Tym, którzy noszą w sobie więcej niż pokazują światu.
Tym, którzy się zagubili, ale nie przestali szukać.
Tym, którzy pragną być widziani — naprawdę.
Dla Ciebie —
jeśli choć raz w życiu ukryłeś swój ból za uśmiechem,
jeśli Twoje serce nosi blizny, których nikt nie widzi,
jeśli tęsknisz za bliskością, która nie wymaga udawania.
Dedykuję tę książkę właśnie Tobie.
Bo być może to Ty potrzebujesz dziś przypomnienia,
że Twoje emocje są ważne.
Że nie musisz być idealny, by zasługiwać na zrozumienie.
Że nie jesteś sam — nawet jeśli czasami tak właśnie się czujesz.
Ta historia to opowieść o ludziach —
złamanych, skrzywdzonych, pogubionych, próbujących od nowa.
O tych, którzy zakładają maski, by przetrwać,
ale w głębi duszy wciąż marzą o tym, by ktoś zobaczył, kim są naprawdę.
Jeśli odnajdziesz tu choć cząstkę siebie —
wiedz, że ta książka powstała właśnie dla Ciebie.
Drogi Czytelniku!
Po raz kolejny z całego serca dziękuję Ci za sięgnięcie po moją książkę. To już trzecia część historii, w której Piasecka, Kamiński i Pawlak stawiają czoła nie tylko kolejnej zagadce kryminalnej, ale również własnym emocjom i pragnieniom. Nie chodzi tu jedynie o wymierzanie sprawiedliwości czy o kryminalną intrygę, lecz także o podróż w głąb ludzkiej duszy — pełnej tajemnic, blizn i pragnień, które często skrywamy przed światem. I choć niejednokrotnie prawda odkrywana w toku śledztwa ukryta jest pod warstwami kłamstw i niedopowiedzeń, to i tak najtrudniejszym zadaniem jest odkrycie tej prawdy w samym sobie. Bo prawda to nie tylko fakty. To także emocje, które próbujemy zignorować, decyzje, których się boimy i uczucia, do których nie chcemy się przyznać.
Na przestrzeni życia ludzkie drogi nieustannie się przecinają, by wymieniać doświadczenia, kształtować nawzajem swoje losy i pozostawiać ślady w sercach innych. Wiele z tych dróg po pewnym czasie się rozchodzi, zostawiając za sobą wspomnienia, ciche ślady i niedokończone historie. Czasem dzieje się to stopniowo, niemal niezauważalnie, innym razem — nagle, niczym cięcie ostrego noża. Przyjaźnie, które wydawały się nierozerwalne, z dnia na dzień stają się tylko echem śmiechu, który kiedyś brzmiał tak blisko. Więzi, które miały trwać wiecznie, rozpadają się w milczeniu, zostawiając pustkę i pytania bez odpowiedzi. Związki, które miały przetrwać każdą burzę, kończą się w ciszy albo w huraganie niedopowiedzianych słów. Ludzie, którzy byli częścią naszego świata znikają, pozostawiając po sobie cienie wspólnych chwil. I choć po drodze pojawia się żal, ból i rozczarowanie, warto pamiętać jedno: każdy człowiek, którego kiedyś wpuściliśmy do swojego życia był naszym wyborem. Był kimś, kogo w danym momencie potrzebowaliśmy. Kimś, kto odegrał w naszej historii ważną rolę. Nawet jeśli padło zbyt wiele słów. Nawet jeśli rana wciąż krwawi. Nawet jeśli dziś nie potrafimy jeszcze wybaczyć — warto mówić o nim dobrze. Bo mimo wszystko kiedyś był częścią naszego świata. Był dla nas w jakiś sposób ważny. Był jednym z tych wyborów, bez których nasza historia nie byłaby pełna.
Tak jest również w tej książce — opowieści nie tylko o więziach, które splatają ludzi, ale i o murach, które nieświadomie wznosimy, wierząc, że ochronią nas przed bólem. Każdy z nas nosi w sobie rany, których nie chce pokazać, lęki, o których milczy oraz doświadczenia, które nauczyły go, że zaufanie bywa ryzykowne. W obawie przed kolejnym rozczarowaniem zamykamy serca, kryjemy się za maskami i budujemy niewidzialne ściany, nie dostrzegając, że zamiast chronić — zamykają nas w samotności. Strach przed zranieniem sprawia, że zaczynamy odgrywać role, kreując siebie na kogoś, kim nigdy tak naprawdę nie byliśmy. Udajemy silnych i niezależnych, choć w rzeczywistości toczy się w nas walka, której nikt nie widzi. Na zewnątrz jesteśmy pewni siebie, otoczeni podziwem i uśmiechnięci. Ale bardzo często to tylko iluzja. Bo wewnątrz zbyt często kryje się samotność, ból i rany, które mimo upływu lat wciąż pozostają otwarte.
Wróżka — postać, którą poznasz w tej historii — była mistrzynią ukrywania siebie. Skrywała swoje wnętrze jak najcenniejszy sekret, chroniąc je przed światem i ludźmi, którzy mogliby zajrzeć zbyt głęboko. Jej życie stało się teatrem, a ona sama — aktorką, która perfekcyjnie odegrała narzuconą sobie rolę. Wierzyła, że jeśli stanie się kimś innym — silniejszym, niezależnym, kimś, kto nie odczuwa bólu — to rzeczywiście przestanie cierpieć. Przywdziała maskę i nauczyła się z nią żyć, przekonana, że to jedyny sposób na przetrwanie. Ale czy można naprawdę uciec przed własną przeszłością? Przed zranieniami, które tak mocno wdarły się do ludzkiego serca? Czy da się funkcjonować w oderwaniu od tego, kim jesteśmy w najgłębszych zakamarkach duszy? Iluzja siły dawała jej chwilowe ukojenie, ale czy mogła zagłuszyć prawdziwy ból, tęsknotę, traumy, pustkę i samotność? A może zamiast ochrony stała się więzieniem, w którym zamknęła samą siebie? Każda maska, choćby najdoskonalej skrojona, kiedyś zaczyna ciążyć. Każda rola, choćby najstaranniej odegrana, w końcu męczy. I wtedy pojawia się pytanie, od którego nie sposób uciec: co się stanie, gdy zdecydujemy się ją zdjąć? Czy pod jej ciężarem nie zatraciliśmy już własnej twarzy? Czy potrafimy jeszcze odnaleźć w sobie autentyczność? A jeśli tak — czy mamy w sobie odwagę, by ją przyjąć? To opowieść o tym, jak łatwo można się zagubić w stworzonych przez siebie iluzjach. O lękach, traumach i doświadczeniach, które zmuszają do udawania. O ranach, które nigdy się nie zagoiły. O poszukiwaniu siebie, prawdy i kogoś, kto stanie u naszego boku — nie dla pozorów czy korzyści, ale dlatego, że naprawdę chce być blisko.
Ta książka jest więc również opowieścią o tym, czego wielu z nas szuka, choć nie każdy potrafi się do tego przyznać. O prawdziwej przyjaźni. Bo przecież — jak pisał John Donne — „Nikt nie jest samotną wyspą”. Możemy udawać, że nie potrzebujemy nikogo, wmawiać sobie, że samotność to nasz wybór, a nie konsekwencja rozczarowań. Ale prawda jest taka, że w głębi serca każdy pragnie zrozumienia, lojalności i kogoś, kto zostanie, nawet gdy wszyscy inni odejdą. Prawdziwa przyjaźń jest jak latarnia na wzburzonym morzu — daje światło, poczucie bezpieczeństwa i przypomina, że nie jesteśmy sami, nawet w najciemniejsze dni. A jednak wielu ludzi na przestrzeni lat traci w nią wiarę. Zdrady, powierzchowne relacje i zawiedzione nadzieje sprawiają, że uczymy się dystansu. Zamykamy serca, a bliskość zaczynamy traktować jak ryzyko. Przekonujemy samych siebie, że ostrożność jest rozsądniejsza, a brak oczekiwań — bezpieczniejszy. Ale czy to nie właśnie obecność drugiego człowieka daje nam siłę, by przetrwać najtrudniejsze chwile? Czy to nie prawdziwa, pełna akceptacji przyjaźń potrafi nas ocalić, gdy sami już nie mamy sił walczyć? Przecież prawdziwa przyjaźń to nie tylko obecność, lecz także akceptacja. To dar, który nie każdy potrafi przyjąć, choć każdy w głębi serca go pragnie. To siła, zdolna odmienić życie, jeśli tylko się na nią odważymy.
Życzę Ci, drogi Czytelniku, abyś w tej historii odnalazł coś dla siebie. Może przestrogę. Może nadzieję. Może inspirację, by stać się dla kogoś światłem, którego tak bardzo potrzebuje. A może coś, co sprawi, że spojrzysz na ludzi wokół w zupełnie nowy sposób. Miłej lektury!
Prolog
„Śmierć nie jest czymś, co można zaplanować. Zawsze przychodzi, gdy najmniej się jej spodziewasz, i przekształca wszystko, co było ważne, w proch. Dopiero wtedy rozumiesz, że wszystko, co się liczyło, było tylko iluzją.”
(Margaret Atwood, „Opowieść podręcznej”)
Ciemność wdarła się do mojego mieszkania nagle, niespodziewanie, jak zimna zasłona, wypełniając przestrzeń niepokojem, którego nie potrafiłam zignorować, choć początkowo nawet go nie dostrzegałam. A może po prostu nie chciałam dostrzegać. Zanim jednak otworzyłam drzwi, poczułam dziwny chłód. Coś w powietrzu zmieniło się. Jakby znienacka, całkowicie automatycznie w moim wnętrzu zapanowała ciemność. Nieoczekiwana, tajemnicza i nad wyraz ciężka. Uśmiechnęłam się lekko pomimo wewnętrznego niepokoju, próbując przekonać samą siebie, że wszystko będzie w porządku, ale nadal nie potrafiłam pozbyć się uczucia, że coś mi tu nie pasuje. Że zdecydowanie coś mi tu nie gra. Nie spodziewałam się tej wizyty w tamtym momencie. Wprawdzie obiło mi się o uszy, że prędzej czy później może ona nastąpić, ale szczerze wątpiłam, że nabierze w sobie tyle odwagi. Zwłaszcza po tym wszystkim, co nas poróżniło. Mimo tego, że widziałam w tych oczach pozornie radosny błysk, czułam podświadomie, że zamiary z jakimi przychodzi wcale nie muszą być dobre. Wiedziałam, że jesteśmy obecnie na takim etapie znajomości, że nie darzy mnie ani zaufaniem, ani sympatią, ani nawet szacunkiem. Miałam pełną świadomość, że próg mojego mieszkania przekraczała — za moim własnym przyzwoleniem — właśnie osoba, która uważała moje talenty za sposób na zdobycie władzy i kontroli nad innymi, na poczucie się ważniejszą i lepszą, na manipulowanie ludźmi i dążenie do swoich własnych celów. Niejeden raz słyszałam kpiny na temat moich zdolności. Zarzuty, że to tylko wyćwiczone sztuczki i perfekcyjna manipulacja. Nic więcej. Przez krótki moment zawahałam się nawet, czy aby na pewno, po tym wszystkim powinnam zapraszać do siebie kogoś, kto był jedną z tych osób, które nie wierzyły w to, co robiłam. W to, czym się zajmowałam. W to, co czułam całą sobą. Mimo tego, że nie ja jedna próbowałam w taki czy inny sposób mieć wpływ na życie ludzi, z którymi pracowałam. Mimo tego, że znaliśmy się nie od dziś. Mimo tego, że człowiek, który mnie odwiedził również czuł satysfakcję, wiedząc, że czasami bardzo wiele z tego kruchego, ludzkiego życia zależy od jego słów i wskazówek.
Chciałam jednak być lepsza. Chciałam pokazać, że mam w sobie pierwiastek człowieczeństwa mimo, że inni powątpiewali w ten fakt za moimi plecami. Chciałam nie czuć gniewu, strachu, złości czy żalu. Może przemawiała przeze mnie chęć zrozumienia, chęć dania kolejnej szansy, chęć wybaczenia i poznania na nowo drugiego człowieka. Czułam, że w tamtej chwili miałam szansę na coś więcej niż tylko rywalizację czy udowadnianie za wszelką cenę, kto ma rację i kto jest bardziej wartościowy. Może to była właśnie ta samotność, która ogarniała mnie w ostatnich dniach, otulając tak, że nie mogłam się z niej oswobodzić. Może to dlatego bez większych przemyśleń zaprosiłam do własnego mieszkania kogoś, kto chwilę później zakończył moje życie. Może czułam, a raczej łudziłam się, że w rozmowie, którą odbędziemy uda nam się znaleźć coś ważnego. Coś, co odbuduje naszą znajomość. Co sprawi, że nie będziemy już dla siebie tylko wrogami. Przecież również i ja wysłuchałam mnóstwa plotek na temat mojego niespodziewanego gościa. Wiedziałam, że nikt nie jest krystalicznie czysty. Niejeden raz stawiana byłam w sytuacjach, w których czułam się malutka i bezbronna, oskarżana, poniżana i krzywdzona słowem. Niejeden raz nie miałam nawet szansy na obronę. Mimo to, poczułam się dziwnie lekka, gdy otworzyłam szerzej drzwi. Patrzyłam przed siebie bez lęku. Gotowa byłam przyjąć do swojego świata to, co miało zaraz nastąpić. W tamtym momencie, łudząc się naiwnie, że być może będzie to przełom w naszej relacji, wszystko inne wydawało się być mało istotne. To nie była już walka o władzę czy o przewagę. To była próba zrozumienia. Próba odkrycia, kim naprawdę jest osoba, która stanęła w progu mojego mieszkania. Właśnie dlatego spojrzałam prosto w patrzące na mnie przenikliwie oczy i niewielkim gestem dłoni, bez żadnych słów zaprosiłam do środka.
— Jak się czujesz? — zapytałam, choć sama nie byłam pewna, czy naprawdę chcę znać odpowiedź na to pytanie. Moje myśli przez cały czas krążyły wokół niespodziewanej, ale przewidywanej wizyty, a ja, zagubiona w tej niecodziennej sytuacji, postanowiłam zapytać o cokolwiek, by rozpocząć dialog. W odpowiedzi usłyszałam jednak chłodne słowa, które brzmiały, jakby miały zostać wypowiedziane z przymusu, a nie z prawdziwej chęci. Było w tym coś, co mnie przeszyło. Spojrzałam ponownie w te czarne źrenice, czując nagły niepokój, którego nie potrafiłam ignorować. Nie wiedziałam, co to oznacza. Nie miałam pojęcia, czy jest to coś ważnego, czy może tylko zbędny fragment tej dziwnej wizyty. Chciałam jednak poczuć się spokojniej, lecz początkowa rozmowa między nami nie zapewniała mi nawet pozornego spokoju. Wciąż krążyła wokół rzeczy mało istotnych i niewinnych fraz, prowadzących do nikąd. Wciąż nie czułam w niej żadnego sensu. W pewnym momencie spróbowałam więc sama nadać tej naszej niepewnej i płytkiej rozmowie nowy kierunek. Postanowiłam przejść na temat, w którym czułam się pewnie i bezpiecznie. Rozpoczęłam rozmowę o tarocie, o symbolice kart, o tym, jak bardzo fascynowały mnie one od zawsze. Wiedziałam, że się powtarzam. Do znudzenia. Ale nie chciałam przestawać. Opowiedziałam więc o moich najświeższych doświadczeniach, o ludziach, którzy przyszli do mnie po porady i wskazówki w ostatnim czasie. Zaczęłam mówić o liniach dłoni, o tym, jak te niepozorne znaki na skórze potrafią mówić o przyszłości, o decyzjach, które trzeba umieć podejmować. Wspomniałam o precyzyjnych liniach życia, które są jak mapy, prowadzące przez najciemniejsze zakamarki ludzkiej duszy. Moje słowa nabrały pewności, a ja zaczęłam się rozluźniać, czując się bardziej komfortowo w temacie, który był mi bliski. Najbliższy.
— Kto jak kto, ale Ty, podobnie jak i ja, wiesz doskonale, że niektórzy ludzie naprawdę wierzą, że karty mogą im pokazać coś, czego nie widzą sami. — dodałam, spoglądając uważnie na swojego rozmówcę. — To chyba nawet od Ciebie usłyszałam kiedyś, że przeznaczenie to nie tylko przypadek. Każdy z nas ma swoje ścieżki, które się krzyżują w najbardziej niespodziewanych momentach, prawda? — zadałam pytanie i odetchnęłam z ulgą. Rozmowa zmieniała się powoli. Czułam, jak atmosfera staje się mniej napięta, chociaż wciąż nie mogłam całkowicie pozbyć się uczucia, że coś jest nie tak. Być może chodziło o ten uśmiech, który zdawał się ukrywać więcej niż dawał do zrozumienia i nie pozwalał z siebie zbyt wiele odczytywać. Nie potrafiłam kompletnie rozgryźć tego wszystkiego, co działo się właśnie w moim mieszkaniu. Zastanawiałam się przez cały czas, czy to nie jest po prostu jakaś gra.
Jednak przechodząc z tematu na temat nasza rozmowa, ku mojemu zaskoczeniu, zaczynała naturalnie zmieniać bieg. Zaczęliśmy jakby nigdy nic wspominać początki naszej znajomości. Te chwile, które pełne były napięcia i nieporozumień, ale także te, w których nasze ścieżki zbliżyły się, pełne wzajemnego podziwu i sympatii. Z każdym kolejnym słowem czułam, jak w powietrzu roztapia się gęsty, niewidoczny ciężar. Atmosfera stawała się lżejsza. Jakby bardziej otwarta. Byłam coraz mniej spięta, a to dziwne, ale równocześnie przyjemne uczucie ulgi zaczynało mi coraz mocniej towarzyszyć. Zastanawiałam się nawet przez chwilę, czy to nie jest właśnie nasza szansa, by zakończyć etap wrogości i walki ze sobą, który przez ostatni czas nas dzielił. Może był to moment, by zbudować coś nowego, opartego chociażby na wzajemnym szacunku i odstawieniu na bok nienawiści i pogardy.
W pewnym momencie krótką ciszę przerwała propozycja napicia się wspólnie lampki wina. Byłam lekko zaskoczona. Momentalnie poczułam małe zawahanie, ale zaraz potem przyszła myśl, która była równie prosta, co oczywista: od dawna czułam potrzebę spędzenia wieczoru w miłej albo chociaż normalnej atmosferze, w gronie choćby jednej osoby. Jednego człowieka, który oddaliłby ode mnie poczucie samotności, które mnie zabijało. Czułam tę zwykłą ludzką potrzebę, by móc usiąść, porozmawiać, może nawet pośmiać się trochę. Niezależnie od tego, jak dziwna i zaskakująca była ta sytuacja, w głębi serca wiedziałam, że życie jest nieprzewidywalne. Miałam świadomość tego, że czasami przychodzi do nas coś, na co nie jesteśmy gotowi, ale co może wnieść do naszego życia coś naprawdę ważnego. Łudziłam się, że może to właśnie był ten moment. Że może zaraz wydarzy się coś, co sprawi, że oboje zaczniemy postrzegać siebie w nowym świetle. Czułam, że może to być okazja, by w końcu wyrwać się z pułapki wzajemnej niechęci do siebie. Tak po prostu, jak zwykli ludzie. Zgodziłam się więc na tę propozycję, choć czułam, jak coś z dziwną precyzją gnieździ się w moim sercu, ale równocześnie poczułam delikatną nadzieję. To, co się działo w tych czterech ścianach mojego mieszkania, zaczynało wyglądać jak coś więcej niż tylko spotkanie dwóch ludzi pełnych urazów. Czułam, że wrogość powoli umiera, a w jej miejsce pojawia się coś, co trudno nazwać, ale czego tak naprawdę pragnie każdy z nas: szacunek, zrozumienie, człowieczeństwo.
Mimo, że wina było naprawdę niewiele, poczułam je bardzo mocno. Na początku nie mogłam tego sprecyzować, ale z każdym łykiem czułam, jakby coś zaczynało się we mnie zmieniać. Smak w ustach stał się dziwnie nieprzyjemny. Miałam wrażenie, że zupełnie nie pasuje do całej reszty tej chwili. Zrzuciłam winę na stres, choć czułam coraz bardziej narastający niepokój, gdy moje ręce stawały się ciężkie, a serce biło nieco szybciej niż zwykle. Coś w tamtej chwili, w tamtym powietrzu, coś w tamtej rozmowie sprawiało, że zaczęłam czuć, jakby świat wirował mi przed oczami. Ciśnienie w moich żyłach wzrastało, a ja nie potrafiłam znaleźć słów, by to opisać. Nie wiedziałam, dlaczego tak się czuję. Ta dziwna, nieokreślona energia wypełniała całą moją przestrzeń i sprawiała, że nie umiałam sięgnąć do tej części siebie, która mogłaby mi odpowiedzieć na rodzące się pytania. Byłam jakby zamknięta w sobie, w tej niepokojącej ciszy i jedyną rzeczą, która wydawała się realna, było to dziwne uczucie, które powoli opanowywało moje ciało.
Poczułam, jak moje myśli stają się mgliste, Miałam wrażenie, że ktoś zatarł granicę między tym, co naprawdę czułam, a tym, co jedynie sobie wyobrażałam. Byłam rozdarta pomiędzy niepokojem a czymś nieuchwytnym, co zaczynało wkradać się w moją świadomość. Kiedy patrzyłam na mojego gościa, miałam wrażenie, że ma w swoim spojrzeniu coś, co się zmieniło, coś, czego nie mogłam rozpoznać i sprecyzować, ale co wciąż pozostawało wyczuwalne. Moje ciało jednak przestawało podążać za myślami, a uczucie, które mnie ogarniało, zaczęło się jeszcze bardziej nasilać. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, poczułam ręce na swojej szyi. To było jak uczucie z przeszłości, choć wtedy czułam je jedynie psychicznie. Jak coś, czego nie chciałam pamiętać, ale co z powrotem stawało się rzeczywistością. Człowiek, który jeszcze chwilę temu wydawał się być tylko gościem, teraz nagle stał się zagrożeniem. Nie czułam już wahania ani niepewności, tylko nagłe, paraliżujące przerażenie. Jakby wszystko wokół mnie, od powietrza po ciepło wina, zaczęło się rozmywać. W jednej chwili wszystko stało się jasne. Celem tej wizyty było naprawdę wyrządzenie mi krzywdy. Nie, to nie była żadna zabawa. To nie był teatr. To było prawdziwe niebezpieczeństwo. Czułam, jak palce zaciskają się na mojej szyi, jak powoli pozbawiają mnie tchu, a moje ciało walczy z naturalnymi odruchami. Próbowałam wykrztusić oddech, ale nie potrafiłam. Pamiętałam tylko wcześniejsze słowa. Ten zimny, ale spokojny ton. Teraz zaczynałam zdawać sobie sprawę z tego, że był to ton osoby, która wiedziała, co się wydarzy. Jakby to wszystko było zaplanowane, a ja byłam tylko ofiarą w tej grze. Walczyłam o oddech, gdy moje ciało zaczynało jeszcze mocniej drżeć. Próbowałam zatrzymać upływający czas, który nieubłaganie mnie kruszył. Na moich ustach pojawiły się pytania, ledwie słyszalne, ciche, ginące pod ciężarem przerażającego strachu.
— Co robisz? Dlaczego? — wypowiedziałam słowa, zdławione przez ból, niepokój i dezorientację, które coraz bardziej mnie paraliżowały. Czułam, jak moje ciało przestaje mnie słuchać. Wydawało mi się, że staję się sobie obca. Obca we własnym ciele. Moje ręce zaciskały się na stole, a serce biło szybciej, choć oddechy stawały się powoli mniej intensywne. Czułam na sobie spojrzenie. Przeszywające. Jakbym była niczym, jakbym była tylko przedmiotem w czyiś rękach. Zrozumiałam to, gdy moje ciało zaczęło drżeć bardzo mocno, a w odpowiedzi usłyszałam jedynie: „To kara. Zasłużyłaś na nią. Wiesz o tym doskonale.”. Czułam, jak każda część mnie przestaje reagować. Nie mogłam oddychać. Nie mogłam nic zrobić, by powstrzymać to, co się działo. Zdołałam jedynie wypowiedzieć swoje ostatnie słowa, próbując z całych sił zapanować nad sobą:
— Nie możesz tego zrobić.
W odpowiedzi usłyszałam przytaknięcie, że jednak może. Że już się to dokonuje. Ton, którym wypowiedziane były te słowa nasączony był lodowatą precyzją, która nie pozostawiała miejsca na wątpliwości. Całe życie przeszło mi przed oczami. Moje ostatnie myśli uderzyły we mnie z pełną mocą jak uderzenie kamienia w ciało. Zrozumiałam, że to był koniec. Chciałam krzyczeć, lecz głos utknął gdzieś w gardle. Wspomnienia migały jak filmy w przyspieszonym tempie: chwile radości, smutku, decyzje, których żałowałam, ale też te, które dawały mi siłę. Czułam, jakby moje życie było tylko jednym wielkim zbiorem chwil, które teraz miały się zakończyć w jednym, brutalnym momencie. Wszystko wirowało w mojej głowie. Wszystkie te drobne sprawy, które nie miały żadnego znaczenia w obliczu śmierci. Zrozumiałam, że nie ma powrotu. To nie była tylko fizyczna walka o oddech. To była walka o to, by przetrwać. Ale moje ciało nie miało już siły. Wszystko wokół mnie stawało się coraz bardziej odległe, jakbym z każdą sekundą była coraz dalej od rzeczywistości.
Do samego końca byłam w pełni świadoma tego, co się dzieje, ale jednocześnie nie mogłam nic zrobić. Moje serce biło ciszej, coraz ciszej. Wiedziałam, że nie ma już ratunku. Czułam, jak moje ręce drżą, jak walczę, ale to była walka przegrana z góry. Czułam, jak ostatnie siły opuszczają moje ciało, jak ciemność powoli wchłania mnie w siebie. I wtedy zrozumiałam, że to koniec. To była utrata wszystkiego, co było dla mnie ważne. Zanim całkowicie straciłam przytomność, poczułam, jak wkłada mi do dłoni jedną z kart tarota. To było ostatnie, co pamiętam, zanim umarłam.
Rozdział I. Góry, które leczą duszę
„Bieszczady uczą pokory, ciszy i prawdziwego piękna, które odkrywa się powoli.”
(Aneta Prymaka-Oniszk, „Bieszczady: Gdzie diabeł mówi dobranoc”)
W sercu niewielkiego miasteczka, urokliwych Półkotów Bieszczadzkich, gdzie wbrew pozorom, które niesie za sobą ułuda spokoju i harmonii, rzucających się na pierwszy rzut oka, każdy dzień przesycony jest szelestem akt, lżejszych lub cięższych win i surową literą prawa, śledczy nieustannie zmagają się codziennie z cieniem ludzkiej natury. Komisarz Piasecka, nieugięta i pełna energii naczelniczka wydziału dochodzeniowo-śledczego, podkomisarze Pawlak i Kamiński, nierozłączna para śledczych, których umysły wykuwają żelazne argumenty oraz prokuratorka Wiktoria Dąbrowska, której precyzyjne słowa i chłodny umysł potrafią rozstrzygnąć najtrudniejsze sprawy. Lata współpracy, zawodowej znajomości i dziesiątki przegadanych rozmów doprowadziły do momentu, w którym pomimo różnic charakterów, coś ich łączy. To bez wątpienia nie tylko wspólna służba, trudne śledztwa i ten sam cel, który pozwala im trwać w tym mroku. Łączy ich również niewidzialna nić porozumienia — wspólne wartości, zasady i głęboko zakorzeniona lojalność. Więź, która daje im siłę w najtrudniejszych chwilach i przypomina, że mogą na sobie polegać niezależnie od wyzwań, jakie niesie ich zawód. I właśnie gdzieś pośród gęstwin myśli po zamknięciu sprawy związanej z brutalnym morderstwem właściciela,,Gospody u Mazurów”, zrodził się w nich pewien pomysł. Nieśmiały pomysł wspólnego wyjazdu, oderwania się od ciężaru pracy, który noszą na swoich barkach, zostawienia za sobą miasta i zanurzenia się w ciszy Bieszczad. Pomysł Pawlaka, który w mgnieniu oka przekonał pozostałych, by choć na krótki moment poddać się temu słynnemu zdaniu: “Rzuć wszystko i wyjedź w Bieszczady”. Zapragnęli udać się całą czwórką tam, gdzie chmury wędrują powoli, a szczyty górskie zdają się rozmawiać tylko z niebem. Jednak natłok codziennych obowiązków oraz czas, który biegnie nieubłaganie, rozsypał chwilowo te marzenia, wdarł się w ich plany i rozciągnął marcową wycieczkę w przyszłość. Dopiero maj, ten czas zieleni budzącej się na dobre po długim śnie zimy, pozwolił im wyruszyć.
Majówka przywitała ich słońcem, które leniwie rozlewało się po szczytach, otulając doliny miękkim światłem. Piasecka, największa miłośniczka Bieszczad, prowadziła pozostałych z uśmiechem na ustach, a jej serce biło w rytmie górskiego wiatru. Jakby te góry były częścią jej samej. Jakby od zawsze znała tajemnice, które skrywają. Jej krok był pewny, oczy lśniły jak strumienie spływające po zboczach, a w jej słowach brzmiała melodia pełna spokoju, którego brakowało w betonowej codzienności Półkotów Bieszczadzkich. Dąbrowska, choć z początku nieco niepewna, skryta za murem profesjonalizmu, powoli zaczynała rozluźniać się w towarzystwie policjantów. Góry działały na nią niczym czarodziej, odklejając od niej ciężkie warstwy dystansu. Powietrze, przesiąknięte zapachem wilgotnych lasów i kwitnących łąk, koiło umysły, a słowa Piaseckiej pełne zachwytu nad pięknem natury, wybrzmiewały w serca jak ciche echo.
Przez te kilka dni, które spędzili razem, przez czas majówki, która zwykle wywołuje w ludziach niesamowicie pozytywne i przyjemne odczucia, śledczy zwykle zajęci analizowaniem lżejszych przestępstw lub cięższych zbrodni, śmiali się beztrosko, ciesząc się chwilami, w których nie trzeba było doszukiwać się drugiego dna. Zdobyli razem Tarnicę, królową Bieszczad, a widok z niej rozpościerający się w nieskończoność od gór po doliny, niósł ze sobą coś więcej niż tylko piękno. Niósł obietnicę wolności od trosk, choć na te krótkie, majowe dni.
— Spójrzcie! — mówiła Piasecka podekscytowanym tonem, wskazując horyzont. — Te góry to nie tylko kamienie i ziemia. One mówią. O pokoju, o wieczności, o czymś większym od nas. — opowiadała na jednym tchu, a Dąbrowska patrzyła na nią z zaciekawieniem, po raz pierwszy dostrzegając, że to miejsce rzeczywiście coś w sobie ma. Że Piasecka nie tylko mówi, ale żyje tym, czym oddychają Bieszczady: ich prostotą, ich majestatem oraz ich ciszą, która przynosi ukojenie.
Wieczorami, gdy w dolinach zapadał zmrok, a niebo wypełniało się miliardem gwiazd siadali razem przy ogniu w milczeniu. Dąbrowska czuła, jak coś w niej się zmienia. Jak ta cisza i spokój, których tak rzadko miała okazję doświadczać, otwiera jej serce. Piasecka, siedząc obok, mówiła o przyjaźni, zaufaniu, współpracy, pasji i wyzwaniach. O tym, jak relacje budowane w pracy mogą przeradzać się w trwałe więzi, jak ważna jest umiejętność współdziałania w zespole oraz jak wspólne przeżycia, chociażby takie jak wyprawa w Bieszczady, mogą wzmacniać zarówno zawodowe, jak i osobiste relacje. Zastanawiała się wraz z towarzyszami także nad tym, jak istotne jest dzielenie się wiedzą i doświadczeniami, wzajemne wsparcie w trudnych momentach oraz odkrywanie nowych inspiracji, które mogą napędzać do działania zarówno w pracy, jak i w życiu prywatnym.
— Nie zawsze trzeba trzymać dystans. — powiedziała cicho, jakby mówiła to bardziej do siebie niż do innych. — Czasem warto zaufać. — dopowiedziała, autentycznie zaskoczona swoimi własnymi słowami, bo przecież była tą, która miała problem, by ufać innym ludziom. Wciąż jednak chciała wierzyć. Wierzyć i czuć, że piękno ludzkiej bliskości istnieje naprawdę i nie każde zaufanie wiąże się z rozczarowaniem. Że są ludzie, z którymi można dzielić nie tylko radości, ale i trudne chwile. Że warto otwierać się na nowe doświadczenia, nawet jeśli oznaczają one ryzyko. Że życie składa się nie tylko z relacji, ale też z momentów, w których pozwalamy sobie na szczerość, bliskość i prawdziwe emocje — bez lęku przed odrzuceniem. Dąbrowska, zasłuchana w te słowa, spojrzała w ogień i poczuła, jak powoli jej surowe zasady, które dotąd budowała, zaczynają kruszeć. Zrozumiała, że choć praca wymaga od niej bezwzględności, to ludzie wokół niej tacy jak Piasecka, Pawlak czy Kamiński są kimś więcej niż tylko współpracownikami. Byli towarzyszami drogi, tej trudnej i wymagającej, ale również tej, która prowadziła do wewnętrznego spokoju i być może szczerej przyjaźni w przyszłości.
Trzeci poranek podczas wypadu w Bieszczady obudził się w mglistym szlafroku porannego chłodu, otulając doliny wilgotnym oddechem. Słońce jeszcze leniwie przeciskało się przez gęstą zasłonę chmur, a świat powoli nabierał ciepłych odcieni majowego dnia. Był to dzień, w którym na ścieżce wiodącej ku kolejnemu szczytowi nie było całej czwórki. Tylko Piasecka i Kamiński wstali wcześnie, gotowi zmierzyć się z kolejnym wyzwaniem. Reszta śledczych postanowiła zostać w dolinie, odpocząć, korzystając z ciszy i spokoju, a przy okazji pozwolić tym dwojga pobyć trochę sam na sam ze sobą. Dla Piaseckiej i Kamińskiego wspólne wyprawy stawały się czymś więcej niż tylko okazją do oddechu od codziennych spraw. Byli przecież dla siebie nie tylko partnerami w pracy, ale i od jakiegoś czasu budowali coś bardziej osobistego, wręcz intymnego. Relację opartą na miłości. To wyjście na szlak tylko we dwoje, było więc dla nich kolejną „randką”. Tym razem w scenerii, która wymagała od nich siły, zaufania i wspólnego podziwiania nie tylko gór, ale i siebie nawzajem.
Ścieżka, którą wybrali wiła się przez gęste lasy bukowe, a potem stopniowo, wynurzała się na otwarte połoniny. Wiatr wzmagał się wraz ze wzrostem wysokości i szarpał delikatne jak piórka kosmyki włosów Piaseckiej, gdy przystawali co kilka kroków, by spojrzeć na rozpościerający się wokół nich pejzaż. Piasecka, jak zwykle, pełna energii i entuzjazmu czuła, że to miejsce to coś więcej niż tylko cel turystyczny.
— Widzisz te szczyty na horyzoncie? — spytała, wskazując dalekie wzgórza. — Każdy z nich ma swoją historię, swoje legendy. Kiedyś Bieszczady były miejscem dzikim, pełnym tajemnic i niebezpieczeństw. Ludzie bali się tych gór, a dzisiaj? O ironio, teraz przychodzimy tutaj, żeby odnaleźć spokój.
Kamiński słuchał z uwagą. Piasecka od zawsze była tą, która miała dar opowiadania oraz przyciągania uwagi swoją wiedzą i pasją. Ale tutaj, na tej górze, jej słowa nabierały nowej mocy. Stawały się częścią krajobrazu, sprawiając wrażenie jakby były wplecione w samą głębię tych ziem. Z każdym krokiem poznawali siebie lepiej, w ciszy wspólnej wspinaczki, która zmuszała do zaufania i zrozumienia. Kiedy dotarli do połoniny, krajobraz wokół nich rozciągał się w nieskończoność. Zieleń traw przesiąkniętych wiosenną rosą kontrastowała z błękitem nieba, który teraz wolny już od chmur wydawał się nieskończony.
— To Bukowe Berdo. — powiedziała Piasecka, przystając na chwilę, by odetchnąć. — Jeden z moich ulubionych szczytów. Gdy tutaj jestem, mam wrażenie, że mogłabym dosięgnąć nieba. Czasami myślę, że właśnie w Bieszczadach człowiek może poczuć się naprawdę wolny.
Kamiński spojrzał na nią z uśmiechem. Jej miłość do gór była czymś, co zawsze go fascynowało, choć wciąż była dla niego w wielu aspektach nieodgadnioną zagadką. Twarda, dynamiczna i pełna zapału w pracy, tutaj wydawała się delikatna, jakby góry otwierały przed nim inny, bardziej subtelny aspekt osobowości Piaseckiej.
— Masz rację. — odpowiedział. — Jest tu coś magicznego. Może to właśnie cisza, której nie mamy zbyt często w mieście?
Droga wiodła ich dalej w górę, po kamieniach porośniętych mchem, gdzie ścieżka stawała się węższa i bardziej stroma. Piasecka szła przodem pewna swoich kroków. Jej buty cicho chrzęściły po żwirze. Kamiński, idąc za nią, czuł nie tylko satysfakcję ze wspólnej wspinaczki, ale i dumę, że może dzielić te chwile z kimś, kto rozumiał to miejsce tak głęboko. Gdy dotarli na szczyt, widok, który się przed nimi rozpościerał, był nagrodą za każdy trudny krok. Mieli wrażenie, że niebo otwierało się szeroko nad nimi, a horyzont górski rozciągał się w niemal nieskończonej perspektywie. Doliny poniżej zdawały się płynąć, jakby cała ziemia unosiła się i opadała w harmonii z powolnym i majestatycznym oddechem Bieszczad.
— Wiesz… — zaczęła Piasecka. — Ta część Bieszczad ma bardzo bogatą historię. Kiedyś te tereny zamieszkiwali Bojkowie. Ludzie, którzy żyli w zgodzie z naturą. Ich kultura została niemal całkowicie zniszczona po wojnie, ale duch ich obecności wciąż unosi się w tych górach. Można to poczuć, jeśli się wsłuchasz. — jej głos brzmiał jak echo tych opowieści. Powolny, pełen szacunku dla przeszłości. Kamiński przyciągnął ją delikatnie do siebie, objął ramieniem i spojrzał w dal.
— Cieszę się, że jesteśmy tu razem. — powiedział cicho, a jego słowa niosły więcej niż tylko radość z udanej wspinaczki. Cieszył się z bliskości, jaką zbudowali przez ostatnie miesiące. Z relacji, która teraz, na tym szczycie, wydawała się tak silna jak góry wokół nich. Zejście było z pozoru łatwiejsze, ale i ich serca były lżejsze, pełne satysfakcji i zrozumienia, że każde wyzwanie, każdy trud, który razem pokonują, zbliża ich jeszcze bardziej.
— Może powinniśmy robić to częściej. — zaśmiał się Kamiński, spoglądając na Piasecką, której twarz promieniała radością.
— Wspinaczki w górach? — zapytała z uśmiechem.
— Tak, ale i te wspólne chwile. Gdzieś daleko od miasta. — odrzekł, a w odpowiedzi zobaczył jej skinienie głową.
— Masz rację, tu jest nasz spokój. To miejsce, gdzie możemy po prostu być sobą. Góry uczą cierpliwości, pokazują, że czasem warto zwolnić. — podsumowała. I tak schodząc razem w dolinę, wśród szumów wiatru i śpiewu ptaków, czuli, że nie tylko zdobyli kolejny szczyt, ale i pokonali kolejny krok w ich wspólnej drodze. Tej, która prowadziła przez góry i przez życie.
Czas w Bieszczadach mijał im niewyobrażalnie szybko i radośnie. Mieli wrażenie, że każda chwila wiązała się z beztroską i wolnością. Dni wypełnione wędrówkami po malowniczych szlakach, wieczory spędzane przy ognisku, śmiech i głębokie rozmowy sprawiały, że rzeczywistość odsunęła się gdzieś daleko. Góry oferowały im spokój i oderwanie od codziennych trosk, a każda minuta zdawała się być pełna życia, pozwalając im zatracić się w tej przestrzeni i zapomnieć o upływającym czasie.
Ostatni wieczór przywitał ich miękkim światłem zachodzącego słońca, rozlewającym się po dolinach jak złote płomienie. W powietrzu unosił się zapach świeżego drewna palonego w ognisku, które płonęło już od dłuższego czasu. Siedzieli we czwórkę wokół ognia, ciesząc się sobą nawzajem, żartując, śmiejąc się i sprawiając wrażenie, że na kilka kolejnych godzin pozwolili sobie jeszcze zapomnieć o wszystkim, co wiązało ich z pracą. Ognisko migotało jasnym światłem, a ciepłe płomienie tańczyły w ich oczach, odbijając się w zmęczonych, lecz zadowolonych twarzach. Piasecka siedziała blisko Kamińskiego, którego dłoń lekko spoczywała na jej kolanie. Odebrała to jako czuły, niemal nieświadomy gest, pełen ciepła i bliskości. Patrzyła na resztę. Pawlak i Kamiński rzucali sobie co chwilę żarty, bawiąc się przy tym beztrosko jak dawno nie mieli okazji, jednak ona — zamiast poddać się tej lekkości chwili — pogrążyła się w zamyśleniu, pozwalając myślom odpłynąć w zupełnie innym kierunku.
Wzrok Piaseckiej mimowolnie zatrzymał się na Dąbrowskiej, praktycznie od zawsze przyciągającej jej uwagę. Od lat czuła ten magnetyzm, który z czasem tylko się nasilił — zwłaszcza odkąd prokuratorka zaczęła dostrzegać w niej partnerkę do rozmów i pracy. Tego wieczoru jednak jej obecność zdawała się jeszcze wyraźniejsza. Może to przez kontrast między ciepłym blaskiem ognia a jej nienaganną postawą, wciąż wyprostowaną jak struna, jakby nawet tutaj, w tej nieformalnej scenerii, nie pozwalała sobie na najmniejsze odstępstwo od swoich zasad.
Dąbrowską znali wszyscy i wszyscy mieli o niej podobne zdanie: sztywna, chłodna i twarda jak stal. Była jak maszyna do egzekwowania prawa z perfekcyjnie dopracowaną fasadą profesjonalizmu, której nie sposób było przebić. Żarty? Ciepło? Chociażby odrobina czułości? Nic z tych rzeczy. Jeśli ktoś próbował z nią rozmawiać na lżejsze tematy, szybko kończył rozmowę, czując się jak dziecko, które zignorowano za jego niepoważne pytania. Zresztą sama Piasecka dobrze pamiętała pierwsze spotkanie z Dąbrowską. Moment, w którym uświadomiła sobie, że ta kobieta, choć niewątpliwie imponująca, budziła też pewien rodzaj dystansu. Niezachwiana w swoich osądach, trzymająca się zasad jak ksiądz liturgii, wydawała się odcięta od tego, co ludzkie. Nie sposób było sobie wyobrazić, by Dąbrowska pozwoliła sobie na chwilę słabości, na łzę wzruszenia czy na śmiech. Ten szczery, prawdziwy, od serca. A jednak w tym wszystkim istniał pewien kontrast, który potrafił zbić z tropu. Prokuratorka, wbrew pozorom, wyglądała na zaskakująco niewinną, wręcz młodziutką. Jej łagodna, serdeczna twarz, na której rysy nie zdradzały ciężaru przeżytych lat, zdawała się zaprzeczać temu obrazowi bezdusznej perfekcji. W tym kontrastowym zestawieniu było coś fascynującego. Ta powierzchowna łagodność zestawiona z nieprzejednaną twardością charakteru sprawiała, że nie można było jej łatwo zaszufladkować ani zignorować, o czym śledcza przekonała się na własnej skórze.
Ognisko rzucało na twarz Dąbrowskiej migoczące cienie, podkreślając jej posągową aurę. Piasecka nie potrafiła przez dłuższą chwilę oderwać od niej wzroku, zastanawiając się, czy za tą perfekcyjnie wykutą maską kryło się coś więcej. Czy chłód, którym emanowała, był wyborem, czy więzieniem, które sama sobie zbudowała? Gdy nagle rysy twarzy prokuratorki złagodniały jeszcze bardziej, a w oczach zatańczyły odbicia płomieni, Piasecka poczuła dziwne ukłucie w sercu — jakby w tej ciszy i spokoju gór kryła się niewypowiedziana tęsknota i natłok pytań. Czy Dąbrowska kiedykolwiek zaznała prawdziwej przyjaźni i bliskości drugiego człowieka? Czy ktoś taki jak ona potrafiłby zaufać i pozwolić sobie na więź wykraczającą poza dystans i kontrolę? Może te maski, które nosiła były nie tylko tarczą, ale i pęknięciem — cichym świadectwem pragnienia, które czuła, a którego nigdy nie nazwała?
Po chwili spojrzała ponownie na ognisko. Ciepło płomieni tańczyło na twarzach całej czwórki, rzucając migoczące cienie, a trzaskające iskry szeptały własne, odległe historie, jakby znały tajemnice, które Piasecka bała się wypowiedzieć na głos. Poprawiła się na pieńku, gdy ten zaczął uwierać ją w nogi i owinęła szczelnie kocem. Jednak to nie niewygoda ani chłód ją obezwładniały. Płonące drewno, co chwila eksplodujące drobnymi iskrami, przypominało jej coś, co starała się na zawsze zakopać w pamięci. Przyjaźń, która spłonęła nagle lata temu, pozostawiając po sobie jedynie popiół.
Agata. Imię, które kiedyś wywoływało u niej uśmiech, teraz niosło ciężar zdrady. Ogień przypomniał jej tamten dzień, gdy ich własne ognisko — symbol przyjaźni — nagle zgasło. Może była to wina górskiej ciszy, a może chwilowej wewnętrznej samotności, która potrafi wydobywać z człowieka najgłębiej skrywane wspomnienia.
Piasecka miała wtedy szesnaście lat. Karol, przystojny chłopak z ciemnymi oczami i szczerym uśmiechem, pojawił się w jej życiu naturalnie, jakby zawsze tam był i wręcz idealnie pasował. Lubił te same książki, filmy i muzykę, snując plany o przyszłości, które brzmiały jak jej własne. A Agata? Była powierniczką i mentorką. Tą, która przysięgała, że ich przyjaźń to nierozerwalny węzeł. Aż do tamtego wieczoru.
Tego dnia Piasecka czekała na zaplanowane spotkanie z ukochanym całkowicie nieświadoma, że Agata miała inne plany co do znajomości tej trójki. To Karol, z bólem i wyrzutem w oczach, powiedział jej prawdę. Agata umówiła się z nim sama. Skłamała, zmanipulowała sytuację i próbowała przeciągnąć go na swoją stronę.
— Zdziwiłem się, że Cię nie było. Przecież… Przecież dla mnie na tych spotkaniach naszej trójki najważniejsza byłaś Ty. Ale Agata powiedziała, że zmieniłaś plany, że coś Ci wypadło… — mówił, a w jego głosie była gorycz i rozczarowanie, ale Piasecka nie mogła już na niego patrzeć.
— Dlaczego? — pytała siebie tamtego dnia i przez wiele kolejnych lat. — Dlaczego Agata, jej „siostra z duszy” mogła złamać to, co wydawało się tak niezniszczalne? Jak mogła postąpić w ten sposób wobec przyjaciółki, która zawsze była obok, kiedy potrzebowała wsparcia? Co mogło sprawić, że zignorowała to, co łączyło je przez te wszystkie lata?
Czuła się tak, jakby w jednej chwili straciła wszystko. Przyjaciółkę, której ufała bardziej niż komukolwiek innemu i Karola, bo nie była w stanie patrzeć na niego bez przypominania sobie o zdradzie. „To nie była nasza wina.” — powtarzał, próbując ją przekonać, by dała mu szansę. Ale Piasecka czuła się, jakby połowa jej serca została rozdarta, a druga połowa zamknięta w klatce. Nie potrafiła już nikomu zaufać.
Siedząc przy ognisku, Piasecka zadrżała, choć płomienie były gorące. Czy to możliwe, że nawet teraz, po tylu latach, wspomnienie Agaty nadal ją prześladowało? Ogień trzaskał, a ona widziała w nim obraz tamtej dziewczyny. Uśmiechniętej, z błyskiem w oku, przysięgającej, że nigdy jej nie zdradzi. Ale obietnice, jak się okazało, były jak te płomienie. Piękne, lecz ulotne. To właśnie tamten dzień nauczył ją, że zaufanie jest jak cienkie szkło. Raz pęknięte, nigdy już nie odzyskuje dawnego kształtu. Etap młodzieńczej wiary w to, że znalazła przyjaciółkę, której mogła ufać bezgranicznie miała już za sobą. Znała ból rozczarowania, złamanego zaufania i zranienia, które pozostawiło w jej sercu ranę trudną do zabliźnienia. Od tamtej pory Piasecka stała się ostrożna w relacjach, unikając bliskich więzi, by nie przeżywać ponownie tamtego bólu.
W pewnym momencie, gdy Pawlak i Kamiński wciągnęli się w rozmowę o ostatnim meczu, Piasecka podeszła do Dąbrowskiej. Nie wiedziała do końca, co ją do tego skłoniło. Może chęć zbliżenia się do kobiety, której postawa i chłodny profesjonalizm zawsze wzbudzały w niej respekt. A może była to po prostu tęsknota za rozmową, która mogłaby przekroczyć powierzchowne granice i dotknąć czegoś głębszego?
— Mogę się dosiąść? — zapytała cicho, wskazując miejsce obok niej. Dąbrowska skinęła głową, uśmiechając się lekko. Sprawiała wrażenie, że również i ona chciała skorzystać z okazji do rozmowy w bardziej kameralnym tonie.
— Oczywiście. — odpowiedziała. — Wyglądasz na zmęczoną, ale jednocześnie szczęśliwą. Wydaje mi się, że te góry to dla Ciebie prawdziwe schronienie.
Piasecka uśmiechnęła się. Przez chwilę patrzyła w ogień, jakby szukając w nim słów, które miały paść.
— Tak, zawsze tak było. Góry dają mi coś, czego nie znajdziesz w mieście. Przestrzeń, ciszę, czas na myślenie. Nawet nie wiesz, jak bardzo tego potrzebowałam. A Ty? Jak Ci się tu podoba? — zapytała. Dąbrowska westchnęła, zerkając nieśmiało na Piasecką.
— Zaskakująco dobrze. Nie sądziłam, że znajdę tu coś, co tak mnie poruszy. Zawsze byłam bardziej… ostrożna. Zamykałam się w pracy na moich własnych zasadach. Rzadko kiedy je przekraczałam. Ale ten wyjazd, te góry… i chyba też Wy — ludzie, z którymi tu jestem, pokazaliście mi, że warto czasem otworzyć się na coś nowego.
Ta krótka wypowiedź prokuratorki poruszyła Piasecką bardziej niż mogłaby się spodziewać. Delikatna otwartość, którą Dąbrowska zaczynała wyrażać była czymś, co sprawiało, że Piasecka chciała dowiedzieć się czegoś więcej o tej kobiecie. Miała wrażenie, że za tą chłodną maską kryje się coś niezwykłego. Może historia warta poznania, a może szansa na więź, o której istnieniu dawno zapomniała?
Majówkowy wyjazd okazał się dla całej czwórki niezwykle ważny i wartościowy. Był to czas, który pozwolił im złapać oddech od codziennych wyzwań, naładować baterie i odnaleźć spokój w otoczeniu natury. Długie wędrówki, wspólne wieczory oraz szczere rozmowy pozwoliły im nie tylko lepiej poznać siebie nawzajem, ale także odkryć nowe aspekty własnej osobowości. Każdy z nich wracał z Bieszczad nieco odmieniony. Z otwartymi na zmiany myślami, gotowy spojrzeć na siebie i innych z nowej perspektywy. To była podróż, która w subtelny sposób zmieniła ich wszystkich. Piasecka miała nieodparte wrażenie, że jej ukochane góry w swej surowości i pięknie, nauczyły ich wszystkich jednego — że nawet pośród najtrudniejszych chwil można odnaleźć spokój. Tam, gdzie lasy szumią jak stare pieśni, a szczyty wznoszą się ponad codzienność, kryła się prawda, którą każdy z nich zabrał ze sobą do miasta.
Jednak po powrocie do Półkotów Bieszczadzkich Piasecka niemal odruchowo oddzieliła od siebie setki myśli, które tłoczyły się w jej głowie niczym liście porywane górskim wiatrem. Gdy przekroczyła próg swojego mieszkania, a następnie próg komendy, przeszłość i teraźniejszość zaczęły się mieszać ze sobą, ale wkrótce ciężar wspomnień wycieczki osiadł gdzieś na dnie pamięci, stłumiony jak echo oddalonych odgłosów burzy. Nie było już analiz rozmów, zdarzeń ani spojrzeń, które wcześniej pozostawiły po sobie smak niedopowiedzeń czy lawiny pytań. Z każdym krokiem, jaki stawiała po znajomych zakamarkach miasta, zanikały emocje i urywki wspomnień, które zrodziły się podczas majówki. Teraz liczyła się dla niej tylko obecna chwila, którą próbowała wypełnić na nowo, wracając do pracy i do obecności Kamińskiego, do jego ciepła, które było bliższe i bardziej namacalne niż cokolwiek innego. Kamiński w tamtej chwili, w oczach Piaseckiej wydawał się być człowiekiem cierpliwym i oddanym ponad wszelką miarę. Był przy niej, czuwał nad nią i odgadywał jej niewypowiedziane potrzeby, nie próbując na siłę usunąć tego, co jeszcze czasem zamykało ją w sobie. Z każdym dniem zdawał się utwierdzać w zamiarze, by na nowo zdobyć w pełni jej zaufanie, a może i zbudować wręcz całe mosty tego zaufania. Zaufania, które pozwolą jej nie tylko podążać za nim w codzienności, ale i wierzyć, że jest tym jedynym, którego warto przyjąć całkowicie.
Pewnego wieczoru, niedługo po powrocie z Bieszczad, po dniu pełnym obowiązków i niewypowiedzianych tęsknot, Kamiński zaprosił Piasecką do swojego mieszkania, przygotowując wcześniej wyjątkową kolację. Już od progu uderzył ją delikatny zapach świeżych kwiatów i ciche dźwięki jazzu płynące z głośnika. W półmroku migotały świece, a przy stole czekała na nią niespodzianka: przygotowane własnoręcznie potrawy, przystawki starannie ułożone na porcelanowych talerzach i misternie ozdobione deserowe musy. Atmosfera była pełna ciepła i subtelności, jakby chciał oddać jej nie tylko przyjemność smaku, ale i oddech spokoju, który wypełniał przestrzeń wokół nich. Uśmiech na jego twarzy, kiedy podawał jej kieliszek wina mówił więcej niż słowa, które zostawił dla innej chwili. Patrzył na nią z uwagą, a w jego spojrzeniu błyszczało coś nieuchwytnego. Coś, co przekraczało codzienność i niosło obietnicę bezpieczeństwa i trwałości. Tego wieczoru Piasecka poczuła, że wszystko, co ją przytłaczało, rozpłynęło się jak poranna mgła. Trzymając dłoń Kamińskiego, powoli poddawała się ciepłu jego obecności, a świece tliły się dłużej niż planowała, rozświetlając ich spokojną, pełną zaufania bliskość.
Rozdział II. Maj, 12
„Wróżki nigdy nie umierają w sposób, który jest łatwy do wyjaśnienia. To morderstwo, jak każda ich historia, jest pełne zagadek, ukrytych znaczeń i zaginionych elementów.”
(Tana French, „Wróżki w morderstwie”)
Nazajutrz, wciąż czując echo poprzedniego wieczoru, Piasecka i Kamiński wyruszyli razem do pracy. Poranek był spokojny, jeszcze uśpiony w chłodnym świetle, a powietrze wypełniała cicha harmonia, która nie wymagała słów. Ich milczące zrozumienie przerodziło się w delikatne porozumienie. Ciche uśmiechy, ukradkowe spojrzenia, drobne gesty, które mówiły o bliskości bardziej niż niejedna rozmowa. Kamiński prowadził, a Piasecka, spoglądając na mijane ulice, czuła się zaskakująco spokojnie. Jakby poprzedni wieczór i noc, przesycona romantyczną aurą, za sprawą ukochanego uwolniła ją od ciężaru trosk z przeszłości i pozwoliła porzucić bolesne wspomnienia, które ostatnio powracały jak bumerang: utraconą przyjaźń, tęsknotę za matczyną uwagą, której nigdy nie zaznała, rozczarowanie nieudanym małżeństwem, a także ból związany z poronieniem i stratą ciąży, który na długo pozostawił w jej sercu głęboką ranę. Dzięki temu mogła doświadczyć uczucia, które tak bardzo kochała. Uczucia, że liczy się tylko ta chwila, tylko tu i teraz.
Zaraz po dotarciu do komendy obydwoje od razu udali się do gabinetu komendanta, który już wcześniej poinformował ich SMS-em o pilnej rozmowie. Piasecka czuła, że nadchodzi coś istotnego, że nie będzie to rutynowa sprawa. Komendant był człowiekiem, który nie nadużywał słów ani swojej pozycji, a już na pewno nie angażował swoich zespołów w sprawy, które można było rozwiązać rutynowo. Wysłanie wiadomości o poranku miało swoją wagę i bez wątpienia świadczyło o powadze sytuacji. Nie myliła się. Wprawdzie komendant przywitał ich z delikatnym uśmiechem, ale prędko przeszedł do rzeczy, zmieniając przy tym ton rozmowy na bardziej rzeczowy i poważny. Z jego słów wynikało, że ich nowa sprawa może być nie tylko skomplikowana i pełna subtelnych niuansów, atrakcyjnych dla tamtejszych dziennikarzy oraz trudnych do uchwycenia motywów, ale jednocześnie na tyle drażliwa i nietypowa, że będzie wymagała wyjątkowego podejścia. W miarę jak komendant nakreślał sytuację, którą sam znał jedynie z opowieści swoich pracowników, przebywających już na miejscu zbrodni, wyraził również swoje uznanie dla Piaseckiej. Doceniał jej precyzję, wytrwałość i profesjonalizm, którym wyróżniała się jako naczelnik wydziału i jako kobieta. To z tego względu zdecydował się wyznaczyć do tego śledztwa właśnie jej zespół. Zdawał sobie sprawę, że tylko ona, z wyczuciem i umiejętnością zachowania równowagi, będzie w stanie poprowadzić to śledztwo tak, jak tego oczekiwał. Piasecka przyjęła to wyróżnienie z pewną mieszanką dumy i poczucia odpowiedzialności, które z każdą chwilą zdawało się rosnąć. Gdy spojrzała na Kamińskiego, dostrzegła w jego oczach gotowość do działania i coś jeszcze. Coś bardzo ważnego. Ciche wsparcie, które zdawał się jej ofiarowywać bez potrzeby wypowiadania słów. To było dla niej niemal niewidzialnym fundamentem, na którym mogła się oprzeć. Gdy opuścili gabinet komendanta, w ich spojrzeniach była determinacja, a między nimi trwało ciche porozumienie. Wiedzieli, że czeka ich wyboista droga, ale zdecydowanie byli na nią gotowi.
Ulica Lipowa 43/12 była adresem pod który Piasecka, Kamiński i zgarnięty po drodze Pawlak udali się po opuszczeniu gabinetu szefa. Pomimo wczesnej pory osiedle tętniło życiem, choć między blokami unosiła się przytłumiona cisza. Wśród szarych i beżowych budynków wyróżniał się żółto-pomarańczowy blok, który od razu przyciągnął wzrok śledczych. To właśnie tam, na czwartym piętrze, w jednym z mieszkań doszło do tragedii, która zmroziła tamtejszych mieszkańców. Choć jeszcze poprzedniego dnia słychać było beztroski gwar i śmiech dzieci na pobliskim placu zabaw, tego poranka osiedle zdawało się trwać w napięciu, czekając na rozwój wydarzeń.
Ciało denatki, pięćdziesięcioletniej Zuzanny Majewskiej, świadczącej na co dzień usługi wróżbiarskie, znalazła jej sąsiadka. Anna Kowalczyk, mieszkająca w mieszkaniu obok, od kilku dni nie widziała znajomej twarzy i zaczęła się niepokoić. Starsza pani na emeryturze, z radością wypełniała swoje dni poszukując ciekawych dla siebie zajęć w otaczającym ją świecie. Zamiast popadać w nudę, żywo i z entuzjazmem interesowała się życiem swoich sąsiadów, z chęcią poznając ich historie i problemy. Jej życzliwość i sympatyczne podejście sprawiały, że każdy, kto ją spotkał, czuł się mile widziany. Miała zawsze czas na rozmowę, potrafiła wysłuchać i doradzić, stając się nieformalną opiekunką sąsiedzkiej wspólnoty, w której żyła. I choć akurat z Zuzanną Majewską nie łączyła ją szczególnie silna, sąsiedzka więź, kobieta zaniepokoiła się nagłym brakiem poruszenia w jej mieszkaniu. Przyzwyczajona była do tego, że zwykle słyszała zza ściany głosy klientów przychodzących na sesje wróżbiarskie albo dźwięki muzyki. Od kilku dni panowała jednak tam przerażająca cisza. Staruszka, czując coraz większy niepokój, postanowiła zapukać do drzwi sąsiadki. Początkowo nikt jej nie odpowiedział, więc spróbowała raz jeszcze, mocniej i głośniej. Kiedy wciąż była tam cisza, zdecydowała się chwycić za klamkę, a drzwi okazały się niezamknięte. Z dużym zawahaniem weszła do środka. W mieszkaniu wszystkie okna były szczelnie zasłonięte długimi, czerwonymi zasłonami, panował w nim mrok, a jedynie słabe światło niewielkiej lampki oświetlało salon, tworząc upiorne cienie na ścianach. Zapach kadzidła unosił się w powietrzu, ale mieszał się z nieprzyjemnym zapachem, który Anna Kowalczyk rozpoznała dopiero po chwili. Kiedy weszła głębiej do pokoju, zauważyła ciało kobiety leżące na podłodze, a jej zimna skóra i dziwne, sztywne ustawienie ciała nie pozostawiały wątpliwości, że Zuzanna Majewska była martwa. W szoku, z trzęsącymi się dłońmi, seniorka natychmiast zadzwoniła na policję.
Piasecka, Kamiński i Pawlak weszli do mieszkania, do którego uprzednio wysłany został patrol policji, składający się z dwóch funkcjonariuszy, pozostających w kontakcie z komendantem, który obawiał się nadmiernego zainteresowania sprawą lokalnych dziennikarzy. Na miejscu był już również lekarz anatomopatolog, a technicy kryminalistyczni podjechali pod blok praktycznie w tym samym momencie, w którym zespół Piaseckiej. Mieszkanie już na pierwszy rzut oka było nietypowe. Było wręcz prawdziwą oazą wróżbiarskiego klimatu, emanowało tajemniczością i magią. Na pierwszy rzut oka przyciągały wzrok intensywne odcienie czerwieni, które dominowały w dekoracjach i tkaninach, nadając wnętrzu ciepły i intrygujący charakter. Mieszkanie składało się z dwóch pokoi, kuchni, łazienki oraz wąskiego korytarza, w którym z każdym krokiem czuć było nieodpartą aurę mistycyzmu.
Kuchnia była mała, ale niezwykle funkcjonalna. Jej czerwona ściana z gustownymi czarnymi akcentami sprawiała, że wyglądała jak miejsce pełne energii. Na blacie stał zestaw misternie zdobionych filiżanek do herbaty, a obok nich leżały zioła w małych słoiczkach, starannie opisane. W rogu znajdowała się stara, drewniana szafka, w której Zuzanna Majewska trzymała magiczne składniki do swoich wróżb. Dwa czarne koty, które zdawały się być nieodłącznym elementem tego miejsca, teraz przycupnęły w kącie, obserwując Piasecką swoimi wielkimi, przestraszonymi oczami. Współczesna technologia, którą jak zauważyli śledczy Majewska wspierała, umożliwia opiekę nad kotami nawet podczas nieobecności właściciela, choć w tym przypadku akurat najczarniejszego scenariusza — śmierci. Dzięki automatycznemu podajnikowi karmy, który regularnie uzupełniał miskę oraz fontannie dla zwierząt, zapewniającej świeżą wodę, koty miały stały dostęp do jedzenia i picia. Takie rozwiązania pozwoliły tym dwóm czarnym stworzeniom na samodzielne funkcjonowanie przez kilka dni, w czasie których ich właścicielka już nie żyła.
Sypialnia, znajdująca się tuż obok kuchni, była z pewnością miejscem odpoczynku i refleksji. Królowały tam ciepłe odcienie czerwieni, a zasłony w tym samym kolorze delikatnie opadały na podłogę. Duże, wygodne łóżko z ciemnym, drewnianym zagłówkiem było przykryte miękkim, aksamitnym kocem. Obok stała szafka nocna z małą świecą, która prawdopodobnie zawsze paliła się, gdy Artemida, bo tak nazywana była Zuzanna Majewska przygotowywała się do snu. W kącie znajdowało się lustro w zdobionej ramie, w którym można było dostrzec nie tylko własne odbicie, ale także nutę magii, którą emanowało to miejsce.
Łazienka była nieco skromniejsza, ale również miała swój unikalny styl. Czarne płytki kontrastowały z białymi elementami, tworząc elegancki duet. Na półce leżały różne kadzidełka i olejki eteryczne, które z pewnością wróżka używała podczas relaksacyjnych rytuałów, zaś korytarz był wąski, ozdobiony pięknymi obrazami, przedstawiającymi mistyczne krajobrazy i postacie. Czerwony dywanik prowadził od wejścia do salonu, a na ścianach wisiały małe talizmany, mające prawdopodobnie chronić przed złymi energiami. W chwili, gdy Piasecka przechadzała się po mieszkaniu, czarne koty, choć wciąż przestraszone, powoli przyzwyczajały się do tego, że w pomieszczeniach robiło się gwarno i chaotycznie. Wychodziły stopniowo z ukrycia i wędrowały po korytarzu, jakby badały na nowo każdy zakamarek tego magicznego miejsca. Mieszkanie Artemidy było zatem nie tylko przestrzenią życiową, ale także miejscem, w którym wróżbiarstwo spotykało się z codziennością, tworząc harmonijną całość pełną tajemnic i niezwykłych energii.
Salon, do którego weszli na samym końcu był sercem tego mieszkania. To właśnie tam odbywały się sesje wróżbiarskie. W centrum stał prostokątny stół, pokryty czerwonym obrusem, na którym leżały talizmany, karty tarota i inne przedmioty związane z wróżbiarstwem. Czarne krzesła z wyszywanymi na nich złotymi wzorami otaczały stół, nadając mu elegancki wygląd. Ściany były ozdobione grafikami przedstawiającymi symbole astrologiczne i mistyczne, a w rogu stała duża szafa, w której Artemida przechowywała różnorodne magiczne artefakty. Miękkie światło lampy w kształcie kuli, umieszczonej na niskiej komodzie, dawało subtelny blask, tworząc intymny, ale nieco tajemniczy klimat.
Piasecka weszła do tego pomieszczenia cichutko, jakby nie chciała zakłócić mrocznej atmosfery, która opanowała to miejsce niczym złowroga mgła. Unoszący się wciąż w powietrzu zapach kadzidła, który najprawdopodobniej był nieodłącznym elementem tego mieszkania, mieszał się z wonią rozkładu ciała, której nie dało się zignorować. Ciepło, którym przepełnione było mieszkanie, teraz wydawało się przejść w nieprzyjemny zaduch, sprawiając wrażenie jakby samo to miejsce chłonęło wspomnienia tragedii. Ciało Artemidy leżało obok stołu z kartami. Wyglądało to tak, jakby w ostatnim geście próbowała coś wywróżyć lub przekazać. Jej twarz, zastygła w spokojnym wyrazie, zwrócona była lekko na bok, spoglądając na coś, czego inni nie mogli dostrzec. Palce jednej z dłoni nadal kurczowo zaciskały się na karcie „Wieży”. Na karcie brudnej od wilgoci skóry, która niemal stapiała się z dłonią kobiety, próbując przebić się przez jej martwy dotyk, by coś wyjawić. Pozostałe karty — „Sprawiedliwość”, „Księżyc” i „Śmierć” — leżały rozrzucone na stole. Całość tej sceny, niemal jak zatrzymana chwila w dramatycznym tarocie, miała w sobie mroczną aurę, która mówiła o czymś więcej niż tylko o śmierci.
Przy ciele pracował już lekarz anatomopatolog, doktor Ignacy Szymański, ubrany w niebieskie rękawiczki, pochylony nad denatką z cichą, wręcz nabożną powagą. Wokół szyi Artemidy widniał ledwo zauważalny, lecz charakterystyczny ślad zaczerwienienia. Zaczerwienienie to było subtelne, delikatne, ledwie dostrzegalne. Tak, jakby ktoś przez chwilę próbował dłonią wstrzymać jej ostatni oddech, lecz resztkami sił powstrzymał się, nie chcąc być może zbyt mocno ingerować w ten groteskowy rytuał śmierci. Piasecka podeszła bliżej, kątem oka widząc jak Kamiński i Pawlak przeszukują pomieszczenie w milczeniu, z wyczuciem, ostrożnie obchodząc wszystkie szafki, półki i zakamarki, z każdym krokiem znajdując drobne ślady tego, kim Artemida była za życia. Dwóch techników kryminalistycznych skrupulatnie fotografowało każdy szczegół wnętrza, a dwaj funkcjonariusze z patrolu zabezpieczali ewentualne ślady w innych pokojach, przeszukując ich niemal z nabożnym poszanowaniem dla miejsca przesiąkniętego mrocznym dziedzictwem właścicielki.
— Doktorze Szymański. — zaczęła Piasecka, zerkając na ciało, niejako szukając odpowiedzi nie tylko na to, jak Artemida zginęła, ale i dlaczego. — Jakieś wstępne ustalenia?
Lekarz nie odrywając wzroku od ciała, lekko skinął głową.
— Śmierć najprawdopodobniej nastąpiła trzy dni temu, może w późnych godzinach wieczornych. — odpowiedział. Jego głos był cichy, prawie szepczący, jakby nie chciał zburzyć kruchości tej sceny. — Podejrzewam zatrucie. Skóra jest wyraźnie zażółcona, a widoczna suchość wskazuje na odwodnienie organizmu przed śmiercią. Możliwe, że to jad jakiejś egzotycznej rośliny, choć na tym etapie trudno wyrokować.
Piasecka zmarszczyła brwi, przyglądając się twarzy Artemidy, która nawet w momencie śmierci zachowała pewną tajemniczość, jak gdyby świadoma była tego, że jej ostatni oddech skryje w sobie historię bardziej zawiłą niż tylko tragedię zbrodni. W kąciku jej ust widniała ledwie widoczna ranka — ślad cierpienia, który świadczył, że śmierć nie przyszła bez bólu.
— Czyli mógł to być ktoś, kto dobrze wiedział, jak manipulować dawkami i truciznami. — podsumowała, czując, jak niepokój przebiega po jej kręgosłupie jak zimny dreszcz. — A te ślady na szyi? — dodała, spoglądając znacząco na delikatne zaczerwienienie.
Doktor odetchnął, wyciągając rękę, by pokazać subtelne rozwarstwienie naskórka w miejscu, gdzie zaczerwienienie było najintensywniejsze.
— Wygląda to jak próba uduszenia, ale… Raczej bez zamiaru pozostawienia śladów. Albo ktoś zrobił to bardzo delikatnie, albo tylko groził. Drobne zasinienia wskazują na subtelny, kontrolowany nacisk. Może ktoś chciał ją nastraszyć. Albo pokazać, jak blisko jest jej ostatnie tchnienie. — doktor Szymański odchrząknął, przygotowując się do zakończenia swojej analizy. — W szczegółowym raporcie, który dostanie pani na biurko, uwzględnię wszystko, od dokładnego czasu zgonu po przypuszczalną przyczynę śmierci, kiedy tylko potwierdzimy ją w laboratorium. — dodał z zawodowym spokojem. — Na ten moment mogę tylko powiedzieć, że mamy do czynienia z czymś nietypowym. Ten ślad na szyi… jest zdecydowanie za subtelny, by był przypadkowy. Wygląda na to, że ktoś wiedział, co robi.
Piasecka kiwnęła głową.
— Domyślam się, że to nie będzie proste dochodzenie, doktorze. Ale każda drobnostka ma dla nas znaczenie. — powiedziała, nie spuszczając wzroku z ciała. — Jak na pierwszy rzut oka ocenia pan, że długo przed śmiercią musiała cierpieć?
Szymański westchnął cicho, przelotnie patrząc na ślady na ciele Artemidy.
— Trudno powiedzieć bez pełnych wyników toksykologii, ale jeśli to rzeczywiście była trucizna, jak podejrzewam, symptomy mogły pojawiać się stopniowo. Mogła mieć zawroty głowy, nudności, osłabienie… Może nawet nie zdawała sobie sprawy, że coś jest nie tak. — przerwał na chwilę. Zdawało się, że coś przyszło mu do głowy. — Cały raport, z każdym szczegółem, powinien dać pani odpowiedzi.
— Będę czekać na pańskie spostrzeżenia. Ale z tego, co pan mówi, wynika, że sprawa może być bardziej skomplikowana niż nam się wydaje.
— Zdecydowanie. — potwierdził Szymański, pełen profesjonalnej powagi. — Myślę, że znajdzie pani w tym raporcie coś interesującego, pani komisarz.
W tle technicy zabezpieczali kolejne ślady, a głosy z ich rozmów mieszały się z szumem sprzętu, trzaskami aparatów fotograficznych i cichymi krokami na dywanie, gdzie karty również leżały porozrzucane, sprawiając pozory jakby śmierć wróżbitki była jedynie makabrycznym żartem losu, rozrzuconym przez niewidzialną rękę przeznaczenia. Wzrok Piaseckiej przykuły jednak ponownie karty leżące na stole: „Sprawiedliwość”, „Księżyc” i „Śmierć”, które zdawały się nadawać śmierci Artemidy mroczny kontekst, przyciągając natrętne myśli o sprawiedliwości. Śledcza dotknęła dłonią swojego policzka mimowolnie, jakby chciała zgarnąć z siebie zimny cień, który przylgnął do niej w tej ciemnej, pachnącej kadzidłem i śmiercią przestrzeni.
— Jesteśmy gotowi do dalszych badań w laboratorium, komisarz Piasecka. — szepnął Szymański, prostując się i przekazując jej krótkie, znaczące spojrzenie. — Cokolwiek ją zabiło, nie stało się to w sposób przypadkowy.
Piasecka ponownie skinęła głową słyszą słowa doktora, odchodząc kilka kroków od ciała, choć ciężar spojrzenia Artemidy, nawet martwej, zdawał się śledzić każdy jej ruch. Miała wrażenie, że sama śmierć, poprzez mistyczną symbolikę i okrutne detale, chciała przekazać jej swój sekret, pozostawiając odpowiedzi na kartach przeznaczenia. Po krótkiej chwili dołączyła do policjantów przeszukujących mieszkanie, czując nieustannie, jak ciężki zapach kadzidła wypełnia przestrzeń niczym niewidzialna mgła. Lepka, dusząca, wypełniona czymś trudnym do nazwania. Każdy mebel, każda zasłona, każdy bibelot wydawał się być na swoim miejscu jak rekwizyt w teatralnej inscenizacji przemyślanie i celowo. Podkomisarz Pawlak, trzymając woreczek z kolejnym zabezpieczonym śladem, podszedł bliżej i na moment przerwał ciszę.
— Nietypowe miejsce, prawda? — rzucił cicho, nie chcąc zakłócać tej niepokojącej atmosfery. — Pierwszy raz jestem w takim mieszkaniu. Czuję tu… Coś dziwnego. Wydaje mi się, że każda rzecz ma tu swoje mroczne tajemnice.
Piasecka spojrzała na Pawlaka i zauważyła, że mężczyzna naprawdę czuł się nieswojo. Pokiwała głową, powoli wpatrując się we wnętrze. Ściany ozdobione czerwonymi zasłonami, ciężkie książki o ezoteryce poustawiane w równych rządkach, dziwaczne figurki na półkach i rozrzucone karty tarota. Całość sprawiała wrażenie jakby mieszkanie Artemidy stało się fizycznym odwzorowaniem jej zawiłych myśli.
Nagle coś przykuło wzrok Piaseckiej. Dziennik. Niewielka, lecz opasła książka, której skórzana okładka była już dość mocno popękana i przybrudzona. Leżał na niewielkim biurku, częściowo ukryty pod stosem luźnych notatek. Wyjęła go ostrożnie, czując ciężar nie tylko fizyczny, ale i emocjonalny tego przedmiotu. Otworzyła dziennik na przypadkowej stronie, a jej wzrok padł na drobne, zgrabne pismo Artemidy, wyraźnie zapisane pewną, lecz drobiazgową ręką. Przewracając kartki, zanurzała się w przemyśleniach wróżki. Przemyśleniach, które były nie tylko dziwaczne, ale i chłodne. Niektóre wręcz cyniczne. Fragmenty dziennika odkrywały przed nią pierwszy obraz Artemidy, z jakim miała okazję się zetknąć. Obraz kobiety, która przestała widzieć ludzi jako istoty z krwi i kości, a zaczęła postrzegać ich jako figury w grze, manipulowalne, podatne na wpływ. Niektóre z zapisków przypominały niemal laboratoryjne notatki, pełne kalkulacji i przewidywań: kto wróci do niej po poradę, kogo łatwo można namówić na rozstanie, kto wydaje się być „bezgranicznie naiwny”. Piasecka czytała uważnie, chłonąc słowa, które odkrywały przed nią Artemidę taką, jakiej zapewne nikt nie znał. „Kobiety przychodzą do mnie jak ćmy do światła” — pisała w jednym z fragmentów. „Każda z nich pragnie usłyszeć to, czego nie usłyszy od nikogo innego, a ja im to daję, choć prawda jest tylko tak ostra, jak bardzo pozwalam im uwierzyć, że jest konieczna”. Jej cyniczne uwagi dotyczyły także mężczyzn, którzy zasiadali naprzeciw niej, opowiadając o swoich lękach i wątpliwościach. „Słabi — to jedno, co ich łączy. Każdy przyszedł po kłamstwo, choć twierdzą, że chcą prawdy” — pisała, a każde kolejne słowo niosło w sobie chłodną, niemal okrutną ocenę. „Dla każdego z nich jestem wybawieniem, ale czy oni są w ogóle tego warci?”.
Policjantka przewertowała następne strony dziennika. Każde kolejne, przeczytane słowo sprawiało, że budowała swój własny obraz Artemidy. Zdystansowanej wobec swoich klientów i wykazującej się obojętnością, przeplatającą się z poczuciem wyższości, jakby miała pełną kontrolę nad ich życiem. Wystarczyło kilka nakreślonych przez wróżkę słów, by Piasecka wiedziała, że traktowała ich problemy jako narzędzie do budowania własnej pozycji i zyskiwania władzy. Dziennik ukazywał kobietę, która czuła się panią losu swoich klientów, manipulując nimi, jak gdyby były to zwykłe pionki na szachownicy. Mimo tego, Piasecka nadal zagłębiała się w zapiski, skupiając w tamtym momencie całą swoją uwagę właśnie na nich.
Aneta K.: „Zdesperowana i łatwowierna, chwyta się każdego słowa. Wystarczy drobna sugestia, a zrobi, co jej każę. W zeszłym miesiącu chciała ratować swoje małżeństwo, teraz przyszła gotowa je zakończyć, byle tylko znaleźć „prawdziwe szczęście”. Uważnie słuchała, gdy mówiłam jej o „nowej drodze”, a wystarczyło tylko wyciągnąć Księżyc i Wieżę. Czasem aż zbyt łatwo.”
Czesław Z.: „Pan idealista. Przychodzi co tydzień i błaga o wskazówki, jak ulepszyć swoje życie. Mówiłam mu, że musi „uwolnić się od negatywnej energii” i tak jak przewidywałam, tydzień później pojawił się z kosztownym prezentem, licząc, że w zamian dam mu szczere odpowiedzi. Dałam mu kartę Kochanków i przyznał, że rozważa porzucenie żony. Jeszcze jedna wizyta i będzie gotowy to zrobić.”
Maria R.: „Naiwna do bólu. Wierzy, że przychodzenie do mnie uczyni ją lepszą matką, lepszą żoną i lepszym człowiekiem. Rzuciłam jej parę pustych frazesów o cierpliwości i wewnętrznej sile. Teraz wpatruje się we mnie jak w swoją jedyną szansę na ocalenie. Żyje jakby każdy dzień miał być ostatnim, bo ktoś jej kiedyś powiedział, że zły los wisi nad jej rodziną. Jest w stanie płacić każdą cenę, bym powiedziała jej, że to tylko zły sen. Maria zawsze wraca.”
Paulina C.: „Wierna klientka, zagubiona w swojej codzienności. Żyje w ciągłym strachu przed utratą męża, a ja podsycam ten strach każdą kolejną kartą. Dałam jej kartę Wisielca. Teraz jest przekonana, że wisi nad nią fatum i że mąż ją zdradza. Powiedziała, że wróci za tydzień z pytaniem o rozwód.”
Michał D.: „Nowy klient, nieśmiały i łatwy do zmanipulowania. Twierdzi, że szuka odpowiedzi w „najważniejszym momencie swojego życia”. Wystarczyło rzucić parę słów o „zmianie kierunku”, a już mówił, że przemyśli swoją pracę, może nawet zerwie niektóre znajomości. Tak łatwo można przekonać kogoś do rzeczy, które bez trudu zburzą jego dotychczasowe życie.”
Oprócz tego w dzienniku Artemidy znajdowało się wiele innych opisów klientów. Jednak to ostatni zapis, który znajdował się na końcu dziennika przykuł uwagę Piaseckiej najbardziej. Litery, zapisane nieco mniej starannie niż wcześniejsze miały w sobie coś, co przypominało desperację, a może i swego rodzaju wyzwanie. Brzmiały niemal jak zapowiedź czegoś, co dopiero miało nadejść. „Prawda może mnie zniszczyć, ale na razie to ja trzymam ich w rękach”. Piasecka wpatrywała się w te słowa, czując, jak przemyślenia Artemidy przenikają ją, pozostawiając po sobie dziwny, metaliczny posmak niepokoju. Artemida najwyraźniej wierzyła, że miała pełną kontrolę nad ludźmi, których spotykała. To zdanie było niczym ostateczne wyznanie kogoś, kto budował swoją siłę na władzy nad innymi, nawet jeśli była to władza ulotna, karmiona kłamstwami i obietnicami bez pokrycia. Po chwili policjantka zamknęła dziennik, zastanawiając się, ile prawdy faktycznie kryło się w tych zapiskach i czy Artemida wiedziała, że ostatnie słowo może wcale nie należeć już do niej.
Każde słowo zapisane przez ofiarę ciążyło Piaseckiej coraz mocniej. Z kart dziennika wyłaniał się obraz kobiety, która z pozorną nonszalancją wkraczała w życie swoich klientów, manipulując nimi bez cienia skrupułów. Każda notatka, pogardliwy komentarz czy cyniczna uwaga odsłaniała, jak głęboko Artemida zanurzyła się w cudzych emocjach, kształtując ich losy wedle własnego uznania. W każdym zapisie kryło się coś nieuchwytnego, a jednocześnie przerażającego. Z każdą stroną narastał w niej niepokój. Nie jako wynik bólu zbrodni dokonanej na wróżce, lecz przez świadomość, jak wiele życiowych dramatów Artemida stworzyła z pełną premedytacją.
W pewnej chwili jej myśli powędrowały do dwóch czarnych kotów wróżki. Zwierzęta wciąż krążyły wokół, wyraźnie zdenerwowane, zdające się przeczuwać nienaturalną atmosferę mieszkania po zbrodni. Przestraszone, ale i zaintrygowane, trzymały się blisko siebie, co chwilę zerkając w stronę obcych ludzi, którzy wędrowali po mieszkaniu ich zmarłej właścicielki. Piasecka, miłośniczka kotów, wiedziała, że obecna sytuacja jest stresująca także i dla nich. Bez wahania wyjęła telefon i zadzwoniła do zaprzyjaźnionego schroniska, z którym miała stały kontakt. Przekazała dyskretnie, że dwa koty z nietypowej interwencji wymagają natychmiastowej pomocy, choć szczegółów sprawy nie mogła zdradzać. Pracownik schroniska obiecał zjawić się w ciągu godziny, co przyniosło jej niewielkie ukojenie. Liczyła, że oba koty znajdą nowe, bezpieczne miejsce i choć częściowe pocieszenie po stracie swojej pani.
Po telefonie wróciła do pracy, a jej wzrok przesunął się po pomieszczeniach pełnych osobliwych przedmiotów, kryształowych kul, stosów kart i symboli astrologicznych. W rozmowie z Pawlakiem i Kamińskim starała się zwerbalizować swoje wrażenia.
— To miejsce emanuje czymś… Czymś mrocznym, ale i pełnym fałszu. — zaczęła powoli. — Nie sądzę, by zbrodnia była dziełem przypadku. Może zemsta? Ktoś odkrył prawdę o manipulacjach Artemidy i postanowił zakończyć tę grę? — jej ton wyrażał więcej niż przypuszczenie. Pawlak i Kamiński zgodzili się ze słowami śledczej, kiwając głowami i dodając własne refleksje na temat tego, jak jeden z klientów mógł odkryć, że jest jedynie marionetką w rękach swojej własnej wróżki.
Niecałą godzinę później na pobliskim parkingu pojawił się wóz schroniska. Piasecka i Kamiński powoli podeszli do kotów, przemawiając do nich cicho i uspokajająco, po czym wzięli je ostrożnie na ręce. Piasecka przytulając zwierzęta, odruchowo pogłaskała ich miękkie futro, a czułość zawarta w tym geście pozwoliła jej przez chwilę zapomnieć o całym ciężarze śledztwa. Wiedziała, że czeka ją długa droga do rozwikłania zagadki tej śmierci, ale nie chciała, by te niewinne istoty pozostały w domu, który przenikała aura zbrodni. Gdy koty zostały zabrane, Piasecka i Kamiński nie wrócili już do mieszkania Artemidy. Ruszyli prosto na komendę. Na miejscu Piasecka skierowała się do swojego gabinetu, wciąż przytłoczona ponurą tajemnicą, która czekała na rozwiązanie. Zamykając za sobą drzwi, wzięła głęboki oddech, wprowadzając w umysł odrobinę spokoju przed kolejnym etapem śledztwa. Wiedziała, że ta sprawa pochłonie ją do reszty, a emocje, jakie w niej wywoływała, sięgały głębiej niż chciałaby to przyznać nawet przed samą sobą.
Usiadła za swoim biurkiem i zaczęła wpatrywać się w czystą tablicę korkową, która czekała, by przyjąć pierwsze wskazówki, symbole i tropy tej sprawy. Wyjęła kolorowe, kwadratowe karteczki, a następnie wzięła do ręki długopis i zaczęła spisywać słowa-klucze, z których każde z nich miało być jak cichy świadek morderstwa Artemidy, przywołujący wszystkie tajemnice, które wróżka skrywała przed światem. W chwilę później tablica zaczęła się wypełniać karteczkami. “Dziennik” — pierwsza karteczka przyczepiona w centralnej części tablicy, oznaczająca zbiór sekretów i komentarzy, w których Artemida pozostawiała ślady swojego bezwzględnego podejścia do klientów. Pod spodem, na osobnych karteczkach różnego koloru dopisała: „drwiny, kontrola, manipulacja”. Obok “Dziennika” pojawiła się karteczka z napisem “Komentarze o klientach”, od których rozgałęzienie szło do słów “zdrada, rozwód, desperacja”. Policjantka starała się uchwycić całą potęgę, jaką Artemida posiadała nad ludźmi, którzy szukali u niej pomocy, ale zamiast tego otrzymywali jedynie kolejną dawkę manipulacji. Słowa “Próba uduszenia” śledcza umieściła z boku, obok notatek o klientach, jakby sama próba odebrania Artemidzie życia rękoma była tylko częścią całej układanki. Przy nich zanotowała na kolejnych karteczkach drobnym drukiem „ślad na szyi” i „nie do końca skuteczna”. “Zatrucie?” — to pytanie zawisło nieco wyżej. Piasecka przypomniała sobie o niepewnej hipotezie lekarza, że Artemida mogła zostać zamordowana przy użyciu trucizny. Dopisała pod spodem pytania „powolna śmierć?” oraz „śmierć planowana z premedytacją?”. Czuła, że to mógł być kluczowy trop. Sposób, który miał pozostawić ofiarę bez szans na obronę, pozostawioną samej sobie w ostatnich chwilach. “Motyw zemsty”, czyli kluczową myśl umieściła pośrodku, zaraz obok „Dziennika”. Każdy zapis, jaki pozostawiła po sobie Artemida, każda drwina o klientach, każdy przejaw manipulacji mógł w którymś momencie wywołać gniew wystarczający, by przerodzić się w chęć zemsty. Na kolejnej karteczce dopisała imiona i pierwsze litery nazwisk klientów, a gdzieniegdzie pełne nazwiska, zaznaczając dwoma pytajnikami te najbardziej niepewne, otoczone domysłem i tajemnicą. Ostatnia karteczka skrywała w sobie słowo “Manipulacja”. Policjantka połączyła ją linią z “Dziennikiem”. Ten ostatni zapis przyciągał wzrok, przypominając Piaseckiej, jak łatwo Artemida mieszała się w sprawy innych, nie zważając na konsekwencje. Po kilku minutach Piasecka cofnęła się, by spojrzeć na rozwieszone przed sobą tropy. Atmosfera tej sprawy wydawała się nagle jeszcze cięższa i bardziej przytłaczająca. Każde z tych słów zdawało się wciągać ją głębiej w ciemność, którą stworzyła sobie sama Artemida.
Odwróciła się z powrotem przodem do swojego biurka. Powietrze w gabinecie zdawało się być gęste od myśli, zgiełku spraw i wątpliwości. Przed nią na blacie leżał dziennik Artemidy. Mały, niepozorny, ale pełen tajemnic jak każda kartka przesiąknięta cudzymi słowami. Zabezpieczyła go jako dowód i choć wcześniej, w mieszkaniu Artemidy, przeglądnęła niektóre zapiski, teraz miała czas, by zanurzyć się w nich jeszcze bardziej i przyglądnąć uważniej, by być może dostrzec coś, co wcześniej umknęło jej uwadze.
Cisza w pomieszczeniu była niepokojąca. Tylko szelest papieru, który Piasecka przewracała z ostrożnością, jakby każde słowo mogło zawierać klucz do rozwiązania tej zagadki wypełniał przestrzeń. Zatrzymała się na chwilę przy jednym z pierwszych fragmentów, gdzie Artemida ironicznie opisywała swoich klientów i ich bezgraniczną wiarę w jej talenty. „Naiwność ludzka jest nieograniczona!” — pisała wróżka, a Piasecka poczuła lekkie zgrzytnięcie zębów. Zaczęła przewracać kolejne kartki. Niektóre zapiski były dość ogólne: refleksje na temat klientów czy przepowiedni, które miały „nieoczekiwany przebieg”. Coś jednak brzmiało w tym fałszywie, dając wrażenie jakby Artemida szukała pretekstów do wytłumaczenia swoich nieudanych „wieszczeń”. Na jednej ze stron natrafiła na zapis, który kazał jej zastanowić się nad celem tych notatek. „Klienci zawsze oczekują za dużo. Wiadomo, czego chcą: rozwiązania swoich problemów od razu, bez zastanowienia, z pomocą jednej karty. Są jak dzieci, które chcą bajki, a nie rozumieją, że prawda jest brutalna. Dzieci, które nie potrafią odróżnić iluzji od rzeczywistości.”. Piasecka zamknęła oczy na moment.
— Cóż za zimna pogarda… — pomyślała. Artemida zdawała się wyśmiewać swoich klientów, traktując ich jak głupców. To nie było zwykłe uprzedzenie, to była prawdziwa pogarda. Profesjonalna, obliczona pogarda, której nie dało się ukryć w żadnym zapisie. Śledcza zatrzymała się na jednej z kolejnych stron, gdzie Artemida opisała sesję z kobietą, Anetą Kazimierczak, podając jej pełne imię i nazwisko. Przeczytała ją w milczeniu, po czym na chwilę zamknęła dziennik. Musiała przetrawić to, co właśnie przeczytała.
„Aneta K. przychodzi po raz trzeci w tym tygodniu. Każda sesja kończy się tym samym pytaniem: „Czy on wróci?” i za każdym razem muszę jej powiedzieć to samo: „Nie wróci. Tego, co było, nie da się naprawić.”, choć wiem, że ona i tak tego nie rozumie. Chciałaby usłyszeć, że wszystko będzie dobrze, ale nie mogę jej tego obiecać. Szkoda tylko, że nie potrafi zobaczyć, że to ona sama doprowadziła do końca swoje małżeństwo. Mężczyzna się od niej odwrócił, ale to ona go odepchnęła. Co mnie obchodzi jej płacz?”. Piasecka zacisnęła usta. Wyobraziła sobie Artemidę wciąż żywą, na której twarzy widoczna była wyraźna obojętność, może nawet satysfakcja z cierpienia innych. Zapiski były pełne emocji, które trudno było zrozumieć, a jeszcze trudniej zaakceptować, ale w tej całej brutalności było coś, co zaintrygowało Piasecką.
— Jak można tak bezwzględnie traktować ludzi, którzy przychodzą po pomoc? Co Artemida kryła w sobie? — pytała samą siebie w myślach.
„Aneta K. obwinia mnie o wszystko, ale głównie o jej rozpadłe małżeństwo. Mówi, że nie wiem, co to znaczy miłość, że nie potrafię dostrzec jak wielką krzywdę jej zrobiłam. Znowu płacze. Ostatnia sesja była inna. Na jej twarzy widziałam wściekłość, ale nie tylko. To było coś jeszcze. Może to wyrzuty sumienia? Nie wiem. Wyciągnęłam kartę, po raz kolejny.”. Piasecka zadrżała.
— Wyrzuty sumienia? — ta myśl wracała do policjantki jak bumerang. Z tego zapisu wynikało, że Aneta obwiniała za coś Artemidę, ale równocześnie sama czuła się tak, jakby była komuś coś winna. I może to właśnie ona, rozwiedziona, oszukana przez swoje własne emocje miała motyw, by zabić. Ale to nie wszystko. Artemida mówiła o karcie, którą wyciągnęła. Piasecka znała te sztuczki. Wróżka miała dar zmylenia, potrafiła grać na ludzkich emocjach, na ich słabościach. Zastanawiała się jednak, czy można tak kontrolować drugiego człowieka. Znów otworzyła dziennik. Na następnej stronie widniał kolejny zapis dotyczący Anety K.
„Płacze. Mówi, że nie potrafi wybaczyć sobie tego, co zrobiła. Ale ja już ją znam. Ona nie chce zmiany. Ona chce znaleźć usprawiedliwienie dla siebie. Wciągnęłam ją w grę, ale to ona postanowiła być w niej pionkiem. Jeszcze nie wie, że sięgnęła po to, co najgorsze.”. Piasecka poczuła jak ciarki przechodzą jej po plecach. Te słowa były jak strzały wystrzelone w ciemność. Artemida mówiła o sobie z bezwzględnością, ale także z jakimś rodzajem chłodnej satysfakcji. Poczuła, że Aneta Kazimierczak może mieć klucz do rozwiązania zagadki, równocześnie czując w swojej piersi niepokojący ucisk. „Czas, w którym wszystko stanie się jasne…” — z tego zapisu nie wynikało nic konkretnego, ale… Coś w tym było. Aneta miała motyw. I choć Piasecka nie wierzyła we wróżby to coś w tej historii zaczynało się układać. Zamknęła dziennik i odsunęła go na bok. gdy w jej głowie zaczęły pojawiać się pytania jedno za drugim: Kto namówił Anetę K. do rozstania? Kto stał za jej decyzją? Czy Artemida mogła mieć wpływ na to, co się stało w jej życiu? Wraz z pojawiającymi się pytaniami, drzwi do jej gabinetu otworzyły się cicho, a do środka wszedł Michniowski, policyjny informatyk. Jego obecność była zawsze neutralna, wchodził i wychodził jak cień, nie rzucając się w oczy. Przerwał myśli policjantki, ale ta była mu wdzięczna, że choć na chwilę mogła oderwać się od tych najciemniejszych.
— Marietka… — powiedział Michniowski, patrząc na nią uważnie. — Coś się stało?
Piasecka skinęła głową, dając mu znak, by podszedł bliżej. Jego nagła obecność w jej gabinecie wbrew pozorom zaczęła ją uspokajać, choć wyraźnie czuła, że muszą działać szybko, by uniknąć rozgłosu wśród lokalnych mediów.
— Słyszałem, że prowadzisz jakieś nowe, nietypowe śledztwo. — zaczął niepewnie. — Pomyślałem, że zapytam co mam robić? Czym się zająć?
— Bartek, musisz sprawdzić wszystko, co da się znaleźć na temat Artemidy w internecie. — odpowiedziała, nie tracąc czasu. — Jej profil na Facebooku, opinie klientów, reklamy… Prześledź wszystkie możliwe ślady, które mogła zostawić.
— Oczywiście. — kiwnął głową.
— Musimy wiedzieć, z kim tak naprawdę mieliśmy do czynienia. — dodała Piasecka, spoglądając na niego znacząco. — To nie było przypadkowe morderstwo.
Gdy znikał za drzwiami, w jego oczach pojawiła się wyraźna determinacja, a sama Piasecka wiedziała, że od razu zabrał się do pracy. Również i ona wróciła do przeglądania dziennika, choć atmosfera w gabinecie zdawała się stawać z powrotem dość ciężka. Czuła, jak z każdą przewróconą stroną zbliża się do jakiejś prawdy, która jest jednocześnie nieuchwytna i niebezpieczna. Kartki były pełne wyśmiewanych klientów, ich pytań i próśb o ratunek, które jak się zdawało, zawsze kończyły się uśmiechem Artemidy. Ale w tamtym momencie to nie oni interesowali Piasecką. To była Aneta K. Kobieta z przeszłością. Kobieta, która zniszczyła swoje życie, ale… Co jeśli Artemida była tym, co ją do tego zniszczenia popchnęło?
Piasecka podjęła decyzję. Musiała ją wezwać na przesłuchanie nazajutrz rano. Wstała, czując ciężar sprawy na swoich barkach, a jej serce zaczęło nagle bić jeszcze szybciej. To było to. Aneta miała motyw, miała wystarczająco dużo powodów, by zakończyć sprawę w tak brutalny sposób, ale coś mówiło śledczej, że to nie koniec. Zdecydowanie nie koniec. Weszła do gabinetu Kamińskiego, który pochłonięty był aktami starej sprawy, którą właśnie zamykał.
— Borys… — zaczęła cicho. — Potrzebuję, abyś namierzył Anetę Kazimierczak i wezwał ją na przesłuchanie na jutro. Niech to będzie nasz priorytet. Być może to osoba, która ma coś wspólnego z tym wszystkim.
Kamiński podniósł wzrok z akt i skinął głową.
— Rozumiem. Zajmę się tym, gdy skończę papierologię.
Piasecka wróciła do swojego biura, ale wciąż nie mogła uspokoić bijącego nadmiernie szybko własnego serca.
— Miałaś motyw, Aneto. I coś mi mówi, że możesz być osobą mającą klucz lub chociaż wskazówki do rozwiązania tej sprawy. — powiedziała sama do siebie, otwierając na nowo dziennik, w czytaniu którego ponownie się zatraciła. Kartki z lektury Artemidy pachniały jakimś ziołowym, dziwnie słodkim zapachem, a każdy zapis zdawał się być wplątany w mglistą woń kadzidła, które musiało wypełniać jej mieszkanie. Zapisane w dzienniku słowa brzmiały prawie hipnotycznie, wprowadzając w dziwny trans i przekształcając rzeczywistość. Wzmianki o wizjach, przepowiedniach, rysunki kart tarota, opisy dawnych rytuałów wciągały Piasecką jak w studnię bez dna. Czas płynął inaczej. Godziny mieszały się w dusznej atmosferze tajemnic i sekretnych znaków. Było w tym coś niepokojąco pięknego. Coś, co sprawiło, że przestała zwracać uwagę na mijające minuty i na świat za oknem.
Nagle poczuła czyjąś obecność. Lekkie, ale stanowcze dotknięcie przerwało jej skupienie. Podniosła wzrok i zobaczyła Michniowskiego, który stał nad nią z laptopem w dłoni. Twarz miał skupioną, wręcz zmotywowaną. Najwyraźniej pracował intensywnie, odszukując ślady pozostawione w sieci przez Artemidę. Widać było, że odnalazł coś, co mogło rzucić nowe światło na sprawę.
— Marietka, widziałaś jej stronę na Facebooku? — zapytał informatyk z nutą ekscytacji w głosie. — Cały ten dziennik, który przeglądasz to być może dopiero początek. Wydaje mi się, że jej działalność online jest równie intrygująca.
Piasecka wyprostowała się i w końcu spojrzała na zegar. Minęły już trzy godziny… Nagle odcięta od lektury otrząsnęła się jak po zbyt głębokim śnie.
— Co masz? — zapytała, wyciągając rękę do laptopa.
Michniowski usiadł obok niej, a na ekranie otworzył stronę Artemidy. Na profilu wróżki widać było setki postów, zdjęć, filmików i wpisów, w których wprowadzała swoich obserwujących w świat magii i tarota. Oglądając stronę, Piasecka dostrzegała wpisy, które były niemal jak manifesty tajemnej wiedzy. Teksty pełne zagadkowych opisów, sugestywnych obietnic, nasycone mroczną poetyką i obietnicą czegoś nieznanego. Ponownie poddała się czytaniu słów wróżki.
„Magia to nie zabawa. Kiedy mówimy o kartach, runach czy rytuałach musimy zrozumieć, że to nie tylko sztuka przepowiadania przyszłości. To jest energia, która wpływa na nasze życie. A jej moc ma swoją cenę. Ktoś kiedyś powiedział, że życie jest tylko jednym wielkim zaklęciem i ja wiem, że to prawda.”.
„Każdy, kto wyśmiewa magię prędzej czy później zapłaci za swoje lekceważenie. Energią, która wraca ze zdwojoną siłą. Nie jestem tutaj, by przekonywać Was do moich słów. Jeśli macie wątpliwości, zaryzykujcie i wtedy poczujecie, co znaczy życie w świecie, gdzie wszystko ma swoje ukryte znaczenie.”.
„Otrzymałam od losu dar — możliwość widzenia rzeczy, których zwykli ludzie nie dostrzegają. Widzę to, czego się boicie. Widzę, jak wasze sekrety splatają się z przeszłością i przyszłością. Jeśli nie chcecie poznać prawdy, nie pytajcie mnie o nic.”.
„Dziś za zamkniętymi drzwiami zmienia się świat. Jeśli tylko odważysz się przyjść, jeśli otworzysz serce na to, co nieznane, przekonasz się, że magia to nie tylko bajki. To coś, co jest tu, obok Was. I czeka, aż sięgniecie po nią.”.
„Wszystko jest połączone — magia, tarot, runy i energia wszechświata. I choć wielu z Was nie dostrzega tych połączeń, ja wiem, że istnieją. Są jak nici, które łączą wszystkie elementy Waszego życia. Jeśli rozplącze się choćby jedna, wszystko się zmienia.”.
Wpisy internetowe Artemidy podkreślały jeszcze bardziej atmosferę kontrowersji, tajemnicy i niejednoznaczności, która ją otaczała. Z jednej strony stanowiły mieszankę prowokacji i sugestii o nadprzyrodzonych mocach. Z drugiej zaś strony Piasecka odbierała je jako przypomnienie o tajemniczych i niebezpiecznych aspektach działalności wróżki. Wszystkie zapisywane przez nią słowa zdawały się kusić i ostrzegać, a jednocześnie prowokować do reakcji, zarówno tych, którzy wierzyli, jak i tych, którzy ją krytykowali.
Śledcza przewijała stronę dalej, napotykając reakcje ludzi pod wpisami wróżki. W komentarzach wyłaniał się obraz Artemidy, która dzieliła internautów jak mało kto: na wiernych wyznawców oraz zajadłych przeciwników. Jedni pisali słowa wdzięczności, traktując ją jak przewodniczkę i guru. Inni, sceptyczni i cyniczni, wyśmiewali jej wpisy, posądzając ją o oszustwo i manipulację. Piasecka zaczytała się najpierw w komentarzach wiernych zwolenników Artemidy, które ukazywały entuzjazm i głęboką wiarę w jej moce.
„Dzięki Tobie poznałam swoje prawdziwe przeznaczenie. Każda przepowiednia, każda karta, którą dla mnie rozłożyłaś okazała się być prawdą. Dziękuję, że pomagasz ludziom odnaleźć ich własną ścieżkę.”.
„Twoje przepowiednie zawsze się sprawdzają, czasami aż mnie to przeraża! Ale ufam Ci, bo wiem, że zawsze chcesz dla mnie jak najlepiej. Dziękuję, że jesteś.”.
„Zawsze bałam się swojej przyszłości, a Ty pomogłaś mi uwolnić się od tego strachu. Twoje przepowiednie pozwoliły mi zobaczyć, że mam wpływ na swoje życie.”.
„Ludzie, którzy Cię krytykują, nie mają pojęcia, kim jesteś. Ja doświadczyłam na własnej skórze, jak potężna jest Twoja moc. Tylko dzięki Tobie odzyskałam wiarę w siebie.”.
„Dziękuję, że nie boisz się mówić prawdy. Twoje przepowiednie może czasem są trudne, ale wiem, że bez nich nie miałabym odwagi żyć pełnią życia.”.
Pochwalne komentarze zdawały się nie mieć końca, ale tuż obok nich widniały wypowiedzi przeciwników.
„Wszystko to jest jednym wielkim oszustwem. Ludzie, nie dajcie się nabrać na te bajki o magii i przepowiedniach! Artemida chce Was tylko wykorzystać.”.
„Chyba trzeba być naprawdę naiwnym, żeby wierzyć w ten cały „dar”. Wszystko, co robi ta kobieta to zwykła manipulacja. Robi to tylko dla kasy!”.
„Jedyny „dar”, jaki Artemida ma to talent do wyciągania pieniędzy z ludzi. Przykro patrzeć, jak łatwo niektórzy się na to łapią.”.
„Artemido, to, co robisz jest szkodliwe. Mieszasz ludziom w głowach i wykorzystujesz ich desperację. Może powinnaś się zastanowić, komu faktycznie pomagasz?”.
„Naiwniacy, dajcie sobie spokój z tą „magią”. Artemida tylko czeka, aż wyciągniecie portfele. Nie dajcie się oszukać!”.
Michniowski przybliżył ekran do Piaseckiej i wskazał szczególnego użytkownika, który wyraźnie wyróżniał się swoją aktywnością. Mężczyzna: Michał Baran. Jego profil, pełen szyderczych komentarzy i kpin, zdawał się stanowić osobisty manifest przeciwko Artemidzie. Komentarze Barana były agresywne, pełne oskarżeń i niemal obsesyjne.
“Takich jak ona powinno się karać za szarlatanerię. Jak długo jeszcze pozwolimy, by ktoś taki żerował na ludzkiej naiwności?”.
„Artemido, ciekawe, czy widziałaś w swoich kartach, że w końcu wszyscy się na Tobie poznają. Chociaż pewnie „gwiazdy” Ci tego nie powiedziały, co?”.
„Wiesz, Artemido, wszyscy wiemy, że Twoja „magia” działa tylko wtedy, gdy płaci się za wróżby. Ciekawe, co „przewidzisz” za darmo?”.
„Dziwię się, że ludzie jeszcze się na to nabierają. Na Twoim miejscu, Artemido, przewidziałbym przyszłość w więziennej celi!”.
Piasecka odsunęła się od ekranu, przyglądając się profilowi Michała Barana uważnie. Michniowski mówił dalej:
— Sprawdziłem jego komentarze, a także dane powiązane z jego profilem. Pisze wszystkie wpisy z jednego, stale powtarzającego się adresu IP. To nam pozwoliło ustalić jego adres zamieszkania.
Piasecka poczuła, że ten nowy trop może być w jakimś stopniu przełomowy. Michał Baran, wydawał się kimś więcej niż zwykłym hejterem, a jego zawziętość miała w sobie coś osobistego.
— Dobrze, Bartek. — głos Piaseckiej przybrał ton wyraźnego polecenia. — Na jutro ma być na komendzie. Idę do Kamińskiego i zgłoszę, żeby ściągnąć tego Barana na przesłuchanie. Nie ma na co czekać.
Zapisała coś na małej karteczce, wstała i ruszyła w stronę gabinetu Kamińskiego, wiedząc, że kolejne dni śledztwa mogą przynieść nowe, zaskakujące odpowiedzi, ale i rodzić kolejne pytania. W mroku wróżkowego świata zapłonęła iskra nadziei na dotarcie do wskazówek do rozwiązania tej sprawy. Gdy weszła do gabinetu Kamińskiego, ten z zafrasowaną miną przeglądał nadal raporty leżące na biurku. Bez zbędnych formalności podeszła bliżej i wyciągając rękę do przodu, wręczyła mu karteczkę z zapisanym adresem.
— Chciałabym, abyś na jutro ściągnął na komendę również tego człowieka. Michał Baran. Znaleźliśmy jego komentarze pod wpisami Artemidy. Niesmaczne, uszczypliwe… Po prostu pełne jadu. Michniowski ustalił jego adres IP i adres zamieszkania. Masz wszystko na tej karteczce. — powiedziała, a Kamiński spojrzał na nią z lekkim zaskoczeniem. Następnie uniósł lekko brwi, rozważając przez chwilę w myślach, czy dzięki Kaźmierczak lub Baranowi zacznie wyłaniać się jakiś obraz tego śledztwa.
— Baran…? — zastanowił się po chwili głośno, biorąc karteczkę do ręki i analizując widniejący na niej adres. — Myślisz, że ten gość może mieć coś wspólnego z morderstwem?
— Nie wiem, ale jego aktywność internetowa jest co najmniej niepokojąca. — odpowiedziała Piasecka, opadając na krzesło naprzeciw niego. — Jego komentarze pełne są złości i jadu. Wyraźnie miał obsesję na punkcie Artemidy, a biorąc pod uwagę, kim była i jak wpływała na ludzi, to nie można go lekceważyć.
Kamiński oparł się wygodniej w fotelu, nie spuszczając z niej wzroku. Jego spojrzenie zdradzało zmęczenie, ale też nieskrywaną ciekawość. Wiedział, że Piasecka przy wsparciu Michniowskiego, musiała zagłębić się dość intensywnie w profil internetowy wróżki, skoro tak szybko wyłapała powiązania Michała Barana ze sprawą.
— A dziennik? Chłopaki mówili, że wciągnął Cię na długie godziny. — rzucił. — Masz coś ciekawego?
Piasecka odetchnęła ciężko, wyciągając ramiona, jakby próbowała rozluźnić napięte mięśnie po długim czasie spędzonym nad notatkami wróżki.
— Jest tam… Coś dziwnego. To są nie tylko zapiski o codziennych klientach i rytuałach, które robiła, ale też mocno osobiste rozważania i wydaje się, że sekrety. Nie mogłam przestać czytać, próbując się przez to przebić i zobaczyć, gdzie może nas zaprowadzić. Możliwe, że ktoś, że któryś z klientów dowiedział się o czymś… Może o czymś, co mogło mu zagrażać. Albo winił Artemidę za coś. — powiedziała, masując sobie skronie.
Kamiński zamyślił się, składając dłonie pod brodą.
— Brzmi to tak, jakby nasza Artemida, oprócz bycia pozornie pomocną wróżką, miała też swoje ciemne sprawki. — skwitował z cieniem ironii. — Dobrze, że jesteś czujna, bo wiesz, że obsesje na punkcie takich tajemniczych osób mogą pchać ludzi do różnych głupstw.
— Możliwe, dlatego chcę mieć jutro Michała Barana na przesłuchaniu. Może coś w nim pęknie, a może zwyczajnie poczuje się zbyt pewnie, żeby kontrolować język. Może dowiem się czegokolwiek. — wyjaśniła.
Zapadła chwila ciszy, jakby oboje rozważali, jakie jeszcze tajemnice może skrywać dziennik Artemidy i wpisy w mediach społecznościowych. Gdy jednak zmęczenie przysłoniło tę analizę, Kamiński przerwał milczenie, sięgając po swoją marynarkę przewieszoną przez oparcie krzesła.
— Marietka, kończmy na dziś. Mam wrażenie, że Twój mózg paruje już od tego dziennika, a i ja przestaję widzieć na oczy od tych papierów. Prawda jest taka, że teraz nie wymyślimy nic więcej. Zróbmy sobie przerwę i wrócimy jutro z nowymi siłami. — rzucił stanowczo
— Chyba masz rację. Musimy oczyścić myśli. — zgodziła się bez najmniejszego protestu.
Ruszyli razem do wyjścia, a drzwi gabinetu zatrzasnęły się za nimi. Wychodząc, oboje mieli świadomość, że ta krótka przerwa nie przyniesie pełni spokoju, a jedynie chwilę ciszy, by nazajutrz wrócić do śledztwa równie intensywnie i z gotowością na nowe odkrycia. Nie mieli planu na resztę tego dnia, ale w gruncie rzeczy wcale go nie potrzebowali. Wystarczyło im to, że byli razem. Gdy przekroczyli próg mieszkania Piaseckiej, spokój ich małego azylu odciął ich od świata na zewnątrz, a gdy policjantka spojrzała w zmęczone oczy Kamińskiego, w których widać było trud całego dnia z delikatnym uśmiechem i troską w głosie powiedziała:
— Idź, połóż się choć na chwilę. Ja się wszystkim zajmę.
Gdy Kamiński opadł na narożnik, przymykając powieki, Piasecka wzięła się za przygotowanie obiadu. W lodówce znalazła świeże filety z łososia, które skropiła cytryną i posypała mieszanką przypraw, w tym odrobiną tymianku i czosnku. Na patelni rozgrzała masło klarowane, a gdy ryba zaczęła skwierczeć zapach wypełnił całe mieszkanie. Do tego przygotowała delikatne puree z pieczonego kalafiora z odrobiną parmezanu i gałki muszkatołowej oraz szybką sałatkę z rukolą, granatem i orzechami włoskimi. Wszystko zajęło jej mniej niż pół godziny, a efekt był niczym z eleganckiej restauracji. Kiedy łosoś dopiekał się na małym ogniu, Piasecka zaparzyła herbatę. Klasyczną earl grey z nutą bergamotki, która niejeden już raz przynosiła im ukojenie po ciężkim dniu. Postawiła cichutko kubek na stoliku obok Kamińskiego, który zdążył zapaść w lekki sen. Widok jego spokojnej twarzy sprawił, że na chwilę zapomniała o całym świecie i po prostu cieszyła się tą prostą, ale jakże wyjątkową chwilą. Po przebudzeniu Kamiński czuł się znacznie lepiej. Od razu dostrzegła to w jego oczach.
— Pachnie jak w niebie. — powiedział z uśmiechem, zerkając na stół, gdzie czekał już starannie przygotowany posiłek. Zjedli razem, rozmawiając o wszystkim i o niczym, delektując się chwilą i smakiem. Towarzyszył im w tym wszystkim Coco, który jakby wiedział, że to jego czas i ocierał się o ich nogi, mrucząc z zadowoleniem. Kamiński raz po raz pochylał się, by podrapać go za uchem, co wywoływało jeszcze głośniejsze mruczenie. To był zdecydowanie ten rodzaj prostego szczęścia, które nie potrzebuje planu, tylko obecności drugiego człowieka.
Po obiedzie, który wypełnił mieszkanie ciepłem i spokojem postanowili oddać się błogiemu lenistwu. Najpierw Piasecka zniknęła w łazience, zostawiając Kamińskiego z kotem, który zdążył już rozgościć się na jego kolanach. Za zamkniętymi drzwiami wypełnionymi miękkim światłem świec pozwoliła sobie na dłuższą kąpiel. Ciepła woda szybko otuliła jej ciało, a delikatne nuty spokojnej muzyki z ulubionej playlisty rozbrzmiewały w tle, mieszając się z subtelnym aromatem lawendy unoszącym się w powietrzu. Lubiła te chwile tylko dla siebie. Wtedy właśnie świat wydawał się jej bardziej oddalony, a wszystkie napięcia dnia rozpuszczały się jak piana na powierzchni wody. Kamiński wielokrotnie namawiał ją, by dbała o te drobne rytuały, które pozwalały jej na chwilę wytchnienia. Znał ją lepiej niż ona sama czasem chciała przyznać i doskonale wiedział, czego potrzebuje, by poczuć się lepiej.
Kiedy w końcu wyszła z łazienki otulona miękkim szlafrokiem, Kamiński czekał już na swoją kolej. Uśmiechnął się na jej widok i odruchowo odgarnął jej wilgotne kosmyki włosów za ucho zanim sam zniknął w łazience. Tam, w swoim tempie, pozwolił sobie na krótki moment oddechu. Zdecydowanie nie na tak długi jak Piasecka, ale wystarczający, by zimne krople wody zmyły i z niego zmęczenie tego dnia.
Po kąpieli, z rozgrzanymi policzkami i miękką skórą Piasecka włożyła swoją ulubioną piżamę z wizerunkiem Sticha. Prostą i wygodną, ale przywołującą wspomnienia beztroskich chwil spędzonych na oglądaniu bajki „Lilo i Stich”. Choć odkryła ją już jako dorosła osoba, to właśnie ona kolejny raz utwierdziła ją w przekonaniu, w które od dawna wierzyła — że rodzina to nie zawsze więzy krwi ani to samo nazwisko, lecz ludzie, którzy akceptują Cię, wspierają i kochają mimo Twoich wad. Miała do niej ogromny sentyment pomimo tego, że obejrzała ją dużo później niż przewidywała jej grupa docelowa. Przesłanie, jakie w sobie niosła ta bajka, trafiło do Piaseckiej w idealnym momencie życia, przynosząc ukojenie i przypomnienie o wartości więzi, które powstają z serca, a nie z obowiązku. Z kolei Kamiński wyszedł z łazienki ubrany w piżamę z logo Supermana, swojej ulubionej postaci z uniwersum DC. Piasecka zdążyła już nałożyć na skórę balsamy i kremy, a ich delikatny zapach unosił się w powietrzu przyciągając uwagę Kamińskiego, który jak zawsze zachwycił się tą subtelną mieszanką aromatów.
— Gotowa na wieczór lenistwa? — zapytał z uśmiechem, rozkładając koc na kanapie.
Nie było jeszcze wieczora, ale czas przestał mieć znaczenie. Zwinęli się razem pod miękkim kocem, wtuleni w siebie, podczas gdy również Coco znalazł swoje miejsce między nimi, mrucząc przez cały czas jak mały motorek. To był ten moment spokoju, kiedy nic nie trzeba było mówić ani robić. Czasem najprostsze chwile były najpiękniejsze, a ciepło drugiego człowieka było jedyną rzeczą, której naprawdę potrzeba, by poczuć, że wszystko jest na swoim miejscu. W pewnym momencie Kamiński, opierając się wygodnie na poduszce, spojrzał na Piasecką, która z ciepłym uśmiechem położyła się obok niego. Wziął pilot do telewizora i zapytał, patrząc na nią z ciekawością:
— Co masz ochotę obejrzeć na Netflixie?
Piasecka zamyśliła się, ale po krótkiej chwili odpowiedziała pewna swojego wyboru:
— Mam ochotę na maraton z „Rezydentami”. Pamiętasz, jak oglądaliśmy przed majówką razem ten serial? Były takie chwile, kiedy nie mogliśmy przestać, a potem jeszcze długo rozmawialiśmy o tym, co wydarzyło się w odcinkach. Myślę, że to pora na ich kolejne przygody. Chyba finiszujemy już trzeci sezon. — dodała, a w jej głosie brzmiała lekka nuta nostalgii. Lubiła te wieczory, kiedy mogli zaszyć się w swoim małym świecie, odcięci od wszystkich obowiązków. Pamiętała, jak od samego początku zostali wciągnięci w fabułę i jak dzielili się swoimi przemyśleniami, co może się wydarzyć dalej. Dla niej ten serial był nie tylko rozrywką, lecz także czymś, co połączyło ich jeszcze bardziej, pozwalając na wspólne przeżywanie emocji i dzielenie się chwilami pełnymi wzruszeń, zaskoczenia i refleksji. Kamiński uśmiechnął się, po czym wcisnął przycisk na pilocie, aby uruchomić kolejny odcinek. Czuł się z nią komfortowo jak nigdy wcześniej. Tak jakby czas naprawdę stawał w miejscu. Czekali razem na kolejne zwroty akcji, gotowi na wspólne odkrywanie tajemnic, które skrywała historia „Rezydentów”. Nie byli jednak przygotowani na to, co przyniesie ten seans i nie mieli pojęcia, że wybrali przełomowy odcinek, który wstrząśnie ich emocjami bardzo mocno i pokaże po raz kolejny, jak kruche jest ludzkie życie.
— Na szczęście to tylko serial… — wyszeptał Kamiński, widząc łzy Piaseckiej i objął ją mocno.
— Wiem… — odpowiedziała drżącym głosem. — Ale bywają momenty, w których to, co fikcyjne, uderza w nas jeszcze bardziej, bo przypomina ulotność ludzkiego istnienia.
— Masz rację. Czasami widząc śmierć filmowych bohaterów, czujemy się tak, jakbyśmy naprawdę tracili kogoś bliskiego. — uniósł dłoń do jej twarzy i delikatnie otarł łzę spływającą po jej policzku.
— Tak właśnie jest. — odpowiedziała Piasecka. — Tacy ludzie, nawet wymyśleni, przypominają nam, co naprawdę w życiu liczy się najbardziej.
Po tej krótkiej rozmowie trwali w milczącym uścisku, nie chcąc przerywać chwili pełnej refleksji, która zapanowała w ich sercach. Dopiero po dłuższej chwili Piasecka powiedziała cicho:
— Nik przypomniała nam, że bycie dobrym człowiekiem to codzienny wybór i jest to jedyna rzecz, która zostaje po nas na zawsze…
Po tych słowach Kamiński przytulił ją jeszcze mocniej, jakby chciał powiedzieć, że rozumie. Wiedział też doskonale, że był to dla Piaseckiej niezwykle trudny dzień pełen sprzecznych emocji, które bez wątpienia zostawiły w jej sercu głęboki ślad. Z jednej strony rozpoczęła nowe śledztwo, które przywiodło ją do miejsca zbrodni, gdzie zobaczyła zimne ciało Zuzanny Majewskiej. Śmierć Artemidy uświadomiła jej kolejny raz, jak ulotne i kruche jest ludzkie życie, a myśl o tym, że ktoś, choć jeszcze nie wiedziała kto, zabił ją w dogodnym dla siebie momencie, bawiąc się w Boga, nie dawała jej spokoju. Z drugiej strony, na ekranie telewizora pożegnała swoją ulubioną bohaterkę z serialu — osobę pełną dobroci i bezinteresowności, niemal anioła na ziemi, pozostawiającego po sobie pustkę, której nie da się wypełnić. To było zderzenie dwóch światów, w których śmierć, choć w całkowicie różny sposób zabierała tych, którzy w pewnym sensie stanowili dla innych źródło światła i nadziei. Nawet jeśli złudnej. Piasecka poczuła, że życie to dar, który trzeba cenić tu i teraz, a ludzie, którzy są wokół powinni być doceniani na bieżąco, bo nie ma żadnej gwarancji, że będą przy nas na zawsze. Z tą myślą, rozważając wszystkie wydarzenia tego dnia zasnęła w objęciach Kamińskiego, czując, jak łzy, które jeszcze nie zdążyły wyschnąć na jej policzkach, znikają na jego ramieniu, a jej serce powoli uspokajało się w bliskości ukochanego.
Rozdział III. Narodziny Artemidy
„Jestem tym, co zostało po burzy. Tylko gruz. Ale to w tym gruzie zaczyna kiełkować nowe życie.”
(Nicholas Sparks, „Zawsze będę Cię kochać”)
Był rok 1994. Miałam dziewiętnaście lat, kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy. Nie był wtedy dla mnie nikim szczególnym. Ot, młody mężczyzna z pewnością siebie wypisaną w każdym ruchu. Jego uśmiech miał w sobie coś zuchwałego, ale i ciepłego zarazem. Coś, co nagle zaczęło sprawiać, że zapominałam o wszystkim, co wcześniej wydawało mi się ważne. Spotkaliśmy się przypadkiem, choć wtedy wierzyłam, że przypadki nie istnieją i że nasze spotkanie było nam po prostu pisane. Może już wtedy mój dar podpowiadał mi, że to spotkanie zmieni moje życie, ale zagłuszyłam ten głos. Nie chciałam słuchać.
Zakochałam się w nim szybko. Byłam młoda, naiwna i spragniona uczuć, których nigdy wcześniej nie zaznałam. W jego obecności czułam się piękna i wyjątkowa. Miałam wrażenie, że w końcu znalazłam kogoś, kto widzi we mnie coś więcej niż tylko dziewczynę z prowincji. Pierwsze miesiące były jak sen. Spacerowaliśmy godzinami, rozmawiając o wszystkim i o niczym, a jego ręka w mojej dłoni wydawała się tak naturalna, jakby należała do mnie od zawsze. Był inteligentny, czarujący i pełen uroku. Potrafił mnie rozśmieszyć, ale i sprawić, że czułam coś, za czym tak bardzo tęskniłam. Bezpieczeństwo.
Nasza pierwsza randka miała miejsce nad rzeką. Była to końcówka maja, gdy wiosna przechodziła w lato, a powietrze pachniało świeżością trawy i kwitnących bzów. Jan zaprosił mnie na spacer wzdłuż brzegu Sanu, gdzie stary, drewniany most rzucał cień na cichą wodę. Siedzieliśmy na wilgotnej trawie, a on przyniósł ze sobą małe radio, które zasilane bateriami grało hity z Trójki. Cicho wybrzmiewały dźwięki „To nie ja” Edyty Górniak, a Jan rzucał małe kamienie do wody, próbując nauczyć mnie, jak zrobić idealne kaczki. Śmialiśmy się, gdy kolejne kamienie rzucane przeze mnie tonęły, zamiast odbijać się od powierzchni. Pamiętam, jak jego ramiona musnęły moje, kiedy pomagał mi wstać. To był moment, gdy po raz pierwszy poczułam, jak serce bije mi szybciej. Nie dlatego, że się bałam. Dlatego, że chciałam, by ten moment trwał wiecznie.
Kilka tygodni później zabrał mnie na wycieczkę rowerową. Moje stare „Wigry 3” wydawały się nieco toporne w porównaniu do jego bardziej nowoczesnego roweru, ale nie pozwolił, by to miało jakiekolwiek znaczenie. Pojechaliśmy na wiejskie drogi, które prowadziły przez pola pełne kwitnących maków i chabrów. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się, żeby odpocząć, a on wyciągał z plecaka termos z herbatą i ciastka, które upiekła jego mama. „Spróbuj, są najlepsze na świecie!” — przekonywał mnie z uśmiechem. Gdy zatrzymaliśmy się na szczycie wzgórza, skąd widać było całą okolicę Półkotów Bieszczadzkich, Janek wyjął z kieszeni kasetę magnetofonową i powiedział: „Mam coś dla Ciebie.” Później, kiedy odtwarzaliśmy ją na moim starym walkmanie, okazało się, że nagrał mi swoje ulubione piosenki. Głównie ballady rockowe, które kochał całym sercem.
Była też sobotnia wyprawa na potańcówkę w remizie, choć on żartobliwie nazwał ją „wiejskim balem”. Przyjechał po mnie na motorynce, a ja ubrana w sukienkę, którą szyłam z mamą na tę okazję, czułam się tak, jakbym zaraz miała wziąć udział w czymś wielkim. Muzyka grała głośno. Disco polo mieszało się z hitami Modern Talking, a my tańczyliśmy do utraty tchu. Pamiętam, jak objął mnie w talii podczas wolnej piosenki i po raz pierwszy spojrzał mi w oczy w sposób, który sprawił, że reszta świata przestała istnieć.
A potem był piknik na łące. Jan Brysiewicz, którego jedną z głównych cech była kreatywność, zabrał mnie w miejsce, gdzie stary, opuszczony sad wiśniowy dawał cień w upalne popołudnie. Przyniósł koc, kanapki i butelkę lemoniady. Siedzieliśmy tam godzinami, a on opowiadał mi o swoich marzeniach. O podróżach, które planował i o książkach, które chciał napisać. Mówił, że świat jest pełen możliwości jeśli tylko człowiek odważy się po nie sięgnąć. W tamtym momencie wierzyłam, że razem możemy wszystko.
Pewnego ciepłego wieczoru zaprosił mnie na seans filmowy pod gołym niebem. Było to wydarzenie organizowane w parku miejskim, gdzie na rozciągniętym między drzewami ekranie wyświetlano stare filmy. Tego dnia grali „Casablankę”. Janek przyniósł koc i termos z gorącą czekoladą, bo mimo że lato trwało w pełni, wieczory bywały już chłodne. Siedzieliśmy blisko siebie, a kiedy Ingrid Bergman wypowiadała słynne słowa: „Zawsze będziemy mieli Paryż.”, Jan pochylił się do mnie i powiedział cicho: „A my zawsze będziemy mieć takie wieczory.” Wtedy nie wyobrażałam sobie, że cokolwiek mogłoby to zmienić.
Innym razem zabrał mnie do starego młyna, który znajdował się na skraju lasu. Było to miejsce niemal zapomniane, pokryte mchem i otoczone dzikimi krzewami. Jan twierdził, że jego dziadek często tam przychodził, kiedy był młody i opowiadał mu historie o duchach młyna. Spacerowaliśmy wokół, śmiejąc się z tych opowieści, a potem usiedliśmy na drewnianej ławce obok małego strumienia. Mój ukochany wyjął harmonijkę, na której, jak się prędko okazało, nauczył się grać kilka prostych melodii. Był to jeden z tych momentów, które wydawały się wyjęte z innej epoki. Prosty, piękny i nieskażony pośpiechem świata.
W tamtych chwilach Janek był dla mnie wszystkim. Każda randka z nim była inna. Każda przynosiła coś nowego i jednocześnie dawała poczucie, że wszystko, czego potrzebuję, mam tuż obok. To właśnie wtedy uwierzyłam, że miłość może być wieczna, a szczęście dostępne na wyciągnięcie ręki. Nie miałam pojęcia, jak kruche były te chwile i jak szybko miały zniknąć. Nie zastanawiałam się nad tym. Każde z tych wspomnień nosiło w sobie coś magicznego. Delikatne chwile, które wydawały się tak autentyczne, że trudno mi było uwierzyć, że kiedykolwiek mogłyby się skończyć. W czasie spotkań z Janem, podczas naszych chwil, w tamtych dniach zupełnie nie myślałam o końcu. Myślałam tylko o tym, że przy nim czułam się wolna, szczęśliwa i przede wszystkim tak bardzo, bardzo kochana.
Zaręczyliśmy się w styczniu 1995 roku, w środku mroźnej zimy, która w tamtej chwili otulała miasto białym puchem i lodowatym powietrzem. Zaprosił mnie na wieczorny spacer tłumacząc, że chciałby pokazać mi coś wyjątkowego. Poszliśmy na wzgórze, gdzie latem rozstawiano stoiska z lodami i dmuchane zamki dla dzieci, a zimą panowała cisza i pustka. Śnieg chrzęścił pod naszymi butami, a światło latarni odbijało się w iskrzących płatkach, które wirowały w powietrzu. Kiedy dotarliśmy na szczyt wzgórza zobaczyłam, że na środku polany czeka na nas coś, czego zupełnie się nie spodziewałam. Drewniany stolik przykryty śnieżnobiałym obrusem, dwie ustawione przy nim lampy naftowe i termos z gorącą herbatą. Obok stała mała, żywa choinka przystrojona w ręcznie wykonane ozdoby. Janek powiedział, że wszystko przygotował sam, że wcześniej przyjechał tutaj, by wszystko zorganizować, choć mróz musiał być nie do zniesienia. Usiedliśmy, a on po chwili wyjął z kieszeni małe pudełeczko. Otworzył je, odsłaniając pierścionek z niewielkim kamieniem. Prosty, ale jakże piękny. Taki, który doskonale odzwierciedlał nasze młodzieńcze życie. Klęknął przede mną, a jego głos, mimo chłodu, był ciepły i pewny:
— Zuzanno Majewska, wiem, że to dość szybko. Wiem, że życie nie zawsze jest łatwe, ale chcę żebyś była jego częścią. Na zawsze. Wyjdziesz za mnie?
Zaskoczył mnie. Byłam młoda, może nawet za młoda, by podjąć taką decyzję, ale wtedy widziałam w Janie wszystko, czego pragnęłam. Miłość, bezpieczeństwo i przyszłość. Swój cały świat. Poczułam, jak łzy ciepło spływają mi po policzkach i tylko skinęłam głową na znak zgody, zanim zdołałam wydusić krótkie „Tak”.
W tamtym momencie świat przestał istnieć. Byliśmy tylko my dwoje i nasza obietnica. Jan założył mi pierścionek, a potem długo siedzieliśmy na wzgórzu, rozmawiając o wspólnym życiu i o planach, które wydawały się tak odległe, a jednocześnie tak bliskie. Nie zastanawiałam się wtedy głębiej nad tym, czy byłam gotowa. Po prostu byłam szczęśliwa. Patrząc na niego nie widziałam młodego mężczyzny, który mógłby kiedyś, w tak bardzo niedalekiej przyszłości zranić mnie tak bardzo. Widziałam kogoś, z kim chciałam dzielić każdy dzień i każdą noc. Całe życie.
Po zaręczynach chcieliśmy wziąć ślub jak najszybciej. Jednak właśnie tuż po tym wyjątkowym wydarzeniu odnosiliśmy nieodparte wrażenie, że czas nagle zwolnił, a każdy dzień oczekiwania dłużył się w nieskończoność. Okazało się, że najbliższy wolny termin w kościele był dopiero we wrześniu. To była wieczność. Dziewięć miesięcy pełnych marzeń o wspólnej przyszłości. Dziewięć miesięcy cudownej bliskości, jakiej nigdy wcześniej nie zaznałam. W tamtym momencie każdy dzień z Jankiem był jak piękna opowieść. Wspólnie planowaliśmy nasze życie. Wybieraliśmy imiona dla dzieci, które kiedyś mieliśmy mieć i wyobrażaliśmy sobie, jak wyglądać będzie nasz dom. On mówił, że chciałby mieć w salonie duże, skórzane fotele, ja że nie wyobrażam sobie domu bez firanek w oknach. Śmialiśmy się z tych drobiazgów, a potem obiecywaliśmy sobie, że w tym domu zawsze będziemy się kochać i wspierać.
Jednak im dłużej byliśmy razem, tym więcej dostrzegałam. Jan miał w sobie naturalny magnetyzm. Coś, co przyciągało ludzi. Zwłaszcza kobiety. Często widziałam, jak młode dziewczyny, te same, które latem przesiadywały nad rzeką, a zimą kręciły się po lodowisku, zerkały na niego z podziwem, kiedy przechodziliśmy obok. On również to zauważał. Nie tylko zauważał, ale i zdawał się tym żywić. Lubił być w centrum uwagi, a kiedy ktoś, zwłaszcza jakaś dziewczyna, prawił mu komplement, widziałam, jak jego oczy błyszczą, a wargi układają się w ten jego pewny siebie uśmiech. Wiedziałam, że to czyniło go szczęśliwym i choć momentami czułam ukłucie zazdrości, tłumaczyłam sobie, że to nie ma znaczenia. W końcu wybrał mnie. Spośród tych wszystkich, które na niego patrzyły, to ja byłam jego narzeczoną.
Pamiętam jeden wieczór, gdy wróciłam do domu po spotkaniu z nim. Siedziałam na łóżku w moim pokoju, patrząc na pierścionek zaręczynowy. Światło lampy odbijało się w jego kamieniu, który lśnił jak najczystsza kropla rosy. Wtedy pomyślałam, że chyba Pan Bóg i cały Wszechświat mnie kocha. Obdarował mnie przecież rzadkim talentem — darem do wróżenia, który uważałam za rodzinną spuściznę po matce i babci. Ale co ważniejsze, postawił na mojej drodze Jana. Był jak marzenie, które ośmieliłam się mieć, choć nigdy nie sądziłam, że mogłoby się spełnić. Te dziewięć miesięcy były jak piękny sen, który nie chciałam, by się kończył. Codziennie budziłam się z myślą, że za chwilę będę jego żoną, że nasze życie razem dopiero się zaczyna. Nie liczyło się nic więcej. Nawet kiedy cienie zaczęły się pojawiać na naszej drodze. Nawet gdy jego zamiłowanie do uwagi innych kobiet i potrzeba ciągłego dowartościowywania z ich strony dawała się we znaki, nie potrafiłam postrzegać tego jako zagrożenia. Było to dla mnie jedynie drobnymi rysami na obrazie, który i tak wydawał mi się doskonały. Aż w końcu nadszedł wrzesień. Dzień, na który czekałam z taką niecierpliwością. Byłam gotowa, by zacząć życie u jego boku, wierząc, że wszystko, co najlepsze jest dopiero przed nami.
Wrześniowy poranek 1995 roku przywitał nas łagodnym, złocistym światłem. Powietrze było rześkie, a niebo czyste. Miałam wrażenie, że właśnie samo niebo chciało błogosławić nasz dzień. Stałam przed lustrem w mojej białej sukni: skromnej i pięknej, z delikatnym koronkowym wykończeniem, które wybrałam z taką starannością. Moja mama była obok, poprawiając welon i uśmiechając się do mnie z miłością. Jej błogosławieństwo, wypowiedziane cichym, drżącym głosem stało się dla mnie jak pieczęć prawdziwego szczęścia.
Kościół był niewielki, ale pełen ciepła. Wnętrze ozdobiono prostymi bukietami białych kwiatów i gałązkami ziół. Gdy weszłam do środka, a organy zaczęły grać poczułam, jak serce bije mi mocniej. Janek stał przy ołtarzu, w ciemnym garniturze, z lekkim uśmiechem na twarzy i patrzył na mnie tak, jakby świat przestał istnieć poza nami. Ślub był prosty, ale dla mnie idealny. Przysięga była momentem, w którym czułam, że moje życie naprawdę się zmienia. Kiedy Jan powiedział „tak”, w jego głosie słyszałam pewność, a kiedy włożył mi obrączkę na palec pomyślałam, że właśnie w tej chwili staję się częścią czegoś większego, trwałego i niezniszczalnego.
Wśród gości nie mogło zabraknąć ciotki Heleny. Stała w ławce z zaciśniętymi ustami, a jej spojrzenie było pełne niewypowiedzianych myśli. Po ceremonii, gdy na chwilę zostałyśmy same, zadała mi pytanie, które poruszyło coś w moim sercu.
— Zuziu… — zaczęła oficjalnym tonem, używając mojego prawdziwego imienia, co prawie zawsze brzmiało jak wyrzut. — Masz dar, prawda? Widzisz to, czego inni nie widzą. Powiedz mi, czy ten człowiek to naprawdę dobry wybór? Czy naprawdę nie widzisz, co może Cię z nim czekać?
Zamilkłam na chwilę, zaskoczona jej bezpośredniością.
— Ciociu… — odpowiedziałam cicho, starając się ukryć niepewność. — Wróżby nie są po to, by zastępować nasze decyzje. To my musimy się starać, by nasze życie było dobre. Janek to mój wybór i wiem, że razem stworzymy coś pięknego.
Swoją wypowiedzią nie przekonałam ciotki. Jej spojrzenie pozostało pełne sceptycyzmu, ale nie chciałam pozwolić, by jej słowa zburzyły mój nastrój. Byłam pewna nie tylko swojego uczucia, ale i naszej przyszłości.
Wesele odbyło się w niewielkiej sali w miejscowym domu kultury. Było skromne, ale pełne radości i ciepła. Goście tańczyli przy muzyce z magnetofonu, a w powietrzu unosił się zapach domowych potraw: bigosu, pierogów i tradycyjnych ciast, które przygotowały nasze rodziny. Pierwszy taniec z Jankiem był jak chwila wyrwana z bajki. Kręciliśmy się w rytm walca, a jego ręce trzymały mnie tak, jakby nigdy nie chciały mnie puścić. Czułam się szczęśliwa, naprawdę szczęśliwa. Śmiechy i rozmowy gości, światła świec i ciepłe spojrzenia rodziny otaczały nas jak kokon miłości. Mój mąż, choć w centrum uwagi, nie spuszczał ze mnie wzroku. Miałam wrażenie, że tego dnia naprawdę byłam dla niego całym światem. Pamiętam, jak na sali moja matka pocałowała mnie w czoło, dając ponownie swoje błogosławieństwo i jak ojciec, choć nie był człowiekiem wylewnym, uścisnął dłoń Jana z lekkim, ledwo zauważalnym uśmiechem. To był dzień pełen cudownych chwil. Wszystkie wątpliwości, jakie mogły kiedykolwiek się pojawić, tego dnia zostały pogrzebane w moim sercu. Wtedy nie myślałam o tym, co mogło kryć się za spojrzeniami ciotki Heleny ani za rosnącą pewnością siebie Jana. W tamtym momencie widziałam tylko przyszłość pełną miłości i szczęścia.
Szybko jednak okazało się, że bajki istnieją tylko w książkach. Niedługo po ślubie z Jankiem coś zaczęło się zmieniać. Nie od razu. Zmiany były subtelne, niemal niezauważalne. Na początku były to drobiazgi, które łatwo było zignorować lub wytłumaczyć zmęczeniem, stresem czy po prostu codziennością. Jego uśmiech, kiedy patrzył na mnie, stracił tę dawną czułość. Zamiast spojrzeń pełnych miłości, coraz częściej widziałam w jego oczach obojętność, a czasem irytację, jakby moja obecność zaczynała go męczyć. Słowa, które kiedyś były pełne ciepła i troski, teraz powoli traciły swoją moc. Stawały się rutynowe i mechaniczne. Miałam wrażenie, że wypowiadane są z obowiązku, a nie z potrzeby serca. „Kocham Cię” przestawało brzmieć jak wyznanie miłości, a zaczynało przypominać pusty frazes, który powtarza się, bo tak po prostu trzeba. W pewnym momencie poczułam się jak trofeum, które zdobył i odłożył na półkę. Błyszczące i piękne w dniu triumfu, ale szybko zapomniane w natłoku codziennych spraw.
Z czasem te drobne zmiany zaczęły przybierać na sile. Jan, który kiedyś dbał o każdy szczegół, który starał się mnie rozbawić, pocieszyć, zaskoczyć drobnym gestem, coraz częściej wracał późno do domu, tłumacząc się pracą. Jednak nie były to jedynie coraz późniejsze powroty. Towarzyszyła temu zmiana w jego zachowaniu. Stał się bardziej zamknięty, chłodny. Rozmowy, które kiedyś wypełniały godziny, zamieniały się w zdawkowe wymiany zdań. Zaczęłam zauważać coraz bardziej i przede wszystkim dopiero wtedy zaczynałam zdawać sobie w pełni sprawę z tego, jak bardzo naprawdę lubił być w centrum uwagi, jak jego pewność siebie rosła w towarzystwie innych, zwłaszcza młodych kobiet. O ile wcześniej to było coś, co traktowałam jako naturalną cechę jego uroku, o tyle teraz zaczęło mnie uwierać. Komplementy, które od nich słyszał zdawały się podsycać jego ego w sposób, który mnie bolał. Wiedziałam, że to ja jestem jego żoną, że to dopiero początek naszego małżeństwa, ale już wtedy coraz częściej czułam, że moje miejsce w jego świecie przestaje być wyjątkowe.
Jednego wieczoru, kiedy spóźnił się na kolację poczułam coś, co wcześniej usilnie ignorowałam. Niepokój. Próbowałam usprawiedliwiać go przed samą sobą: „To tylko stres. Początki małżeństwa bywają trudne, muszę dać mu czas. Jesteśmy przecież tacy młodzi.”. Ale gdzieś w głębi serca wiedziałam, że problem nie leży w tym, że mieliśmy mało czasu dla siebie ani w tym, że mamy po nieco ponad dwadzieścia lat, ale w tym, że on powoli odsuwał się ode mnie. Każda rozmowa o wspólnej przyszłości, o naszych marzeniach, o planach, które kiedyś snuliśmy z takim entuzjazmem, kończyła się szybkim przerwaniem tematu lub jego nieobecnym spojrzeniem. Na początku znajomości byliśmy partnerami w marzeniach, a po ślubie zaczynałam się czuć jak samotny pasażer na statku, który dryfuje w nieznane.
Moje obawy nabrały pełnego kształtu pewnego wieczoru, nieco ponad rok po ślubie, gdy odkryłam coś, co wstrząsnęło moim światem. Właśnie wtedy wdarła się do naszego życia jego pierwsza zdrada. Dowiedziałam się o niej przypadkiem, choć może podświadomie wiedziałam już wcześniej, że coś jest na rzeczy. Byłam niespełna dwudziestodwuletnią kobietą, a on — mój mąż, mężczyzna, któremu ufałam najbardziej na świecie — znalazł sobie osiemnastoletnią dziewczynę. Nie musiał nawet się tłumaczyć. Jego spojrzenie mówiło wszystko: „Jesteś moja. Nie muszę się starać. Mogę się zabawiać z kim tylko mam ochotę.” Pamiętam dokładnie tamten wieczór, kiedy dowiedziałam się o zdradzie. Byłam w naszym małym, wynajmowanym mieszkaniu, siedziałam na łóżku i patrzyłam na pierścionek zaręczynowy, który kiedyś był symbolem miłości, a teraz wydawał się obcym, zimnym przedmiotem. Nie płakałam. Byłam zbyt zszokowana, zbyt złamana, by cokolwiek czuć. W tamtym czasie często myślałam o swoim darze. O słowach, które powtarzała moja babcia: „Zuzanko, masz w sobie coś, czego inni nie mają. Ten dar to dziedzictwo, ale i ciężar.” Przez lata starałam się to ignorować, traktując wróżenie jak coś odległego, jak starą historię, która nie miała wpływu na moje życie. Nie chciałam, by ten dar definiował moją przyszłość. Marzyłam o zwyczajnym szczęściu. O miłości, rodzinie i życiu takim jak wszystkich innych. Jednak wtedy, gdy to marzenie zaczynało się rozpadać, nie mogłam przestać myśleć o tym, że może powinnam była posłuchać swojej intuicji, że może gdzieś w głębi serca wiedziałam, dokąd to wszystko zmierza. Winiłam się, że nie przewidziałam własnej przyszłości. Tej przyszłości, która zamiast mnie uszczęśliwić, zaczynała mnie ranić. Czy mój dar mógł mnie ostrzec? Czy to ja nie chciałam usłyszeć tego, co mówiło mi przeznaczenie? Te pytania powracały do mnie jak echo, którego nie potrafiłam uciszyć.
Po zdradzie Jana nie poznawałam samej siebie. Byłam młodziutką kobietą, a czułam się jakbym przeżyła już całe życie. Podczas jednej z rozmów, siedząc w milczeniu w kuchni, patrzyłam na mężczyznę, który stał przede mną, próbując znaleźć odpowiedzi na pytania, które nie chciały zniknąć. Z każdym dniem widziałam, jak nasze małżeństwo się rozpada, jak wszystko, w co wierzyłam, zaczyna się kruszyć. Początkowo wmawiałam sobie, że powinnam ignorować to, co czułam. Momentami nadal chciałam wierzyć w bajkę, którą sama sobie opowiedziałam. Łapałam się na tym, że wciąż próbowałam tłumaczyć jego zmiany w zachowaniu i zdradę, której się dopuścił. Chyba bardziej robiłam to dla siebie niż dla niego. Bo czyż nie obiecałam w dniu ślubu, że będę walczyć o naszą miłość? Przecież miłość to nie tylko romantyczne gesty, ale także codzienna praca i przebaczenie. Przez jakiś czas wierzyłam w to, ale na moje szczęście dość szybko przyszedł moment, w którym poczułam w sobie siłę, by zobaczyć tak naprawdę to, co przede mną stało. Wiedziałam już, że jeśli mężczyzna zdradzi raz, to nie będzie to ostatni raz. To był moment, kiedy już nie mogłam oszukiwać samej siebie. To był moment, kiedy zrozumiałam, że Jan nigdy się nie zmieni.
Podczas którejś z kolei rozmowy, kiedy nie mogłam powstrzymać łez, a on stał przede mną mówiąc słowa, które miały mnie zabić, poczułam, jak cały mój świat pęka. Zamiast skruchy w jego głosie było tylko wyjaśnienie, jakby zdrada była czymś naturalnym, czymś, czego nie da się uniknąć, bo „taki już jestem”. Mówił mi, że potrzebuje kobiet, bo to one sprawiają, że czuje się prawdziwie męski. Mówił to w taki sposób jakby bycie przy mnie już mu nie wystarczało, jakbym nie była już dla niego tajemnicą, którą warto odkrywać. Mówił, że pociągają go młodsze dziewczyny, bo są niewinne, nieprzewidywalne, a ja jako jego żona nie jestem już taka. Czułam, że te słowa wbijały mi nóż prosto w serce. I wtedy, w tej jednej chwili, gdy patrzyłam w jego oczy zrozumiałam, że nie mogę już dłużej żyć w tym kłamstwie. Wiedziałam, że moje wybaczenie nic nie zmieni. Jan nie dostrzegał we mnie tego, kim byłam naprawdę. Nie szanował mnie. I choć miałam świadomość tego, że nie będę w stanie znieść tego ciężaru, że zostanę sama, wytykana palcami, że będę musiała zmierzyć się z opinią innych ludzi, którzy wtedy nie akceptowali rozwodów, wiedziałam, że nie mam wyboru.
Bałam się tego, jak będą mnie postrzegać. Miałam poczucie, że nie udźwignę tego zranienia, że nie zniosę ciosu, jaki zadano mojej godności. Ale kiedy usłyszałam te słowa, nieplanowane, wypowiedziane bez skruchy, w których próbował mnie obarczyć swoją winą, poczułam, że nie mogę i nie chcę dłużej tego tolerować. Zrozumiałam, że to nie była tylko zdrada fizyczna, ale zdrada wszystkiego w co wierzyłam w naszym związku. Wszystko w nim było fałszywe. Słowa, które padały, nie były już przejawem miłości, ale obojętności. Poczułam się jak zamknięty rozdział, który już dawno stracił sens. Wiedziałam, że nie mogłam pozostać z człowiekiem, który żył w swoich kłamstwach i wyłącznie swoich potrzebach. Wtedy, gdy on powtarzał w kółko swoje tłumaczenia, czułam jakby każda minuta tego małżeństwa odbierała mi część siebie, a ja nie chciałam już być kobietą, która staje się cieniem tego, kim była naprawdę. Czułam, że muszę wyjść, że nie będę mogła już żyć z takim ciężarem w sercu. Zdecydowałam, choć miałam zaledwie 22 lata, że to już koniec. Musiałam uwolnić się od tej toksycznej miłości, która mnie zabijała.
Po jego zdradzie i decyzji o rozwodzie wróciłam do rodziny. Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Czułam się jak wrak. Pusta, bezcelowa, zagubiona. Byłam cieniem samej siebie. Mój świat legł w gruzach, a ja stałam w jego centrum, próbując zebrać kawałki, które już nie miały żadnego sensu. Z jednej strony słyszałam szepty za plecami. Plotki, oceny, wytykanie palcami. Z drugiej spojrzenia pełne litości, zrozumienia, ale też współczucia, które bardziej raniły niż pomagały. Czułam się jak w klatce, z każdej strony zamknięta w tej niewidzialnej opresji, której nikt nie dostrzegał. Wstydziłam się swojej porażki. Wstydziłam się tego, że zaufałam komuś, kto mnie zranił, kto zawiódł moje nadzieje, marzenia i obietnice, które w nim pokładałam.
Tamta Zuzanna, ta młoda dziewczyna, która marzyła o miłości, która wierzyła, że życie jest prostą drogą do szczęścia, umarła wtedy. To była śmierć, która nie wydarzyła się w jednym momencie, ale powoli, na przestrzeni dni i tygodni aż w końcu stało się to nieodwracalne. Umarła, a wraz z jej śmiercią narodziła się na dobre Artemida. I choć w tamtej chwili byłam jeszcze tylko cieniem, niepewnym odbiciem samej siebie to wiedziałam, że ta ogromna przemiana już się zaczęła. Zatraciłam tę młodą, naiwną Zuzannę, która wierzyła w bajki. A może tak naprawdę tamtej Zuzanny nigdy nie było? Może to była tylko fantazja, którą wymyśliłam sobie, by dać sens wszystkiemu, co się wydarzyło? Może zawsze byłam tylko cieniem czekającym na moment, by ujawnić się światu? Może nigdy nie miałam szansy być tą młodą dziewczyną, którą byłam przed spotkaniem z Janem?
To wtedy, w tej zranionej nadziei i upadłej wierze w miłość, zaczęłam budować fasadę, która miała mnie chronić. Przed innymi, ale przede wszystkim przed sobą. Z każdym dniem stawałam się twardsza i bardziej zamknięta. Z każdą chwilą przybierałam maskę, którą udoskonalałam w samotności. Byłam coraz bardziej przekonana, że już nigdy nie pozwolę nikomu zobaczyć, jak bardzo jestem krucha. Wewnętrzny głos szeptał mi, że nie mogę sobie na to pozwolić, że każdy gest, każde uczucie, które pokażę innym, może być wykorzystane przeciwko mnie. Wmawiałam sobie za wszelką cenę, że nigdy już nie będę kochać. Nie chciałam znów czuć tej ulotnej radości, która zawsze prowadziła do rozczarowania. Kiedy patrzyłam na tamte dni z perspektywy czasu wiedziałam, że to był początek. Początek końca Zuzanny Majewskiej — tej, która wierzyła w miłość, która ufała innym, która miała marzenia — i prawdziwe narodziny Artemidy — kobiety, która znała prawdę o świecie i która potrafiła manipulować, aby przeżyć. Kobiety, która miała w rękach dar i klątwę jednocześnie. Dar, który w tamtych dniach zaczął krzepnąć w jej sercu, a zarazem klątwę, która nie pozwalała jej zapomnieć o tym, co straciła.
Artemida stała się kobietą, która postanowiła, że już nigdy nie pozwoli nikomu się skrzywdzić, że już nigdy nie wyjawi na światło dzienne swojej delikatności i kruchości. Kobietą, która miała stworzyć świat iluzji, świat pełen obrazów, mask i fasad, które miały ukryć przed światem jej prawdziwą twarz. Twarz kobiety, która w głębi serca i swojej poranionej duszy wciąż pragnęła kochać, ale bała się tego uczucia. Bała się otworzyć serce, by nie zostać ponownie skrzywdzoną. Swoją nową tożsamość zbudowałam na kłamstwie i na obietnicy, że nigdy więcej nie pozwolę nikomu dotknąć tej naiwnej, zakochanej dziewczyny, którą byłam. Wszystko, co zaczęłam robić, miało na celu jedno: ochronę przed światem. Bo wiedziałam, że jeśli otworzę się znowu, to znów zostanę zrzucona z piedestału, znowu będę tą, która nie potrafi zadbać o swoje serce. Wiedziałam, że nikt inny tego nie zrobi.
Rozdział IV. Maj, 13
„Każdy człowiek nosi w sobie coś, czego nigdy nie chce ujawniać. Czasem ten sekret jest kluczem do zrozumienia wszystkiego.”
(Henning Mankell, “Morderca bez twarzy”)
Świt ledwie malował pierwsze przebłyski jasności na ciemnym niebie, gdy Piasecka, Kamiński i Pawlak przekroczyli próg komendy cicho niczym nocne zjawy. Półkoty Bieszczadzkie budziły się powoli do życia z szelestem porannych gazet, pomrukiem wczesnych autobusów i stukotem kroków ludzi zaspanych i nieświadomych jeszcze wydarzeń nowego dnia. Ich kroki były miarowe, niemal ceremonialne, a twarze ukryte pod cieniem porannego zmęczenia i wciąż jeszcze lekkiego zaspania. Wkroczywszy na komendę, od razu skierowali się do gabinetu komendanta, który wezwał ich skoro świt w trybie pilnym, choć jeszcze dla nich nieznanym. Komendant, mężczyzna o twarzy zniszczonej latami pracy, z oczami bystrymi jak u sokoła, przyglądał się im przez chwilę spod przymrużonych powiek, a gdy jego jeszcze głębsze, przeszywające wręcz spojrzenie zawisło na nich przepełnione napięciem, bez zbędnych wstępów przystąpił do sprawy, do jakiej zostali wezwani.
— W nocy wydarzyło się coś, co może rzucić nowe światło na wczorajsze odkrycie. — rozpoczął głosem głębokim i ciężkim od zmęczenia. — Na miejsce Waszej zbrodni, do mieszkania wróżki Artemidy, weszła jakaś postać… Tajemnicza postać, tak ją nazwiemy, bo to jedyne, co na ten moment wiemy. Sąsiadka, a jak wiadomo jest czujna i zainteresowana życiem sąsiedzkim, słysząc jakieś hałasy, zaalarmowała patrol. Jednak zanim funkcjonariusze zdążyli dotrzeć na miejsce, nasz intruz zniknął. — przestrzeń gabinetu wypełniły słowa komendanta, opowiadające o osobie zwanej widmem, która odważyła się złamać pieczęć na zamkniętych drzwiach policyjnego śledztwa. Wzrok Piaseckiej utknął na sufitowej lampie, jakby tam szukała odpowiedzi, podczas gdy Pawlak odwrócił wzrok wsłuchany w swoje własne myśli. Komendant mówił dalej, przywołując szczegóły nocnej wizyty, które dało się dotychczas ustalić. Informował śledczych, że nieznajomy, którego płci nie udało się zidentyfikować na podstawie obserwacji starszej pani prowadzonych w ciemności, porwał się na plomby policyjne, przekroczył granice zbrodni i wślizgnął się do mieszkania, które ledwie dzień wcześniej widzieli po raz pierwszy i ostatni, zmrożeni widokiem ciała wróżki, porzuconego wokół symboliki magii i wróżbiarstwa niczym w labiryncie przeznaczenia. — Może czegoś szukał, a może jego celem było unicestwienie tego, co już dawno zostało ujawnione. Policjanci, którzy przybyli na miejsce twierdzą, że mieszkanie wydaje się być nienaruszone. — komendant zmierzał do końca wypowiedzi, jednak stale przypominał sobie coś nowego, coś wartego dodania. — Ale coś tam pozostawiono. Jakiś ślad. Domniemam, że symboliczny. Zasuszone zioła i niewielką plamę chemiczną, jakby chciał nam coś przekazać, zmylić nas albo zwyczajnie z nas zadrwić.
Piasecka, Kamiński i Pawlak wymienili spojrzenia, a każde nasycone było osobnym cieniem domysłów, każde skrycie analizujące, czym ten pozostawiony ślad chemiczny może być — tropem, zagadką, wiadomością? Tyle pytań wypełniało ich umysły, a komendant, opierając się o biurko, milczał przez moment, jakby czytając w ich myślach, lecz nie czekając na nic, wysłał ich na miejsce zbrodni, nie chcąc zostawiać im czasu na zbędne rozważania.
Wychodząc z komendy, Piasecka rzuciła w przestrzeń z zamyśleniem:
— Zasuszone zioła… Jakby echo z dawnych czasów, znak alchemików albo wiedźm… Może Artemida miała jeszcze więcej tajemnic niż nam się zdaje.
— A mnie zastanawia ta plama chemiczna. Co chciała nam przekazać ta postać? Czego szukała? Po co zostawiła takie ślady? — Kamiński przymrużył oczy, wpatrując się w zamyślenie przed siebie.
— Może chciała pokazać, że jest ponad naszymi zasadami, że nie zatrzymają jej ani policyjne pieczęcie, ani nasz tok myślenia. Albo to znak, że w tej sprawie jeszcze nikt nie powiedział ostatniego słowa. Ani my, ani ta tajemnicza postać. — Pawlak, cichy i ostrożny w swoich osądach, przemówił jakby niepewnie, lecz słowa jego zabrzmiały niemal proroczo.
Dialog zawisł nad nimi niczym złowieszcza mgła, gdy dotarli pod adres wróżki. Drzwi, wczoraj zamknięte pieczęciami, teraz otwarte, z szarpniętymi plombami, prowadziły ich do świata Artemidy, w którym nadal panował cichy półmrok. Wszyscy troje wstrzymali oddech, jakby przekraczali granicę świętego miejsca, stąpając po cienkiej nici tajemnicy, która oplatała ściany tego mieszkania jak niewidzialna sieć. Wnętrze mieszkania Artemidy zdawało się znajome i obce zarazem. Z jednej strony naznaczone wspomnieniem dnia poprzedniego, gdy zbierali tam dowody, tropy, fragmenty przeszłości i jakichkolwiek informacji o zmarłej i tym miejscu, z drugiej skażone cieniem obecności nocnej zjawy. Zasuszone zioła leżały na środku podłogi, niemal w miejscu, gdzie spoczywało ciało wróżki. Był to maleńki kawałek niczym relikt przeszłości, wyschnięty i kruchy, lecz posiadający moc przywoływania tajemnicy. W oczach śledczych było w tym coś rytualnego. Coś, co przypominało starożytne zaklęcia, wymówione szeptem w ciemnych komnatach dawnych czasów. Obok ziół widniał nietypowy, nienaturalny ślad plamy chemicznej jakby wypływający z głębin alchemicznych doświadczeń, które wymknęły się z rąk rzeczywistości. Kamiński przysiadł na piętach, przyglądając się jej z uwagą, szukając we wzorze pozostawionym przez tę substancję jakiejkolwiek logiki, porządku czy systemu.
— Wróżka, zioła i chemia. — wymamrotała Piasecka, a jej głos przebił ciszę mieszkania niczym krzyk ptaka w pustkowiu. — Mam wrażenie jakby rzeczywistość i magia przeplatały się tu w jakimś mrocznym tańcu. — policjantka dotknęła delikatnie zasuszonych ziół, nie podnosząc ich, uwzględniając to, że przez ich kruchość mogły rozpaść się w pył pod wpływem jej dotyku. Każdy z nich zdawał się być zamyślony, wpatrując się w to, co pozostawił intruz jak w jakiś znak, jak w zagadkę wyrwaną z rąk zapomnianej przeszłości.
Gdy wreszcie nasycili oczy obrazem tej niewyjaśnionej scenerii, ruszyli z powrotem na komendę. Cisza między nimi pełna była pytań, których nie wypowiedziano na głos. Dopiero słowa Piaseckiej przerwały milczenie.
— Kim jest ta postać? Co miała wspólnego z Artemidą? A może jej pojawienie się to tylko kolejna warstwa tej mrocznej sprawy? — zadawała pytania do samej siebie, nie oczekując na odpowiedzi mężczyzn. Mimo to Kamiński uśmiechnął się delikatnie, skrycie, tak jak gdyby słowa Piaseckiej rozjaśniły jakąś jego własną, jeszcze niewysłowioną myśl.
— Tajemnica na tajemnicy… Może Artemida zostawiła nam coś więcej niż podejrzewaliśmy. Może wiedziała o tej osobie, znała jej kroki, jej zamiary. — zastanawiał się na głos.
Zamknięci we własnych rozważaniach dotarli na komendę w ciszy, która mówiła więcej niż niejedno słowo. Tam, w pokoju przesłuchań czekała już na nich przywieziona przez policjantów z wydziału Piaseckiej Aneta Kazimierczak — klientka wróżki, kobieta o twarzy zamkniętej jak księga pełna sekretów, z oczami, w których kryły się cienie nieprzespanych nocy i może coś więcej, może wiedza, której nie chciała ujawnić. Siedziała początkowo spokojnie, choć było w niej coś napiętego, sprawiając wrażenie jakby skrywała pod skórą dźwięk niewypowiedzianych słów. Piasecka i Kamiński oraz prokuratorka Dąbrowska, która dołączyła do przesłuchania, wymienili znaczące spojrzenia.
Pokój przesłuchań, w którym śledczy spędzali długie godziny swojej pracy był odremontowany. Sprawiał w tamtym momencie wrażenie nad wyraz małego, choć w rzeczywistości wcale taki nie był. Był jednak bez wątpienia sterylnie czysty, ściany miały barwę wyblakłej szarości, a najjaśniejsze światło jakie wypełniało tą przestrzeń padało z ostrej, wiszącej nad biurkiem lampy, która rzucała chłodny blask na twarze zebranych. Komisarz Piasecka siedziała naprzeciwko Anety Kazimierczak, bębniąc palcami o blat i obserwując podejrzaną przenikliwym wzrokiem. Obok niej z prawej strony podkomisarz Kamiński przeglądał jakieś notatki, a po lewej stronie siedziała prokuratorka Dąbrowska, milcząca i wyprostowana jak struna. Piasecka trzymała otwarty miętowy notatnik, z którego słynęła wśród śledczych. Wszyscy czekali aż Kazimierczak zacznie mówić, denerwować się, dziwić temu, że została ściągnięta na komendę, lecz ta milczała, zaciskając dłonie na krawędzi krzesła. W końcu Piasecka odezwała się głosem spokojnym, ale wyczuwalnie stanowczym.
— Pani Kazimierczak, porozmawiajmy o pani relacji z wróżką Artemidą. — zaczęła. — Przychodziła pani do niej często, prawda?
Kobieta uniosła głowę. Jej spojrzenie było mętne, a oczy nieco zaczerwienione.
— Tak… Byłam jej klientką. — przytaknęła, odpowiadając ledwie słyszalnie.
Kamiński skrzywił się lekko, zerkając na Piasecką. Prokuratorka Dąbrowska patrzyła na Anetę Kazimierczak bez cienia emocji.
— Klientką? — powtórzyła Piasecka, notując coś w notatniku. — A nie czuła się pani… Może zależna od niej? Czego pani u niej szukała? Czego oczekiwała?
Kazimierczak zamknęła oczy jakby próbowała znaleźć w sobie odwagę. Po krótkiej chwili odpowiedziała:
— Szukałam pomocy. Moje małżeństwo rozpadało się. Artemida obiecała, że pokaże mi moją prawdziwą drogę, że znajdę szczęście. Ale… — głos jej się załamał, a na twarzy pojawił cień gniewu. — Ale to wszystko to było kłamstwo! Zabrała mi nadzieję! Wszystko mi odebrała.
Piasecka patrzyła na nią uważnie, odczytując każdy detal zachowania przesłuchiwanej.
— Zatem twierdzi pani, że Artemida zniszczyła pani życie. Ale dlaczego? To tylko wróżby, karty… Jak mogły zniszczyć nimi pani świat? — zadała kolejne pytanie, starając się wydobyć z podejrzanej jak najwięcej. Kazimierczak spojrzała na Piasecką ze złością.
— Bo ona wiedziała! — krzyknęła, uderzając dłonią w stół. — Wiedziała, co robi! Wmawiała mi, że… Że muszę odejść od męża, że znajdę nową miłość i prawdziwe szczęście. A potem powiedziała, że to wszystko moja wina! Zaczęła drwić ze mnie jakbym była nikim, jakbym była tylko jakimś naiwnym pionkiem w jej grze!
Dąbrowska nachyliła się lekko do przodu, przyglądając się podejrzanej ze spokojem i pewną surowością.
— Czyli obwinia ją pani za swój rozwód? — zapytała chłodnym tonem.
— Nie tylko za rozwód. — syknęła Aneta, patrząc na prokuratorkę. — Również za to, że nie potrafiła być uczciwa. Obiecała mi wsparcie, a potem tylko zabawiła się moimi uczuciami. Kiedy wracałam do niej po odpowiedzi, wyśmiewała mnie. Mówiła, że to ja wszystko zepsułam, że to moja wina. Jakbym… jakbym była nic nie warta.
Piasecka, przysłuchując się słowom Kazimierczak zanotowała w notatniku słowo „gniew”, rysując wokół niego gruby obrys.
— Wiemy, że ostatnia sesja wyglądała inaczej. — powiedziała, przerywając chwilę napiętej ciszy. — Artemida zapisała, że była pani wtedy pełna gniewu. Czy to prawda?
Kazimierczak zacisnęła usta i spuściła głowę.
— Byłam wściekła. — przyznała cicho. — Czułam się upokorzona. Uwierzyłam jej, a ona mnie oszukała.
— Czy groziła jej pani? — wtrącił nagle Kamiński, spoglądając na kobietę uważnie. — Albo myślała pani o tym, żeby jej coś zrobić, by się zemścić?
Na to pytanie Kazimierczak tylko zaśmiała się, krótko i gorzko.
— Grozić? Artemidzie? Nawet gdybym chciała, nie miałabym odwagi… — przerwała jakby coś przywołało jej wspomnienia, które próbowała wymazać. — Choć wtedy czułam się, jakbym miała… — nie dokończyła, a w pokoju przesłuchań zapanowała cisza, ciężka i pełna niewypowiedzianych słów. Piasecka pochyliła się lekko do tyłu, uważnie zapisując każde słowo w swoim notatniku.
— W porządku. Może wróćmy do dnia, kiedy Artemida zmarła. 9 maja. Cztery dni temu. — odezwała się Dąbrowska spokojnie. — Pani Kazimierczak, potrzebujemy pani alibi na tamten dzień.
Kazimierczak odwróciła wzrok, a jej twarz wykrzywił grymas.
— Byłam wtedy w domu. — odpowiedziała w taki sposób, jakby było to oczywiste. — Sama. Nie mam z kim spędzać czasu ani nawet z kim się spotkać. Od kiedy rozstałam się z mężem nikogo już nie mam.
— A ostatnia noc? — zapytał Kamiński, mrużąc oczy. — Pytamy, bo ktoś widział, jak tajemnicza postać weszła do mieszkania Artemidy już po jej śmierci. Czy to była pani?
Kazimierczak roześmiała się choć nie było w tym śmiechu nic wesołego.
— Mam może twarz morderczyni? — syknęła. — Kto miałby mnie tam widzieć? Zapewniam, że nie byłam w mieszkaniu Artemidy ostatniej nocy. Szukacie pod złym adresem, ale jeśli chcecie dalej mnie podejrzewać, przeszukajcie sobie moje całe mieszkanie, sprawdźcie wszystkie ślady, jeśli się Wam chce. Ja nie mam nic do ukrycia ani już nic do stracenia.
Piasecka wpatrywała się w nią z wyrazem twarzy świadczącym o tym, że nie do końca wierzy w jej słowa. Spojrzała na Kamińskiego, który bezgłośnie przytaknął, jakby też czuł, że coś się nie zgadza.
— A jednak wróżka wspominała, że po ostatnim spotkaniu miała pani wyrzuty sumienia. — Piasecka mówiła powoli, próbując wyczuć, czy wywoła to u przesłuchiwanej jakąkolwiek reakcję. — Nie rozumiem. Skąd to poczucie winy?
Kazimierczak spojrzała w głąb jej oczu, a w jej spojrzeniu pojawiło się coś na kształt rozpaczy.
— To… To nie jest poczucie winy. — wyszeptała. — To coś, czego nawet ja nie potrafię opisać. Artemida miała rację. Byłam pionkiem w jej grze. Może… Może dlatego tak zabolało.
Piasecka zamilkła na chwilę, zapisując w notatniku słowa „pionek i gra”.
— W takim razie pozostaje nam tylko pytanie, pani Kazimierczak… — powiedziała cicho. — Czy odebrała jej pani życie, bo czuła się przez nią wykorzystana?
Kazimierczak nie odpowiedziała od razu. Spojrzała najpierw na Piasecką, a potem na Dąbrowską i Kamińskiego, czując, że jej słowa będą dla nich decydujące.
— Być może chciałam i życzyłam jej tego, ale… Ale to nie ja. — powiedziała w końcu z rozpaczą w głosie. — To nie ja jej to zrobiłam. Nie potrafiłabym, choć nie ukrywam, że czuję ulgę, że już jej nie ma.
Piasecka poprawiła się na krześle, zamknęła notatnik i spojrzała na Anetę Kazimierczak, która wciąż siedziała naprzeciwko, zaciskając dłonie na krawędzi biurka. Po ostatnim wyznaniu podejrzanej w powietrzu unosiła się przez krótką chwilę gęsta cisza.
— Pani Kazimierczak, proszę zapamiętać, że prawda ma to do siebie, że zawsze wypływa na powierzchnię. — powiedziała Piasecka głosem, który brzmiał jak zimna, twarda stal. — Sprawdzimy każdy ślad. Zweryfikujemy każde słowo, które tutaj dziś padło. I znajdziemy odpowiedzi, których nam pani nie dała, dała połowicznie lub być może nas okłamała.
Kazimierczak próbowała uśmiechnąć się z drwiną, ale w jej oczach widać było niepokój. Piasecka nie dała jej jednak czasu na odpowiedź, bo kontynuowała spokojnym, niemal monotonnym tonem:
— Dzisiaj nie trafia pani do aresztu, ale niech pani nie myśli, że jest całkowicie wolna. Będziemy panią obserwować, bardzo uważnie. Każdego dnia, aż do momentu, gdy wszystkie wątpliwości zostaną przez nas rozwiane. Gdy tylko odkryjemy prawdę o śmierci Artemidy, ktoś odpowie za to, co się stało, a czas pokaże, kto to będzie.
Aneta Kazimierczak zbladła na twarzy, jej usta drgnęły jak gdyby chciała coś powiedzieć, ale zrezygnowała. W tej chwili wtrąciła się prokurator Dąbrowska, prostując się jeszcze bardziej i mówiąc lodowatym tonem:
— Artemida została zamordowana, a my dopilnujemy, żeby winny odpowiedział za to przed sądem. Jeśli ma pani coś na sumieniu, proszę się nie łudzić, pani Kazimierczak. Sprawiedliwość w końcu dopadnie tego, kto odebrał jej życie. Jesteśmy gotowi, by dotrzeć do każdego, kto przyczynił się do tej tragedii.
Przesłuchiwana ponownie nic nie odpowiedziała. Uniosła się z krzesła powoli, a w jej ruchach była jakaś nieoczekiwana pewność siebie, jakby po tym przesłuchaniu odnalazła coś, czego wcześniej nie miała. Być może fałszywy spokój albo uparte przekonanie, że im ucieknie. Wyszła z pokoju, nie odwracając się, choć wyczuwała na plecach chłodne spojrzenia, które ją śledziły aż do samego końca. Po wyjściu Anety Kazimierczak, drzwi zamknęły się cicho, a w pokoju zapadła pełna napięcia cisza.
— Co o tym myślicie? — zapytała Piasecka, przecierając dłonią oczy.
Kamiński westchnął, opierając łokcie na biurku.
— Wygląda na osobę, która mogłaby to zrobić. — powiedział, kręcąc głową. — Wściekłość, uraza, poczucie upokorzenia. Wszystkie motywy, jakie można sobie wyobrazić, ale dowodów brak.
— Na razie brak. — poprawiła go Dąbrowska, krzyżując ręce na piersiach.
— Na moje oko Artemida bała się jej, to widać po jej zapiskach w dzienniku. Uważała, że Kazimierczak jest na granicy, a przecież ten, kto zabił wróżkę musiał mieć motyw. No i ta nocna wizyta w mieszkaniu Artemidy. Nie możemy tego zignorować. Pytanie tylko, czy to była ona. Potrzebujemy twardych dowodów i śladów, nie domysłów. — Piasecka zamyśliła się, bębniąc palcami o miętowy notatnik.
— Skupmy się na analizie dowodów. Może znajdziemy coś, co ją obciąży. — odrzekła cicho Dąbrowska.
— Może Michał Baran, którego zaraz nam tu przywiozą, rzuci trochę światła na sytuację. — mruknął Kamiński, zerknąwszy na zegarek. — Tylko jeśli uda się przebić przez jego ciągłe pretensje do świata. — ironiczne słowa policjanta nawiązywały do komentarzy internetowych mężczyzny.