego w odpowiedzi na ponawiane do znudzenia zapytania Szaarszy Szaruga wreszcie dała upust negatywnym emocjom i gniewnie warknęła:
— Żeby ci zamarzł ten twój krzywy ryj, tylko płoszysz ryby! — Zakonna przywódczyni zareagowała na te słowa, chwytając młodszą kobietę za futrzany ubiór okrywający klatkę piersiową. Docierało do niej, że trudy podróży odbierały uczestnikom wyprawy rozum i panowanie nad sobą. Lecz nie zamierzała dać się obrażać. Pomyślała więc, że może skorzysta ze sposobności i pośle Szarugę do wody. Tym samym na topniejącej krze pozostanie więcej miejsca już tylko dla dwóch osób. Jednak młoda kobieta się opamiętała i już pojednawczym tonem rzekła: — Zabieraj łapy, nie wiem, gdzie jesteśmy. Nocne gwiazdy na niebie nie są nasze z szarej północy i nic mi nie mówią o pozycji na morzu. Do tego prąd ciągnie nas na północ, a woda się robi… sama widzisz, jaka. No czerwona się robi! To nie jest normalne.
— Ale gdzieś dopłyniemy, tak? — syknęła Szaarsza.
— Niekoniecznie… — zauważył pół żywym głosem Sopel i swe obawy uzasadnił: — Bywa, że na wschodnim oceanie statki ulegają podczas sztormów uszkodzeniom i tracą sterowność. Wtedy nieraz giną sprawnym jednostkom z widoku, dryfując na wschód czy północ. Niby nie toną, co nie znaczy, że wracają do szarych portów. One… nigdy nie powracają — zakończył złowrogo. Gdy wtem za trzymany przez niego srebrzysty warkocz szarpnęło coś w wodzie.
— Ha, mamy branie! Jestem tak głodna, że zeżarłabym nawet syrenę! — krzyknęła Szaruga i z entuzjazmem dodała: — To była przednia myśl, by dać mięso na przynętę! — Wskazała na swą rękę, gdzie wcześniej odcięła sobie nożem kawałek skóry, który wylądował na haczyku. — No ciągnij! — ponaglała kompana, aby zabrał się za wyciąganie zdobyczy. Sopel przebierał rękoma, w wyniku czego na krze lądował zwój srebrzystych włosów. Aż z lustra czerwonawej wody wyskoczyła karmazynowa ryba. — Uważaj, jej szczęki! — wydarła się Szaruga, patrząc z respektem na imponującą paszczę ryby wielkości dłoni. — Daj ją na lód! — zarządziła.
Zręcznym ruchem Sopel zarzucił zdobycz na krę. Wtedy rybę ciosem pięścią w łeb pozbawiła życia Szaarsza. Wypięła zębatą paszczę z haczyka, po czym przyjrzała się pierwszemu od wielu dni posiłkowi. Jej towarzysze niedoli dostali ślinotoku i zaczęli się oblizywać.
— No podziel się… — jęknął z nadzieją Sopel.
— Nic z tego. — Szaarsza wyjęła nóż, nie wiadomo, czy jako groźbę wobec sugestii odebrania jej części posiłku, czy żeby się do niego dobrać. Zaś do błagań kompana się przyłączyła Szaruga:
— My złowiliśmy to czerwone ohydztwo. I co, nawet nie dasz nam posmakować, jak jest ohydne? Okupiłam tę zdobycz własną krwią, to jest, skórą — zauważyła z głodową rozpaczą w głosie.
— Masz, smacznego. — Przywódczyni z pogardą oddała Szarudze haczyk z kawałkiem skóry. Jednak się zreflektowała. Pomyślała, że jej zmarła siostra, Szarówka, niewątpliwie nakazałaby się podzielić żywnością, krojąc ją na względnie równe części. Lecz obecnie takowy podział, na trzy, i tak był nader skomplikowany. Z kolei Szaarszę dosłownie topił głód! Dlatego zirytowana wychrypiała: — Mamy tylko jedną rybę. Złówcie sobie inne! — Wobec wręcz przedagonalnych wyrazów twarzy pary osób naprzeciw się znowu przemogła, co wymagało u niej więcej siły woli niż pokonanie toporem chmary wrogów. Wskrzesiła w sobie jaśniejszą stronę osobowości i przystąpiła do podziału ryby. Choć niezbyt sprawiedliwego. — Macie. — Szarudze podrzuciła odkrojoną głowę, a Soplowi ogon. Sama zajęła się smakowaniem rybiej tuszy, gdzie z przyjemnością odnalazła czerwoną ikrę.
— Dziękuję… — jęknął podczas posiłku Sopel, z którego ust wystawała smętnie poruszająca się płetwa ogonowa.
— Ja także składam dziękczynienie… łaskawa pani — drwiła Szaruga, wyjadając rybie oczy. Potem wyrwała z zębatej gardzieli język, aż za pomocą noża przystąpiła do poszukiwania rybiego móżdżku.
Po posiłku z morskiego okazu, z którego został tylko karmazynowy szkielet i trochę łuski Szaruga z Soplem ponownie zarzucili do wody haczyk z przynętą. Chociaż tym razem wabikiem był kawałek filetu upolowanej uprzednio zdobyczy, który wspaniałomyślnie ofiarowała Szaarsza. W zamian za ten szczodry dar się doczekała czołobitnych i w zamierzeniu szyderczych ukłonów Szarugi. Jednak się nasyciwszy, przywódczyni nic sobie już z tego nie robiła. Z po części pełnym żołądkiem złagodniała. Przystąpiła do tępego śledzenia morskiego horyzontu i oglądania niepokojąco się kurczącego środka transportu.
Ten początkowo posiadał powierzchnię, na której mogłoby znaleźć miejsce nawet tuzin chłopa. Teraz ledwie starczało przestrzeni dla trójki podróżników. Zatem jeżeli kra dalej będzie topnieć w obecnym tempie, niebawem pojawi się zgoła odmienny problem niż pochwycenie czegoś do jedzenia. Myśląc tak, Szaarsza, jakby do samej siebie, szepnęła:
— Nie umiem pływać… — Tymi słowami przykuła uwagę kompanów. Wtedy złowrogo do nich wychrypiała: — Nie umiem pływać, dotarło?!
Sopel z Szarugą tym razem nie próbowali drwin, tylko ze zrozumieniem pokiwali głowami. Następnie powrócili do próby złowienia drugiego dania. Lecz czas na lodowej krze mijał, a ich starania nie przynosiły skutku.
*
W kolejnym dniu bladoróżowe słońce wyjątkowo drażniło Szaarszę nietypowym kolorem. Jeszcze bardziej irytowało ją to, że w miarę stawania w zenicie, robiło się coraz jaskrawsze i aż czerwone. Choć jeszcze silniej wyprowadzał przywódczynię z równowagi fakt, że tarcza słoneczna emanowała wściekłym gorącem. Starsza zakonniczka się niemiłosiernie przegrzewała w futrze, które jakby ją gryzło. Ponadto ze zgrozą obserwowała, jak jej lodowe siedlisko dosłownie topniało w srebrzystych oczach. Zaś kulminacja tych niedogodności nastąpiła, gdy do kompletu musiała wysłuchiwać morskich przyśpiewek:
— Samotny niedźwiedź na małej krze, na małej krze, a woda pod nim wre… Srebrzysty niedźwiedź na małej krze, na małej krze, a ta paskuda pod nim topi się… — zawodziła smętnie szara para osób, czego przywódczyni nie mogła dłużej zdzierżyć. Wreszcie nie wytrzymała napięcia. Uzbroiła się w topór i gniewnie warknęła do kompanów:
— Skaczcie do wody. — Ci raptem zamilkli. Popatrzyli po sobie posępnie i wymownie skinęli do siebie głowami, sami się uzbrajając w broń sieczną. — Powiedziałam, skaczcie. Nie chcę was zaszlachtować! — ryknęła będąca w siadzie skrzyżnym Szaarsza.
— Ażeby cię porąbało, jak lód w przeręblu! — przeklęła Szaruga i z pozycji siedzącej zaatakowała przywódczynię. Choć z zawziętością na twarzy, osłabiona uczyniła to anemicznie i bez przekonania, przez co jej cios został z łatwością sparowany. Wtedy Sopel bezradnie odłożył oręż na lód, zwieszając głowę.
— Skaczcie — powtórzyła już spokojniejszym głosem Szaarsza, widząc pozbawionych woli walki towarzyszy niedoli. Rozluźniona nieco obniżyła czujność. Wówczas młody mężczyzna niespodziewanie się rzucił na nią. Obalił ją na plecy tak, że głowa kobiety zwiesiła się za krę, a jej warkocze zamoczyły w wodzie, po czym bez opamiętania okładał krzywe usta pięściami. Zamroczona uderzeniami Szaarsza poczuła, że do kompletu była spychana z płaskiej powierzchni, a do jej uszu docierał wściekły krzyk Szarugi:
— Zatłucz szare ścierwo albo zepchnijmy ją do wody. Ona nie umie pływać! Teraz jest nasza!
By odzyskać inicjatywę, przywódczyni weszła w nadzmysł. Wsparta nadsiłą uderzeniem otwartych dłoni w tors Sopla odrzuciła go od siebie. Z pozycji leżącej kopniakiem w twarz to samo uczyniła z Szarugą. Wstała, zważyła w ręce topór i tym razem niczym najmroczniejsza demonica, zmieniając uprzednie zdanie, grobowym tonem oświadczyła:
— Nie skaczcie do wody… Poćwiartuję was. Waszą krew wypiję, z kości zrobię tratwę, a ze skór uszyję żagiel. — Zamachnęła się srebrzystym ostrzem na Sopla. Cios nie doszedł celu, bo lód pod jej stopami się nagle załamał i runęła w morskie odmęty. Rozpaczliwie przebierając kończynami, w wodnej toni zobaczyła jeszcze szarych kompanów. Bezradna w obcym sobie środowisku wpadła w panikę, napełniła sobie płuca wodą i świadomość zaczęła od niej odpływać.
*
Szaarsza otworzyła srebrzyste oczy wprost na znajdujące się nad nią pąsowe słońce. Choć nie na ten widok, to się skręciła w tułowiu i zwymiotowała wodą. Spazmy targały nią dłuższy czas. W ich wyniku opróżniała płuca z nadmiaru wilgoci. Wreszcie półprzytomna się wsparła dłońmi na karmazynowych deskach i z ulgą odetchnęła suchym powietrzem.
— Ciągle żyję… — jęknęła.
— Żyjesz, ale mogłabyś się nauczyć lepiej całować i pływać — usłyszała znajomy sobie pretensjonalny głos. Popatrzyła w jego stronę. Na tle czerwonej ściany z drewna zobaczyła ocierającą sobie z obrzydzeniem usta Szarugę. Dotarło do niej, że dopiero co chciały się pozabijać, ale nic im z tego nie wyszło. Zamiast tego doczekała się tłoczenia we własne płuca powietrza z ust podkomendnej. Zmęczona usiadła i rozejrzała się wokół.
— Jesteśmy na statku, czerwonym statku? — zauważyła koło sterownicze, a samą siebie między burtami.
— Cóż za wiekopomne odkrycie. Będą o tym po całej północy śpiewać chwalebne pieśni! — drwiła Szaruga. Stojący koło niej Sopel stwierdził:
— Już prędzej śpiewać będą o nas, jak tę szarą kłodę, która chciała nas zabić — wskazał na Szaarszę — wciągnęliśmy na pokład. No ale miała szczęście. Akurat pokazał się na horyzoncie samotny okręt, z którego zwisały liny. Więc skorzystaliśmy z okazji, aby uratowana przez nas osoba spróbowała się nam teraz odwdzięczyć — zaznaczył.
— Odwdzięczę się — syknęła złowieszczo Szaarsza i przyjęła pionową postawę. — Statek jest opuszczony? — zapytała.
— Raczej tak — odparła Szaruga. — Choć zamiast go zwiedzać, zajęłam się ratowaniem pewnej morderczyni — skwitowała z wyższością. Na co Szarsza podeszła do niej tak blisko, że niemal się otarły nosami i cedząc przez zęby, podzieliła się cierpką uwagą:
— Uratowaliście mnie nie z dobroci srebrzystego serca. Nie wiecie, dokąd zmierzacie, ani jakie zagrożenie na was czeka. Lecz się domyślacie, że w dalszej podróży tylko ja mogę wam ocalić szare tyłki. I… macie rację. — Uderzyła wskazującym palcem w miejsce na piersi, gdzie Szaruga miała wypalony trójkąt, sprawiając jej ból. Potem odważnie zakomenderowała: — Idziemy na niższy pokład. Musimy zobaczyć, czy nie ma tu jakiejś załogi. Broń w gotowości i za mną.
— Tak jest — oświadczyli zgodnie Sopel z Szarugą i ustawili się za przywódczynią. Ona poszła do widocznego w górnym pokładzie luku. Zagłębiła się w nim i po na wpół spróchniałych schodach zeszła na niższy poziom. Potrzebowała krótkiej chwili, by przyzwyczaić oczy do półmroku, bo skąpe światło przenikało tu jedynie przez umieszczone po bokach bulaje. Następnie rozpoczęła pochód, począwszy od dziobu w kierunku rufy. Pod stopami skrzypiały jej stare deski, które pod wpływem ciężaru kobiety pękały. Ona z jednej to drugiej strony kopniakami otwierała kolejne drzwi. Większość z nich się okazywała leciwymi wrotami. W chmurze pyłu wylatywały z zawiasów, ukazując wąskie przestrzenie wypełnione piętrowymi kojami, które były puste. Aż Szaarsza doszła do drzwi wieńczących rufę, które miała nie z boku, a naprzeciw siebie. Te wrota stawiły już opór. Dlatego w ruch poszło ostrze topora. Za jego sprawą drewnianą przeszkodę przywódczyni obróciła w górę drzazg i desek, po czym wkroczyła do środka.
Na widok obszerniejszego pomieszczenia, a w szczególności obecnych tu istot, się uśmiechnęła z przekąsem. Po bokach stali w dwóch rzędach znani już jej czerwoni żołnierze. Przed nią siedziała na tronie postać w zbroi podobnej do tej, jaką widziała w lodowym zamku. Obecnie zbroja ta się poruszyła, podobnie czerwone zastępy. Większego zaproszenia do walki Szaarsza nie potrzebowała i nawet z przyjemnością przyjęła fakt, że mogła się wyżyć, dając zadość części swej mrocznej natury.
Czarna krew jakby w niej zawrzała. Z tą chwilą wojowniczka wykonała sus ku lewemu szpalerowi przeciwników. Pierwszemu rozłupała toporem hełm razem z czaszką. Przed kolejnym się zasłoniła tarczą, po czym natarła na niego osłoną, wprasowując go w ścianę. Uchyliła się przed atakiem z boku i cięła trzewia śmiałka, który zamierzył się na nią mieczem. Zrobiła piruet i zwielokrotnioną siłą obrotu trafiła toporem w szyję zachodzącego ją z tyłu przeciwnika. Następnie skutecznie tłukła ostrzem to tarczą w osaczających ją wrogów. Ci byli dla niej zbyt powolni. Dlatego nawet nie wchodziła w nadzmysł, tylko pokonywała żołnierzy za pomocą północnej siły i techniki walki.
— Wraaah! — wrzasnęła w opanowującym ją szale bojowym i podskoczyła w kierunku przeciwległej ściany. Ciosem tarczy przewróciła dwóch żołnierzy, a trzeciego wytrąciła z równowagi. Obiła mu toporem kark, przez co głowa odpadła żołdakowi od tułowia. Szaarsza ukucnęła i cięła wrogów po nogach. Oni się przewracali jak ścinane drzewa, a ona dobijała ich na podłodze ciosami ostrza w tors lub twarz. Aż powróciła do pionu, podejmując walkę ze stojącymi przeciwnikami, a równocześnie obcasem buta miażdżyła gardła tych żołnierzy, którzy żywi pozostali w poziomie. Szeregi walczących osobników wokół srebrzystej berserki szybko się przerzedzały, a ona wręcz żałowała, że nie wykąpie się w czerwonej krwi od stóp do głów. Krew… chciała jej więcej!
Z powodu tego głodu spontanicznie weszła w nadzmysł i z pociemniałymi oczyma spojrzała łakomie na Sopla z Szarugą. Ci zastygli w drzwiach, w napięciu obserwując starcie. Jednak teraz Szaarsza nie widziała w nich sprzymierzeńców, a tylko kolejne istnienia, z których pragnęła wydrzeć życie. Już zamierzała się ostrzem na srebrzystego mężczyznę, gdy coś uderzyło ją w plecy. W efekcie plasnęła twarzą w ścianę, od której się odkruszyły drzazgi i pozostała grafitowa krew z rozciętych ust. Na widok swej krwi berserka tylko się uśmiechnęła, po czym jak szalona rzuciła na stojącego za nią przeciwnika. Spróbowała obalić go na podłogę. Lecz atakująca ją postać z tronu w karmazynowej zbroi była inna niż pokonani wrogowie. Potężna i w jakiś sposób upiorna. Szaarsza nie dość, że nie mogła jej przewrócić, to kiedy spoglądała w szparę w przyłbicy, dostrzegała tam wyłącznie bezdenną otchłań z czerwoną poświatą. Żadnych ślepi.
Otrzymała jedno za drugim uderzenie dzwonowatym hełmem w głowę. Pod wpływem tych razów poczuła, że jej czaszka niemal pęka. Srebrzysta twarz się zalała krwią, a widzenie zrobiło zamazane. Żeby uniknąć decydującego ciosu, podcięła wroga nogą. Ten wreszcie stracił równowagę i choć nie upadł, to chwilowo zaprzestał ataku. Z kolei oszołomiona od uderzeń Szaarsza, jak w pijanym tańcu się zataczała. Aż natarła toporem na wroga i trafiła go w tors. Jej ostrze wbiło się w zbroję, w niej pozostając. Jednak przeciwnik bynajmniej nie miał zamiaru skonać. Nie posiadając broni, przystąpił do okładania kobiety pancernymi rękawicami. Wywołało to w niej zwielokrotnioną wściekłość. Odrzuciła tarczę, pozostawiła topór w zbroi i sama atakowała gołymi pięściami. W wyniku zadawanych w szale ciosów jej knykcie pokryły się krwią, ale nie przestawała zajadle uderzać.
Nawet nie zauważyła kiedy, a weszła na wyższy poziom jedności. Odebrała wrażenie, że walczyła z czerwonym demonem zamkniętym w szkarłatnej skorupie. Zatem niczym koneser owoców morza postanowiła otworzyć ową skorupę, jak ostrygę i ze smakiem wyjeść upiorne wnętrzności. Z furią natarła na przeciwnika i jak para wytrawnych zapaśników się chwycili pod ramiona. Przepychali się w jedną to drugą stronę. Żadne nie dawało za wygraną, ale też nie mogło zdobyć przewagi. Aż Szaarsza w berserskim szale złapała zębami za metalowy kant stanowiący dolne ograniczenie szpary w hełmie. Jako że jej zęby nasycała nadsiła, zawzięcie gryząc, odginała metal. W efekcie otworu w przyłbicy ulatywała czerwona poświata, a przeciwnik słabł. Dla odmiany wojowniczka wydawała się jeszcze zyskiwać na agresji, jakby czerpiąc energię z pokonywanego wroga.
Raptem zluzowała dotychczasowy uchwyt i zaplotła ramiona wokół czerwonego hełmu. Następnie przekręcała go w jedną stronę. Była to mozolna czynność niczym odkręcanie denka od pancernego słoika. W upiornym szale została zwieńczona sukcesem i przy wtórze zwycięskiego wrzasku Szaarsza oderwała metalowy czerep.
— Wraaah! — wydarła się, a pokancerowana blacha w kształcie dzwonu wpadła w ręce Szarugi. Zaś berserka obaliła zdekapitowaną postać na podłogę, wyszarpnęła ze zbroi topór i tak długo okładała nim swą ofiarę, aż metalowa osłona zmieniła się w kupę powyginanego żelastwa. Ze zniszczonego opancerzenia ulotniła się reszta karmazynowej mgły, która uległa rozwianiu. — Sam się prosił… — skwitowała dzieło zniszczenia Szaarsza i ciężko opadła na tron zajmowany uprzednio przez demonicznego przeciwnika.
— Czym było to coś… coś eterycznego? — zapytała ostrożnie Szaruga, która w osłupieniu przyglądała się hełmowi we własnych dłoniach.
— Czymś… jak mroczni lordowie w martwiczych skorupach — wydyszała berserka. Zmęczona, ale i usatysfakcjonowana walką, nie omieszkała się rozejrzeć po pomieszczeniu.
Obok zwłok kilkunastu czerwonych żołnierzy i pokancerowanej zbroi dostrzegła przedmioty jakby nienależące do znanego jej świata. Wszystko tu było czerwone, ale też wyglądało nietypowo. Świeczniki się prezentowały, jako siedmioramienne. Ale skonstruowane tak, że siedem koliście ułożonych miejsc na świece jakby się kłaniało centralnemu wywyższeniu. Podobnie karminowe kielichy miały siedem pomniejszych uchwytów, ale tylko ósmy dostatecznie duży, by zań swobodnie chwycić. Była tu nawet cynobrowa czaszka smoka, jak kołnierzem okalana przez wspomnianą liczbę mniejszych i smoczych paszczy.
Wszystkie zgromadzone tu przedmioty podkreślały wyższość jednego elementu nad pozostałymi siedmioma. Nie trudno się było domyślić, czym miało być te siedem części podległych ósmej. Z tym większą satysfakcją Szaarsza patrzyła na pokonanych wrogów, aż zdegustowana rzekła:
— Góra bezużytecznych śmieci, ale może też trochę czerwonego mięsa. Sprawdźcie, czy te zdechłe ścierwa będą zjadliwe.
Wobec sugestii kanibalizmu Szaruga odrażająco się skrzywiła na twarzy. Jednak się nachyliła nad truchłem jednego z żołnierzy, powąchała jego rany na policzku i z obrzydzeniem stwierdziła:
— Te trupy gniją i to od dawna.
— Gniją… — powtórzyła rozczarowana Szaarsza
— Po tysiącach lat zamrożenia nie ma się co dziwić, że pierwszą świeżość mają za sobą — zauważył Sopel i w zadumie dodał: — Ale, skoro się rozkładają to… w jaki sposób żyją i walczą?
— Pewnie w podobny jak gnijące ścierwa na skraju Czeluści. Coś je ożywia, jak Martwica — stwierdziła Szaruga.
— Czerwona Martwica… gdzieś na północy? Jak… czerwona siostra czarnej Martwicy? — nie dawał wiary młody mężczyzna.
— Nie wiem, masz lepszy pomysł?! — ucięła jego bliska znajoma. Podobnie Szaarsza nie przejawiała ochoty na drążenie tematu. Za to poczuła, że zregenerowała siły. Podźwignęła się do pionu i wyszła z pomieszczenia na rufie.
Niedługi czas potem stała na górnym pokładzie, przyglądając się wprawnym ruchom Szarugi. Kobieta wydłubywała ostrzem ze steru rubinowy klejnot, który stanowił jakby fragment całości. Po udanej procedurze przywódczyni wyciągnęła rękę po świecidełko. Szaruga popatrzyła nienawistnie na berserkę, ale pozbyła się znaleziska. Wylądowało w kieszeni najstarszej osoby na okręcie.
Ten dryfował smętnie na północ. Szaarsza doszła do wniosku, że ów statek przypadkiem musiał się oddzielić od czerwonej flotylli. Bo z powodu skromnej załogi chyba nie stanowił jednostki pościgowej. Względnie uspokojona przemówiła do kompanów:
— Spróbujcie coś złowić, cokolwiek. Musimy coś jeść, a te czerwone ryby wcale nie są takie złe — wspomniała ostatni posiłek.
— Może lepiej zapolować na czerwone ptaki? — zasugerowała Szaruga, wskazując na maszty, które obsiadło pstrokate ptactwo. Zaraz zauważyła: — Skoro są tu latające stworzenia, to zapewne niedaleko jest też…
— Nowy ląd, suchy ląd, czerwony ląd! — wrzasnął z bocianiego gniazda Sopel.
W odpowiedzi Szaarsza wyjątkowo mocno obnażyła kieł i raźnym krokiem się skierowała na dziób statku. Uczyniła to, by podziwiać miejsce, gdzie niebawem postawi stopę na suchym lądzie. A jak znała życie, to również… przeleje krew.
VI. Kasztan i Ruda
Dwie osoby w jednym ciele zasiadały na amarantowej plaży w cieniu karminowych palm, wpatrując się w wody szkarłatnego oceanu. Prawa ręka kasztanowej dziewczyny lepiła babki z mokrego piasku. Lewa dłoń zawzięcie miętosiła wilgotny piach, który niczym ciasto przeciskał się między brązowymi palcami. Aż postać sprawująca kontrolę nad lewą częścią ciała zmanierowanym tonem rzekła:
— Mam dość tej czerwieni. Jak tak dalej pójdzie, dostanę tu czerwonki!
— A co to takiego? — zainteresowała się Kasztan.
— Nie wiem, ale podejrzewam, że jakaś paskudna choroba. Tak w ogóle, to…
— Tak?
— Śmierdzisz — wypaliła bezczelnie Ruda. — No w tych tropikach się pocisz gorzej niż górnik na trzeciej zmianie i zalatuje od ciebie, jak od beżowego skunksa.
— Ty to się może nie pocisz i nawet pachniesz? — obruszyła się Kasztan. Jej rozmówczyni powąchała przestrzeń pod lewą pachą i z pewnością siebie stwierdziła: — Wcale się nie pocę, a pachnę co najwyżej kwiatami.
— A pamiętasz ten mięsożerny kwiat z Wielkiej Puszczy? Ten, co cuchnął niczym padlina, aby przywabiać muchy. Może więc masz na myśli właśnie… Ajć! — Kasztan nie dokończyła docinki, bo Ruda klepnęła ją dłonią w prawy policzek i kategorycznie oznajmiła:
— Za sprawą wysublimowanego intelektu potrafię przewidzieć dalszą część twej wypowiedzi. Dlatego daję ci ostrzeżenie, nie kończ jej.
— Bo co? — jęknęła masująca się po policzku Kasztan.
— Bo się pobijemy, a ja i tak wygram — skwitowała Ruda, a zmieniając przepocony temat na wyspiarski, rzekła: — To co, rozprostujemy trochę brązowe kości i udamy się na rekonesans po wyspie?
— Chyba nic innego nam nie pozostaje, bo twój pomysł czekania na ekspedycję ratunkową okazuje się… do hebanowej bani.
— Nie do bani. Zwyczajnie jest czasochłonny — zbyła tę uwagę Ruda i dumnie dodała: — Na pewno ktoś tu po mnie przypłynie. Jestem o tym przekonana. Ale teraz mi się nudzi. Więc chodź, poszukamy czegoś do zabawy. Może nawet odnajdziemy piracki skarb?! — Poprawiła na głowie piracką czapkę. — No i zjadłoby się coś — stwierdziła, gdy kasztanowej dziewczynie zaburczało w brzuchu. Wstała, po czym skierowała kroki w kierunku centrum czerwonego lądu.
Ten sprawiał wrażenie jeszcze bardziej dziewiczego niż odwiedzany już przez przedstawicielki republiki wschodni archipelag czerwonych wysp. Różnicę stanowił tropikalny klimat i takowa roślinność. Stąd płynął wniosek, że ten akurat ląd położony był bardziej na południu. Co nie powinno dziwić, zważywszy na miejsce katastrofy alabastrowego okrętu, a zarazem punkt ewakuacyjny i okolicę destrukcyjnej potyczki czerwonego smoka z niebieską kałamarnicą.
Tymczasem wysokie palmy z jakby rozłożystymi pióropuszami u szczytów okalające plażę szybko ustąpiły bujnej roślinności. Wśród niej krzewy w kolorach fuksji czy siostrzanej eozyny posiadały szerokie wachlarze liści rozrastających się na wszystkie strony i utrudniających marsz w gęstwinie. Z drzew zwisały gęsto pąsowe liany, w których łatwo się było zaplątać niczym w pajęczej sieci. Zresztą insektów o czerwonej barwie tu nie brakowało, przez co wędrówkę kasztanowej dziewczyny śledziły liczne oczy także na pajęczych głowach. Zaś na brązową łepetynę, ku narastającej irytacji Rudej, ciągle spadały gąsienice, chrząszcze, czy włochate liszki. Ponadto było parno i droga odbywała się w męczącej duchocie. W konsekwencji obok głodu przedstawicielka republiki poczuła pragnienie i z tym większą ulgą przyjęła dotarcie nad bliźniacze oczka wodne pokryte liliami w wiadomym kolorze.
— Czekaj — powiedziała Kasztan, powstrzymując swą drugą połówkę przed nabraniem wody w dłonie. — A jeżeli w tym jeziorku się czai krokodyl czy inny aligator. Nachylimy się i nas… capnie?
— Może ciebie. Ja jestem nieuchwytna — stwierdziła Ruda.
— A jak czerwona woda się okaże trująca i dostaniemy swędzących pryszczy, czerwonych pryszczy?
— Hm… To może ty się napij pierwsza — powiedziała asekuracyjnie Ruda.
— I co to niby da? — Kasztan z wyrzutem wskazała na ich wspólne ciało.
— No tak… — przyznała mimowolnie słuszną rację bardziej zadziorna z kasztanowych istot. Zastanowiła się dłużej, po czym chwyciła za leżący na brzegu badyl. Zanurzyła go w wodzie i pogmerała między liliami w czerwonej toni. Następnie wyciągnęła kij ponad powierzchnię, który w jej ręku się ułamał, a jego reszta gwałtownie uschła.
— Gałąź się chyba postarzała i umarła ze… starości — zaintrygowała się Kasztan, marszcząc prawą brew.
— Chyba tak… i wiesz, co ci powiem? — W lewym oku Rudej pojawił się błysk.
— No mów.
— Jeżeli wypijemy nie za dużo, wiesz, tak tylko kilka kropelek. To może być świetny sposób, aby całkiem dorosnąć.
— A jak spożyjemy za dużo i się zmarszczymy jak dziadek Ugier? Wolę nie ryzykować. Za to chciałabym zrobić siku. — Kasztan się rozejrzała za ustronnym miejscem.
— Za to mi się wcale nie chce — wypaliła Ruda.
— Przecież mamy tylko jeden pęcherz — zauważyła jej rozmówczyni. Podeszła do drugiego bajorka bardziej osłoniętego roślinnością i ukucnęła za potrzebą. W tym momencie z karmazynowych zarośli dobył się piskliwy głosik:
— Nie wolno sikać do źródła życia! — Słowa te zostały wypowiedziane przez różową dziewczynkę. Posiadała liściastą spódniczkę, naszyjnik z muszli i pióra w czerwonych włosach, a do kompletu włócznię. Wszystkie elementy jej ubioru, ozdób i broni mieniły się odcieniami czerwieni. Nie zdziwiło to przykucniętej postaci w dwóch osobach, która z zaciekawieniem zapytała:
— Kim jesteś?
— Jestem młodą Karminką, córką Paleokarmina!
— To pozdrów tatusia…
— Ale tutaj się… nie siusia! — upierała się dziewczynka, postukując trzonkiem włóczni o ziemię, aż ostry grot skierowała w kierunku kasztanowej dziewczyny. Ta zrobiła kwaśną minę i wskazując na bliźniacze bajorko, gdzie się postarzał patyk, jęknęła:
— A tam… można?
— W źródle śmierci? — zadumała się dziewczynka. — Chyba tak — oznajmiła rezolutnie. Na co przedstawicielka republiki odetchnęła z ulgą. Powróciła na uprzednie miejsce i tam się poddała przerwanej czynności fizjologicznej. Potem Kasztan uprzejmie zwróciła się do dziewczynki:
— Macie gdzieś tutaj może czerwoną wioskę i domy w wielkich grzybach?
— W grzybach mieszkają nasi krewni na dalekim wschodzie. My żyjemy w czerwonych jaskiniach — padła poważna odpowiedź.
— A… — ciągnęła Kasztan — znajdujemy się na wyspie, czy to południe kontynentu Unton?
— To południowy archipelag czerwonych wysp.
— No to pięknie… — Ruda plasnęła się lewą ręką w czoło, a zaraz warknęła: — Posiadacie statki albo chociaż tratwy? Bo skoro mieszkacie w prymitywnych siedliskach, to o sterowce nawet nie zapytam…
— Podróżujemy na niezwykłych zwierzętach — stwierdziła Karminka, czyniąc to z entuzjazmem, aż zaświeciły się jej czerwone oczy.
— Jakie to zwierzęta? — podchwyciła Kasztan.
— Chcesz zobaczyć?! — krzyknęło radośnie dziecko.
— No pewnie! — odkrzyknęła Ruda, dzieląc entuzjazm dziewczynki. Ale już poważniej zauważyła: — Tylko wcześniej musimy się czegoś napić. No i coś zjeść, bo padamy na brązowy pysk.
— Twarz — poprawiła Kasztan. Następnie z Rudą z podziwem obserwowała, jak różowoskóra przedstawicielka tutejszej populacji się zwinnie wspięła na palmę, po czym grotem włóczni strąciła kokosy.
— Uwaga, czerwoni bombardują! — udała przestrach Ruda. Z kolei Kasztan prawą ręką przystąpiła do zbierania darów natury i rozglądała się za kamieniem, aby je rozłupać, by się dostać do mleka oraz miąższu.
Wkrótce kasztanowa dziewczyna smakowicie pożerała zawartość kolejnych kokosów. Zaś Karminka za pomocą ostrego zwieńczenia obsydianowego grotu włóczni przewiercała się przez łupiny, czyniąc w nich dziurki i gasiła pragnienie ożywczym mlekiem.
Po biesiadzie nastał czas na kontynuowanie podróży przez dżunglę pod wodzą różowoskórej przewodniczki. Dziewczynka tak samo zwinnie, jak w przypadku wspinania się na palmy, zręcznie pląsała między zaroślami, co raz rozchylając je włócznią. Z powodu takich czynności krocząca za nią ociężale, bo przejedzona kokosami, dziewczyna, otrzymywała smagnięcia liśćmi w twarz. Szczególnie w lewy policzek, co rozsierdzało Rudą. Dlatego z ulgą przyjęła wstrzymanie pochodu, a także bardziej otwarty i położony wyżej teren. Rozciągał się stąd widok na spory obszar tonącej w czerwieni wyspy. Jednak wyraźnie odznaczał się też wykarczowany fragment dżungli otoczony potężną palisadą, a z góry nakryty siatką. Wewnątrz ogrodzenia aż się roiło od niezwykłych zwierząt. Te w ogóle nie przypominały tradycyjnych gatunków, a raczej ich zmutowane formy. Ponadto, choć ich dominującym kolorem był czerwony, posiadały na ciałach również fragmenty innych siedmiu barw.
— Ciekawy chów klatkowy. — Ruda była pod autentycznym wrażeniem. Natomiast Karminka, wskazując włócznią poszczególne osobniki, dumnie wymieniała:
— To karmazynowy atracylodes powstały z chabrowego nosorożca. Jak widać, ma osiem par nóg, trzy głowy, sześć rogów i już tylko jeden błękitny. To prawie koniec jego przemiany. A tam się pasie monstrualny glamydos. Jest krzyżówką niebieskiego słonia i zielonej omatomby. Spętano go kajdanami, bo większość jego ciała czerwia jest pod ziemią i mógłby się przekopać za ogrodzenie. Za to ładnie wyrosły mu z tułowia czerwone trąby. Chyba będą niedługo owocować, jak kwiaty, nie sądzisz?
— Sądzę… — Ruda z trudem przełknęła ślinę we wspólnym z Kasztan gardle.
— Tam bardziej na lewo, właśnie tam, no nie chowaj się, taś, taś, taś… O, teraz się ładnie pokazał. To trekaros, amarantowy tyranozaur skrzyżowany z alabastrowym smokiem. No co za pech, akurat pożera oganosa, hybrydę srebrnej owcy i brązowego byka. Przecież miał być na diecie, bo za szybko rośnie, widzisz?
— Widzę… — potwierdziła ze zgrozą Ruda, patrząc na czerwonego potwora o białych skrzydłach wielkości jej domu w Beżewie. Monstrum jednym kłapnięciem szczęki połknęło coś parzystokopytnego przypominającego kucyka. — Właściwie, to chyba wrócimy już na plażę. Powinnam ochłonąć, biorąc odświeżającą kąpiel. — Ruda się zorientowała, że tym razem sama zrosiła brązowe czoło kropelkami potu. Miało to miejsce od nadmiaru bodźców wzrokowych w postaci obrazów karykaturalnych zwierząt. Do tego z wyglądu śmiertelnie niebezpiecznych zwierząt. Niezrażona dziewczynka przeszła do tłumaczenia jakby instrukcji obsługi i powodów modyfikacji jedynego w swoim rodzaju zwierzyńca:
— Za sprawą szamanów, ich magicznych środków pozyskiwanych z karmazynowej mandragory czy pąsowej skolopendry, ulepszamy tu tradycyjne gatunki. Czynimy to, aby były posłuszne czerwonemu ludowi. Także, by stały się niepokonane i zwyciężyły na kontynencie elementarne istoty. W tym celu nasycamy te zwierzęta antymagią, dzięki czemu się oprą nawet niebieskim duchom na Przeklętej Pustyni. Znasz Przeklętą Pustynię? — zapytała dziewczynka.
— Nie za bardzo. Za to właśnie poznałam przeklętą wyspę — burknęła Ruda. Gdy naraz z ożywieniem w głosie odezwała się milcząca dotąd Kasztan:
— Co to za zwierzątko?
— Które? — zainteresowała się pomocna Karminka. Idąc za wskazaniem brązowej ręki, prawej, zasugerowała: — Chodzi o glamydosa? Plamiastego karatosa? Może masz na myśli odrażającego aldonisa?
— Jej chodzi o tamtego… dziwadłosa. — Ruda łypnęła lewym okiem na niepozornego gryzonia. Co ciekawe, całkiem niebieskiego.
— To jeż! — stwierdziła z zachwytem Kasztan.
— No tak, jeż… — potwierdziła Ruda. — Jeż, który chodzi wzdłuż i wszerz — zwróciła uwagę na ciągle kręcące się zwierzątko.
— Skąd go znasz? — zaciekawiła się dziewczynka.
— Nie znam, po prostu jednej z nas wpadł w brązowe oko. A co? — Tym razem zaciekawiła się Ruda.
— Nic — odparła Karminka. — Bo jeż tak się właśnie nazywa.
— To znaczy jak?
— No… Jeż, który Chodzi Wzdłuż i Wszerz.
— Aha… — Ruda popatrzyła na dziecko, jak na czerwoną idiotkę. Jednocześnie uczyniła ruch nogą w dół zbocza, aby dotrzymać kroku Kasztan. Ta bowiem ruszyła ku ogrodzeniu, zdecydowanie mówiąc:
— Ja go chcę, tego jeża. Widać, że jest zalękniony i nie pasuje do tego miejsca.
Wobec takiej deklaracji dziewczynka się raptem zbulwersowała, tupiąc nóżką i gniewnie pokrzykiwała:
— Nie wolno zabierać niezwykłych zwierząt! Mają spokojnie mutować w zamknięciu! A Jeż, który Chodzi Wzdłuż i Wszerz ma urosnąć, siedem tysięcy razy zwiększyć rozmiary, a jego kolce muszą się stać potężne niczym pnie palm. Na nie nasz wszechwładny Karmazyn będzie nadziewał elementarnych niegodziwców z kontynentu. Kiedy dorosnę, zostanę jego siódmą żoną i wtedy razem będziemy ich nadziewać! — zacietrzewiała się dziewczynka. Na co Ruda, mając na myśli ich dotychczasową przewodniczkę, syknęła do Kasztan:
— To jakaś nawiedzona smarkula. Bierzmy tego jeża i zsypujmy się stąd na plażę, byle szybko.
— Taki mam właśnie zamiar — oznajmiła spokojnie Kasztan. Po dotarciu do ogrodzenia wykopała przy nim dołek, nacięła dłoń i upuściła do rowka nieco brązowej krwi. W efekcie za sprawą jej woli powstał tunel na drugą stronę, którym mógł przejść niebieski jeż. Ten jednak specjalnie się nie kwapił z ucieczką, bo nie było go widać wychodzącego z norki.
— Pewnie akurat chodzi wszerz, ten jeż, a powinien iść wzdłuż, aby wyjść za ogrodzenie — zauważyła odkrywczo Ruda.
— Ale skoro to jeż, który chodzi nie tylko wszerz, to wkrótce powinien się pojawić, idąc wzdłuż, poczekajmy. — Kasztan twardo stała na własnym stanowisku. I rzeczywiście, niebawem niebieski gryzoń wyszedł z podkopu.
— Weź go na ręce, ja nie zamierzam się pokłóć — powiedziała Ruda. Kasztan ujęła zwierzątko prawą ręką i posadziła sobie na ramieniu.
— Gotowe — oświadczyła zadowolona.
W tym momencie rozbrzmiał ostrzegawczy, a zarazem przywołujący krzyk różowoskórej dziewczynki. Szybko klepiąc dłonią w usta, wydawała ona z dziecięcego gardziołka przeciągły dźwięk:
— A! A! A! A! A! A! A!
— Zabierajmy się stąd — warknęła Ruda i z Kasztan pobiegła powrotną drogą. Minęły dziewczynkę, która nie przestawała krzyczeć i pognały trasą z wygniecionymi roślinami. Dzięki temu ucieczka przebiegała całkiem sprawnie. Aż przy źródle życia i śmierci Kasztan się zatrzymała. — Mówiłam ci, abyś popracowała nad kondycją — docięła Ruda. Jej druga połówka niezrażona odparła:
— Na plaży zbudujemy tratwę, po czym stąd odpłyniemy. Ale dobrze byłoby zabrać też wodę życia i śmierci. Może się przydać, to niezwykła ciecz.
— Zróbmy to — przytaknęła Ruda.
W toku realizacji tego zadania kasztanowa dziewczyna użyła porzuconych przez Karminkę orzechów kokosowych z dziurami w skorupach i wypitym mlekiem. Jeden z orzechowych pojemników napełniła wodą życia, a drugi śmierci. Otwory zatkała mchem. Potem rozejrzała się za jeżem, który się zawieruszył.
— Gdzie on jest? — Zdezorientowana Kasztan rozglądała się po tropikalnych zaroślach.
— I weź teraz bądź mądra, czy ten jeż polazł sobie na wycieczkę wzdłuż, czy wszerz…
— Jest niebieski, powinno go być widać na czerwonym tle — zauważyła Kasztan. Wobec czego Ruda wskazała na opleciony lianami czerwony totem z rubinowym klejnotem w środku, na który wspiął się gryzoń i stwierdziła:
— Nawet dobrze się komponuje z czerwienią. — Ale zaraz niefrasobliwie podrapała się po głowie, dodając: — Jeż miał chodzić wzdłuż i wszerz, a skubaniec poszedł wzwyż… Może to jakiś znak albo to inny jeż?
— To ten sam — skwitowała Kasztan i chwyciła niebieskie zwierzątko. Ruda do kompletu ukradła z totemu klejnot, wydłubując go nożem i przedstawicielka republiki pobiegła dalej na plażę. Przemierzyła jeszcze pewien odcinek zarośli, aż wpadła na różową plażę. Tutaj przeżyła spore zaskoczenie.
Na morskim horyzoncie widniał okręt, a jakże, czerwony. Na brzegu stała do kompletu czerwona szalupa. Ale przed nią dumnie prezentowała się trójka nie różowoskórych osób, a odzianych w futra i srebrzystych. Mężczyzna oraz dwie kobiety. W tym jedna z nich była potężna z wystającym złowieszczo z krzywej wargi kłem. Ta postać wysunęła się do przodu i przerzucała z ręki do ręki topór.
Naraz kasztanowa dziewczyna usłyszała daleko za plecami jakby rozdzierający skrzek drapieżnego ptaka. Ten dźwięk wydawał się ją wręcz pchnąć przed oblicze srogiej kobiety z toporem. W efekcie przedstawicielka republiki zaryła przed nią w piasku kolanami, a Kasztan w pośpiechu z siebie wyrzuciła:
— Pomóż nam! Gonią nas różowi ludzie, którzy straszliwie zmieniają na tej wyspie biedne zwierzęta!
Dla kontrastu Ruda z wyższością oświadczyła:
— Masz nas chronić, bo nasz ojciec jest ministrem, przez co jesteśmy ważne. A ty wyglądasz mi trochę na taką, jak Rybia Twarz. Zatem nie jesteś zbyt bystra i wypada ci mówić, co masz robić. Ajć! — krzyknęła skarcona uderzeniem szarą ręką Ruda. — Nie mogłaś przywalić w prawy policzek? — burknęła.
— Jakie zwierzęta, jaka Rybia Twarz i czemu gadacie, jakbyście były dwie?! — warknęła srebrzysta kobieta.
— Może ta kasztaniarka piła słoną wodę?
— Albo jadła czerwone rośliny, trujące rośliny i dostała pomieszania zmysłów — zasugerowali kolejno Szaruga z Soplem.
— Milczeć! — Szaarsza uniosła ku nim otwartą dłoń. Zaś wskazując na przedstawicielkę republiki u swych stóp, syknęła: — Niech brązowa karlica sama się wytłumaczy albo język rozwiąże jej ostrze.
— Tylko przemoc jej w głowie, typowa Rybia Twarz. Choć w jej przypadku to raczej wilcza… — powiedziała do swej drugiej połówki Ruda, mierząc wzrokiem krzywy zgryz kobiety. Natomiast Kasztan łagodnie wyjaśniła:
— Wysłani przez śnieżną ciocię płynęłyśmy alabastrowym statkiem z Wielkiej Puszczy do republiki. Ale nasz okręt został zaatakowany i zatonął. Uratowałyśmy się tu, jako rozbitkowie. Lecz wyspa jest już zamieszkana przez czerwone plemię, wojownicze plemię — podkreśliła. — My same jesteśmy we dwie w jednym ciele. Osobiście jestem siostrą krwi, tą legendarną, jak Srebrna, Zieleń, czy śnieżna ciocia Alabaster.
— To ja jestem siostrą krwi — zirytowała się Ruda. — Grrhhl… — zabulgotała, gdy srebrzysta kobieta chwyciła ją za gardło i podniosła. Przyjrzała się jej piwnym oczom. Postawiła na nogi i toporem skrwawiła prawą dłoń dziewczyny. Zobaczyła czterobarwną krew. Zamoczyła w niej palec i posmakowała, po czym z odrazą wypluła.
— Spróbuj mojej, jest lepsza. — Ruda się napuszyła, wyciągając do skrwawienia lewą dłoń. Szaarsza odepchnęła dziewczynę tak gwałtownie, że ta padła twarzą na piasek. Widać było, że zrobiła się wielce rozczarowana.
— I co?
— Majaczy? — zgadywali Sopel z Szarugą.
— Niestety nie majaczy. To coś… — Wskazała toporem na przedstawicielkę republiki. — To jest… siostra krwi. — To stwierdzenie zaowocowało kolejnym splunięciem Szaarszy, nad wyraz siarczystym i połączonym z ostrym obnażeniem kła.
— A czym jest to? — zapytała Ruda, pokazując palcem na wyłaniające się z czerwonych zarośli monstrum. Zwierz przypominał gigantycznego strusia z trzema dziobami ułożonymi w kręgu, które wspólnie wydawały się tworzyć dodatkową paszczę. Karminowego zwierzęcia dosiadał półnagi i różowoskóry mężczyzna z włócznią oraz piórami zdobiącymi mu głowę.
Szaarsza bez respektu podeszła do przybyszy z dżungli i zmierzyła surowym wzrokiem najpierw zwierzę, a potem jeźdźca. W tym czasie z pozycji na plecach Ruda dumnie oświadczyła:
— Te, czerwony z patykiem na ptaku. Mamy na swych usługach szarych najemników. Negocjujmy albo się pożegnasz z przerośniętym drobiem. Co ty na to?
— Wraaah! — Szaarsza trzema potężnymi cięciami topora odcięła strusiowi łeb.
— Koniec negocjacji — skwitowała obojętnie Ruda. Jednak zmrużyła lewe oko, gdy zobaczyła, że zdekapitowany struś nie zamierzał skonać. Za to potrząsnął obciętą szyją. Ta schowała mu się do tułowia, z którego wystrzeliło nagle siedem ptasich głów o odmiennej barwie i na krótkich szyjkach. Z nowych dziobów rozbrzmiało złowrogie posykiwanie w różnych tonacjach. — To może druga runda rokowań? — zagaiła Ruda.
— Niech brązowa karlica wreszcie stuli swój kasztaniarski pysk! — warknęła Szaarsza. Sopel z Szarugą w mgnieniu oka zasłonili przedstawicielce republiki usta i na przemian rzucili do przywódczyni:
— Może zaatakuj nogi bestii.
— Albo korpus!
Szaarsza wybrała inną opcję, bo topór nagle opuścił jej rękę i wirując, poszybował w czoło jeźdźca na magicznym strusiu. Mężczyzna został uśmiercony i z rozpłataną czaszką spadł ze zwierzęcia. Wówczas rozbrzmiały oklaski brązowych rąk.
— Nie myślałaś o tym, aby występować w cyrku? Mogłabyś nawet z tym strusiem — rzuciła bezczelnie do Szaarszy Ruda, gdy na moment zluzowano napór szarych dłoni na jej ustach. — Mmm… — Szybko znowu zmuszona została do zamilknięcia.
Z kolei pozbawiony swego pana ptak z siedmioma głowami poczuł się chyba niepewnie, bo zrobił krok w tył. Srebrzysta przywódczyni tylko na to czekała. Ostrym kłem skaleczyła się w rękę i grafitową krwią wymalowała sobie na twarzy odwrócony trójkąt — znak Srebrnej. Weszła w nadzmysł i wyemanowała z siebie tak demoniczną energię, że ptaszysko, któremu mało się nie poplątały nogi, uciekło w popłochu w zarośla.
— Wraaah! — Wojowniczka pogoniła jeszcze uciekiniera krzykiem. Choć w miejsce dotychczasowego przeciwnika wysoko na niebie uwidocznił się czerwony smok, który kołował. Sugerowało to berserce, że wyspa skrywała jeszcze sporo zabójczych niespodzianek i wypadało się mieć na baczności.
— Skoro próbowałyście opłynąć kontynent od południa, to na północ stąd jest niebieska pustynia? — Śledząc ruchy gada w powietrzu, Szaarsza zwróciła się do przedstawicielki republiki. Ta, mając ciągle na ustach cudzą rękę, tylko skinęła twierdząco głową. — Prąd morski poniesie nas dalej na północ? — Kolejne pytanie przywódczyni skierowała do Sopla. — Powielił on gest kasztanowej dziewczyny. — Zatem płyńmy w kierunku kontynentu. Spróbujemy wschodnim wybrzeżem powrócić statkiem na szarą północ. Ostatecznie przybijemy do niebieskiej ziemi. Ale wcześniej zabierzemy prowiant. — Popatrzyła złowieszczo na przedstawicielkę republiki, jakby to ona miała stanowić zapasy pożywienia na drogę. Dlatego Ruda, gdy dodatkowo odebrała wrażenie, że srebrzysta kobieta się ślini na jej widok, wymownie pokazała na palmy kokosowe, sugerując alternatywę dla brązowego mięsa i krwi. Posępna wojowniczka dała się przekonać do jarskiej diety i gestem topora nakazała reszcie zdobyć owoce palm.
Wkrótce srebrzysto-kasztanowa grupa osób się zameldowała w zepchniętej na wodę łodzi załadowanej po brzegi orzechami. Następnie łódź wprawiona została wiosłami w ruch i skierowana ku okrętowi. W dalszej kolejności statek kontynuował powolną podróż w kierunku północnym na południe kontynentu Unton.
VII. Srebrna
Srebrzysta królowa siedziała na tronie i obracała w rękach alabastrową szkatułkę. Patrzyła na nią, to stojące przed jej majestatem osoby. W sali tronowej byli zwykle towarzyszący jej Popiel i Mysia. Przebywał tu też uwolniony z lochu Gołąb, który jako emisariusz za sprawą furtki niebios właśnie powrócił z niebiańskiej krainy. W imieniu srebrnej królowej przeprowadził tam negocjacje z wielką księżną. Owocem tego spotkania był dokument skrzydlatej władczyni, który dopiero co odczytał również stojący tu szambelan Złocień.
Srebrna od dłuższego czasu zastanawiała się nad treścią przedstawionej jej wiadomości. Mianowicie Alabaster pisała, że skoro wszech szczodry los ukoronował srebrzystą siostrę krwi na złoto, to akceptowała taki wyrok losu. Zaproponowała, aby obie władczynie zapomniały o urazach i dla dobra swych krain rozmawiały na nowych zasadach — równych zasadach — podkreślała Alabaster. Na początek powiadamiała Srebrną, że kasztanowa siostra krwi została przez nią uwolniona i zmierza statkiem do republiki. Tę wiadomość szambelan musiał powtórzyć, bo dziewczyna aż nie mogła dać wiary w tak wielką dobroć białej siostry. Następnie usłyszała jej obietnicę, że księciu Złotemu nic nie groziło. Jednak ów młodzieniec swego czasu przyobiecał Alabaster pomoc w zamian za kontyngent gryfów. Dlatego, zanim powróci do królestwa, zobowiązany został odsłużyć swoje na rzecz skrzydlatej władczyni w Wielkiej Puszczy. Po tych wieściach Srebrna poczuła do alabastrowej siostry niemal sympatię. Ta jeszcze się wzmogła, gdy wielka księżna zaproponowała sojusz przeciw olbrzymce władającej niepodzielnie szarymi ziemiami. Otóż sugerowała Srebrnej sprytny plan. Czyli zaproszenie na złoty dwór przywódcy klanu Srebrzystych Traw, który cieszył się na północy autonomią. Bo jego przeciągniecie na stronę sojuszu Srebrnej i Alabaster sprawiłoby, że siły olbrzymki, jak i jej terytorium, zostałyby drastycznie uszczuplone. Byłoby to zapewne preludium do jej upadku nawet mimo posiadania olbrzymów. Koniec końców Alabaster przesyłała pozdrowienia blasku słońca i księżyca. Nakłaniała nową królową do świetlistej roztropności oraz ponownie wspominała o odnowie alabastrowo-srebrzystego sojuszu. Ten w zamierzchłych czasach nieraz łączył już chłodne rasy, a we własnym łonie gościł również złocistego sprzymierzeńca. Wielka księżna podkreślała, że taki triumwirat stanowiłby potężną siłę nawet w razie inwazji czerwonych przybyszy.
Po wysłuchaniu powyższych treści z ust szambelana Srebrna prosiła go jeszcze kilka razy o przeczytanie niektórych fragmentów. Albowiem wręcz nie mogła uwierzyć, że szczęście tak ją ostatnio ukochało i wszystko zmierzało w wymarzoną przez nią stronę. Po dokładnym przyswojeniu treści od Alabaster zdołała wreszcie skupić myśli. Wysnuła odpowiednie wnioski i skierowała do Złocienia jednoznaczne polecenie:
— Poślij złote dary do klanowego przywódcy Srebrzystych Traw. Niech gońcy przekażą mu, że srebrna królowa zaprasza go do złotej stolicy, gdzie czeka go gościna. Prawdopodobnie będzie mógł też liczyć na… większe profity. — Jakie konkretnie, Srebrna się nie zdecydowała wyjawić publicznie. Za to przyzwała szambelana bliżej i wyszeptała mu coś do złocistego ucha zakrytego kanarkowym nakryciem głowy. Następnie królowa ze srebrzystym towarzystwem z tronowej sali poszła na swe pierwsze posiedzenie złocistej rady z jej świeżo mianowanymi członkami.
Zasiadła za słonecznym stołem na przynależnym jej teraz honorowym miejscu. Po bokach posadziła Gołębia i Mysię, nieco dalej usadowił się Popiel. W sumie stanowili cztery osoby należące do nowo-powstałej frakcji zwanej srebrzystą. Naprzeciw konfrontowali się z również nową frakcją dla odmiany pomarańczowo-złocistą w osobach lady Pomarańczy, lady Szafran i markiza Limona. Taki układ sił zapewniał królowej bezproblemowe przeforsowanie praktycznie każdej kwestii. Przez to można było wnioskować, że zebranie rady miało wymiar symboliczny. Tradycyjnie jednak miejsce to służyło też do przedstawiania panujących w królestwie nastrojów. Każdorazowo dokonywała się tu także swoista próba sił, aby ocenić aktualną pozycję danej frakcji. Ponadto w sali dzielono się zwyczajowo uwagami i dla zachowania spokoju w krainie wiele spraw rozwiązywano polubownie. Obecnie pierwszą z nich przedstawiła Srebrna, zadając ku temu stosowne pytanie:
— Czy złoty i pomarańczowy ród zażegnały ostatecznie wszelakie waśnie? Jego członkowie gotowi są zgodnie służyć koronie?
— Konflikt rozwiązaliśmy we własnym gronie — potwierdził melancholijnym głosem markiz Limon. Szczupły i wygolony na pociągłej twarzy młodzieniec sprawiający wrażenie niezbyt energicznego, zasiadającego w radzie nie z żądzy władzy, a konieczności. Jego słowa traktujące o zaniechaniu waśni między rodami szerzej nakreśliła, czyniąc to jak zwykle uciesznie, lady Pomarańcza:
— Szacowny markiz, obecna głowa złotego rodu, bo starsza głowa jego ojca może niebawem spaść, wyśle na południe królestwa transporty zboża. Zrobi to, by wyżywić naszych wygłodniałych wieśniaków. W zamian pomarańczowy ród usankcjonuje władztwo srebrnej królowej. Ta z kolei nie skaże natychmiast na śmierć ojca szacownego markiza, którego głowa w takim układzie zbyt szybko jednak nie spadnie. Za to władczyni poczeka ze ścięciem, to jest sądem, do powrotu księcia Złotego. Tak żeśmy to uradzili.
— Niech… tak będzie — zgodziła się po chwili wahania Srebrna. — Czy przedstawicielstwo pomarańczowo-słonecznej frakcji ma jakieś pytania albo… mmm…
— Postulaty — podpowiedział Gołąb. Królowa skinęła mu dziękczynnie głową.
— Czy będziecie się iskać?! — wypaliła bezczelnie Pomarańcza, ozdabiając twarz płomiennym uśmiechem. — No powiedzcie, bo jestem strasznie ciekawa. Te wasze futra nie są za czyste. W każdym razie znoszone i macie w nich szare pchły, zgadłam?!
Wobec tej niewybrednej sugestii Srebrna, która zasiadała w srebrzystej sukni, doprawdy eleganckiej, zmroziła lady lodowatym spojrzeniem. Ta jednak nie spuściła wzroku. Za to zerknęła kolejno na członków srebrzystego stronnictwa. To samo uczyniła królowa. Wtedy uświadomiła sobie, że mimo gorąca Gołąb zasiadał w baranim kaftanie. Popiel miał na sobie futro z popielatego niedźwiedzia. Natomiast Mysia…
— Mysiaku… — jęknęła Srebrna, widząc, że jej ubrana w owczy kożuch przyjaciółka wyciągnęła coś z futra Popiela i ze smakiem zjadła.
— No proszę! Iskają się! — zawyła Pomarańcza, niemal podskakując na krześle i z radości przyklasnęła. Zaraz spoważniała i z pewną pretensją oświadczyła do królowej: — Jest też skarga.
— Jaka…? — zagadnęła zachowawczo Srebrna.
— Otóż… srebrzyści ludzie rozleźli się po całej stolicy. Oczywiście nikt nie zabrania im swobodnego się przemieszczania, mimo że są dzicy i pewnie gryzą. Ale paradują oni w upale i na słońcu w grubych futrach, przez co coraz więcej złotych mieszkańców składa zażalenia.
— Jakie…? — jęknęła królowa.
— Na smród. Srebrzysty smród spod szarych pach! — wybuchła żywiołowo Pomarańcza, po czym powachlowała się wachlarzem, patrząc wymownie na lady Szafran. Ta bowiem z kwaśną miną się wachlowała już od dłuższego czasu.
Wobec poruszenia zapachowej kwestii Srebrna z należnym sobie majestatem nastawiła prawe, potem lewe ucho, odpowiednio do Mysi i Gołębia. Wysłuchała ich sugestii, poprawiła na głowie luźne warkocze z koroną u ich szczytu i dostojnie przemówiła:
— Padła propozycja
— Jaka…? — zapytała Pomarańcza.
— Wydany zostanie królewski dekret.
— Jaki…? — Pomarańczowa lady przedrzeźniała wcześniejsze zapytania królowej. Ta niezrażona odparła:
— Nadane zostanie prawo do swobodnej manifestacji srebrzystego… zapachu.
— Szare prawo do… śmierdzenia na złotych ulicach?! — Pomarańcza zasłoniła sobie usta dłońmi, tamując wybuch śmiechu. W tym momencie lady Szafran wstała od stołu i ostentacyjnie się wachlując, wyszła z komnaty. Nastała pewna konsternacja, aż na inny temat głos zabrał niemrawo markiz Limon:
— Jakie są rozkazy Waszej… Srebrzystej Mości odnośnie do południowej granicy?
— To prawda, południe to ważna rzecz! Z republiki docierają coraz większe niepokoje! — podchwyciła z entuzjazmem Pomarańcza. — Ludzie tam zaczęli podobno jeść ludzi, zupełnie jak na szarej północy! Choć może to nawet nie ludzie, a brązowe potwory. Te potrafią cuchnąć gorzej niż przepocone szaraki, a krwawią smoliście niczym istoty z Czeluści. Stąd pojawiło się słuszne podejrzenie, że to nowa śmierdząco-krwiożercza rasa. No wiecie taka krzyżówka kasztanowo-srebrzysto-czarna. I nie uwierzycie, ale…
— Dość! — krzyknęła raptem Srebrna i uderzając pięścią w stół, wstała. Do tego położyła dłoń na rękojeści miecza, z którym się nie rozstawała. Tak dumną postawą wreszcie przywołała do porządku Pomarańczę, która zamilkła. Następnie zwróciła się do Popiela: — Idź po tę drugą lady, jaśniejszą, co wyszła. Ma wrócić na miejsce i siedzieć na nim, aż się nie skończy posiedzenie rady.
Niebawem stary wojownik powrócił z przewieszoną przez ramię wierzgającą nogami kobietą, która próbowała okładać mu plecy piąstkami. Wszak na widok stojącej władczo królowej znieruchomiała i pozwoliła się usadzić na krześle. Wówczas Srebrna srogo popatrzyła srebrzącym się wzrokiem na członków rady i z siłą w głosie przemówiła:
— Po wojnie domowej królestwo boryka się z własnymi problemami. Dopiero co zaprzestane zostało przelewanie złocistej krwi. Żywności na żółtych ziemiach też obecnie nie zbywa. Ponadto posiadamy niepewną sytuację z północnym sąsiadem. A przecież nikt nie wie, co planuje Centralna Czeluść, która od dłuższego czasu milczy, zapewne gromadząc siły. Dlatego, dopóki nie zapełnią się złote spichlerze, armia nie stanie monolitem, a północna kraina nie będzie przyjazna, dopóty granica z republiką pozostanie zamknięta i pomoc dla południowego sąsiada wstrzymana. Nie pytam, co wy na to. Albowiem dla dobra was samych oraz królestwa na taki stan rzeczy wyrażacie zgodę, czyniąc to wręcz ochoczo! — Wojowniczka podkreśliła wagę swych słów, unosząc zaciśniętą pięść, po czym apodyktycznie podsumowała: — To wszystko, niniejszym zamykam obrady złocistej rady i złocisto-srebrzyście żegnam.
Po spotkaniu, które w ocenie Srebrnej obfitowało w zgrzyty, ale w sumie zakończyło się po jej myśli, postanowiła sobie trochę popływać. Choć określenie „trochę” było może niezbyt trafne, bo poleciła przygotować odkrytą karocę, aby odbyć podróż do portu. Tam bynajmniej nie interesowały jej statki, a przywołujący ją coraz usilniej złocisty ocean. Po tygodniu spędzonym w słonecznej krainie czuła się trochę, jakby wyschła i pluskanie w basenie nie niwelowało tego uczucia.
Wkrótce, mając naprzeciw siebie Mysię oraz Popiela, zmierzała kołowym środkiem transportu w pożądanym kierunku. Za nimi jechała konno obstawa siedmiu srebrzystych wojowników. Przy czym królowa uległa niezbyt delikatnym sugestiom lady Pomarańczy i poleciła się przebrać, a po części rozebrać, swej obstawie. Tak oto w złociste popołudnie konni wojownicy dosiadali rumaków jedynie w szarych koszulach i spodniach, podobnie ubrany był Popiel. Natomiast z krnąbrną Mysię Srebrna dawnym zwyczajem postanowiła się podrażnić i ku oburzeniu pyzatej dziewczyny poleciła jej przywdziać złocistą sukieneczkę. Uzasadniła to koniecznością bratania się ze złotym ludem i dokonaniem tego za sprawą demonstracji ubiorem. Sama zresztą też wyjątkowo założyła kanarkową suknię. Teraz zaś, jadąc akurat przez cytrynowy park, co raz spoglądała na naburmuszoną przyjaciółkę, tłumiąc dłonią chichot przy ustach. Czyniła to podczas podziwiania bufiastych rękawów odzienia Mysi, w których ginęły jej okrąglutkie i srebrzyste rączki.
Lecz raptem zupełnie przestało jej być do śmiechu, gdy poczuła świst koło ucha, a bełt kuszy przeorał jej łuskowaty policzek. W przestrzeń wystrzeliła oderwana łuska i nieco wielobarwnej krwi. Na szczęście syrenia skóra Srebrnej zadziałała, jak pancerz i pocisk został od jej lica odbity. Do kompletu złociste krople krwi, niczym tarczą, otoczyły królową świetlistą aurą. Dzięki temu uniknęła kolejnych wystrzałów z kuszy, a nawet pocisków z muszkietów. Te bowiem zostały powstrzymane przez złotą barierę.
Za chwilę Srebrna stała z mieczem w gotowości w zastopowanej karocy. Spięta spoglądała, jak Popiel zeskoczył na ziemię i wymachem siekiery przerąbał na pół czaszkę najbliższego strzelca, który wychynął zza drzewa. Wobec tego ataku pozostali zamachowcy z cytrynowego parku ruszyli do ucieczki. Ścigali ich konno i siekli toporami srebrzyści wojownicy.
W tym czasie Srebrną owładnął iście antracytowy gniew. Zdusiła w sobie miłosierdzie Złotej, a jej szare oczy stały się grafitowe. Dotknęła zranionej twarzy, po czym koncentrując uwagę na zielonych kroplach krwi, zrosiła nimi drzewa. Okoliczny drzewostan poddał się jej woli. Złociste gałęzie pozieleniały i niczym w szponiaste ręce pochwyciły uciekinierów. Zaś wojownicza królowa oddała się swej ciemniejszej naturze i gnana porywem nienawiści raptownie rozpostarła ramiona:
— Wraaah! — krzyknęła, a nieszczęśnicy splątani roślinnymi odrostami zostali przez nie rozerwani na strzępy. Był to koniec nieudanego zamachu, a także wzburzenia Srebrnej. Jej oczy pojaśniały i jakby zgaszona oklapła na siedzeniu. Tymczasem wokół zbierało się coraz więcej przejętych gapiów, którzy trwożnie szeptali, wskazując sobie rozczłonkowanych zamachowców, to królową. Ona wbiła surowy wzrok w spiętą do granic możliwości Mysię, poczekała na powrót do karocy Popiela, po czym wydała zimne polecenie woźnicy:
— Jedź do portu, się nie zatrzymuj, nie rozglądaj, wypełnij rozkaz królowej.
Już bez uśmiechów i w milczeniu Srebrna kontynuowała podróż. Próbowała nie myśleć o zaistniałym incydencie, jak i o wytrąceniu jej z równowagi. Pragnęła traktować zamach, jakby w ogóle nie miał miejsca, aby to wydarzenie nie mąciło doświadczanego przez nią szczęścia. Tak chciała zatrzymać uczucie błogości, że była gotowa o nie walczyć, nie przebierając w środkach. Choć użyte przez nią środki zaradcze okazały się okrutne i na wyrost, aż sama siebie się przez moment wystraszyła.
Niepokojona już tylko przez własne myśli dotarła do dzielnicy Stare Złoto, gdzie swego rodzaju las widniał w postaci mnogości masztów. Przed okrętami kłębiło się mrowie ludzi załadowujących i rozładowujących statki. Tu i ówdzie porozstawiane były skrzynie oraz paczki, a w przestrzeni rozbrzmiewał krzykliwy skrzek kanarkowych mew.
Srebrzyści wojownicy zrobili w porcie przejście władczyni, umożliwiając jej spokojny przemarsz najdłuższym pomostem ku morzu. Ona podeszła na skraj pomalowanych na żółto desek i się rozebrała do bielizny. Nie oglądając się za siebie i jakby pragnąc pozostawić za sobą przykre doświadczenie z parku, skoczyła do złocistego oceanu. Gładko przebiła taflę wody i zagłębiła pół-syrenie ciało w morskie odmęty. Poczuła się niczym w matczynym łonie i jakby zmyła negatywne emocje. Choć gdzieś z tyłu głowy pobrzmiewało jej, że markiz Limon oraz lady Pomarańcza byli jedynymi osobami, które usłyszały rozkazy Srebrnej odnośnie pragnienia odbycia przez nią podróży do portu. Zatem prawdopodobnie tylko oni mogli się pokusić o zorganizowanie zamachu. Ale czy wobec poczucia doskonałości wodnego świata, który na wskroś przepełniony był harmonią, ziemskie sprawy mogły ją jeszcze niepokoić? Otóż nie. Tutaj wszelkie troski z łatwością od siebie odpychała, jak kolejne połacie złocistej wody odgarniane żwawo czterema kończynami.
Popatrzyła na ławice się złocących ryb. Niesamowicie połyskiwały, szczególnie gdy bardziej się zbliżały do powierzchni, gdzie odbijały od łuski promienie słońca. Dziewczyna z zachwytem wpływała między złociste ryby, dla odmiany się srebrząc intensywnie. Kąpała się jakby w złocistym i srebrzystym blasku. Przy żółtym dnie dostrzegła kanarkowego żółwia, a nieopodal bursztynową ośmiornicę. Podpłynęła do niej i niemal się dała pogładzić mackami. Lecz jej uwagę już przykuwały szafranowe koniki morskie, a zaraz potem dostojna płaszczka w siarkowym kolorze. Srebrna przylgnęła do jej grzbietu i w upojeniu sunęła w wodnej toni, zupełnie jakby zjeżdżała na śliskiej skórze z zaśnieżonego szczytu. Było tu tak cudownie, że gdyby nie wspomnienie o powinności srebrzystej siostry krwi i miłość do księcia Złotego, nie widziałaby powodu, aby wracać na powierzchnię. Jednak wiedziała, że będzie musiała opuścić morskie odmęty, a poza nimi sprawy już się nie jawiły tak sielankowo, jak choćby jeszcze złocistego ranka.
Gdy wtem na zachodnim horyzoncie podwodnego krajobrazu zobaczyła owalny kształt o karmazynowej barwie. To coś było wielkich rozmiarów niczym wieloryb i ze znaczną prędkością się poruszało. Przyglądała się temu tworowi z narastającą uwagą. Aż wypuścił on jakby dwa harpuny. Te mknęły prosto na Srebrną. Instynktownie szarpnęła z jednej strony płaszczkę i gwałtownie skręciła. Dzięki temu pociski minęły srebrzystą pływaczkę. W niej natomiast się znowu zagotowało. Zaczęła szybko przebierać nogami, współgrając z ruchami stworzenia pod sobą, a jednocześnie nim sterując. Tym sposobem dotarła do karmazynowego tworu i opłynęła go z góry na dół. Oceniła, że to coś nie było zwierzęciem, a czymś mechanicznym, bo składało się z metalu. Zatem jakim cudem nie tonęło? Pomyślała, że pewnie w podobny sposób, w jaki w powietrzu unoszony był okręt kasztanowej siostry krwi.
Aż zatrzymała się na płaszczce przed szybą przypominającą bulaje okrętu. Okazało się, że szklana przesłona czymś takim właśnie była, bo wewnątrz dało się zauważyć istoty. Ludzi o różowej skórze i w uniformach o czerwonym kolorze. Lecz… nie tylko ich. Było tam coś jeszcze. Coś lub raczej ktoś, kto przypominał zaawansowaną wersję robota Ugiera, ponieważ nie był człowiekiem, a człekokształtną maszyną.
Raptem oględziny wnętrza karmazynowego transportowca zostały Srebrnej zakłócone. Na wierzchu tego tworu się otworzyła klapa i z wnętrza wypłynęła niezwykła z wyglądu istota. Przytwierdzona była do liny, a ubrana w toporny kostium, jak zbroję, gdzie na głowie miała przeszklony hełm. W rękach trzymała rzecz przypominającą muszkiet. Ten przedmiot z bliskiej odległości wystrzelił harpunem. Srebrna zrobiła unik, ale pręt dosięgnął płaszczki i ta została przeszyta na wylot. Jej bursztynowa krew się zmieszała ze złocistymi wodami oceanu, a śmiertelnie zranione zwierzę zaczęło dryfować w kierunku dna.
W tym momencie królewskie oczy pociemniały. Srebrzysta dziewczyna puściła konające zwierzę i unosząc się w wodnej toni, nagle nie mogła poskromić gniewu i nie zamierzała tego czynić. W tej chwili się czuła nie tylko władczynią zachodniego królestwa, ale i wszystkich mórz oraz oceanów! Zaś wodna istota właśnie została bezsensownie zgładzona na jej oczach. Zatem wyrok był tylko jeden — śmierć za śmierć!
Bezwzględnie natarła na karmazynowego wroga, gdy ten ładował broń. Uderzyła go barkiem, wytrącając mu harpun. Jego samego skutecznie nie zaatakowała ze względu na masywny pancerz. Za to wpiła się zębami w linę przytwierdzającą przeciwnika do podwodnego okrętu. Gryzła ją stroną szczęki, gdzie syrenie zęby były ostre jak sztylety. Dzięki temu bez trudu przegryzła nietypowy sznur. Wewnątrz okazał się bowiem pusty, przez co z powstałego otworu wyskakiwały korowodem pęcherze powietrza. Następnie gotowa do dalszej walki Srebrna obserwowała, jak jej tonący wróg opadał na dno w ślad za uśmierconą płaszczką. Z kolei podwodny środek transportu wziął kurs na południowy zachód i szybko znikał z widoku. Odprowadziła wzrokiem okręt, jak i przeciwnika w pancerzu, który utonął. Poczekała jeszcze trochę, odzyskując w wodzie względny spokój i zdecydowała się wyjść na jeden z pomostów w porcie.
W czasie powrotu karocą do pałacu uzmysłowiła sobie, że sielanka się na dobre skończyła. Tym bardziej należało przestać spoglądać wyłącznie w jaśniejące światło słońca, niczym ukochaną twarz Złotego, a zająć się również cieniami tego świata. Zatem w związku z jawnym zagrożeniem z zachodu ze strony czerwonego wroga wypadało nie zwlekać, tylko przystąpić do sojuszu z Alabaster. Oczywiście wypadało uczynić to możliwie roztropnie. Podobnie za słuszne Srebrna uważała teraz czym prędzej zawrzeć przymierze z klanem Srebrzystych Traw. Wreszcie nie zamierzała pozostawić bez konsekwencji kwestii zamachu na własną osobę. Albowiem w obliczu ościennych wrogów w żadnym razie nie mogła sobie pozwolić na kopanie pod nią dołków w złocistej krainie, którą władała.
W toku realizacji swych celów po powrocie do pałacu wezwała do siebie lady Pomarańczę. Zaprosiła ją, jako jedyną, by rozmówić się z nią na osobności. Zasiadając dumnie na tronie, z początkiem spotkania władczo oznajmiła:
— Zapewne słyszałaś już o targnięciu się na me życie przez złocistych
zamachowców.
— Stoję tu spokojna, że nie pomarańczowych — rzuciła figlarnie lady. Ale wobec srogiego spojrzenia Srebrnej już poważnie dodała: — Z tego, co wiem, żaden ze spiskowców nie przeżył zamachu. Więc winni zostali ukarani. Trochę bestialsko, ale złocistym królestwem władają teraz szarzy barbarzyńcy. Więc krew płynąca na ulicy czy flaki rozwleczone w parku chyba nie powinny dziwić.
— Zginęli egzekutorzy. Wszak, co ze zleceniodawcą? — Władczyni przyszpiliła ostrym wzrokiem Pomarańczę. Ta się zaczęła niewinnie rozglądać po srebrzysto-złotych ścianach komnaty, jakby to na nich wypisana była odpowiedź. Kręciła przy tym biodrami i zanuciła nawet frywolną piosenkę, znowu ulegając swej niepokornej naturze. Srebrna przywykła już do jej nietypowego zachowania, przez co w miarę spokojnie kontynuowała przygotowaną zawczasu wypowiedź: — Domniemam, że zamach zainicjował markiz Limon. W końcu jego ojciec stał się mym więźniem. Co więcej, już zastrzegłam, iż w moim odczuciu baron Ozłon zasługuje na śmierć. — Tą uwagą królowa zgodnie z oczekiwaniem wymalowała na twarzy Pomarańczy błogi uśmiech. Tylko na to czekała i poszła za ciosem: — Powinnyśmy sobie pomagać. Ponieważ tego słonecznego dnia markiz targnął się na me życie. Ale kogo może mu przyjść do głowy zgładzić jutro? Szczególnie że pewnemu pomarańczowemu rodowi darmo oddaje znaczną część zboża. — Zmierzyła lady uważnym spojrzeniem. — Proszę cię zatem, abyś miała markiza bacznie na oku. Jeżeli znajdziesz dowody jego knowania przeciw mej osobie, przedstaw mi je. Wówczas sowita nagroda cię nie ominie. Pomarańczowy ród zostanie wywyższony kosztem złotego, a ty się staniesz pierwszą lady Królestwa Zachodzącego Słońca. Czy taka oferta cię zadowala?
— Ależ… to wielka hojność. — Pomarańcza dygnęła wręcz wzorcowo.
— Doskonale. To życzę udanych łowów, moja lady. Bo bez dowodów nie mogę uwięzić i skazać markiza. To wszystko, co chciałam ci przekazać.
— Królowo… — Ukłoniła się raz jeszcze Pomarańcza.
— Lady… — Srebrna skinęła z lekka głową. Niebawem w miejsce przedstawicielki pomarańczowego rodu powitała w sali tronowej Limona. Jemu z determinacją oświadczyła: — To Pomarańcza zaplanowała na mnie zamach. Jestem o tym przekonana. Sam słyszałeś, markizie, jak lżyła przy mnie srebrzysty lud, wyśmiewając jego domniemane przywary. Tak więc miej tę pomarańczową żmiję na oku i nie pozwól jej zatruć królestwa swym jadem. Zważ również, iż nie jest ona czysto złocistej krwi. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby spiskowała wespół z kasztanowymi republikanami. Na tobie zaś mogę polegać. Ponieważ mimo uwięzienia twego ojca zachowałeś się honorowo, traktując mnie z godnością. W związku z powyższym za znalezienie dowodów na zdradę korony przez lady Pomarańczę możesz liczyć z mej strony na wsparcie. Za zboże dostarczane na południe otrzymasz rekompensaty, a twój ojciec zostanie być może nawet… ułaskawiony. To wszystko, co chciałam ci w dobrej wierze przekazać.
— Królowo…
— Markizie…
Po tych odwiedzinach Srebrna musiała chwilę odsapnąć. Skrzywiła się na twarzy po łuskowatej stronie, gdzie zasklepiała się jej rana. Następnie wspomniała Alabaster. Siedząc na tronie, akurat się poczuła, zupełnie niczym właśnie wielka księżna; knując, lawirując, to rachując korzyści, jakie dawały poszczególne opcje. Równocześnie grała ludzkim życiem i losem. W tym momencie zrozumiała swą skrzydlatą siostrę, jak nigdy, przez co niemal już całkiem wybaczyła jej przewiny. Bowiem wspólnie zasiadając na tronach, odpowiednio białym i złotym, mentalnie niebezpiecznie się zbliżały do siebie. Jednakże o ile Alabaster wydawała się pogodzona z własną rolą, a nawet czerpała z niej satysfakcję, o tyle Srebrna szczerze zatęskniła nie tylko za morzem, ale też mieczem w dłoni i bitewnym polem. Choć była obecnie królową, to już wiedziała, iż to nie jej przeznaczenie. Chwilami zaczynało ją mierzić całe to panowanie. Nie czuła się komfortowo w sytuacji, gdzie z dnia na dzień każdy przyjaciel mógł się okazać wrogiem czy odwrotnie. Przyglądanie się ludzkim uśmiechom, by dostrzec w nich skryte sztylety, sprawiało, że obecnie, jak i wcześniej, to właśnie wojna wydawała się jej powołaniem, nie pałacowe gierki. Wszak na ten czas ciągle zasiadała tu, na złotym tronie, i zgodnie z duchem sprawowanej władzy poleciła przyzwać do siebie trzecią w kolejności osobę — Mysię. Zadziorna dziewczyna zaprezentowała się w owczym kubraku i sama przeszła do słownej ofensywy:
— Jeżeli wezwałaś mnie, abym przymierzała złociste wdzianka, to próżny twój trud, srebrna królowo. Pluję na złote szaty i będę nosić szare wełniaki. Bo tak mi się podoba. Zamierzam też śmierdzieć i żywcem mnie nie wykąpiesz! — W bojowej postawie obnażyła krzywe zęby.
— Mysiaku… — powiedziała do niej wręcz rozczulona takim zachowaniem Srebrna. Nagle uświadomiła sobie, że łaknęła tego, jak chłodnego powietrza. Mianowicie szczerości, prostoty i prawdy. Dlatego tym też się postanowiła przyjaciółce zrewanżować i trudną prawdę wyjawiła jej bez ogródek: — Możesz walczyć ze mną i mimo że cię kocham, jak siostrę, możesz mnie za me czyny nienawidzić. Ale zapowiadam ci, że będziesz chodzić w gustownych strojach, a wcześniej się wykąpiesz. Ponadto wyznaczę ci męża, którego bez szemrania poślubisz. Uczynisz to, tak czy inaczej, choć jeśli wolisz, to nie z królewskiego nakazu, a przywódczyni klanowej.
— Czym ty się stałaś… łuskowatym potworem?! — Mysia zacisnęła dłonie w pięści. Srebrnej się zaszkliły oczy, ale zaraz ostro wybuchła:
— Tak! Staję się potworem dla siebie i innych, zaiste! Bo muszę się nim czasem stawać, aby ocalić ten przeklęty kontynent przed całym złem, które nadciąga! I ty mi w tym pomożesz! Właśnie ty! Dlatego, kiedy przybędzie tu przywódca Srebrzystych Traw, zasiądziesz na tronie, się podając za srebrną królową. Uczynisz to, ponieważ za trwałe przymierze on zechce za żonę władczynię złocistej krainy. Ja nie mogę mu oddać swej ręki, bo… chcę i muszę być żoną Złotego! Inaczej złocisty lud by mnie wyklął i zanim zaszłoby w tej krainie słońce, wzniecona zostałaby nowa wojna domowa. Czy wyrażam się jasno, poddana mi, szara dziewczyno, czy na złoto-srebrzysto ci to powtórzyć?!
Po scysji z Mysią Srebrna w kolejne dni doświadczała braku przyjaciółki u boku. Jednak, gdy nadszedł dzień przyjazdu do złotej stolicy przywódcy Srebrzystych Traw, pyzata dziewczyna posłusznie się stawiła przed obliczem władczyni. Ta zaprowadziła ją do garderobianej komnaty, gdzie służki skróciły jedną z królewskich sukien w kolorze srebra i ubrały w nią wielce niepocieszoną Mysię. Później trafiła ona prosto na tron, i mając po bokach Srebrną oraz Popiela, jako srebrna królowa oczekiwała gościa.
W sali tronowej zjawił się on w pojedynkę, a swym wizerunkiem aż nadto przykuwał uwagę. Odziany był w wykwintną szatę z popielatych soboli, platynowych gronostajów i siwych lisów. Twarz posiadał prostokątną, mocno zarysowaną z kwadratową szczęką jak kowadło, oczy srebrzyste i przenikliwe, a brwi układające się w przeciwległe fale. Jego gołębie włosy, długie i proste, przeplatały stalowe warkocze. Topór nosił za grubym pasem, a na plecach miał zdobną tarczę o barwie marengo. Lecz przede wszystkim imponował posturą. Postawny był niczym srebrzysty tur, wysoki i barczysty. Do tego młody, może co najwyżej trzydziestoletni. Stanął on dumnie przed złotym tronem. Nie ukłonił się, za tu uderzył pięścią w potężny tors, po czym tubalnym głosem przedstawił:
— Zwą mnie Srebron, Srebron Etrawa, a Pierwszy Wojownik i przywódca klanu Srebrzystych Traw to właśnie ja. Władca największych połaci ziem na kontynencie Unton rozciągających się od Srebrzystych Gór po Grafitowe Morze. Jam też sojusznikiem Srebrnej Olbrzymiej potomkini pradawnych gigantów.
Po tej prezentacji Srebrna z uznaniem się przyglądała przybyszowi. Natomiast Mysia z rozdziawioną szczęką patrzyła na niego cielęcym wzrokiem. Widząc to, wojowniczka po jej prawicy dyskretnie szturchnęła ją łokciem w ramię. Wobec braku reakcji nachyliła się ku dziewczynie i niemal jak brzuchomówczyni, prawie nie poruszając ustami, szepnęła:
— Przedstaw się…
W odpowiedzi Mysia, jak przebudzona ze srebrzystego snu, usiadła sztywno i z przesadną pewnością siebie stwierdziła:
— Jestem krową. — W komnacie zapadła niezręczna cisza. A wobec pretensjonalnego chrząknięcia Srebrnej, dziewczyna na tronie z przekonaniem uściśliła: — Jestem srebrną krową.
— Ja zatem mogę być… srebrzystym reniferem — rzucił rubasznie Srebron, a jego mocarny głos zagrzmiał w komnacie. Wtedy szara siostra krwi syknęła coś Mysi na ucho. Ta wytrzeszczyła oczy i się poprawiła:
— Królową jestem, srebrną królową. Zaś zwą mnie… Srebrna.
— To rozumiem. — Uśmiechnął się od ucha do ucha Srebron Etrawa, ukazując rząd idealnie równych zębów. Następnie zaklaskał. Drzwi komnaty zostały otwarte i para srebrzystych wojowników wniosła okazały wieniec. Srebron wyjaśnił: — Oto dar z mej krainy. Pokaźny wianek dla srebrnej królowej zapleciony misternie z siedmiu szarych traw: platynowej, siwej, popielatej, srebrnej, stalowej, gołębiej oraz… mysiej. — Wieniec został złożony przed obliczem dziewczyny na tronie, a przywódca zaznaczył: — Tradycja nakazuje ofiarować dar z siedmiu traw. Choć mi osobiście najbardziej odpowiada kolor… mysi.
— Mysi… — Powtórzyła bezwiednie osoba podająca się już nie za krowę, a królową, niemal się śliniąc.
— Dokładnie, dlatego tym właśnie odcieniem szarości poleciłem ozdabiać ubiory starających się o mnie dam. Wszak nic nie ujmuję też… srebru. — Etrawa lekko się skłonił Srebrnej, a uniżenie Mysi, która rzeczywiście miała naturalną domieszkę mysiego koloru. Aż Srebron westchnął, wziął się pod boki, po czym swobodnie rzekł: — Pogawędziłbym jeszcze, ale prawdę powiedziawszy, znużony jestem po podróży i chętnie zamknąłbym już oczy, bo pieką mnie od złocistych krajobrazów. Słowem, pragnę legnąć w łożu. Choć nie sam, a z mą przyszłą żoną w osobie królowej. Powiadomiono mnie bowiem, że ta wizyta ma na celu coś więcej niż tylko odwiedziny. — Popatrzył z zaciekawieniem na Mysię. A rozkładając ramiona, nie wiadomo w geście bezradności, czy aby ją objąć, dodał: — Cóż powiedzieć, taka to tradycja naszego ludu. Nim kochankowie związani zostaną, niczym stalową trawą, węzłem małżeńskim, pierwej muszą sprawdzić między sobą cielesną więź. Bo skoro ich związek ma dawać plony w postaci miłości i dzieci, na wstępie się nie może okazać jałowy, a kipieć… namiętnością. — Puścił oko Mysi. Ona zamarła i jakby się zapadła na tronie. Wtedy interweniowała Srebrna:
— Nasza królowa gotowa jest sprostać oczekiwaniom. Lecz tego feralnego dnia dostała biedaczka… słonecznego udaru i trapi ją nieznośna… migrena. To częsta przypadłość znamienitych dam. Dlatego zapraszamy do sypialnej komnaty samotnie.
— Zamilcz szara berserko — rzucił lekceważąco Srebron. Swobodnym krokiem podszedł do Mysi, niczym piórko pochwycił ją z tronu i jakby nigdy nic wyniósł z tronowej sali. W komnacie została jedynie Srebrna z Popielem. Popatrzyła na posępnego wojownika, a wtedy zrobiła wielkie oczy. Chyba po raz pierwszy zobaczyła uśmiech Popiela. Był szeroki i dość jednoznacznie korespondował z uniesionym kciukiem.
Kolejnego dnia Srebrna akurat skończyła śniadanie z surowych owoców morza. Odprężona zasiadała na nasłonecznionym tarasie widokowym. Czyniła to w towarzystwie specyficznej papugi o imieniu Wiosenna Zieleń i srebrzystego chłopaka — Gołębia. Ten ostatni z domu uśmierconego wieszcza przyniósł do pałacu wielobarwne woluminy, demonstrując je królowej. Ona z zaciekawieniem się przyglądała różnokolorowym figurom geometrycznym, wpisanym w nie liczbom i napisom, które według chłopaka należały do języka astrix. Całość wyglądała imponująco i tajemniczo zarazem. Ale ciężko było dociec cóż to właściwie za napisy oraz malunki, a także do czego się mogły odnosić.
Aż na taras weszła Mysia. Srebrna spojrzała na nią z rezerwą, nie wiedząc, jak zareaguje po nocy spędzonej z niespodziewanym kochankiem. Załamie się, zwymyśla królową, która bądź co bądź sama pchnęła ją w objęcia Srebrona? Może nawet się pokusi o rzucenie na władczynię z pięściami, czy w akcie zemsty spróbuje zrzucić ją z tarasu? W każdym razie wydawała się bardziej nabzdyczona niż zazwyczaj, co wzmogło czujność królowej. Jednak pyzata dziewczyna ubrana w srebrzystą suknię jedynie usiadła koło przyjaciółki i milczała. Srebrna czuła coraz większe zakłopotanie i żeby jakoś zanieść choć cień otuchy wykorzystanej Mysi, z troską oznajmiła:
— To była tylko jedna noc, zaufaj mi… Teraz powiesz Srebronowi, że jesteście zaręczeni. Ale zgodnie ze złotą tradycją do czasu małżeństwa już nie spoczniecie razem w łożu. W ten sposób zawrzemy sojusz, lecz ślub będziemy w nieskończoność odwlekać. Nie będziesz już cierpieć z powodu Srebrona, obiecuję…
— Obiecuję, obiecuję? Ależ ja tego wcale nie żałuję! Kra! Kra! — wydarła się papuga. Jakby potwierdzając ów skrzek, obrażonym głosem zawtórowała jej Mysia:
— Nawet nie myśl stawać na przekór naszej miłości. Ani się waż.
— Więc ty i… Srebron — wydukała zszokowana wojowniczka.
— Srebron i ona to mąż i żona! — wrzasnęła papuga, łopocząc skrzydłami.
— To mądry ptak, mimo że ma dziwne kolory. — Mysia nawet nie myślała spojrzeć na Srebrną, za to zerknęła na ptaszysko. Ono dodało:
— Mysie kolory, to dobre walory! Sojusz miłością przypieczętowany, tak oto nową królową już mamy! Kra, kra!
— Nakarm tego ptaka, tylko przyzwoicie — poleciła wyniośle Mysia i wstała, aby skierować się do wyjścia.
— Królowo… — Ukłoniła się jej, tłumiąc śmiech, Srebrna.
— Berserko — odpowiedziała z niezmienną powagą Mysia i dostojnym krokiem ruszyła do Srebrona. Ten akurat się pojawił w dali złocistego korytarza i rozpromieniony wyciągnął ku mysiej dziewczynie ramiona. Ją z kolei, z jej wiecznym nadęciem, naprawdę można było wziąć za udzielną władczynię. Od przybycia przywódcy klanowego do miasta słońca wszystkim w pałacu kategorycznie nakazano nie wyprowadzać go z błędu. Jego stan niewiedzy, co do rzeczywistego statusu Mysi, miał być podtrzymywany.
— Czy… to się dzieje naprawdę? — Po oddaleniu się przyjaciółki Srebrna przemówiła do Gołębia. Chłopak pokiwał na potwierdzenie głową, a swoje dorzuciła papuga:
— Trawiasto-mysia miłość, zaprawdę, zaprawdę. Z takim uczuciem to ja nie zadrę!
— Ja chyba też… raczej nie — powiedziała ciągle będąca pod wrażeniem niespodziewanego uczucia Srebrna. Zaraz zauważyła: — Sama jednak nie mogę się usunąć w cień, nie w królestwie. Zatem Mysię, jako srebrną królową, ożenimy i wyślemy na szarą północ ze Srebronem. Jemu jego przyszła żona oznajmi, że ja sama zostanę w królestwie jej namiestniczką. Co wy na to?
— Jak na lato! Jak na lato! — zaskrzeczała papuga. Królowa się uśmiechnęła do ptaka i figlarnie do niego oznajmiła:
— Zdaje się, że zwalnia się nam miejsce w srebrzystej radzie. Nie myślałaś o tym, Wiosenna Zieleni, aby przystąpić do srebrzystego stronnictwa?
— Nie ze mną takie numery! Jako zielona i złocista, będę chronić mego dziedzictwa! Kra, kra! — Dwubarwny ptak dumnie się nastroszył, przypominając pierzastą kulkę. Srebrna spojrzała na niego z pewną podejrzliwością, ale i sympatią, zastanawiając się, co właściwie ów skrzek miał wyrazić.
Analizę papuziej wypowiedzi przerwało wkroczenie na taras kolejnych gości. Obecnie był to karczmarz z żoną Myszeldą. Na ich widok wyśmienity nastrój królowej w jednej chwili prysł niczym złocista bańka mydlana.
— Witajcie… — powiedziała z bólem, jakby raptem odnowiła się jej krwawiąca rana. Poniekąd tak właśnie było.
— Niech błogosławi cię jasność rześkiego poranka, a mroźna zamieć nigdy nie staje na twej drodze, pani. Ale… nasz syn, Pantyn, odnalazłaś go może, nasza przywódczyni, królowo? — zapytał mężczyzna, krzyżując dłonie na sercu.
— Oj krwawa, krwawa ta królowa srebrzysta, a jej obietnica ocalenia nie tyle mglista, co kłamliwa, choć intencja czysta!
— Zamilcz… — syknęła do papugi Srebrna. Przełknęła ślinę i spoglądając w oczy karczmarzowi, to Myszeldzie, ze śmiertelną powagą odpowiedziała: — Odnalazłam waszego syna, Pantyna, po czym go… zabiłam.
Wraz z tym wyznaniem para starszych osób przed Srebrną jeszcze pewien czas zgodnie się uśmiechała. W trakcie, jak to czynili, patrzyli po sobie, czekając, aż ktoś im wyjaśni, że usłyszeli wyjątkowo głupi żart. Jednak w miarę trwającej ciszy ich oblicza naznaczał smutek, a w oczach połyskiwały w świetle słońca srebrzyste łzy.
— Królowa zabiła, błąd popełniła, ale czemu okrutną prawdą cierpienie sprawiła? — Papuga uderzyła w żałobną nutę. Srebrna tym razem spojrzała na nią ze zrozumieniem. Wstała i zwracając się z troską do starszego małżeństwa, kojąco dodała:
— Zły los sprawił, że stanęłam po stronie złej i walczyłam z dzielnym Pantynem, który chronił ubogich. Ocalił on przede mną wiele niewinnych istnień i jego poświęcenie nie poszło na marne. Lecz ostatecznie z mej ręki zginął, przykro mi.
Karczmarz z Myszeldą patrzyli dłuższą chwilę z bólem na królową, aż poszli szukać ukojenia we własnych objęciach. Potem ze spuszczonymi smutno głowami się odwrócili w stronę złotego korytarza. Gdy naraz Myszelda się okręciła na pięcie i uderzyła Srebrną w twarz. Królowa nie zareagowała. Otrzymała cios w drugi policzek, a kobieta napluła jej jeszcze w łuskowate lico. Następnie żona karczmarza została objęta ramieniem przez męża, który odprowadził ją do wnętrza pałacu.
Srebrna pozostała w sztywnej pozie na tarasie. Po jej obitych policzkach popłynęły łzy. W tle swego smutku i rozczarowania słuchała skrzeku pstrokatej papugi:
— Życie nie rozpieszcza, gdy w życiu uczestniczysz. Chciałabyś się czasem schować w odmętach oceanu i być niczym. Jednak zew kontynentu przyzywa, aby prawość czynić. Wszak to droga ciernistymi różami usłana jest…
VIII. Brunatna Czarna i Tabak
Jadąca konno demonica spróbowała podtrzymać lejce kikutem ręki. Nie udała się jej ta sztuka, ale nie raziło jej to. Oto nie miała dłoni. Ale w zamian zachowała istnienie, uzyskała wolność, a przede wszystkim umocniła więź z kasztanową przyjaciółką i ochroniła także jej życie. Czy mogła więc poczuwać stratę? Wręcz przeciwnie, wygrała i galopując brązową prerią, w tym właśnie duchu dumnie wrzasnęła:
— Wraaah!
Jak echo odpowiedziała gnająca z boku Brunatna:
— Wraaah! — Do kompletu kasztanowa dziewczyna się uśmiechnęła, demonicznie obnażając kły. Czarna odwzajemniła ten sam grymas. Uderzyło ją, że przyjaciółka pokazała tak drapieżny uśmiech, jakiego nigdy u niej nie widziała. Zresztą cała jej mowa ciała ulegała przemianie. Aż będąca pod wrażeniem tego odkrycia demonica, w zachwycie ryknęła:
— Cień! To ty jesteś niczym mój cień! Mój brązowy cień!
— Jestem nim! — wrzasnęła Brunatna i podjechała rumakiem bliżej do przyjaciółki. Wierzchowce galopujących dziewczyn się znalazły tuż przy sobie, niemal trąc o siebie bokami. Zaś dosiadające koni osoby naprawdę można było uznać za jedną i jej cień. Szczególnie gdy się spojrzało na surową mimikę twarzy oraz niekompletne ręce amazonek.
— Boli cię?! — Czarna wskazała czarnym kikutem na brązowy.
— Boli. Najbardziej palce, których już nie mam! — odparła Brunatna, czyniąc to wrzaskliwie, aby było ją słychać z powodu pędu powietrza podczas jazdy. Demonica gromko potwierdziła:
— Mnie też bolą palce, które zostały odcięte! — I z przekonaniem dodała: — Bo największe cierpienie jest nie od tego, co się ma, a czego się nie ma! Dlatego najbardziej bolało mnie, kiedy nie było cię ze mną w kopalni!
— To ból duszy oraz fantomowy. Pokrewne bestie i zgadzam się z tobą! — przyznała Brunatna. — Za to największe szczęście wynika z bliskości drugiej osoby. To niezbędne dopełnienie, by poczuć się w pełni całością!
Dziewczyny popatrzyły sobie po skosie w oczy. Chwila ta się przedłużała, nasycając wręcz przestrzeń kasztanowo-czarną jednością. Aż gdzieś zza pleców amazonek rozbrzmiały jeden za drugim wystrzały z muszkietów. W pierwszym momencie Czarna z Brunatną nie zareagowały. Najpierw każda musiała się upewnić, że druga z nich nie odniosła obrażeń. Utwierdziwszy się w tym, skinęły ku sobie głowami i przed drugą salwą skręciły na boki. Zwiększając dystans od siebie, uzbroiły się w rewolwery, a demonica raptem zmieniła kierunek jazdy na przeciwny.
*
— Nie mogę trafić. Na miałki piach i ostre kamienie, te dzikuski są w ciągłym ruchu! — Zazgrzytał zębami Tabak i sięgnął po kolejny muszkiet, aby z kosza sunącego po niebie sterowca przymierzyć w Brunatną.
— Ta Czarna jest jeszcze szybsza. Dlatego celuję w jej rumaka — odwarknął Miedziany i oddał strzał z drugiej strony.
— Trafiłeś?! — rzucił z nadzieją de Bruton.
— Najwyżej w cień, znowu pudło — podsumował wynik strzału młodzieniec. Zaraz jękliwie zauważył: — Czekaj, one… — Zastygł z muszkietem w ręku, a Tabak ze złością dokończył:
— Dzikuski są nieprzewidywalne. Kołują wokół sterowca w przeciwne strony, zamieniając się miejscami.
— Jak z nimi walczyć…? Jak one się porozumiewają? Skąd czerpią tyle sił?! — zawył bezradnie Miedziany.
— Nie wiem, nie rozumiem, ale… ajć — uciął Tabak, kiedy tuż koło niego w brzeg kosza trafiła kula z rewolweru. Kolejna uszkodziła silnik sterowca, co poskutkowało smugą rdzawego dymu.
— Dostaliśmy! Kto tu na kogo poluje? Mam tego dość! — Kasztanowy chłopak odrzucił muszkiet i podpełzł do steru. W tym czasie Tabak się skulił za ścianą kosza, gestem zachęcając kompana, by zakręcił kołem sterowniczym. Następnie nerwowo rzucił:
— Jeszcze je dopadniemy, ale nie tym razem. Zmień kurs na północny, a potem odbijemy na zachód.
— A jak dziewczyny dotrą do Brunatown? — zauważył Miedziany.
— Niech sobie docierają. Z tego miasta zostało mniej więcej tyle, co z ich pokiereszowanych dłoni. Czas skorygować plany, sytuacja uległa zmianie.
*
Brunatna z Czarną nie uskuteczniały pościgu, tylko spoglądały spokojnie za odlatującym na północ sterowcem, z którego się unosił dym. Wstrzymały też rumaki, dając im odpocząć. Same również odsapnęły. Uzupełniły w bębenkach rewolwerów naboje, po czym wznowiły podróż na zachód.
Kolejnego dnia dotarły na przedmieścia Brunatown. Tutaj ukazał im się obraz absolutnego zniszczenia. Ze wzgórza przed kasztanową stolicą obserwowały unoszącą się nad nią hebanową łunę z dogasających pożarów. Przedmieścia od wschodniej strony zostały spalone, a po części obróciły się w gruzy. Z najwyższych budynków w centrum pozostały szkielety, które straszyły pokrytymi sadzą ścianami z oknami pozbawionymi szyb. Dachy większości gmachów były zapadnięte, a one same poprzechylane na boki. Nad miastem górował już tylko kopiec Umbara Brunatnego i jego pomnik.
— To twój dom? Tak żyją kasztaniarze? — postawiła nasycone zachwytem pytania Czarna.
— Żyli — odparła pustym głosem Brunatna i wstrząśnięta widokiem popędziła rumaka naprzód. Jechała z demonicą, zbliżając się niespiesznie do jednej z wylotowych ulic miasta. Przy wjeździe zauważyła zniszczone barykady i mnóstwo trupów. Mniej więcej połowę stanowiły pełzacze w roboczych ubraniach, a resztę żołnierze. Na podstawie takiego obrazu oceniła, że potwory musiały zostać wcześniej odizolowane w przedmieściach. Jednak przerwały zasieki i zdobyły miasto, które się nie poddało bez walki. Przedstawicielka republiki się utwierdzała w tych przypuszczeniach w miarę przemieszczania konno trasy kolejowej. Napotykała tu martwych kirasjerów oraz ich padłe konie wespół z trupami pełzaczy. Ominęła przewróconą drezynę, potem punkt kontrolny z połamanymi szlabanami i zawitała do centrum miasta.
Tutaj obraz zniszczeń prezentował się nawet jeszcze gorzej. Dostrzegła góry martwych cywili z transparentami. Na tablicach widniały takie napisy jak: „Bronz zdrajcą narodu”, „Senat Brązową Czeluścią”, „Rząd kasztanową nierządnicą”. Później minęła przewrócony środek transportu, o którym czytała, że to automobil. Choć dotąd widziała go tylko na brązowym zdjęciu i urywku filmu z projektora. Sama obrała drogę do senatu. Czyniła to nie bez przyczyny. Jej utwardzane ostatnio serce przeszyła nagła obawa o los mecenasa Ochry.
Miała go za obowiązkowego obywatela republiki, a dorastając, nieraz się z nim kłóciła i to często zażarcie. Był nieprzejednany, głuchy na argumenty, także podparte żelazną logiką, co mu wytykała. Ale on, niemal chorobliwie, zawsze musiał postawić na swoim, nie zważając na cenę, czy kasztanowe łzy jedynej córki. Może więc nie stanowili idealnej i w pełni się rozumiejącej rodziny, ale był to przecież jej ojciec.
Raptem usłyszała za sobą charczenie. Nerwowo się odwróciła, ale powściągnęła emocje, widząc tylko jednego pełzacza. Spojrzała wymownie na Czarną. Dziewczyny zamiast w szkło się uzbroiły w sztylety zabrane martwym oprychom w tartaku. Następnie konno nieco się odsunęły od siebie, wpuszczając między wierzchowce porykującą bestię. Natarła ona na Brunatną, ale zwolniła, kiedy Czarna wbiła jej ostrze w kark. Wtedy młoda Ochra rozcięła pełzaczowi gardło. Przyjaciółki przemieszczały się przez pewien odcinek drogi, wykrwawiając potwora, aż padł na ulicę, pozostawiając za sobą pas cuchnącej mazi.
Dalsza trasa do senatu została przemierzona bez niespodzianek w postaci bestii. Za to odbyła się w nieodłącznym towarzystwie śmierci i zniszczenia — mijanych ciał i zdewastowanych budynków. Na końcu tej naznaczonej cierpieniem drogi Brunatna dała znak, aby wstrzymać konie. Drugi jej gest skierowany do Czarnej oznaczał, żeby przypilnowała pary wierzchowców. Sama zeskoczyła z siodła i uzbrojona w sztylet poszła zbadać wnętrze gmachu będącego dotąd siedzibą kasztanowego parlamentu.
W progu wyminęła rozszarpanych strażników i kilka wykrwawionych pełzaczy, po czym zagłębiała się dalej. W holu spojrzała w kierunku portierni, jakby się spodziewając tam zobaczyć wiszącą na jednym z haków poprzecieraną marynarkę ojca. Zamiast niej dostrzegła wiszące pełzacze, zupełnie jakby ktoś je tam nadział, aby je unieruchomić i wykrwawić. Zresztą były już martwe, więc ów ktoś zapewne osiągnął swój cel. Lecz czy zdołał ochronić centralne pomieszczenie?
Brunatna jeszcze wzmogła czujność w drodze do sali obrad. U wejścia zamarła. Ukazał się jej makabryczny obraz zmasakrowanych zwłok deputowanych. Ich rozwleczone na podłodze i ławach ciała w gustownych frakach, surdutach czy smokingach obficie spływały kasztanową krwią, wydzielając przykry zapach rozkładu. Arystokratycznych trupów naliczyła około pięciu dziesiątek. Krocząc wśród nich, rozpoznała leżącego na biurku zamordowanego prezydenta. Jego brzuch był rozpruty, a wnętrzności wyjedzone. Odwróciła wzrok od drastycznego widoku i dalej szukała ojca, ale z ulgą go nie odnalazła. Choć, czy naprawdę mogła odczuwać ulgę po tym, co zastała w mieście czy parlamencie? Z powodu takiej myśli uczucie chwilowego rozluźnienia szybko od niej odstąpiło.
Powróciła do oczekującej jej przed senatem Czarnej. Demonica klęczała nad leżącym pełzaczem. Przyciskała mu gardło łokciem, a szponami wykrwawiała brzuch. Za jej plecami kryła się grupka umorusanych dzieci. Kiedy mroczna dziewczyna dokończyła dzieło zniszczenia, spojrzała zadowolona na swą ofiarę, potem na Brunatną. Zaś wskazując kikutem na chłopców i dziewczynki, zwróciła się do przyjaciółki:
— Nie zjadać dzieci, nawet o tym nie myśleć. Za to je chronić.
— Doskonale — pochwaliła postawę demonicy młoda Ochra i przykucnęła przy młodocianej grupce, aby mieć lico na wysokości dziecięcych twarzyczek. Popatrzyła na nie ze wzruszeniem, szczęśliwa, że ktoś w mieście ocalał, do tego tak niewinne istoty, jak dzieci. Zdjęła sobie z twarzy maskę z pająka, aby ich nie straszyć, odkaszlnęła i z troską do nich przemówiła: — Jakim cudem udało się wam przetrwać? I co tu robicie? Macie kryjówkę? Może jest was więcej i są w pobliżu wasi rodzice?
W odpowiedzi dzieci popatrzyły po sobie, po czym nieco starszy chłopiec powiedział:
— Wyszliśmy poszukać jedzenia. A jest nas więcej, tam, w podziemiach. — Pokazał brudną ręką na posąg Umbara Brunatnego. Starsza przedstawicielka republiki zmarszczyła brwi, się zastanawiając, jakie podziemia mogły mieć na myśli dzieci? Aż ją olśniło:
— Chodzi wam o stare szyby kopalniane, które pierwotnie się ciągnęły pod miastem. Nie zasypano wszystkich? — dopytała zaskoczona. Jedna z dziewczynek chwyciła ją za rękę, aby pociągnąć w kierunku posągu. Młodocianą koleżankę skarcił wypowiadający się uprzednio chłopiec:
— Ona kaszle — zauważył z nutą grozy w głosie, pokazując na Brunatną. Dziewczynka okrasiła twarz smutkiem i puściła młodą Ochrę. Zaś słowa, które w dalszej kolejności usłyszała od chłopca Brunatna, sprawiły, że w oczach stanęły jej łzy: — Moja matka też kaszlała i oddali ją w podziemiach na śmierć, także ojca. Nie możemy zabrać nikogo, kto się dusi, bo zostanie zabity.
— Nic mi nie będzie… Mam inną chorobę płuc, nie kasztariozę — oznajmiła młoda Ochra. — Zaprowadźcie mnie do reszty ocalałych. Myślę, że będę mogła wam pomóc — poprosiła. W rezultacie dzieci odbyły we własnym gronie naradę. Aż chłopiec ją nieufnie zapytał:
— Czyje to uszy? — Pokazał palcem na naszyjnik Brunatnej. Ona hardo odparła:
— To ciemne uszy złych istot, które chciały skrzywdzić mą przyjaciółkę. — Zerknęła na Czarną. — Poprzysięgam wam na piach i kamienie, że pozbawię uszu każdego, kto zechce skrzywdzić was — dodała.
— Na imperatyw ziemi też przyrzekasz? — zaciekawiła się dziewczynka.
— Na imperatyw też, a nawet prawa Martwicy. — Brunatna wstała i wyciągnęła ku dzieciom ręce. Chłopcy oraz dziewczynki otoczyli ją wianuszkiem, po czym każde chwyciło za jej palec u prawej dłoni albo objęło kikut lewej ręki. Wspólnie ruszyli zniszczoną drogą do nieodległego posągu, a Czarna bacznie ubezpieczała tą na ten czas beztroską grupkę.
Do monumentu udało im się dostać bez przeszkód, jedynie omijając przewrócone na drodze wozy i martwe konie. Na miejscu chłopiec postukał w metalową studzienkę kanalizacyjną. Odpowiedział mu podobny dźwięk od spodu i specyficzny właz został odsunięty. W dole Brunatna dostrzegła długą drabinę, a na niej inne dziecko. Uśmiechnęła się do niego, a ono w pośpiechu uciekło w głąb tuneli.
— Chodźmy — powiedział towarzyszący Brunatnej chłopiec i wszyscy zebrani na powierzchni kolejno zeszli w mroczne czeluści.
Kroczyli z zapalonymi lampkami naftowymi. Starsza przedstawicielka republiki się zorientowała, iż naprawdę trafili do szybów górniczych. Ścienne przestrzenie były chropowate, a sufit podpierały stare i drewniane stropy. Jeżeli się zahaczyło o piaskowe powierzchnie, sypał się z nich brązowy pył, w wyniku czego Brunatna kaszlała, wzbudzając tym niepokój małych przewodników. Próbowała ich uspokajać łagodnym uśmiechem. Jednak wolała się wstrzymać z zakładaniem maski w nadziei rychłego spotkania innych osób.
I rzeczywiście, dość szybko doszła do miejsca, z którego się rozciągał widok na położoną niżej wielką do tego zaludnioną grotę. Droga na jej dno wiodła kamiennymi schodami. Przestrzeń wypełniona była drewnianymi rampami, pomostami, czy platformami, niczym pajęczą siecią połączonymi sznurowymi drabinkami. Pomiędzy tymi konstrukcjami i na nich przebywało mrowie kasztanowych ludzi. Nikt nie kaszlał, dało się wychwycić jedynie prowadzone ściszonym głosem rozmowy. Atmosfera była pełna smutku, wyczekiwania, ale też swoistej maestrii. Przestrzeń groty prezentowała się doprawdy wyjątkowo.
Po zejściu na dół Brunatna nie zdążyła się wmieszać w kasztanowy tłum. Wyszło ku niej kilku uzbrojonych w maczety mężczyzn. Obrazek ten żywo przypominał jej scenę z wizyty w obozowisku, gdzie Czarna zagryzła wilka. Przez to Brunatna wiedziała już, czego się tu spodziewać, także czego od niej oczekiwano i jak wypadało się zachować. Dlatego uprzedzając pytania pod swym adresem, przystąpiła do wyjaśnień, mówiąc:
— Ja i moja czarna przyjaciółka przychodzimy w pokoju. Przebyłyśmy szmat drogi na wschodzie, walcząc z pełzaczami oraz pomagając takim, jak wy. Wiedzcie, że nie zamierzamy was prosić o wasze dobra. Więcej, w miarę naszych sił wesprzemy was, poszukując na powierzchni żywności, walcząc za was i chroniąc to, co posiadacie, skoro sami chronicie dzieci. — Objęła młodocianą grupkę, z którą przybyła.
Jej mowa zdawała się wywrzeć dobre wrażenie na słuchaczach, bo opuścili broń i ze zrozumieniem pokiwali głowami. Jeden z nich, brudny, jak reszta oraz łysawy, do tego w okrągłych okularach, gdzie zbite było jedno szkło, nerwowo zapytał:
— Twoja lewa ręka i prawa demonicy. — Wskazał na kikuty. — To robota pełzaczy czy… ludzi?
— Złych ludzi. Takich, którzy za nic mają dobro innych, a na zaistniałej tragedii chcą się jeszcze wzbogacić — odparła ze wzgardą Brunatna.
— Mogę obejrzeć te rany — stwierdził okularnik. — Jestem, a właściwie byłem… lekarzem. Tam jest moja klinika. To jest, miejsce, gdzie udzielam pomocy — poprawił się, patrząc na część groty osłoniętą parawanami.
— Dziękujemy, chętnie skorzystamy z fachowego wsparcia. Oczywiście się odwdzięczymy. — Kasztanowa dziewczyna podała lekarzowi zdrową dłoń. Uściskał ją i ruszył w kierunku beżowych kotar.
— Możecie zostać. Ale jak odpoczniecie, przynieście z góry trochę wody i żywność — rzucił inny mężczyzna, czyniąc to obojętnym głosem.
— Niczego więcej nie potrzebujecie? — dopytała Brunatna. Lecz nikt nie zwracał już na nią większej uwagi, a otaczająca ją dotąd grupka osób się zaczęła rozchodzić. Gdy naraz młoda Ochra w jednej z postaci dostrzegła coś znajomego. — Sepia…? Sepia de Bruton?! — krzyknęła za oddalającym się osobnikiem. Ten tylko przecząco pokręcił głową, zgarbił się i przysłonił twarz dłonią, przyspieszając kroku. — Niech pan poczeka! — Dziewczyna przedzierała się w tłumie za starszym mężczyzną. Niestety zniknął jej z oczu. Zrezygnowana weszła jeszcze na skrzynię, aby się rozejrzeć z góry. Wtedy zobaczyła uciekiniera tuż przed sobą.
— Złapałam go. — Czarna pociągnęła za kołnierz zgarbionego ministra, który się zasłaniał rękoma, jak przed spodziewanym ciosem. Brunatna z bliskiej odległości się upewniła, że miała do czynienia z seniorem rodu de Bruton. Był brudny w sfatygowanym ubraniu i zlękniony. Jego żałosny widok sprawił, że młoda Ochra złagodniała. Ale nie do końca, bo miała w pamięci sprawy związane z synami Sepii. Spojrzała na swój kikut, przeniosła wzrok na łysego mężczyznę i z nutą gniewu zapytała:
— Co ci wiadomo o działalności twych synów w republice? Mów i nie zatajaj prawdy. Albo… — Zerknęła na Czarną i bez ogródek wypaliła: — Demonica zaprowadzi cię w ustronne miejsce i wypatroszy.
— A nie mogę wypatroszyć tu i teraz? — Uśmiechnęła się zębiasto mroczna dziewczyna. Brunatna pokręciła przecząco głową. Natomiast zastraszony Sepia popatrzył na nią pytająco i się marszcząc paskudnie na twarzy, jęknął:
— Poznaję cię, jesteś córką mecenasa. Ale… o co chodzi z mymi synami? Nie rozumiem. Tabak pracował na rzecz republiki w służbie cywilnej. Beż-x… on jest naukowcem.
— To wszystko, co masz mi na ich temat do powiedzenia, naprawdę? — Brunatna nawet się nie zorientowała, że jej dłoń zawędrowała na kolbę rewolweru.
— Nie wiem… Co chcesz wiedzieć? To dobrzy synowie, oddani republice, jak ja… my wszyscy. — Sepia obrzucił grotę pełnym bólu wzrokiem i cierpiętniczo dodał: — Jak mogliśmy do tego wszystkiego dopuścić, jak? Dlaczego to się wydarzyło? Ludzie giną, umierają, zostają okaleczeni. Nie zniosę tego dłużej i nawet nie chcę wiedzieć, co spotkało… Kasztan. Bo zapewne powróciłyście do republiki razem. — Zogniskował spojrzenie na kikucie Brunatnej.
— Kasztan ma się… dobrze. Została z mahoniowymi bliźniakami w Wielkiej Puszczy — oświadczyła Brunatna. Uświadomiła sobie, że postać przed nią być może w ogóle nie miała pojęcia o zbrodniczej działalności braci de Bruton. Ze słów i postawy Sepii tak można by wnioskować. Lecz wiedziała, że politycy byli mistrzami łgarstwa i lawirowania. Więc postanowiła zachować czujność, mając ministra na oku. Dlatego, gdy na krzepiące wieści o Kasztan Sepia zrobił wielkie oczy, wyciągając ku niej ręce, ona wysunęła przed siebie dłoń, jakby chciała go odepchnąć. Dawała tym do zrozumienia, że coś było na rzeczy i nie chciała się spoufalać. Kiedy mężczyzna się ogarnął, zapytała go: — Znany ci jest los mego ojca? Byłam w senacie i widziałam martwych parlamentarzystów. Ale jego ciała nie odszukałam.
W odpowiedzi Sepia się rozejrzał jakby podejrzliwie na boki i ściszonym głosem rzekł:
— Po głosowaniu w senacie przeciw wprowadzeniu stanu wojennego mecenas wyruszył na daleki zachód.
— Czemu to uczynił?
— Przed odlotem sterowcem wyjawił mi, że nadchodzi nowa siła, czerwona siła, która zburzy stary porządek rzeczy i zaprowadzi nowy ład. On zamierza jej służyć, tej… czerwonej sile.
— Czerwonej Cesarzowej… — wyszeptała Brunatna, jedyną dłoń zaciskając w pięść. Nagle swego ojca się zaczęła obawiać niemal na równi z braćmi de Bruton. Nie było to miłe uczucie. — Co jeszcze wiesz na temat czerwonej inwazji? Mów: — warknęła. Mężczyzna popatrzył na nią badawczo, ale odpowiedział:
— Podobno u zachodnich wybrzeży się pojawiła karmazynowa flota podwodnych okrętów. Potem ktoś dokonał sabotażu w Brunatown. Po serii wybuchów w barykadach potwory zalały miasto. W tym czasie, za pomocą nowego wynalazku, radia, odebraliśmy komunikat, że czerwona armia wylądowała na zachodnim brzegu. Później nastąpił całkowity chaos.
— Czy na zachodzie trwa wojna? — Brunatna spojrzała przenikliwie na rozmówcę.
— Nie wiem. Stanu wojennego nie zatwierdzono. W związku z tym wszyscy żołnierze nie zostali zmobilizowani, a większość z nich przebywała do niedawna w centrum i na wschodzie republiki, by walczyć z pełzaczami. Natomiast co się dzieje teraz na zachód od Brunatown, tego nie powiem ci ja ani nikt z tutaj zgromadzonych. My chcemy tylko przeżyć kolejny dzień, to wszystko. — De Bruton zakaszlał i natychmiast zakrył sobie twarz dłonią. — Nie wydaj mnie, proszę — jęknął, dalej pokasłując.
— Słyszałam, że chorych zabijacie — zauważyła cierpko Brunatna.
— Tak…
— Jak to robicie i gdzie?
Sepia popatrzył na Brunatną, jakby zastanawiając się, na ile mógł jej zaufać. Zaraz jednak tylko bezradnie opuścił ramiona i zrezygnowany rzekł:
— Chodź… pokażę ci, to niezwykły widok. — Wskazał przeciwległy wylot jaskini i zasłaniając usta dłonią, skierował się w tamtą stronę. Brunatna podążyła za nim razem z Czarną, która wymownie spojrzała na przyjaciółkę. Ale młoda Ochra pokręciła przecząco głową. Stwierdziła, że na egzekucję Sepii wydawało się przedwcześnie. Może był nawet tym, którego należało uzdrowić za sprawą maski z pająka? Co do jego losu jeszcze nie podjęła decyzji. Zaś krocząc za nim, opuściła grotę i szła ciemnym tunelem, który Sepia oświetlał pochwyconą po drodze lampką.
Po kilku zakrętach przybysze dotarli do szczytu kolejnej komory. Ta nie zawierała ludzi i była chyba mniejsza. Brunatna nie mogła tego dokładnie stwierdzić, bo stojąc na drewnianym pomoście i spoglądając przed siebie oraz w dół, widziała podłużną jamę zakręcającą w mrok. Wszak to, co rozświetlało ją z przodu, nie było to światło naftowych lamp, pochodni, czy zapalonych żarówek. Ta jasność pochodziła ni mniej ni więcej tylko od ognia niezwykłych istot, w których prawdziwość w dzisiejszych czasach mało kto jeszcze wierzył.
— To żywiołaki… żywiołaki ognia — wydusiła z siebie dziewczyna.
— Nie tylko one. — Sepia machnął trzymaną lampką w kierunku ściennych powierzchni poniżej. Wtedy Brunatna odniosła wrażenie, jakby ściany się poruszyły. Ale szybko dotarło do niej, że nie oglądała bocznych ograniczeń jaskini, a spoglądała do kompletu na kamienne istoty.
— Żywiołaki ziemi… — wyszeptała.
— Tak, całe dziesiątki, może nawet setki. Nikt nie wie ile, bo ta grota zakręca i nie wiadomo, co się znajduje dalej — oznajmił minister, zakaszlał i ponuro kontynuował: — W każdym razie to tutaj się wrzuca chorych nieszczęśników. Giną spalani ogniem i miażdżeni kamieniami przez te pradawne byty. Nie są przyjaźnie nastawione. Trudno się dziwić, bo w zamierzchłych czasach przez ludzi zostały tu chyba… uwięzione.
— Są… niesamowite. — Brunatna zabrała Sepii lampkę i weszła na skraj pomostu, aby się lepiej przyjrzeć. Najpierw zwróciła baczniejszą uwagę na żywiołaki ognia. Były wielkości byków, a struktura ich ognistych ciał się zmieniała. Przypominały zwierzęta na czterech nogach, to dwunożne istoty. Manifestowały one ręce, skrzydła czy macki. Trwała w nich nieustanna gra ognia, który przygasał, to rozpalał z różną intensywnością poszczególne partie płomiennych ciał. Słabiej widoczne były kamienne istoty, które się gromadziły przy ścianach, jakby je wspierając, czy nawet łącząc z nimi. Wydawały się jeszcze mniej podobne do żywych stworzeń. Budowa ich ciał była niejednolita, złożona z większych i mniejszych głazów zamieniających się miejscami. Jednakże bez wątpliwości to one — żywiołaki ognia i ziemi, które przed wielką wojną wraz z golemami niepodzielnie władały kasztanową krainą. Dopiero z ich upadkiem nastała era kasztanowego ludu.
Podczas czynionych obserwacji i rozmyślań Brunatna poczuła na ramieniu dłoń Sepii.
— Tu nie jest bezpiecznie. Te kładki są stare i niestabilne. — Wskazał ręką pod nogi Brunatnej. Niczym na potwierdzenie jego słów deski zaskrzypiały żałośnie, po czym gwałtownie pękły. Spadając, kasztanowa dziewczyna zdążyła wyciągnąć jedyną dłoń za siebie. Została w ostatniej chwili pochwycona przez Czarną. Z kolei Sepia zleciał w chmurze drzazg i desek między pradawne istoty.
— Już… już w porządku, dziękuję — powiedziała z ulgą do demonicy Brunatna, czołgając się do stabilniejszego miejsca u wejścia do groty. Tutaj wstała i popatrzyła w dół za ministrem. Został otoczony przez żywiołaki. Uklęknął na ziemi i nawet nie próbował się zasłaniać. Wiedział, że czego by nie uczynił, czekała go śmierć. Brunatna pomyślała, że i tak nie mogła już nic uczynić. Za to ministra spotka być może sprawiedliwa kara. W końcu nie potrafiła przeniknąć jego umysłu, aby stwierdzić, na ile znał niecną działalność synów i ewentualnie ją wspierał. Dlatego nawet z obojętnością spoglądała na dokonującą się egzekucję. To, jak z kamiennych istot wyrosły monstrualne pięści z głazów. Do kompletu żywiołaki ognia się rozjarzyły płomieniami. Lecz wbrew wcześniejszym zapowiedziom Sepii o natychmiastowej egzekucji, legendarne istoty wstrzymały się z atakiem. — Na co one czekają? — wyszeptała w napięciu Brunatna.
— Na moją zgodę — usłyszała zupełnie nieoczekiwane słowa Czarnej. Ta się poprawiła: — Na naszą zgodę.
Przedstawicielka republiki popatrzyła zaintrygowana na demonicę i zobaczyła, że miała wzniesione ramiona. Można by sądzić, że coś obejmowała. Brunatna uświadomiła sobie, iż rzeczywiście to właśnie czyniła. Zaś ściskanym elementem była dzierżona przez nią niewiarygodna moc.
— Jak ty to robisz? — wyrzuciła z siebie młoda Ochra.
— One mówią do mnie, nie słyszysz?
— Nie, co to za język? — spytała Brunatna.
— Cichy, ognisty i… kamienisty — skwitowała Czarna.
— Nic nie słyszę. A co mówią?
— Wspominają o pradawnym pakcie. Coś się dawno temu wydarzyło. One mnie znają i dziękują mi. To miejsce nazywają sanktuarium, gdzie je ukryłam. I one…
— Tak…?
— Czekają na moje rozkazy, by się odwdzięczyć za ocalenie. Chcą mi służyć.
— Na imperatyw ziemi… Na piach i kamienie. — Zszokowana Brunatna padła na kolana. Zaś demonica się uśmiechnęła zębiasto i z satysfakcją dodała:
— Na prawa Martwicy, mrok i Nieskończoną Noc. Na kły i pazury. Więc… co z bezwłosym kasztaniarzem? Unicestwić go?
— Nie, wstrzymaj się. — Brunatna nagle jakby się przebudziła ze snu. Choć ten o żywiołakach na usługach przyjaciółki pragnęła śnić nadal, jednocześnie marząc, aby nie był to sen. Wstała, przyszpiliła ostrym spojrzeniem Sepię i z nową energią do niego warknęła: — Wiedz, że mogę zachować twe życie. Na moje życzenie żywiołaki nie zgładzą cię, a ja potrafię leczyć kasztariozę. Wiem, że brzmi to nieprawdopodobnie niczym słowa szalonej bogini. Ale jest to w mej mocy!
— Więc zrób to… — zaskamlał Sepia.
— Zrobię, jeżeli dasz mi dowód swej niewinności, albo coś, co pomoże mi w walce z czerwonym najeźdźcą!
— Moja niewinność, czerwona walka? — jęknął tylko bezradnie minister.
— Postaraj się lub zginiesz! Umrzesz, jako jeden z tysięcy i nikt po tobie nie zapłacze. Zatem mów, skoro dzięki mnie możesz jeszcze cokolwiek powiedzieć. Powiedz, co wiesz, niczego nie zatajaj!
— Nie rozumiem… świat oszalał. Nic go już nie ocali. A ja? Tak, jestem współwinny. Rządziłem, próbowałem rządzić, ale… — Głos się Sepii załamał. — Co ze Spiżją, moją żoną, jest bezpieczna? A Kasztan, nasza Kasztan? Naprawdę ma się dobrze? — Mężczyzna zdawał się dostawać pomieszania umysłu i żegnał ze światem, wspominając najbliższe osoby. Brunatna widziała to, także jego niemoc.
— Niech żywiołaki nie robią mu krzywdy — powiedziała zrezygnowanym głosem do Czarnej, pokazując na ministra i poszła poszukać liny, aby wyciągnąć nieszczęśnika z pułapki. Nie miała pewności, że był niewinny. Ale prezentował się tak żałośnie, że zwyczajnie zrobiło się jej go żal, a istotnych informacji nie spodziewała się już od niego usłyszeć.
Równocześnie co innego pochłaniało jej umysł. Oto już snuła dalekosiężne plany, jak wykorzysta niezwykłą broń, która za sprawą demonicy znalazła się w jej zasięgu. Bo to, że uczyni z żywiołaków narzędzie zagłady wrogów republiki, nie ulegało dla niej wątpliwości. Zatem wkrótce przejdzie do ofensywy i to zapewne na najbardziej newralgicznym odcinku frontu, czyli dalekim zachodzie. Zrobi co w jej mocy i nie dopuści, aby się stał czerwony.
IX. Ekru i Alabaster
Niespodziewane spotkanie z Feldgrałem Drugim okazało się przełomowe i to pod wieloma względami. Nie dość, że na lodowych pustkowiach Ekru uratowana została przed śmiercią i gwałtem, to wsparcie jej dawnego kompana mogło być w dalszej perspektywie nieocenione. Tak wynikało z wieści, którymi chełpliwie się raczył podzielić pozostały przy życiu bliźniak. Donosił on, że podczas wojaży Ekru po podziemnym akwenie syren, zielonym lesie czy wschodnim archipelagu wysp niejaka Srebrna Olbrzymia podbiła szarą północ i to w całości. Co jeszcze bardziej niezwykłe ożywiła pradawnych gigantów odnalezionych w kopalniach srebra. Obecnie na czele olbrzymów i srebrzystego wojska zamierzała zdobyć zbrojnie krainę alabaster. Pragnęła to uczynić niezwłocznie i jako potomkini samych gigantów, by przywrócić im władanie białą krainą.
Jakkolwiek te zapowiedzi w trosce o dobro alabastrowego ludu czyniły w sercu Ekru niepokój, to zaistnienie potęgi gotowej zachwiać wszechwładzą wielkiej księżnej brzmiała kusząco. Bowiem skrzydlata władczyni według Feldgrała miała się świetnie, a o aniołach nikt nic nie słyszał, ani tym bardziej nie widział ich na oczy. Stąd płynął wniosek, że Perlis i Srebrna zawiedli przynajmniej w tej kwestii, że nie zgładzili władczyni. Czy zaś uwolniła ona z niebios tamtejsze istoty, czy nie, pozostawało to tajemnicą.
Wszak tajemnicą dla Ekru nie było już to, że właśnie Srebrna była morderczynią Feldgrała Pierwszego. Zatem to ją poprzysięgła zgładzić. Na wieść, że srebrzysta siostra krwi stała za wspomnianym zabójstwem, w pierwszym momencie przeżyła szok. Jednak wspomniała, iż nie kto inny, jak Srebrna zabiła Zieleń, a kasztanowa siostra krwi od początku nie darzyła jej sympatią. Czy zatem sprzyjanie tej akurat siostrze, srebrzystej, było słuszne, skoro to wileokrotna zabójczyni? Do tego wiłę zaszlachtowała z zimną krwią. Podobnie miała się obejść z Feldgrałem Pierwszym, mordując go podstępnie we śnie.
W konsekwencji Ekru nabierała dystansu do srebrzystej dziewczyny. Choć ta wywarła na niej dobre wrażenie, nie mogła wykluczyć, że dała się zwieść grze pozorów. Udział Srebrnej w wyprawie po Rozdzieracz Niebios i jej obecne działania być może podyktowane były tym, że jej samej się zamarzyło zostać wielką imperator rasy aniołów. Ot, miała tu do czynienia z kolejną istotą z przerostem ambicji, tyle że lepiej zakamuflowaną w niecnych działaniach niż Alabaster.
Sytuacja była zatem dynamiczna i nic nie stanowiło ostoi pewności. Ekru dowiadywała się nowych rzeczy, które rzutowały na jej osąd i rzucały inne światło na potencjalny układ sojuszy. Przez myśl przemknęło jej nawet, że w kształtującej się układance zależności śmierć Srebrnej, Perlisa i Alabaster dla jej własnego spokoju ducha byłaby chyba najbardziej pożądana. W końcu byłego gwardzisty, który traktował ją gorzej niż służebną dziewkę i karał cieleśnie, miała serdecznie dość. Srebrzystą siostrę krwi dopiero co obiecała zabić w imię zemsty. Podobnie zemsta w postaci śmierci za zabójstwo Chamoisa musiała dosięgnąć wielką księżną. Więc te wszystkie unicestwienia cudzymi rękoma byłyby dla Ekru na swój sposób błogosławieństwem. Albowiem nie wyobrażała sobie, aby osobiście mogła kogoś bezpośrednio zabić. Jeśli komuś życzyła śmierci, ktoś musiał ją wyręczyć.
Snując takie rozważania, aż się przestraszyła własnych myśli i popatrzyła na siebie z niedowierzaniem. Raptem zdała sobie sprawę, że jej umysł jakby się jednoczył ze sposobem pojmowania świata przez Alabaster, czyli tracił blask i czysto-białą naturę. Wyostrzona intuicja także się upominała o zdanie. Podpowiadała, że tak egocentryczna perspektywa się nie przyczyni w ostatecznym rozrachunku do niczego dobrego i to dla wszystkich. Ekru postanowiła więc nie wyciągać pochopnych, a tym bardziej kategorycznych, wniosków. Zdecydowała się uważnie przyjrzeć aktualnym rozgrywkom na północnym wschodzie kontynentu. W odniesieniu do rozwoju sytuacji zareaguje adekwatnie, mając na względzie wspólne dobro, a nie tylko własne i swego dziecka. O tym nie mogła zapomnieć.
W takim duchu, pewnej zachowawczości, ale nie przesadnej, zawarła z Feldgrałem pierwsze ustalenia. Oficjalnie zadeklarowała się, jako osoba wroga Alabaster. Usługi mające na celu osłabienie pozycji skrzydlatej władczyni zapragnęła ofiarować Srebrnej Olbrzymiej. Chociaż pod warunkiem, że dla panowania wielkiej księżnej olbrzymka stworzy rozsądną alternatywę i nie zostanie tyranką na perłowym tronie. Jej druh wyraził dla tej postawy aplauz, skoro mogli stanąć po jednej stronie.
Tym sposobem Ekru z mahoniowymi bliźniakami i Feldgrałem wyruszyła do obozu władczyni szarych ziem. Umbra gdzieś przepadł, ale jego zaginięciem się nie przejęła. Doprawdy jej alabastrową głowę zaprzątały teraz zgoła ważniejsze sprawy niż los zbłąkanego zwierzęcia. Miejscem spotkania był wojskowy obóz usytuowany w kotlinie, do której wiodła wąska droga lodowym tunelem. To ponoć właśnie tutaj przez szereg lat olbrzymka skrycie gromadziła i szkoliła wojsko, by w dogodnym momencie podbić szarą północ. Obecnie miała czynić tu przygotowania do inwazji na krainę Alabaster.
Na otoczonej zaśnieżonymi szczytami przestrzeni Ekru rzeczywiście zobaczyła nieprzeliczone rzędy namiotów, stajnie, konie i musztrowanych wojaków. Widoczne też były łopoczące na wietrze klanowe chorągwie, gdzie dominowały herby wschodnich klanów, ale było też kilka centralnych. Za to nigdzie nie dostrzegła gigantów. Według Feldgrała przebywały samotnie gdzie indziej, bo z powodu skoszarowania z ludźmi wpadały w berserski szał i zabijały sojuszników. Miało to mieć przyczyny w pierwotnej wojnie olbrzymów z czerwoną rasą ludzi.
Ekru przyjęła te słowa ze zrozumieniem. Natomiast w mroźne południe wkraczanie z kompanami do namiotu Srebrnej Olbrzymiej wzbudziło w niej spore obawy. W surowym wnętrzu powierzchnia zasłana była niedźwiedzimi skórami o popielatej barwie. Jedna ze skór w centrum mieniła się antracytowym kolorem i to na niej zasiadała monstrualnych rozmiarów srebrzysta kobieta. Jej odzienie stanowiły futra w licznych odcieniach szarości. Trzymała platynową misę z kawałkami pieczonego mięsa, zajadając się obficie. Palcami grubymi i sprawnymi niczym śnieżne żmije umiejętnie rozwarstwiała włókna mięśniowe. Zębami przypominającymi kamienne żarna mieliła kości, a jasny tłuszcz skapywał jej po podbródku. Nie przerwała posiłku, by powitać gości. Jedynie wskazała im miejsce naprzeciw siebie. Uczyniła też gest do Feldgrała, żeby w jej otoczeniu usiadł tylko on i Ekru. Mahoniowi bracia mieli pozostać w progu.
Po zajęciu miejsc przez przybyszy Srebrna Olbrzymia wysunęła misę z jadłem ku parze osób przed sobą. Feldgrau wybrał jagnięcą gicz, alabastrowa kobieta odmówiła poczęstunku. Uczyniła to świadomie, aby na wstępie sprawdzić, jak zareaguje srebrzysta władczyni wobec zamanifestowania woli sprzecznej z jej własną. Zresztą Ekru, jako osoba z białej krainy, miała poniekąd prawo wzgardzić mięsnym poczęstunkiem. Z kolei olbrzymka najpierw przyszpiliła byłą członkinię rady wzrokiem, jakby chciała ją przebić spojrzeniem niczym srebrzystą lancą. Potem głosem nietolerującym sprzeciwu wycedziła przez zęby:
— Jedz, jak ci daję. Chyba że znowu chcesz posmakować głodu i to na zawsze. — Przeniosła ostry wzrok na Feldgrała, który wcześniej wysłał do swej zwierzchniczki wieści, z kim przybędzie i w jakich okolicznościach spotkał Ekru. Ona utwierdziła się w przekonaniu, że miała do czynienia z nieprzejednaną osobą nieskorą do kompromisów. To jej wystarczyło i sięgnęła po baranie żeberka, zagryzając na nich białe zęby. Przypomniała sobie smak mięsa jedzonego niegdyś na szarej północy, a do kompletu wywołała satysfakcję na licu srebrzystej władczyni. — Niech ci wyjdzie na jasne zdrowie — powiedziała olbrzymka i spokojnie dodała: — Wiedz, że białej rasie nie życzę źle. Jedynie pragnę, aby znała swe miejsce w alabastrowej krainie, będąc podległa gigantom. Nie zamierzam też zmieniać krajobrazu księstwa, niszczyć jego twierdz czy pałaców. Jedynie upominam się dla mych przodków o to, co im się z boskiego nadania należy. Rozumiesz?
— Tak, srebrzysta pani. — Ekru się ukłoniła.
— Ty rozumiesz aż nadto i skrywasz w białym wnętrzu słuszne obawy. — Olbrzymka machnęła niedbale ręką na rozmówczynię, ochlapując ją kroplami szarego tłuszczu i ciągnęła dalej: — Feldgrau doniósł mi, że nie jesteś jakąś tam płochą białogłową. Tyś ponoć z zacnego rodu Ekros, władców miasta na pograniczu. Dlatego chcę z tobą rozmawiać. To jedyny powód.
— Jasno przedstawiasz sprawę, srebrzysta pani. To się chwali i godne jest naśladownictwa.
— Jeszcze jeden taki alabastrowy słód na moje uszy, a każę cię wypatroszyć z białych flaków, zimna bladolica — warknęła olbrzymka. Do Ekru dotarło, że miała naprzeciw postać nie tylko potężnej postury, ale też z siłą charakteru i umysłu. W takich okolicznościach żadne słowne czy inne gierki tu nie poskutkują inaczej niż zrażeniem do siebie tej osoby. Na to nie mogła sobie pozwolić. Dlatego od tej pory wyjątkowo ważyła słowa i starała się używać ich jak najmniej, preferując gesty. Skinęła więc tylko głową, potwierdzając wolę srebrzystej władczyni i słuchała dalej: — Zatem skoro należysz do rodu Ekros, do tego jesteś skonfliktowana ze skrzydlatą władczynią, to mam dla ciebie propozycję. Zaznaczam, że nierozsądne byłoby ją odrzucać, a nawet dłużej się zastanawiać. — Monstrualna kobieta odłożyła do misy płat mięsiwa i swój zamysł względem Ekru szerzej nakreśliła: — Ta Alabaster już wie o inwazji. Te jej białe ptaki, na które moim łucznikom nie starcza już szarych strzał, donoszą o wszystkim do wysokich uszu księżnej. Dlatego jako moja emisariuszka udasz się w mym imieniu negocjować z władczynią pokój na zasadzie wasalnego poddaństwa alabastrowej krainy mej osobie. Ta skrzydlata kobieta odmówi. Za to będzie cię chciała przekabacić na swoją stronę. Ty się niby zgodzisz. Alabaster wyśle cię wtedy do matki, do Ekros, abyś przysposobiła miasto do obrony. Tam będziesz musiała podjąć słuszną decyzję i pozwolisz mi zdobyć białą osadę. Lecz wcześniej będziesz zwodzić skrzydlatą władczynię i raportować mi o jej zamiarach. Jeżeli mnie zdradzisz, chyba nie muszę zaznaczać, że zemsta ma będzie całkowita. Twój ród wygubię, miasto Ekros spalę, a zgliszcza po nim każę zasypać skałami, śniegiem i lodem tak, że nie pozostaną po nim nawet ruiny. — Po tym oświadczeniu Srebrna Olbrzymia nie czekała na odpowiedź, jakby ta była oczywista. Za to zamierzała skierować kolejną wypowiedź do mahoniowych bliźniaków. Ale alabastrowa kobieta ją uprzedziła, ostrożnie wtrącając:
— Wielka księżna jest sprytną osobą i nie podzieli się ze mną istotną wiedzą. Wolałabym uniknąć spotkania z nią i wyruszyć prosto do Ekros.
— Wyruszysz, gdzie ci każę. Zrobisz tam, co ci polecę, i powiesz swymi ustami, co mam do powiedzenia ja — syknęła olbrzymka, mrożąc rozmówczynię wzrokiem. Popatrzyła na nią z niechęcią, ale zdobyła się na dodatkowe wyjaśnienia: — Jesteś wysoko urodzona i przede wszystkim masz się pokazać w Alabastrowym Pałacu, jako sprzymierzona ze mną osoba. Biali ludzie muszą zobaczyć, że alabastrowe istoty, i to znaczące, przechodzą na moją stronę. Z tych samych powodów opłacam kompanię białych najemników, choć do działań wojennych ich nie potrzebuję. Ale dla podkopywania autorytetu skrzydlatej władczyni w księstwie już tak. — Takiej retoryce Ekru nie mogła odmówić zasadności i skinęła twierdząco głową. Olbrzymka popatrzyła na nią jeszcze pewien czas, jak na niesforne dziecko, przez które miała więcej kłopotów niż pociechy. W dalszej kolejności przemówiła do mahoniowych braci: — Słyszałam o waszym okręcie, latającym okręcie. Wiedzcie, że pragnę go. Dlatego otrzymacie ludzi i środki, żeby naprawić statek. Wyszkolicie się na nim z moją załogą. Niebawem będzie to bowiem okręt wojenny. W zamian otrzymacie posłuch, bogactwo, rozliczne dary, także kobiety. Albo raczej… — Zmierzyła braci krytycznym wzrokiem, a widząc w nich w zasadzie chłopców, drwiąco stwierdziła: — Zamiast kobiet przydzielę wam gładkie dziewczęta do wspólnej zabawy. W każdym razie służcie mi wiernie, a nie pożałujecie. Sprzeciwcie mi się lub sprawcie zawód, to z waszych kasztanowych skór zrobię sobie pas nabijany brązowym kośćcem. A teraz się wynoście. Wasz kolor mnie drażni. — Rzuciła misą w bliźniaków. Oni w popłochu wyskoczyli na zewnątrz namiotu. Potem Srebrna Olbrzymia popatrzyła z szyderczym uśmiechem na pozostałe osoby i lekceważąco zapytała: — Czy ktoś chce coś jeszcze powiedzieć przed obliczem Srebrnej Olbrzymiej, jedynej pani szarych ziem i potomkini lodowych gigantów? Czy możemy już zaprzestać używania ust do trwonienia nadmiaru słów, za to się wziąć jeszcze za jadło?
— Wszystkie ustalenia uważam za wiążące — oznajmiła sztywno Ekru.
— Wiążące… No ja myślę! — ryknęła olbrzymka. Nachyliła się nad parą osób naprzeciw niej, po czym poklepała po ramionach kobietę i mężczyznę. — Jedzcie, jedzcie do woli — zachęcała. — Jak będziecie mi dobrze służyć, każę wam wziąć ślub byście razem zasiedli w Alabastrowym Pałacu na perłowym tronie. Przyszły wielki książę i wielka księżna w mym skromnym namiocie, ho, ho! — Ostentacyjnie uniosła potężne ręce. Później nakazała wartownikom znosić kolejne misy z mięsiwem, z gośćmi się zajadając do przesytu.
*
Wielka księżna załopotała skrzydłami, wznosząc się nieco w powietrze. Opuściła grzbiet gryfa i łagodnie opadła na biały plac w południowej części Alabastrowego Pałacu. Właśnie powróciła z podróży do wzgórza, gdzie w czerwono-czarnym źródle odwiedziła potężnego demona. Czując jeszcze uniesienie po tamtym spotkaniu, skierowała się do ptaszarni, aby odebrać od pierzastych sług wieści ze świata. Po drodze jej myśli wciąż powracały do demonicznego kochanka. Ich zażyłość rosła, z czego Alabaster była rada. Bowiem dla jej ambitnych planów pozyskanie tej istoty się stało kluczowe. Koniec końców, widziała demona, jako swego głównego sprzymierzeńca w przyszłej konfrontacji z czerwonym ludem ze wschodu. Bo jak skuteczniej osłabić dalekowschodniego przeciwnika, niż odbierając mu najsilniejszego sojusznika?
Właśnie. Dlatego wielka księżna za pakt z demonem się nie wahała płacić własnym ciałem, a nawet czerpała z tego skrytą przyjemność. W rezultacie stąpając po białym korytarzu, wachlowała się skrzydłami, jakby dodając sobie chłodu na wspomnienie gorących uniesień w mrocznej otchłani czerwono-czarnego źródła. Już się dowiedziała, że było ono obecnym domem, jak i więzieniem demona, który takową prawdę jej wyznał. Jednak przekazał jej też, że niebawem się wyzwoli z okowów. Wówczas jego potęga będzie tylko rosła. Zaś względem swej alabastrowej kochanki, jak twierdził, miał wyjątkowe plany.
Czy mogła mu ufać? Oczywiście, iż całkowicie nie mogła, jak zresztą nikomu na wielkim kontynencie. Lecz pragnęła to czynić. Uświadomiła sobie, że w drodze na szczyt władzy ciężko jej będzie polegać wyłącznie na ptakach. Szczególnie zważywszy na fakt, jak opornie szło jej zapanowanie nad aniołami. Zaś rozwijająca się cielesna więź z demonem w odczuciu Alabaster miała szanse, aby wzrastać też na płaszczyźnie duchowej. Żywiła nadzieję, że jej kochanek czuł to samo, dając jej to właśnie do zrozumienia, a nie prowadził z nią mroczną grę. Tak czy inaczej, cóż w tej rozgrywce miała do stracenia? Otóż już była w niej wygrana. Pozostawało pytanie ile i przeciw komu zdoła ugrać.
Natomiast w najbliższym czasie musiała się zmierzyć z przeciwnikiem srebrzystym, zdradliwym i również potężnym. Tę konfrontację uważała za swoisty sprawdzian, czy posiadła dostateczne umiejętności, aby jej przeznaczeniem było władanie całym kontynentem. Przez to nie mogła się wręcz doczekać nadciągającej wojny ze Srebrną Olbrzymią, jako otwartej furtki do zapanowania nad szarą północą.
Natchniona tą ostatnią myślą otworzyła siłą umysłu drzwi ptaszarni. Rozpostarły się przed nią, zupełnie jak rozłożyste skrzydła ptaka. Ona, jak po jego grzbiecie, po białej posadzce i w chmurze płatków śniegu, niczym w pierzu, weszła do swego ulubionego pomieszczenia. Na widok niezliczonych ptaków o barwie bieli odetchnęła pełną piersią. Przeszła się swobodnie koło fontanny tryskającej ożywczą wodą, po czym uśmiechając się, łagodnie zapytała:
— Na co jeszcze czekacie, moi milusińscy? Wszak oto odwiedza was jedna i zarazem najwyższa z was. Zastygła w dumnej pozie z uniesionymi ramionami. Aż raptownie zakryła dłonią usta. Zreflektowała się, że po odwiedzinach demona w jaskini zapomniała nałożyć na wargi nową warstwę pomadki, która została starta pod wpływem namiętnych pocałunków. Zatem to dlatego podczas lotu gryfami gwardziści patrzyli na nią z niepokojem, podobnie mijani na korytarzu dworzanie. Cóż za niewybaczalne roztargnienie z jej strony!
Czy zatem wszystkich świadków widoku jej odmienionych ust należało dla własnego bezpieczeństwa zgładzić? Otóż nie. Podjęła właśnie decyzję, że nadchodziła pora, gdy wypadało oswajać biały lud z czernią i czerwienią. Jednak najpierw wygra wojnę ze Srebrną Olbrzymią. Ugruntowawszy pozycję na wschodzie, przestanie się kryć ze swą przemianą.
Obecnie zamaskowała pomadką ciemne wargi i jakby z zupełnie nowym uśmiechem, bo alabastrowym, zaprezentowała się ptakom. Zaczęły one ćwierkać z uznaniem już bardziej odprężone. Następnie do Alabaster dotarły ptasie wieści, które tradycyjnie tłumaczyła na ludzką mowę:
— Zatem powiadacie, moi pierzaści przyjaciele, że Srebrna Olbrzymia opuściła swą kotlinę i prowadzi na biało-szarą granicę srebrzyste wojsko. Dobrze, to bardzo dobrze. Niech przyjdzie na alabastrowe ziemie, a niczym śnieżna zamieć ją zmieciemy i nie pomogą jej giganci. Na nich bowiem zastawimy śmiertelne pułapki, aby wrócili tam, skąd przybyli, czyli do zimnego świata umarłych! — Ostatnie zdanie podkreśliła triumfalnym krzykiem, jakby właśnie odnosiła zwycięstwo nad olbrzymami. Potem przeszła do tłumaczenia dalszych wieści: — Więc moja perfidna siostra, ta najperfidniejsza z perfidnych, bo szara i rybia, ciągle włada złotym tronem w zachodnim królestwie? Zaplanowany zamach się nie powiódł, doprawdy? Przepraszam, ale czy któryś z waszych ptasich dzióbków byłby tak łaskawy, aby mnie uszczypnąć? — Okręcając się wokół własnej osi, popatrzyła z niedowierzaniem po ptakach. Aż bezradnie opuściła ramiona, oznajmiając: — Niech zatem i tak będzie. Skoro Srebrna znów się oparła śmierci, zapewne jeszcze nie przyszedł na nią czas i wypadałoby ją wykorzystać, aby jako srebrna królowa nam służyła. Dlatego będziemy dalej karmić ją słodkimi słowami w listach, nakłaniając do wojny ze Srebrną Olbrzymią. Uczynimy to skutecznie, a wtedy najprawdopodobniej obie Srebrne… zginą. Zaś swe władztwa, które im się nie należą, pozostawią, ot, choćby mej osobie — podsumowała niby skromnie i zajadle dodała: — Za to książę Złoty może z zielonego lasu już nie wracać. Albowiem nigdy nie pozwolę na jego zaślubiny z łuskowatą dziewczyną. Po moim trupie! Chyba że zezwolę mu na ślub z moją siostrą już, jako srebrzystym trupem. Co myślicie? — Zadarła podbródek. Jednocześnie odebrała wieści z dalekiego zachodu i tylko z politowaniem pokręciła głową. — Republika… Jeszcze do niedawna brzmiało to dumnie. Teraz to raczej już tylko republiczka, kasztanowa kupa kamieni, piachu oraz brązowego gruzu — zakpiła, słysząc o straszliwym losie kasztanowego ludu. Westchnęła i już jakby sama do siebie powiedziała: — Jedynie szkoda mi pociągów. Jak bowiem sprowadzę do mego władztwa składy kolejowe, tory? I kto je położy, skoro kasztanowy lud wymiera? — Odpowiedziała jej ptasia cisza. Wtedy sama się zwróciła do ptaków, jadowicie zapytując: — A co słychać w niebie u tego niesfornego bachora, chmurnej smarkuli? — Wobec zasłyszanych ćwierkań, tylko się uśmiechnęła z niedowierzaniem. — Więc ta wredna anielica ciągle nie zamierza się przede mną ukorzyć. Nie chce oddać mi należnego hołdu, a pod władanie aniołów? Cóż, biedaczka sama nie rozumie, że przez to wcale nie umacnia swej pozycji, a kręci na siebie biały sznur, na którym zawiśnie. Oczywiście po wcześniejszym odcięciu jej skrzydeł, by na owym sznurze wyzionęła białego ducha. — Na te pełne wrogości słowa podniósł się ptasi rwetes, a wiele zasiadających na drzewach skrzydlatych istot stroszyło pióra, wyrażając dezaprobatę. Wówczas Alabaster sama niczym wielkie ptaszysko się zacietrzewiła, pokrzykując: — No co?! Co wam się tak nie podoba?! To że dokonaliśmy niemożliwego, zdobywając Rozdzieracz Niebios? W efekcie uwolniliśmy anioły z niebiańskiego więzienia, a obecnie nie możemy w tym czynie partycypować?! Otóż wiem, że Alabaster Trzecia Chmurna jest jedną z nas, do tego z zasługami z zamierzchłych czasów. Wiem to i nie lekceważę tego. Jednak w obecnych czasach to my jesteśmy sprawczą siłą i to do nas należy przewodnictwo. Niech mała Alabaster to zrozumie, oddając mi władzę i się usunie w cień albo sprawię, iż sama się stanie cieniem! Bo jeżeli alabastrowej rozwagi jej zbraknie, nie zawaham się przed ostatecznym. Czy może jest w tej komnacie ktoś, kto twierdzi, że powinno być inaczej i sama winnam położyć po sobie pokornie piórka? Czy ktoś z tu obecnych rzuca mi wyzwanie?! — Spojrzała ostrym wzrokiem na raptem zwieszone ptasie głowy. Pewien czas napawała się powstałą ciszą, świadczącą o tym, że przynajmniej w swym pałacu mogła się czuć niekwestionowaną władczynią. Ponieważ nikt nie śmiał tu podważać jej pozycji, władzy czy autorytetu. Aż rozbrzmiało gołębie gruchanie. W reakcji na ten dźwięk wielka księżna mocą panowania nad przestrzenią nieomal zmiażdżyła sprawcę, wyciskając z niego życie. Lecz zdążyła się powstrzymać, słysząc, że biały ptak nie próbował podważać jej przywództwa, a przekazał wieści z nieba. — Ciekawe… — oznajmiła zaintrygowana. — Powiadasz, ma ptaszyno, że po kryjomu Alabaster Chmurna wysłała we wszystkie strony świata grupy aniołów, aby czegoś dla niej poszukiwały. Podczas gdy pozostałym aniołom ciągle zabrania opuszczać niebiańską krainę. Dobrze, należycie to zbadamy i za niebiańskimi wybrańcami poślemy na przeszpiegi ptasie sługi. A ty podfruń do mnie, no przyleć, nie bój się. — Wyciągnęła rękę do gołębia. Ten się zawahał, ale sfrunął na kobiece ramię. Zerknął okiem na kieszeń w sukni władczyni, spodziewając się podarku w postaci ziarna. Wielka księżna przechwyciła to spojrzenie i z wyższością się uśmiechnęła, po czym popatrzyła po wszystkich ptakach, dumnie oświadczając: — Wiecie, że tylko ja mogę was nagrodzić, jak nikt inny, czasowo zdejmując klątwę. Dlatego patrzcie i czcijcie mnie tak, jak na to zasługuję. Czcijcie mnie! — Rozświetliła oczy, z których wystrzeliły snopy światła. Wtedy gołąb utonął w blasku i się rozpłynął w olśniewającej poświacie. Można by pomyśleć, że został unicestwiony. Poniekąd była to prawda. Ponieważ ptak, jako taki, zniknął, a w to miejsce na parkiecie się ukazał przykucnięty archanioł. Wyprostował się, w zachwycie patrząc na swą ludzką postać i anielskie skrzydła. — Widzicie to, czy widzicie? — powiedziała w uniesieniu Alabaster. Choć z powodu wydatku magicznej energii uczyniła to słabym głosem i musiała się wesprzeć na obramowaniu fontanny, by nie upaść. Zaś ptaki, będące w większości zaklętymi aniołami, właśnie podziwiały jej dzieło, trzepocząc skrzydłami i wznosząc ptasie wiwaty. Z kolei odczyniony gołąb w postaci anioła uklęknął przed kobietą i pokornie ucałował jej dłoń. — W nocy możesz wylecieć przez okno ptaszarni i przez siedem dni korzystać z anielskiej postaci. Ale się nie pokazuj zbyt wielu ludziom. Jeszcze nie pora na to. Choć wkrótce zyskamy większą swobodę. Albowiem gdy niebiańskie anioły zaczną latać między nami, zmieni się aura tego miejsca, jak i całej krainy. Wówczas wszystkich was trwale wyzwolę! — Skrzydlata władczyni popatrzyła na sklepienie kopuły, jakby chciała ją przeniknąć wzrokiem i spojrzeć w nieboskłon. W tym czasie anioł dumnie się przechadzał po komnacie oklaskiwany przez ptaki łopoczącymi skrzydłami. Teraz ptasimi, lecz zarazem takimi, które także mogły się stać anielskimi.
Wtem rozbrzmiało pukanie do drzwi ptaszarni. Nastała cisza, bo było to rzadkie zjawisko, aby ktoś śmiał tu przeszkadzać Alabaster. Ona zebrała w sobie siły po demonstracji magii i chwiejnym krokiem dotarła do skrzydlatych wrót. Uchyliła je, odbierając list od Batrasa Białego. Zamknęła za sobą drzwi, oparła się o nie i przeczytała krótką treść.
— Ekru… — wycedziła, po czym zmięła w dłoni szarą kartkę papieru. Następnie zdecydowanie przemówiła do archanioła: — Zmiana planów. Nie będziesz swobodnie latał po przestworzach. Lecisz ze mną.
*
Kobieta z rodu Ekros nagięła polecenie Srebrnej Olbrzymiej i nie udała się do Alabastrowego Pałacu. Nie miała wyboru. Taki warunek za spotkanie postawiła wielka księżna. Zgodnie z jej zaleceniem w towarzystwie Feldgrała Drugiego Ekru się stawiła na alabastrowo-srebrzystym pograniczu. Miejscem spotkania była okolica, gdzie dumnie się prezentował pomnik anioła. Po powrocie z dalekiego wschodu takie lodowe rzeźby wielka księżna poleciła wykonać wzdłuż całej północnej granicy swego władztwa. Pomników powstało w równych odstępach siedem i stanowiły swego rodzaju znaki graniczne. Anielski monument, przy którym Ekru zeszła z rumaka, był czwartym, licząc od wschodu czy zachodu, znajdując się też w prostej linii na północ od siedziby białych władczyń.
Tymczasem była członkini rady, jako ambasadorka Srebrnej Olbrzymiej, w oczekiwaniu na wielką księżną się nie lękała o swe życie. Posiadła przekonanie, że w obecnych okolicznościach nie groziło jej niebezpieczeństwo ze strony Alabaster. Za to żywo się zastanawiała, czy nie większe zagrożenie stanowiła jej zleceniodawczyni — olbrzymka. Wnioski ze spotkania z nią miała bowiem jednoznaczne. Niewątpliwie poznała tyrankę, której preferowanym narzędziem działania była przemoc, także groźba i szantaż. Ponadto ta osoba cechowała się bystrym rozumem. Zaś gdzie rozum, władza i przerost ambicji, tam nieodzownie cierpienie prostych ludzi. O tym była przekonana. Przez to nabierała wątpliwości, czy w imię osobistej wendety miała prawo postawić na szali dobro alabastrowego ludu, sprzymierzając się z szarą północą.
Jakby nie patrzeć, pod rządami Alabaster białym ludziom nie żyło się źle, musiała to przyznać. Wielka księżna za swych rządów rozwijała sieć handlu. Wbrew pierwotnym zapowiedziom nie zerwała kontaktów z republiką, a ściągała do białego kraju kasztanowych inżynierów. Wycinanie Wielkiej Puszczy owocowało wzrostem zamożności alabastrowej krainy. Do tego zręczna dyplomacja Alabaster trzymała armię Centralnej Czeluści na dystans. Natomiast w razie mrocznego najazdu władczyni potrafiła zmobilizować siły, by dać skuteczny odpór mrocznemu wrogowi.
W konsekwencji przybywając na dyplomatyczne spotkanie z ramienia Srebrnej Olbrzymiej, Ekru odczuwała dyskomfort z powodu swoistego rozdwojenia. Oto pragnęła wykluczających się nawzajem rzeczy. Za zabójstwo Chamoisa szczerze życzyła Alabaster śmierci. Jednocześnie droga do tego celu wiodła przez sojusz z szarą tyranką, co zapewne skutkowałoby jarzmem tyranii względem alabastrowego ludu, jeśli ten zostanie podbity. Co zatem powinna czynić?
Z jałowych rozmyślań wyrwał Ekru widok nadlatujących z południa gryfów. Dostrzegła na środkowym ptaku wielką księżną. Po bokach miała ona starszego gwardzistę i Kremi. Wkrótce gryfy osiągnęły zaśnieżone podłoże, a pięć osób się spotkało u podstawy anielskiego monumentu. Ekru i Alabaster dłuższy czas się mierzyły surowym spojrzeniem. Aż władczyni przemówiła do kobiety z rodu Ekros:
— Doszły mnie słuchy, że opłakałaś już męża i jak na zdrajczynię alabastrowej rasy przystało, zdradzasz dalej, sprzymierzając się z wrogą bieli szarością. Nawet nie próbuj zaprzeczać. Takie są fakty. Zatem skoro się już tu pofatygowałam, przedstaw mi bezpodstawne roszczenia tej szarej wieśniaczki, bym mogła je odrzucić i zająć się przygotowaniami do wojny. — Władczyni zrobiła pauzę, a okraszając twarz przewrotnym uśmiechem, drwiąco dodała: — Chyba że zdrada tak weszła ci w jasną krew, że znowu chcesz zmienić front, przystępując do mnie. W takim układzie rozpatrzę twą prośbę.
— Przepraszam… nie czuję się dobrze. — Ekru popatrzyła z boleścią na wielką księżną. — Masz może perłowe pigułki alabastrowego ukojenia…? — zapytała. Wobec tych słów władczyni poszerzyła cyniczny uśmiech i jakby z niedowierzaniem pokręciła głową. Popatrzyła z politowaniem na Ekru, potem towarzyszącego jej Feldgrała. Następnie znowu przeniosła spojrzenie na kobietę i swobodnie do niej rzekła:
— Pigułki alabastrowego ukojenia, oczywiście… Mam je przy siodle gryfa. Nigdy się z nimi nie rozstaję. Wszak arystokratyczne damy, jak my, tak często miewają migreny. Sama wiesz. Więc chodź, mimo że jesteś podłą ladacznicą, to z dobroci serca wesprę cię w potrzebie, droga Ekru.
— Niech ta biała kobieta przyniesie pigułki tutaj — wyrwał się Feldgrau, wskazując Kremi.
— Ona? — Niby zdziwiona Alabaster spojrzała na przedstawicielkę rodu Pereł. — Ta służebna dziewka jest słabą na umyśle złodziejką. Nie dam jej grzebać w mych sakwach — stwierdziła.
— Kpisz sobie? — wychrypiał poddenerwowany wojownik. Na co zareagowała Ekru, mówiąc:
— Ta służka rzeczywiście jest złodziejką i już okradała wielką księżną, to prawda. Ja natomiast zaraz wrócę. — Popatrzyła uspokajającym wzrokiem na kompana i nie czekając na jego reakcję, poszła z władczynią do stojących w sporej odległości gryfów. W trakcie drogi Alabaster się dyskretnie podzieliła uwagą:
— Zawsze lubiłam teatr. Szczególnie bawi mnie w przedstawieniach, jak aktorzy podczas jednej sztuki się wcielają w różne role. To wiele mówi o ludzkiej naturze, nie uważasz? — Wbiła lekceważące spojrzenie w Ekru, a spoglądając na siebie, dodała: — Widzisz, anioły na ten przykład nie bardzo potrafią kłamać i żadni z nich aktorzy.
— Nie traćmy czasu — syknęła przedstawicielka rodu Ekros.
— Chciałam tylko rzec, iż daleko ci do anioła — ucięła Alabaster. Jej rozmówczyni zwolniła kroku, by zyskać na czasie i z zadrą w głosie zaznaczyła:
— Sprawiedliwość i tak cię dosięgnie za twe zbrodnie. Jednak słusznie wspominałaś o wojnie. Ta rzeczywiście nadchodzi. Ale możemy do niej nie dopuścić.
— Albo stłumić konflikt w zarodku, ograniczając liczbę ofiar — zauważyła rezolutnie Alabaster. — Warunek jest prosty. Ukorz się przede mną i zostań mą sojuszniczką. Ty wybaczysz mi moje domniemane psoty, ja tobie twe autentyczne winy. Tym sposobem obronimy białą krainę przed szarą zamiecią. Co ty na to?
— Czego konkretnie żądasz? — Ekru stanęła przy gryfach.
— Udasz się ze mną do pałacu, jako wierna mi osoba, aby wszyscy zobaczyli, że alabastrowa rasa stanowi monolit. Później wyruszysz do Ekros i przekonasz matkę, by mi sprzyjała. Jednocześnie przygotujesz miasto do obrony. Ponadto oddasz mi, ty blada suko, sercowy klejnot ożywiający olbrzymy. Ukradłaś mi go.
— A… jeśli go nie mam?
— Wtedy ja nie mam po co odgrywać z tobą teatralnych gierek. Więc wyłuszczę towarzyszącemu ci szaremu bydlakowi, że nie dość, iż rzeczywiście jesteś zdrajczynią, to właśnie grasz na dwa fronty. Twoje pigułki. — Wielka księżna się uśmiechnęła rozbrajająco, wyciągając ku Ekru biały pojemniczek. Kobieta z rodu Ekros tylko popatrzyła ponuro na władczynię i nie korzystając z podarku, ruszyła z nią w powrotną drogę. Podczas niej starała się przetrawić słowa Alabaster. Nie miała z tym dużego wysiłku umysłowego, bo takie stanowisko wielkiej księżnej przewidziała i to zarówno ona sama, jak i srebrna olbrzymka. Lecz Ekru sądziła, że osobiście posiadała istotny argument w bieżących targach. Dlatego z wyższością rzekła:
— Szarzy najeźdźcy zgromadzili potężną armię. Jeśli Srebrna Olbrzymia w sojuszu ze mną cię zgniecie, wtedy to ja zostanę wielką księżną. Może i pod protektoratem, ale niewątpliwie będę lepiej niż ty władać naszą krainą. Co na to powiesz?
— Tyle, że przywódczyni szarych ziem i tak nie zdoła utrzymać władzy nad wielkim księstwem. Zaś jej wygrana w wojnie jest wątpliwa, ponieważ, zdaje się, zapomniałaś o pewnym szczególe, niebiańskim szczególe, a nie powinnaś o nim zapominać. — Alabaster niby od niechcenia wskazała fragment nieba. Spoglądając tam, Ekru odniosła wrażenie, że między kremowymi chmurami pojawił się alabastrowy orzeł. Ale już zaraz dostrzegła, że bynajmniej nie był to żaden ptak.
— Więc uwolniłaś z niebios anioły… — jęknęła, będąc już pewna tego, na co patrzyła. Na jej raptem strapioną twarz wystąpił tym razem szczery grymas bólu, bo poczuła nagłą słabość.
— Anioły są na me władanie. Z nimi pokonam cały świat. Więc to ostatnia twa szansa, droga Ekru, by stanąć po mojej i zwycięskiej stronie. Decyduj.
Kiedy grupa pięciu osób przy monumencie znalazła się znów w komplecie, przemówił Feldgrau:
— Widziałem, że o czymś dyskutowałyście. Rad byłbym poznać te treści, by przekazać je mej pani.
— Jedynie wymieniłyśmy się wyzwiskami. Bo z powodu zaszłości starłyśmy się tu niczym nienawistne sobie lodowe góry i żadna nie zamierza ustąpić. Prawda, bladolica zdziro z boleściwym żołądkiem? — rzuciła lekceważąco Alabaster. Na co Ekru ponuro odparła:
— Jest wiele trudnych spraw do omówienia. Dlatego udam się z wielką księżną do jej pałacu na negocjacje.
— Moja pani nie będzie czekać z wojną, ja zresztą też nie — zazgrzytał Feldgrau. W odpowiedzi kobieta z rodu Ekros odprowadziła go na bok. Gdy znaleźli się jedynie we własnym gronie, uspokajająco powiedziała:
— Zaufaj mi, wszystko się odbywa zgodnie z planem. Tak jak zapowiedziała Srebrna Olbrzymia, Alabaster próbuje mnie przekabacić. Zatem będę jej towarzyszyć i zwodzić ją, ale wojna niech… nie zwleka.
W reakcji na te słowa przywódca klanu Srebrzystych Mgieł spojrzał podejrzliwie na Ekru, po czym gniewnie zaznaczył:
— Jeśli skrycie zdradzisz Srebrną Olbrzymią, to tak, jakbyś zdradziła mnie i mego brata, przekreślając naszą przyjaźń. Więc na zimną krew zmarłego Chamois, jeżeli mnie okłamujesz, nie rób tego, a powiedz to wprost, że pozostaniesz wierna białemu ludowi z ich władczynią. To ci wybaczę, ale nie kłamstwo w szare oczy.
Alabastrowa kobieta uciekła wzrokiem ku niebu, jakby poszukując tam szybującego anioła. Nie znalazła go. Zaś spoglądając z powrotem na kompana, z napięciem w głosie oświadczyła:
— Nie okłamuje cię i zamierzam stanąć po… słusznej stronie. To wszystko, co mam ci do powiedzenia.
— Zatem bywaj i dotrzymaj białego słowa — podsumował cierpko Feldgrau Drugi. Dosiadł rumaka i pojechał ku szarej północy. Widząc to, Alabaster ozdobiła twarz triumfalnym grymasem. Wskazała na Kremi i z nutą cynizmu zaszczebiotała do powracającej ze zwieszoną głową Ekru:
— Wy się chyba znacie. Więc polecicie do pałacu na jednym gryfie. Stamtąd wszyscy razem, jak alabastrowa rodzina, udamy się wziąć udział w pewnym przedstawieniu. Mianowicie egzekucji podłego zdrajcy. Ależ nie, nie chodzi o ciebie, droga Ekru. — Alabaster machnęła niedbale ręką ku wspomnianej kobiecie, gdy ta zamarła, po czym przymilnie wyjaśniła: — Ukrzyżujemy nikczemnika imieniem Albin. — W tym momencie Kremi niemal się osunęła na śnieg. Nie upadła podtrzymywana przez kobietę z rodu Ekros. Natomiast wielka księżna dopowiedziała: — Po egzekucji przekazany zostanie mi sercowy klejnot. Muszę go otrzymać, by koło zdrajcy Albina nie krzyżować stojącej koło mnie zdrajczyni. Tak, tym razem chodzi już o ciebie, Ekru. Następnie, moje damy, wyruszycie odpowiednio do miast Ekros oraz Perły Północy. Tam przekonacie matrony waszych rodów, aby dla dobra alabastrowej rasy i pod skrzydłami Najjaśniejszej Jasności, wiernie służyły jej samej. Zapraszam…
X. Kasztan Ruda i Szaarsza
W trakcie morskiej podróży oceaniczny krajobraz stawał się coraz bardziej niebieski, a mniej czerwony. Aż odcienie błękitu przesłaniały sobą wszystko. Lazurowe niebo upstrzone było kłębiastymi kumulusami w kolorze turkusu, które to obłoki przybierały jakby kształty zmutowanych zwierząt. Morska woda się mieniła modrą barwą z ławicami szafirowych ryb. Na horyzoncie pojawiały się granatowe wieloryby tryskające ultramarynową fontanną.
W takiej scenerii grupa podróżników pewnego dnia się obudziła na okręcie zatrzymanym na niebieskiej mieliźnie. Czerwony statek został trwale unieruchomiony. Jednak z jego pokładu w świetle błękitnego dnia widać już było lazurowe wybrzeże. Na rozkaz Szaarszy zwodowano szalupę i srebrzysto-kasztanowi przybysze przybili do piaszczystego brzegu.
Jak wzrokiem sięgnąć na północ rozciągał się tylko pustynny krajobraz. Płaski i pozbawiony czegokolwiek innego poza wszędobylskim piaskiem. Ten od intensywnych promieni słonecznych był gorący. Szczególnie w tych partiach, gdzie posiadał ciemniejszą barwę i ściągał więcej słonecznego światła. Ponadto piaskowa struktura się przedstawiała, jako miałka, przez co stopy grzęzły w niej po kostki, utrudniając wędrówkę. Warunki do pieszej wyprawy nie były więc sprzyjające. Lecz Szaarsza na wstępie zaznaczyła, że będą brnąć na północ, aż opuszczą Przeklętą Pustynię albo wszyscy solidarnie tu zdechną. Osobiście obrała czoło pochodu i ruszyła naprzód. Za nią szła Szaruga, a dalej Sopel i kasztanowa dziewczyna.
Ta ostatnia miała na lewym ramieniu niebieskiego jeża, który wydawał się pociesznym, ale też nie do końca normalnym zwierzątkiem. Mimo niebieskiej barwy nie był duchem. W nocy się jarzył jak świetlik, a jego kolce pulsowały odcieniami błękitu. Jeż nie potrzebował pokarmu ani wody, by zachowywać dobrą formę. Za to nieustannie się wiercił. Z tego powodu podczas marszruty zniecierpliwiona Ruda warknęła do Kasztan:
— Możesz już wziąć jeża na prawe ramię? Mam go dość.
— Czemu ci przeszkadza? Przecież to tylko puchata kuleczka.
— Raczej kolczasta, jak drut wokół posiadłości państwa Mahoniów.
— Mają takie ogrodzenie? — zaciekawiła się Kasztan.
— Ano mają. Tym mahoniowym naiwniakom podczas wycieczki do złotej stolicy karciany wieszcz wcisnął bajeczkę, że ich dom zaatakuje horda potworów. Dobre sobie…
— A przypadkiem to nie ogrodzenie, aby nie uciekł im jamnik? — wyraziła wątpliwość Kasztan.
— Ten rodowodowy, z którym się chciałaś ożenić?
— No tak, to znaczy nie — pogubiła się na chwilę rozmówczyni Rudej. Jednak zaraz powróciła do uprzedniego tematu, zapytując: — Ale powiedz mi, dlaczego nie chcesz sobie ponosić jeża?
— Bo to jeż, który chodzi wzdłuż i wszerz.
— No i…?
— Widzisz. On na twoim ramieniu chodzi wszerz. Wtedy to dobry jest jeż. Ale na moim łazi niewdzięcznik wzdłuż i ciągle nakłuwa mi szyję!
— Aha… — oznajmiła ze zrozumieniem Kasztan, po czym zabrała niebieskie zwierzątko na prawe ramię. W tym momencie do młodej de Bruton zwrócił się ostrożnie Sopel:
— Nasza przywódczyni, Szaarsza, chce z tobą, to jest, wami, porozmawiać. Nie jest w dobrym humorze, więc… cóż. Chciałem wam od siebie powiedzieć, że miło was było poznać…
— Nie strasz ich, czy też jej — rzuciła do kompana Szaruga. — I nie każ czekać Szaarszy, bo pierwszy skończysz wypatroszony na ruszcie.
W odpowiedzi młody mężczyzna zrobił miejsce kasztanowej dziewczynie i przepuścił ją na czoło kolumny. Przedstawicielka republiki dorównała kroku Szaarszy i w osobie Rudej nonszalancko zagaiła:
— Ładny dzionek, nieprawdaż? Taki… niebieski — stwierdziła odkrywczo i leniwie dodała: — Skoro jesteś zakonniczką zakonu sióstr, a tak się składa, że wielbioną przez ciebie siostrą jestem właśnie ja, to czy mogłabyś mnie… nieść? — Nagle kasztanowa dziewczyna została brutalnie pochwycona za gardło. — Grhhh… Grhle. Odwołuję rozkaz — charczała Ruda. Została odstawiona na piasek, a kontynuując smętny marsz koło kobiety, z pretensją zapytała: — To czego ty chcesz? Podobno masz coś do mnie.
— Do ciebie albo do was, skoro twierdzicie, że jesteście dwie. Zresztą nieważne — warknęła Szaarsza i z zadrą w głosie zażądała: — Powiedz, co wiesz o pozostałych siostrach krwi. Ponoć niektóre znasz.
— Nie inaczej… — nadęła się z dumy Ruda i w takim tonie oświadczyła: — Ale inne siostry są nieciekawe. Wspominanie o nich to strata czasu. Dlatego proponuję, abyś się nie rozpraszała i skoncentrowała wyłącznie na mnie. Chcesz na początek usłyszeć opowieść o tym, jak mając roczek, wypadłam przez okno z kołyski, a spadłam już, jako Kasztan?
— Gadaj, ale o tym, o co żem na wstępie prosiła — wycedziła Szaarsza. Uczyniła to tak demonicznym głosem, że nawet Ruda nabrała do niej, przynajmniej na chwilę, respektu. Choć w pożądanej opowieści wyręczyła ją Kasztan:
— Na początek poznałyśmy Zieleń, czyli zieloną siostrę krwi. Była przesympatyczna i przeze mnie osobiście ukochana. Ona sama kochała leśne istoty i dbała o nie bardziej, niż o siebie. Chroniła także las. Ale potem… ona. — Kasztan załamał się głos i ponuro dokończyła za nią Ruda:
— Została brutalnie zaszlachtowana przez Rybią Twarz, czyli szarą siostrę krwi.
— Może sobie zasłużyła, ta zielona? — rzuciła Szaarsza.
— Raczej nie, bo Zieleń akurat chroniła nas przed Srebrną, która chciała przeciąć mnie mieczem na pół — oświadczyła zmanierowanym głosem Ruda. Na co przywódczyni kąśliwie się uśmiechnęła.
— Coraz bardziej podoba mi się ta… Srebrna. — Obnażyła mocniej kieł, jakby chciała capnąć kasztanową dziewczynę swą niemal wilczą szczęką. — A… ta Alabaster, biała księżna? — zagadnęła jeszcze.
— Otóż śnieżna ciocia… — odezwała się uprzejmie Kasztan, ale Ruda jej przerwała, zajadle zaznaczając:
— Ta lodowa jędza wysłała nas spróchniałą łajbą na południe. Niewątpliwie chciała nas potopić. Dlatego rozkazuję ci ją rozszarpać i przynieść mi jej skrzydła! Sama bym sobie polatała…
— Umie latać? — zaciekawiła się Szaarsza powoli, choć z trudem, nawykła już do bezczelnego zachowania połowy kasztanowej siostry krwi przedstawiającej się, jako Ruda. Ta z zawiścią w głosie zauważyła:
— I to jeszcze jak umie latać. Ta lodowa jędza fruwa lepiej niż aeroplan! Pożegnawszy się z nami, poleciała sobie z lodowatym mieczem do nieba. Same widziałyśmy, ja w każdym razie na pewno, bo mam lepszy wzrok, jak osiągnęła imponujący pułap, aż zniknęła w chmurach. Najnowocześniejsze sterowce z republiki się mogą schować!
— Gdzie… schować? — zapytała zdezorientowana przywódczyni. Wobec tak naiwnego pytania Ruda tylko wywróciła do góry piwne oko i wymownie wskazała w bok na eterycznego strusia. Ten pojawił się niedawno na widoku i na czas spotkania z materialnymi przybyszami zachowawczo schował fantomową głowę w piasek. Na taki obraz zareagowała Szaruga:
— Jeżeli wszystkie zwierzęta na tej pustyni posiadają duchowe ciała, to co będziemy tu jeść?
Naraz stuknął ją pod żebro Sopel. Kiedy się na niego z pretensją zamierzyła pięścią, zmroził ją wzrokiem i ściszonym głosem jęknął:
— Pamiętasz… Szrona? Jak tak, to lepiej nie wspominaj o mięsnej strawie…
— Właściwie… to nie jestem już głodna — zreflektowała się Szaruga, iż temat mięsnego posiłku Szaarsza mogła rozstrzygnąć nie po jej myśli. Z kolei przywódczyni się uśmiechnęła z satysfakcją, zasłyszawszy zza pleców treść ostrzegawczych szeptów. Aż wstrzymała marsz i pokazując przed siebie, zapytała:
— To palmy?
— Zgadza się, o ile nie fatamorgana — przytaknęła Kasztan.
— Żadna tam fatamrugana! — Ruda pomrugała lewym okiem i buńczucznie zauważyła: — To żarcie i woda, czas uzupełnić zapasy!
Grupa pięciu osób w czterech ciałach z jeżem wiercącym się na kasztanowym ramieniu zgodnie obrała kurs na widoczną na północy oazę. Ściślej dwa szpalery chabrowych palm wyrastających ponad pustynny krajobraz. Sugerowało to obfitość wody, przynajmniej tej przypowierzchniowej. Wszak na miejscu sprawa się okazała bardziej skomplikowana. Bo o ile przybyszom rzeczywiście się ukazały jakby dwa oczka wodne otoczone roślinnością, to z owymi oczkami był już problem. Wyglądały niczym oczy o turkusowych twardówkach, z szafirowymi źrenicami i błękitnymi tęczówkami. Przy czym wspomniana twardówka zawierała jedynie wilgotną i gumiastą, a do kompletu sprężynującą powierzchnię, przez co nie sposób było z niej czerpać wodę. Dlatego Ruda kwaśno zawyrokowała:
— Coś zdatnego do picia znajduje się chyba co najwyżej w centrum bajorka. Kto na ochotnika, aby to sprawdzić? — Rozejrzała się po pozostałych osobach. Wobec braku odzewu postawiła na brzegu jeża i wydała mu komendę: — Idź, właź na bajorko, tuptaj, tylko wszerz, powiedziałam wszerz! — Zaraz gniewnie dodała: — Na miałki żwir i ostre kamienie, skubaniec jak na złość idzie wzdłuż, a nie wszerz!
— Bo to taki jeż — zauważyła dobrotliwie Kasztan. — Może by mu tak rzucić patyk? Aportowałby? — zastanowiła się.
— A widzisz tu gdzieś w zasięgu badyl? — Ruda z wyrzutem pokazała na bezkresną pustynię w tym palmy pozbawione na niższych częściach pni gałęzi.
Nagle po otrzymaniu kopniaka w tyłek kasztanowa dziewczyna się sama znalazła poza piaszczystym brzegiem na wilgotnej i chybotliwej powierzchni.
— Dość wygłupów — warknęła sprawczyni wymierzonego ciosu, Szaarsza. — Idźcie na środek tego… czegoś i poszukajcie tam wody. My strącimy orzechy z palm. — Wykonała rzut toporem w liściastą koronę. — Na kruchy lód i szorstki szron — przeklęła w północnym stylu, kiedy jej ostrze pechowo utkwiło u szczytu pnia.
— Żałosne… — skwitowała efekt rzutu Ruda, po czym pobiegła przed siebie pod wpływem nienawistnego wzroku Szaarszy. — Straszna jest, naprawdę — wyszeptała z respektem do Kasztan. Ta odparła:
— Przynajmniej odstrasza od nas te twarzowe upiory, które kiedyś ścigały nas w czasie lotu sterowcem. Zauważyłaś? Boją się do nas podejść.
— Fakt, podróżujemy z kimś straszniejszym od upiorów. To nam przyfarciło — przyznała bez przekonania Ruda i wkroczyła na bardziej centralą powierzchnię niby bajorka.
— Ładnie tu, ale ciągle nie ma dość wody, aby nabrać ją do kokosów — stwierdziła łagodniejsza de Bruton. Następnie dotarła ze swą zadziorniejszą połówką do szafirowej głębi w samym środku wodnego oczka.
— Dziwne… — Kasztanowa dziewczyna w postaci Rudej i Kasztan wyraziła zgodne zdumienie, dźgając obcasem w elastyczną powierzchnię. Gdy wtem z piaskowego brzegu się wyłoniła wielka kropla, po czym się rozlała po wilgotnej przestrzeni. Wtedy przedstawicielkę republiki olśniło i z entuzjazmem krzyknęła: — To była łza! Stoimy na oku!
Na dalszą reakcję było już za późno. Nagle mrugnęły zanurzone dotąd w piasku olbrzymie powieki. W efekcie kasztanowa dziewczyna cudem uniknęła zmiażdżenia rzęsami, w tym przypadku pniami palm, które z dwóch stron się zderzyły ze sobą pośrodku niby bajorka, aż pospadały z nich kokosy. Jakby tego było mało, monstrualna istota, do której należały olbrzymie oczy, postanowiła rozprostować swe nie mniej gigantyczne nogi, wstając.
*
— Trzymajcie się czegoś, czegokolwiek! — wrzasnęła Szaarsza, która z innymi osobami znalazła się raptem na palmie, po czym została porwana do góry. Potrzebowała dłuższej chwili, aby dojść do siebie po gwałtownej zmianie wysokości.
Obejmując pień, spróbowała ocenić nową sytuację. Sopla z Szarugą miała koło siebie trzymających się kurczowo monstrualnych rzęs. Za to kasztanowa dziewczyna podróżowała w pełnym komforcie. Jakimś cudem wyczarowała sobie z zielonych lian wiklinowy kosz i w nim wygodnie usadowiła. Z wyższością gadała coś o przejażdżce pierwszą klasą. Zatem Szaarsza przyjrzała się monstrum, które niosło ich żwawym tempem niczym galopujący rumak.
Człekokształtny stwór posiadał piaskową skórę o barwie indygo. Spoglądając z jego oczu w dół, przywódczyni widziała jedynie wzgórze stanowiące nos i pagórek, jako zarys ust wielkoluda. Dopiero gdzieś hen poniżej dostrzec mogła poruszające się stopy. Doznała pewnej ulgi, stwierdzając, że poza śmiercią z powodu upadku z wysokości nic więcej członkom grupy zapewne nie zagrażało. Ciekawym zrządzeniem losu znaleźli się na rzęsach obfitujących w orzechy kokosowe, więc wikt mieli zapewniony. Ponadto zmierzali na północ i sami się nie musieli mozolić marszem.
Względnie uspokojona tym ostatnim spostrzeżeniem Szaarsza niemal się zrelaksowała. Jednak nie do końca, bo mocne bujanie od chodu potwora przypominało jej doświadczenia z pobytu na statku podczas sztormowej pogody, co dla jej żołądka nie było obojętne. Wszak takie niedogodności mogła przeboleć. Aż poczuła na nodze jakby dreptanie. Odruchowo chciała strząsnąć z siebie intruza, który urządził sobie po niej wędrówkę. Ale zobaczyła, że to ten niebieski jeż kasztanowej siostry krwi. Przyglądając mu się, odnosiła wrażenie, iż było w nim coś niezwykłego i postanowiła go nie strącać w przepaść.
Za to pod wieczór podziwiała zupełną nowość. Oto na horyzoncie wyłoniło się coś, co na pierwszy rzut srebrzystego oka stanowiło niebieskie miasto. Jednak w miarę zbliżania się do niego, a już zdecydowanie po wkroczeniu między nietypowe konstrukcje, można było nabrać sporej dezorientacji, czym takim wypełniona była przestrzeń i co sobą reprezentowała.
Otóż nad niebieską pustynią wisiały chyboczące się na wietrze platformy z cyjanowego metalu. Wznosiły się piętrowo i były różnych kształtów. Dało się wyróżnić trójkąty, krzyże, strzały, czy inne znaki. Połączone były ze sobą w pionie turkusowymi łańcuchami zawierającymi jakby zarazem materialny i eteryczny aspekt.
Równie niezwykle się przedstawiały istoty na platformach. To potępione cienie o siedmiu barwach przytwierdzone do wspomnianych konstrukcji kolejnymi materialno-eterycznymi okowami. Mężczyźni i kobiety, także anioły czy syreny, a nawet żywiołaki. Wszystkie te spętane byty nie spoczywały spokojnie, a mową ciała wyrażały negatywne emocje, jak gniew, złość, frustracja, czy nawet czysta nienawiść.
Choć jedna z uwięzionych istot na trójkącie, która przypominała srebrzystą syrenę, uczyniła przymilną minę. Wówczas mijająca ją młoda de Bruton wyciągnęła ku niej prawą rękę. W reakcji na ten gest syrenia paszcza się niebotycznie rozwarła, ukazując zestaw upiornych zębów i istota wykonała gwałtowny sus. Wydarzyło się to tak szybko, że Szaarsza nie zdążyła zareagować, podobnie brązowa siostra krwi. Jednak atak upiornej syreny powstrzymany został przez ograniczenie jej własnego łańcucha. Kiedy przedstawicielka republiki ochłonęła, w osobie Kasztan zapytała:
— Prawdą jest, że duchowa istota może zranić, a nawet zabić materialną, a odwrotnie to już zwykle nie działa?
— Tak — odparła Szaarsza.
— A czemu?
— Bo eteryczny świat jest pierwotny, przez co łatwiej transformuje do materialnego. Cielesna istota musi się dopiero nauczyć, jak zadawać upiorom cierpienie i ból.
— Aha… — przytaknęła bez przekonania Kasztan, po czym dodała: — A czy na naszym piaskunie przemierzamy właśnie legendarne Miasto Upiornych Łańcuchów? Uczyłam się o nim w szkole.
— Chyba tak — potwierdziła Ruda. — Podobno to takie więzienie dla upiorów, gdzie wyrok brzmi… wieczność — podsumowała ponuro. Wtedy jeszcze bardziej grobowym tonem przemówiła Szaarsza:
— To miejsce zwane Okowami Cieni. Spętano tu nie upadłe dusze, a ich elementy.
— Nie rozumiem. Historyczka od legend tłumaczyła to prościej. Choć w sumie to wcale tego nie tłumaczyła — stwierdziła Kasztan. Z kolei przywódczyni rzuciła nieco światła na mroczną naturę spętanych tu istot:
— Na przestrzeni istnienia kontynentu Unton pojawiły się różne drogi doskonalenia czy transformacji ducha. Jedną z nich była ścieżka, dzięki której usuwano z duszy jej mroczny aspekt.
— Jak popsuty ząb ze zdrowej szczęki? — zapytała Kasztan. Szaarsza ciągnęła dalej:
— Usunięty aspekt zła pod wpływem alchemii i czarów przyjmował duchowy wymiar nowej istoty. Istota ta stanowiła mroczny cień własnego pierwowzoru. Takie twory używano nieraz to siania śmierci i zniszczenia. Chociaż najbezpieczniej było je właśnie spętać — powiedziawszy to, przywódczyni odprowadziła wzrokiem eteryczną syrenę na trójkącie. Następnie uważniej się przyjrzała upiorom uwięzionym na innych platformach. Popatrzyła na rogatego demona, smolistego, z ogonem i na poziomym krzyżu. Wymierzał on w przestrzeń ciosy i zionął agresją. Nieco dalej przepiękna jak bezskrzydły anioł złocista istota klęczała na znaku złotej siostry krwi, wznosząc ręce jak do modlitwy. Widać było, że niczym żar słońca spalało ją nadmierne współczucie zabijające wszelką radość, nawet jej cień. Na znaku strzały upiór się jawił, jako niemal martwy o barwie zgniłej zieleni, zahibernowany i pogrążony w marazmie. Jego kończyny wydawały się wrastać w platformę, przypominając uschnięte konary drzew.
W otoczeniu cieni Szaarsza wspomniała szkolenie Szarówki na szamankę. W tym celu jej siostra wprowadzana była przez klanowe mistyczki w tajemne legendy. Z takich spotkań powracała nieraz zupełnie roztrzęsiona. Zwierzała się z zasłyszanych historii Szaarszy i zwykle były to upiorne opowieści. Choć ich konsekwencje dla świata mogły być nawet więcej niż upiorne. Przywódczyni pomyślała o potencjalnym uwolnieniu spętanych tu odprysków dusz oraz o tym, co by się wydarzyło, gdyby kontynuowały istnienie na własny rachunek albo powróciły do właścicieli.
Obecnie jednak w jej umyśle zwykle dominowały bardziej trywialne zmartwienia. Przykładowo w jaki sposób się przemóc i zaakceptować brązowego pokurcza, jako prawowitą siostrę krwi. Miała z tym problem, bo ta kasztanowa dziewczyna rozczarowywała i to pod każdym względem. Z drugiej strony próbowała sobie tłumaczyć, że niby kogo w osobach legendarnych sióstr sobie wyobrażała — mityczne heroski? Zaraz łapała się na tym, że dokładnie tak.
Natomiast co do pozostałych przy życiu sióstr krwi to zgodnie z ostatnią wróżbą srebrny astron zawędrował nagle na zachód i zbliżał się tam w okolice czarnego. Niebieski pozostał na południowym wschodzie, podobnie jak alabastrowy na północnym. Ponadto czerwony astron najsilniej wibrował na dalekim zachodzie, ale odwiedzał też północ, z której przemieszczał się w kierunku południa.
Zatem na swoistej planszy kontynentu Unton obecnie tak właśnie wyglądał rozkład różnobarwnych pionków w rozgrywce o siedmiobarwną ziemię. W gestii Szaarszy leżało najwyraźniej to, aby brązowy pionek umiejscowiony teraz na południu nie został przedwcześnie strącony, za to transformował w wyższą figurę. Zaiste było to wyzwanie. W mniemaniu przywódczyni chyba większe niż jej brawurowa ucieczka z Upiornej Twierdzy. Wszak nikt nie twierdził, że miało być łatwo.
XI. Złoty
Błogość… — książę wypełnił sobie złociste płuca seledynową mgiełką i spojrzał na rozciągający się pod nim bezkres Wielkiej Puszczy. Następnie przyjacielsko poklepał po boku Pegaza, skrzydlatego rumaka, którego dosiadał. Była to absolutnie niezwykła w jego mniemaniu istota, która została mu podarowana w niebie przez Alabaster Trzecią zwaną Chmurną.
Swoją drogą ta pocieszna dziewczynka ze skrzydełkami i pokaźną buławą w rączce przez długi czas nie chciała go wypuścić z niebiańskiej krainy. Za to raczyła podarkami i zapewniała iście królewską gościnę. Namawiała, aby założył sztuczne skrzydła i jak na byłego archanioła przystało, w swej pierwotnej ojczyźnie przynajmniej stwarzał pozory, że ciągle był z nią związany. Wszak złoty książę związany się czuł przede wszystkim nierozerwalnym węzłem miłości ze srebrzystą dziewczyną z połową ciała pokrytą uroczą łuską.
Srebrna… — wspominając obiekt miłości, doświadczył jeszcze większej błogości i się rozpłynął nieomal na białym rumaku, zupełnie jak złocisty obłok. Zresztą sam skrzydlaty wierzchowiec skojarzył mu się naraz z puchatą chmurką, jedną z takich, na których się kładł podczas uczt urządzanych przez Alabaster Chmurną. Tam przysłuchiwał się anielskim chórom anielic wyciągających wysokie i długie frazy. Zajadał się manną z nieba, to popijał napój zwany ambrozją, dający aniołom młodość i piękno. Choć dla niego osobiście najlepszym nektarem była, nie inaczej, tylko miłość do ukochanej, którym to uczuciem się upajał do przesytu, odkąd ponownie spotkał Srebrną.
Niestety na drodze do ich ślubu i wspólnego szczęścia stanęła pewna znana mu już zmora i mocna przeciwniczka — polityka. Z jej powodu Srebrna nie mogła go odwiedzić w niebiańskiej krainie, bo niczym biała modliszka czatowała tam na nią wielka księżna. Na szczęście za pośrednictwem negocjatora zwaśnionych stron, Gołębia korzystającego z furtki niebios, zawarty został kompromis. Na jego mocy książę miał spłacić zaciągnięty u Alabaster dług za pomoc gryfów w bitwie na szarej równinie. W efekcie Złoty, jako emisariusz, został zobowiązany, by wynegocjować z Malachitowym Królem poddanie się Wielkiej Puszczy pod zwierzchnią władzę alabastrowej krainy. W razie odmowy książę musiał znaleźć inny sposób, żeby takowe wasalstwo doszło do skutku. W zamian skrzydlata władczyni przyobiecała mu nie stać na drodze do zaślubin Srebrnej w niebie, a jej samej wybaczyć próbę targnięcia się na swe życie. Ponadto zapowiedziała księciu, że zwieńczenie sukcesem misji w zielonym lesie sprawi, że będzie mógł opuścić wschód kontynentu i powrócić do ojczyzny, gdzie, uwaga! Srebrna została królową…
Książę stał na stanowisku, iż tak bezprecedensowe wydarzenie było więcej niż niezwykłe i napawało go nieskrywaną dumą. Lecz za jeszcze bardziej nadzwyczajny uważał sposób, w jaki jego ukochana dokonała tego cudu. Otóż, aby zasiąść na złotym tronie, nie musiała przelać ani kropli krwi. Za to wystarczył jej niezaprzeczalny wdzięk, urok osobisty, uroda i… syreni śpiew. Śpiew przede wszystkim.
Nie zmieniało to faktu, że w złotym królestwie wreszcie zapanował pod panowaniem srebrnej królowej tak wytęskniony pokój. Z kolei książę spokojny był o to, że jego przyszła małżonka nie zawiedzie poddanych i w nowej roli się sprawi wyśmienicie. Czy w to w ogóle można wątpić? Absolutnie nie, nie można było. Dlatego lecąc na Pegazie w celu zrealizowania misji zleconej przez Alabaster, Złoty nieustannie doznawał pozytywnych uczuć. Wręcz mógłby przysiąc, że gdyby nie jego skrzydlaty rumak w uniesieniu sam, niczym złocisty archanioł, poszybowałby w bezkresnych przestworzach naznaczonych seledynową barwą. Przez to już się nie mógł doczekać, kiedy Malachitowy Król padnie przed nim na kolana i poprzysięgnie wierność wielkiej księżnej Alabaster. Na pozór całkiem rozsądnej władczyni.
Jedynie sen z ostatniej nocy spędzonej u stóp monumentalnego posągu wiły wnosił do rozpromienionego światłem serca Złotego pewien niepokój. Zamiast śnić o sobie, jako mężu i królu, czy ewentualnie alabastrowym archaniele, uraczony został wizją, gdzie co prawda posiadał skrzydła, ale czarne, wręcz smoliste. Zresztą cały jawił się sobie czarnym demonem. Jakby tego było mało, w sennej marze stoczył walkę z potężną syreną mieniącą się strażniczką niejakiego Sanktuarium. Rozpłatał ją płonącym mieczem jak srebrzystego tuńczyka, choć dzielnie się broniła trójzębem. Potem przekroczył trójkątne wrota i odniósł we śnie wrażenie, że uczynił to w poszukiwaniu kolejnych ofiar w postaci syren.
Czy jednak mógł pozwolić, aby zwykły koszmar przesłonił mu wielkie szczęście przeżywane na jawie? Otóż nie było takiej opcji. Dlatego tłumił w sobie wspomnienia demoniczno-syreniej wizji ze swym udziałem. Za to ze wszech miar podsycał srebrzysto-złociste myśli o ślubie i świetlistym życiu z ukochaną. „Jeśli w niebie wyzwolisz ją z okowów, znajdziesz w niej światło i zbudujesz wam srebrny dom wiecznego spokoju”. Tak właśnie to miało w niedalekiej przyszłości wyglądać.
W takim upojeniu z lotu ptaka, a ściślej konia, Pegaza, książę dostrzegł zarys monstrualnej, aczkolwiek pokracznej budowli w sercu zielonej puszczy. Alabaster raczyła go już powiadomić, że jeden z niewolników zbiegłych z lasu pracował nad budową Drzewnego Pałacu Malachitowego Króla. Zatem tego obiektu oraz takowej osoby miał poszukiwać Złoty i najwyraźniej odnalazł.
Kierując skrzydlatym rumakiem, obniżał pułap lotu, aż wylądował na trawie. Uczynił to przed zieloną budowlą, która wydawała się zaraz na niego runąć przy byle wiaterku. Na szczęście wokół pałacu wznosił się gęsty i wysoki las stanowiący skuteczny wiatrochron. Ponadto Złotego na zielonej ściółce szybko otoczyła grupa szmaragdowych lwów oraz patynowych tygrysów. Choć wśród nich znalazł się też człekokształtny osobnik z długą szyją zwieńczoną głową żyrafy. Całkiem taktownie się przedstawił, jako Żyrafon. Następnie równie uprzejmie wysłuchał słów Złotego, który podał się za dyplomatę i prosił o udzielenie audiencji u Malachitowego Króla.
Tym sposobem, mile zaskoczony etykietą na poziomie, po skrzypiącej i krzywej klepce sali tronowej, książę został poprowadzony przed oblicze monarchy. Gustowny strój z mchu godny leśnego władcy oraz jego maniery w postaci wyrafinowanych gestów zrobiły na Złotym dobre wrażenie. Strudzony po przebytej drodze skorzystał także z poczęstunku zielonymi owocami i napił się owocowego soku. Wymienił też kilka grzecznościowych uwag z zieloną radą monarchy, czyli niejaką Lewkonią, Słoniną, Aliarogantorem oraz Hipciokryzją.
Kiedy jednak przyszło do przedstawienia celu wizyty i przejścia do konkretów, pojawiły się schody — strome, wyboiste, a wręcz, wydawałoby się, nie do pokonania. Albowiem słysząc żądania Alabaster, Aliarogantor tylko kłapnął paszczą. Lewkonia gniewnie warknęła. Słonina zatrąbiła, jak na alarm. Żyrafon wychylił szyję niemal pod sypiący się drzazgami sufit i wymownie wywrócił żyrafie oczy. Natomiast Hipciokryzja, czyniąc emisariuszowi próżne nadzieje, dyplomatycznie oznajmiła:
— Przekaż wielkiej księżnej, że Zielona Malachityczność stosownie rozważy przedstawione roszczenia. Jednakże te zostaną szybciej rozpatrzone i nasz król spojrzy na nie łaskawszym okiem, jeśli biała władczyni powstrzyma srebrzyste osadnictwo na wschodnim wybrzeżu Wielkiej Puszczy. Mile widziane byłoby też zaprzestanie wypalania północnych połaci lasu i trzebienia zwierzyny.