Dramat z 2016 roku, aktualizacja.
Scena ta sama — umierania.
Słowacki znowu siedzi na parapecie, udaje, że myje okna,
a a a — patrzy w koty przybłędy włóczące się po blokach,
które są jak pudła baraków rozsypane po obszarze
odrzuconym.
Idealne dostosowanie przestrzeni destrukcji do życia.
Widoczna jest od razu zapaść.
Słowacki znowu umiera, wydanie trzynaste.
Wychodzi wreszcie z „Wnętrza” i idzie do wnętrza sklepu
po bułki i piwo. Jest noc, kiedy Słowacki idzie.
Emocjonalność kobiety, rozum dziecka,
siła starca, krzepkość wódki.
Siła dziecka, siła starca,
głupota mężczyzna.
Słowacki jest znowu kobietą, wygląda przez okno i woła
„Ave rozpacz,
osiągnąłem dno jestestwa”.
Mickiewicz pisze wizjonerską
przekładnie swojego życia,
a ja jeszcze tkwię w oświeceniowym absurdzie
rzeczywistości. Mickiewicz już stoi na górze, dotyka
pazurami nieba,
a Bóg chodzi ulicą, ma trampki niebieskie na nogach,
zbiera kamienia.
Zostawia je w Auschwitz na parapecie.
Jest jeden a w trzech osobach.
Matka Słowackiego młodemu pedagogowi robi aferę,
kiedy nazywa stan rozdwojenia schizofrenią,
której pełnią jest potrójność osobowości…
Bóg jest, ale go nie ma, dlatego jest, bo go nie ma,
a my nie jesteśmy, bo jesteśmy.
Życie to śmierć, śmierć to życie.
Zjazd trzeci tego samego dnia-nocy. Słowacki znowu umiera.
Halucyny.
Krople ciszy na uspokojenie nie działają.
Słowacki chce bardzo czytając św. Augustyna doznać
iluminacji,
jak kobieta, która nie chciała żyć w hospicjum — udaje
się plan
spowodowany siłą chcenia i Słowacki ma już swoje wizje,
kosztem osobowości, która zaczyna z nim wędrować wzdłuż
świata jak atomy.
Jesteśmy na szczycie Alp.
Słowacki ma wizję piekła Dantego.
Potyka się sen.
Słowacki znowu się upił.
Plotoplaton
wygłasza monolog w imieniu zjednoczenia dusz.
Ciało rozdarło się.
Układy przeniknęły się.
Zderzyliśmy się wreszcie ze sobą.
Możemy być w liczbie 127,
stanowiąc jedną osobę
obłędu słowackiewskiego.
Mistrzem jest świat, niemy.
Nie prowadzi dialogu, nie udziela odpowiedzi.
Milczy nawet, kiedy umierasz, abyś mógł umrzeć.
Wizja doskonałości poraża. Jest grą. Składasz ciało
w grobie.
Wygrywasz życie, o którym nic nie wiesz
lub tracisz wszystko.
Mickiewicz ma siły rozumu nie tak wątłe,
wypuszcza ducha daleko, ale on wraca, nie zatraca się.
Mickiewicz żyje długo, dostarcza swojemu ciału przeliczoną
ilość kalorii.
Mickiewicz modli się o wieczność,
ale taką, gdzie na górze stoi i przewodzi.
Słowacki z nie wiary od razu rzuca się w przepaść
i niszczy swoje dzieła,
by uczynić z nich szabelkę do wojowania
z każdym,
za mającymi władzę nad Duchem tworzenia —
mistyczną moc złączenia dusz
i ich przemiany. Nie będę. Słowacki sam gołymi rękami
morduje w afekcie chudymi palcami pianisty Ducha Istnienia,
to gwałci —
i leją się słowa strumieniami korytem poezji z rozdartego
serca,
co trzepocze siłą motyla. Gra symfonia nadgórnych chórów
ciszy
Słowacki cichuteńku już zasnął,
tuż po południu.
Gryzie jak mysz sny. Szyny. Sznyty. Syndyk. Tak nie tworzy się rym.
Słowacki ma depresję. Zgłoski nie te.
Słowacki nie ma nawet snów, są dziurawe jak buty dobrego
szewca.
Kto nie doświadczył braku ani raz —