Mądrym leśnikom, co to nie dali się zwieść politykom
Poświęcam
Wstęp
Kiedy wycięto „mój” las zdecydowałem, że trzeba o tym napisać. Zdecydowałem, że protest przeciwko rabunkowej gospodarce leśnej włożę w usta samych leśników, bo przecież wszyscy wiemy, że wielu leśników nie zgadzało się z tą polityką. Byli tacy co boleli z tego powodu na równi ze mną i z moimi wnukami.
Moje wnuki wychowywały się w bardzo blisko lasu chociaż była to bliskość raczej duchowa. Bliskość fizyczna też się zrodziła bo przez wiele lat jeździliśmy zawsze do tego samego lasu, na Maniska. Kto jest z rejonu Chrzanowa doskonale wie jaki teren mam na myśli.
Zarówno Zosia jak i Franek właśnie tam miały swoje pierwsze kontakty z prawdziwym lasem. Tu, na Maniskach realizowały się ich pierwsze wizje prawdziwego lasu zaczerpnięte z bajek, zarówno tych książkowych jak i telewizyjnych.
Kiedy wycięto akurat ten fragment lasu, który uważały już za swój, oboje stracili ochotę na wyjazdu do innej części tego samego lasu. Jedynie ja, ich dziadek, bywam tam ale już samotnie. Na terenie wyciętego lasu pozostał jedynie ogromny głaz z przykręconą do niego tablicą. Na tej tablicy znajduje się taki oto napis: „Las poświęcony pamięci Jana Pawła II”.
Przyznam szczerze, że nie wiem jak ten pseudo-pomnik traktować, czy jako żart czy jako szyderstwo. Nie wiem jak długo ten głaz tam wytrzyma bo widać, że już zaczyna pękać w różnych miejscach. Niektórzy spacerowicze twierdzą, że coś go rozsadza, coś co mądrością trudno nazwać. To jest, moi drodzy sarkazm i nie ma tu nic do śmiechu, raczej łzę wypada uronić, co dziadkowi Zosi i Franka już się zdarzyło.
Las rośnie powoli więc bardzo długo, głupota postępuje szybko i to we wszystkich kierunkach jednocześnie. Skutki tego drugiego zjawiska widać bardzo szybko.
Pierwotne założenia stopniowo gdzieś znikły, rozmyły się w tekście a ten rozbudowywał się coraz bardziej. Rodziły się nowe rozdziały i wątki. Nie zakładałem wielu tematów, które jednak powstały, choćby napad na leśniczówkę. Ten napad miał pokazać ryzyko bycia leśniczym, bo każdy z nich broń posiada: długą, krótką i jest za nią odpowiedzialny.
Kiedy teraz patrzę na całe opowiadanie, odnoszę wrażenie, że zamiast tekstu krytycznego wyszło opowiadanie pochwalne. Jest to raczej opowiadanie sławiące uroki pracy leśnika. A może tak miało być?
Porąbki. Leśniczówka. Karol Łoza
W niedużej podkarpackiej wsi Porąbki, położonej z dala od głównych traktów i miejskiego zgiełku, życie płynęło powoli, zgodnie z rytmem przyrody. Wieś była jakby przytulona do lasu, z trzech stron otoczona pasem zieleni, który latem pachniał żywicą i igliwiem, a zimą otulał ciszą jak miękkim, białym płaszczem. Tam właśnie, na skraju sosnowego boru, gdzie kończyła się droga utwardzana a zaczynał szlak dla wtajemniczonych, stała leśniczówka.
Był to dom z duszą, zbudowany jeszcze przed drugą wojną światową, z grubych bali, osadzony na kamiennym fundamencie, z szerokim gankiem i dwuspadowym dachem, pod którym wiosną gnieździły się jaskółki. Czas zostawił na niej swoje ślady, ale dbałość kolejnych leśniczych — szczególnie ostatniego, Karola Łozy — sprawiła, że budynek zachował nie tylko swoją użyteczność, lecz i niepowtarzalny urok. Z jednej strony otaczał go sad z paroma starymi jabłoniami i gruszą, z drugiej — polana porośnięta trawą, gdzie często pojawiały się sarny, lisy, a niekiedy nawet zbliżał się łoś z głębi lasu.
To oddalenie od centrum wsi, bliskość kniei, brak sąsiadów za płotem, czyniły z tego miejsca enklawę ciszy, przestrzeni i nieomal mistycznego kontaktu z naturą. Do najbliższego gospodarstwa — Antoniego Walaszka — było czterysta metrów. Choć obaj mężczyźni często się widywali i byli przyjaciółmi, to leśniczówka Karola Łozy pozostawała samotną warownią — domem nie tylko dla człowieka, lecz także dla jego myśli, wspomnień i przyzwyczajeń.
Karol Łoza nie był postacią krzykliwą. Mężczyzna sześćdziesięcioparoletni, o mocnej posturze, spracowanych dłoniach i twarzy pooranej bruzdami czasu, które bardziej mówiły o życiu wśród drzew niż o troskach dnia codziennego. Oczy miał ciemne, uważne, jakby stale wsłuchane w to, co mówi do niego las — nie tylko jego dźwięki, ale i milczenie.
Od młodości związany z lasem, ukończył Technikum Leśne w latach sześćdziesiątych, w czasach, gdy jeszcze mawiano, że leśnik to nie tylko zawód, ale powołanie. I on właśnie tak o tym mówił. O powołaniu, nie zatrudnieniu. Nie znał innego życia i nie pragnął innego. Las był dla niego nie tylko miejscem pracy — był światem, do którego należał bardziej niż do świata ludzi.
Po śmierci żony, której odejście było jak pęknięcie w dobrze naostrzonym nożu — głębokie, nieodwracalne i zaskakujące — Karol jeszcze bardziej zamknął się w leśniczówce. Syn, Stefan, już wcześniej opuścił wieś, osiedlił się w mieście, założył rodzinę, zajął się firmą budowlaną i choć często dzwonił, rzadko bywał u ojca. Dziadek Karol miał jednak swojego ulubieńca — wnuczka Wojtka, który, gdy tylko przyjeżdżał na wakacje, stawał się nieodłącznym towarzyszem jego wędrówek, opowieści i czułych powitań przy śniadaniu. Dla dziadka był on nie tylko przedłużeniem rodu, ale też nadzieją, że ktoś jeszcze zrozumie, co znaczy kochać drzewa, słuchać głosów lasu, mówić szeptem do starej sosny jak do przyjaciela.
Karol nie chciał przenieść się do miasta, choć syn nalegał, oferował wygody, wspólne mieszkanie, opiekę. Odpowiadał krótko: „Tu jestem potrzebny”. Dla niego to „tu” znaczyło więcej niż geografia. To była odpowiedzialność wobec lasu — jego mieszkańców, jego rytmu, jego tajemnic. Znał imiona nie tylko drzew, ale też źródełek, pagórków, leśnych ścieżek. Potrafił opowiadać o dzikach jak o sąsiadach, a o puszczy — jak o starym rodzeństwie. Sarny nazywał po imieniu, gniazda obserwował z lornetką, ale nigdy nie zbliżał się za bardzo, nie przeszkadzał. Wiedział, że las nie znosi natarczywości. Trzeba do niego przychodzić z pokorą i cierpliwością.
Wielu we wsi mówiło, że Karol ma w sobie coś z dziwaka. Chodził swoimi ścieżkami, mówił niewiele, nie interesował się telewizją, nie komentował polityki. Ale kto znał go bliżej, wiedział, że to człowiek niezwykle oczytany. W jego domu książki zajmowały całe półki, parapety, a nawet fragmenty stołu w kuchni. Czytał literaturę piękną — od klasyków rosyjskich po współczesnych Polaków — ale nie stronił też od dzieł filozoficznych. Cenił św. Franciszka i Heideggera, lubił Herberta, czasem wertował Platona, chociaż z lekkim uśmiechem mówił, że ten to raczej by do lasu nie trafił.
„Las nie lubi idei. On woli rzeczy konkretne: korzeń, żywicę, ciszę po burzy” — mawiał do Kusego, swojego psa, starego wilczura, który słuchał go jak uczeń mistrza.
Z Kusym Karol prowadził długie rozmowy. Mimo że pies nie odpowiadał, potrafił słuchać z uważnością większą niż niejeden człowiek. To był jego towarzysz w wędrówkach, jego obrońca, powiernik i świadek codzienności. Gdy Karol mówił o starych czasach, o młodości, o zmarłej żonie — mówił właśnie do Kusego. Bo komu innemu?
Wieczorami zapalał lampę naftową, mimo że miał elektryczność. Mówił, że światło z lampy jest cichsze, bardziej ludzkie, miało swój zapach. Siadał wtedy w starym fotelu, z książką lub gazetą, z Kusym przy nogach i nierzadko kieliszkiem nalewki z jarzębiny. Wtedy wszystko zdawało się na swoim miejscu: stół, kubek, zegar, karafka, pies. Nawet cień drgał powoli na ścianie, jakby był świadomy, że nie należy się spieszyć.
Choć Karol Łoza cenił samotność, nie był odludkiem. Był raczej samotnikiem z wyboru — człowiekiem, który wie, że głębokie relacje są rzadkie i wymagają pielęgnacji, jak młode sadzonki. Dlatego z Antonim Walaszkiem, swoim najbliższym sąsiadem i przyjacielem, łączyła go szczególna więź. Rozmawiali często o sprawach prostych: pogodzie, zwierzętach, pracy. Ale między słowami była też nić wzajemnego szacunku, doświadczenia i jakiejś cichej mądrości, której nie trzeba wypowiadać.
To była codzienność Karola Łozy. Z pozoru monotonna, a w istocie bogata jak las sam w sobie. Każdy dzień niósł coś nowego: trop, który pojawił się w świeżym śniegu, śpiew ptaka, którego nie było tu od lat, zapach przyniesiony z wiatrem od strony bagnistego uroczyska.
Życie leśniczego — tak jak sama leśniczówka — nie było wielkie w sensie widowiskowym. Ale było wielkie w sensie głębokim, prawdziwym. Przesiąknięte ciszą, zapachem świerków, ciepłem wilczura i pamięcią tego, co minęło, a co wciąż żyło we wspomnieniach i codziennych rytuałach.
I może właśnie dlatego, choć świat pędził, zmieniał się, kurczył w ekranach smartfonów — tu, w Porąbkach, w leśniczówce na skraju lasu, czas płynął inaczej. Jakby mądrzej. Jakby w zgodzie z czymś starszym niż człowiek.
A może to sam las narzucał tempo i kiedy człowiek się do niego dostosował żył z nim w zgodzie, nie łamiąc jego praw, żyło mu się dobrze i zdrowo.
Obejście leśniczówki Karola Łozy
Było to miejsce tak osobne, jakby wykrojone z innego porządku świata. Obejrzenie całego gospodarstwa leśniczego Karola Łozy przypominało czytanie dobrze znanej, lecz wciąż tajemniczej księgi — takiej, której litery pulsują życiem, a marginesy są pełne śladów zwierzęcych łapek i rozrzuconych piór. Posesja nie była wielka w skali świata, lecz rozciągała się dostojnie na ponad dwadzieścia arów, co w tej gęstwinie zieleni i ścieżek wystarczało, by pomieścić cały wszechświat.
Sam dom — leśniczówka — stał w centrum niczym stary drzewostan, który pamięta inne czasy. Był drewniany, pokryty ciemniejącym już od żywicy gontem, z okiennicami malowanymi na zielono, choć farba łuszczyła się miejscami jak kora brzozy. Wewnątrz panował zapach żywicznego ciepła, bo Karol palił tylko drewnem. W saloniku trzeszczał piec, czarny jak skrzydło kruka, zawsze wygłodzony, zawsze syty. Płyta indukcyjna stała w kuchni jak nieco obrażony gość z miasta — używana rzadko, z rezerwą, niemal ze wstydem.
Za domem — jak rozdziały tej samej opowieści — rozmieszczone były pozostałe zabudowania. Najbliżej znajdowała się mała stajenka, zbudowana ręką nie tyle cieśli, co kogoś, kto znał końskie serce. Tam mieszkał Kuba — ogier o sierści błyszczącej jak stara miedź, z grzywą posiwiałą na końcach od lat i śniegu. Nie był już młody, ale miał w spojrzeniu tę samą ognistą dumę, którą mają tylko konie wolne choć na uwięzi. Stajenka pachniała sianem, końskim potem i spokojem. Na jej ścianach wisiały nie tylko uprzęże, ale i warkocze suszących się ziół, które Karol zbierał dla Kuby i leśnych zwierząt.
Dalej, na lekko opadającym terenie, stała szopa — z jednej strony pochylona jak stary myśliwy zgarbiony przez lata. Tam trzymano bryczkę — starą, lecz wciąż zdatną do jazdy, o metalowych kołach, które pamiętały stukot po kamieniach dróg galicyjskich. Obok niej stała dwukółka — robocza, niezgrabna, lecz praktyczna — do przewożenia drewna, kamieni, czasem wielkiego jeleniego truchła, gdy natura dokonała swego cichego rozrachunku. Wszystko miało tu swoje miejsce, wszystko miało swój czas.
Na końcu obejścia, pod ścianą lasu, stała mała stodółka — niepozorna, ale pełna dobra. Tam Karol przechowywał siano: nie tylko dla Kuby, ale i dla saren, które zimą schodziły z gęstwiny jak nieśmiali przyjaciele. Bywały dni, kiedy z samego rana — nim jeszcze słońce przebiło się przez zasłonę świerków — przed stodołą stali cisi goście: sarna z młodym, łania o siwej mordce, czasem samotny jeleń, który, choć dumny, nie wahał się przyjąć daru od człowieka.
Drewna było wszędzie pełno — starannie poukładane w pryzmach, jakby każde polano miało swój numer i rangę. Przy każdej ścianie — stajenki, szopy, stodółki — piętrzyły się stosy opału, złożone ręką Karola, ale i tych, którzy w podzięce za przysługę zostawiali tu godzinę, dwie własnej pracy. W obejściu nie mówiło się o zapłacie — tu płacono ciszą, gestem, koszem jajek, czy śmiechem przy ognisku.
Ale to nie budynki stanowiły duszę tego miejsca. To były zwierzęta.
Obejście Karola było otwarte jak polana — i tak też działało. Przychodzili tu goście nieproszeni, ale zawsze oczekiwani. Bocian, który co roku wracał na komin — Karol nazwał go Wacław. Ptak ten miał w zwyczaju przytupywać na gzymsie, jakby chciał zapukać do nieba. Ryś — zwany Teofilem — przychodził czasem nocą, nie po mięso, lecz by zjeść resztki jabłek spod jabłoni. Z Karolem miał osobną więź — znał jego kroki, nie bał się jego głosu. Karol mówił do niego jak do dziecka: „Idź, idź Teo, noc jeszcze długa.”
Sarny miały imiona: była tam Mela, była Jagna, był też raz młody koziołek, któremu Karol uratował życie po złamaniu nogi — nazwał go Franciszek, na cześć świętego, który też rozmawiał ze zwierzętami. A dzik — ten, o dziwo, nie psocił. Karol zwał go Zenon, choć nie wiadomo, czy od stoika, czy od sąsiada z przeszłości. Zenon przychodził tylko wtedy, gdy księżyc był prawie w pełni i ziemia pachniała słodko grzybnią — kręcił się po obejściu, powąchał, popatrzył, czasem usiadł jak pies i zniknął równie nagle, jak się pojawił.
Karol znał każdego z tych gości. Niektórym mówił wiersze, innym śpiewał kołysanki, czasem opowiadał, co przeczytał. Zwierzęta słuchały — nie tak, jak ludzie, lecz głębiej, pełniej, bez uprzedzeń. Przysiadały gdzieś z boku i trwały w bezruchu, który był bardziej zasłuchaniem niż lękiem.
To miejsce nie miało płotu. Karol uważał, że granice ustanawia się nie deską, lecz sercem. Las wchodził w obejście, obejście wchodziło w las. Wszystko się przenikało: świerki rosły pod samym domem, a jeżyny oplatały płotek pod oknem kuchennym. Czasem wydawało się, że to nie człowiek mieszka wśród przyrody, lecz przyroda przyjęła go do siebie jak swego.
Obejście Karola Łozy nie było po prostu miejscem. Było przestrzenią porozumienia. Nie tylko między człowiekiem a naturą, ale między tym, co było kiedyś, a tym, co jeszcze może nadejść. Każda deska, każde źdźbło trawy, każdy ślad łapy w błocie nosiły znak czegoś większego. Tego, co wymyka się słowom, ale można to poczuć, jeśli człowiek potrafi patrzeć nie tylko oczami, lecz sercem.
Letni zmierzch przy ognisku
Był wieczór z tych, co to przychodzą tylko kilka razy w roku — gdy światło już nie grzeje, ale wciąż głaszcze, a powietrze pachnie igliwiem i miodem. Karol siedział przy ognisku za stodołą, na prostym pniaku z drewna sosnowego, którego nie miał serca wrzucić do pieca — zbyt pięknie pachniał żywicą. Wokół rozciągał się półcień, a płomień ogniska rzucał długie języki światła na ściany szopy i stajenki.
Kuba — ogier — stał nieopodal, z głową spuszczoną, ale uchem nastawionym. Wiedział, że o tej porze Karol mówił do ognia. Mówił cicho, niemal szeptem, jakby opowiadał płomieniowi historię, którą ten miał zanieść do nieba. Nie były to modlitwy, raczej coś w rodzaju leśnych opowieści: o jeleniu, który kiedyś podarł mu koszulę, ścigając się z cieniem, albo o puchaczu, który w nocy przysiadł na dachu i śnił przez sen, powtarzając „huhuu… huhuu…” niczym zgrany bęben starego bębniarza.
W tej ciszy nawet świerszcze wydawały się mieć takt. Nad ogniskiem unosił się lekki dym z gałęzi jałowca, który Karol dorzucił nie dla ciepła, ale dla zapachu. Ogień był dla niego nie tylko źródłem światła. Był towarzyszem, słuchaczem, czasem — przyznawał sobie to niechętnie — jedynym rozmówcą, który nigdy nie przerywał.
Z lasu wyszła sarna — to była Jagna. Podeszła nieśmiało, jak zawsze, ale z pewnością, która mówiła: „Jestem u siebie.” Karol nie poruszył się. Wiedział, że każde gwałtowne drgnięcie może zerwać nić zaufania. Jagna napiła się wody z blaszanej miski przy stodole, potem spokojnie odeszła, zerkając przez ramię. W tej jednej chwili Karol poczuł, że ich losy znów się przecięły — nić została zawiązana na nowo.
A potem przyszły ptaki.
Sikory przysiadały na poręczy drewnianego stołka, mazurek usiadł Karolowi na ramieniu jak broszka, a kos zasiadł na gałęzi młodej olszy, gwiżdżąc tak pięknie, że człowiekowi robiło się żal, że nie potrafi odpowiedzieć równie godnie.
Karol nie mówił tego głośno, ale w takich chwilach czuł, że ognisko nie służy wyłącznie jemu. Ono przyciągało wszystkich — jakby wokół niego tworzyła się przestrzeń porozumienia między istotami, które na co dzień żyją na innych częstotliwościach. Ludzie, zwierzęta, ogień, zmierzch — wszystko to było częścią jednej rozmowy.
W końcu ogień przygasł. Karol wrzucił kilka łupin drewna, przykucnął, dmuchnął. Ogień odpowiedział lekkim pomrukiem — jakby westchnieniem starego przyjaciela. A potem podniósł się, uśmiechnął do Kuby i powiedział, już tylko do siebie:
— Jeszcze dzień. Jeszcze jeden dobry dzień.
Kuba jak Kuba, grzebnął kopytem nijako aprobując wszystko. Karol zrozumiał wszystko, słowa były tu zbędne.
Zimowy poranek, cisza w bieli
Zima w Porąbkach nie przychodziła cicho. Przychodziła z rozmachem — jak teatr, który wreszcie może zagrać swoją wielką sztukę. Wszystko stawało się inne. Dach leśniczówki grubo przykryty, jakby kto narzucił mu pierzynę. Stodoła wyglądała jak babka z cukrem pudrem, a ślady na śniegu — te najświeższe — mówiły więcej niż słowa.
Karol wstał jeszcze przed świtem. Nalał do wiadra ciepłej wody, ubrał grube buty z filcem i wyszedł. Powietrze było suche, trzaskające. Oddech zamieniał się w parę, która unosiła się leniwie, jak duch dnia, który dopiero się budzi. Przed stajnią Kuba już czekał, tupał nogą — nie z niecierpliwości, ale z radości. Karol pogładził go po chrapach, wypowiedział kilka słów z tej ich dziwnej mowy, której nikt inny nie rozumiał, a która działała lepiej niż bat.
Potem poszedł do stodoły. Z worka wysypał siano — świeże, miękkie, złote. Rozrzucał je nie tylko dla Kuby, ale też dla leśnych gości. Już po chwili na skraju lasu pojawiła się znajoma sylwetka — to był Franciszek, koziołek z wyleczoną kiedyś nogą. Za nim szła Mela, a potem, nieco dalej, dwie łanie. Każde z nich podchodziło ostrożnie, ale z ufnością.
Nagle Karol zauważył inne ślady. Świeże, głębokie, pojedyncze. Ryś. Teofil.
Przystanął, zamyślił się. W tym białym świecie każde poruszenie nabierało znaczenia. Ryś nie był groźny, nie dla niego. Bywały dni, że siedzieli razem — Karol na pieńku, Teofil pod jałowcem — patrząc, jak dzień się kończy. I to było wszystko.
Cisza zimowego poranka była tak głęboka, że słychać było śnieg osypujący się z gałęzi. Karol miał wrażenie, że gdyby powiedział coś głośno, to echo mogłoby go zawstydzić. Więc milczał. I właśnie w tym milczeniu — w tym całkowitym zatrzymaniu świata — znajdował sens. Jakby cała mądrość życia sprowadzała się do jednego: umieć być. Po prostu być.
Wiosna przychodzi na bosaka
Nie da się dokładnie powiedzieć, kiedy przyszła. Zima odchodziła niechętnie — sypała ostatnim śniegiem w marcu, chuchała jeszcze mrozem o poranku, trzymała się w cieniach stodół i pod zadaszeniem szopy. Ale wiosna nie pytała o zgodę. Przyszła na bosaka, cicho, z kropelką rosy na palcu. Weszła na podwórze leśniczówki, rozsiadła się na schodkach i zaczęła szeptać do ziemi, do pni, do ptaków.
Karol zauważył to pierwszego dnia, gdy słyszał, że śnieg… pachnie. A dokładnie: że ziemia pod śniegiem już pachnie — wilgocią, rozkładem, życiem. To był ten moment. Wyszedł boso na werandę, tak jak lubił, i zamknął oczy. Nad jego głową przeleciał pierwszy klucz żurawi. Ich głosy, tak chropowate i przenikliwe, przebiły resztki zimowego snu.
Na łące, za stajnią, zaczęły się nieśmiało wychylać pierwiosnki i przebiśniegi. Kuba zareagował na to z nieco dziecinną ciekawością — pochylał łeb i chrapał cicho nad białymi kwiatami, jakby próbował zapamiętać ten zapach do przyszłej zimy. Karol śmiał się wtedy i mówił do niego:
— Nie jedz ich, głupolu. One są jak nadzieja — pojawiają się wtedy, gdy człowiek najbardziej ich potrzebuje.
W szopie Karol otworzył okiennice i wpuścił wiosnę do środka. Słońce zatańczyło na masce starej bryczki, a dwukółka błysnęła jak nowa, choć od dziesięciu lat nikt jej nie mył. Przy ścianach, na starych deskach, zaczęły się pojawiać pająki — powracały z ukrycia, wypełzając jak cień. I dobrze, myślał Karol — jeśli wracają pająki, znaczy, że dom żyje.
Ptasie radio włączyło się nagle i z pełną mocą. Sikory, zięby, szpaki, kowaliki, a nawet jeden rudzik, który przez cały ranek okupował stary kran koło studni, śpiewając jak opętany. Karol znał ich głosy tak, jak stolarz zna różnice między dębem a jesionem. Każdy śpiew był jak litera — razem układały się w alfabet wiosny.
W stodółce Karol posprzątał miejsce dla zwierząt — sypnął nowym sianem, ułożył mech, przyniósł stare worki po ziemniakach. Wiedział, że lada dzień wrócą nie tylko sarny i lisy, ale też ptaki szukające schronienia przed deszczem. Bocian — stary Bolek — już kilka razy krążył nad gospodarstwem, jak generał dokonujący inspekcji. Wreszcie przysiadł na kominie i zaklekotał z takim entuzjazmem, że Karol musiał się zaśmiać.
— Wróciłeś, łobuzie. Pewnie znowu będziesz mi podkradał ryby z beczki.
A potem, jakby tego dnia było jeszcze mało, z lasu wyszedł… dzik. Stary, znajomy, kulawy z jednej nogi, ale bystry w oczach. Karol znał go jako „August”, choć nikt poza nim nie odważyłby się dawać dzikom imion. August podszedł do stodoły, zawęszył, chrumknął krótko, po czym… położył się w słońcu jak pies. I tak zasnął — jakby wiedział, że tu już nic go nie spotka prócz spokoju.
Karol usiadł na progu leśniczówki, napił się kawy z miodem — bo tylko taką pił na wiosnę — i patrzył. Oczy miał mokre, ale nie od wzruszenia, tylko od wiatru. Przynajmniej tak mówił, gdy ktoś pytał.
A potem, zupełnie niespodziewanie, podeszła do niego sikorka i usiadła na jego palcu. Mała, lekka, drżąca jak źdźbło trawy. Patrzyła prosto w jego oczy. I wtedy Karol pomyślał, że wszystko, co trzeba w życiu zrozumieć, można wyczytać z wiosennego spojrzenia ptaka.
W drodze do ludzi
Tego ranka Karol Łoza obudził się wcześniej niż zwykle — jeszcze zanim koguty z sąsiednich zagród podjęły swą codzienną pieśń. Powietrze było chłodne i przejrzyste, jakby ktoś wypłukał niebo z wszelkiej mgły. Światło sączyło się przez gałęzie, a z oddali dolatywał śpiew kosa. W stajni Kuba już czekał — wiercił się, parskał, przeczuwał, że dziś będzie dzień inny niż zwykle.
Karol podrapał go za uchem.
— Jedziemy, stary przyjacielu. Trzeba ludzi odwiedzić, trochę się przypomnieć, trochę się zaopatrzyć. I może coś usłyszeć, co się w świecie dzieje… Tylko spisz mi się dobrze, nie będziemy w lesie tylko wśród ludzi i to wielu.
Zaprzągł Kubę do starej, wysłużonej, lecz solidnej dwukółki. Koła skrzypiały znajomo, a deski, choć nieco podgryzione przez czas, trzymały się dzielnie. Na skrzyni położył kilka worków i skrzynkę, by wracając, mieć gdzie schować cement, wapno i cegły. Płótno narzucone na łuk dwukółki chroniło przed słońcem — dzień zapowiadał się ciepły.
Droga do wsi prowadziła kawałek przez las i między polami. Kuba szedł równo, z pewnością starego rumaka, który zna każdy kamień na drodze. Karol nie popędzał go — miał czas. Po drodze mijali młode sarny przyglądające się z zaciekawieniem zaprzęgowi, wiewiórkę przebiegającą przez drogę jak błysk rudego płomienia, a nawet jastrzębia, który unosił się na termice jak na niewidzialnych skrzydłach wiatru.
Wieś — Nowiny — przyjęła ich hałasem i zapachem. Psy poszczekiwały, dzieci biegały z kolorowymi balonikami po podwórzach, a na ławeczce przed sklepem GS-u siedziało już trzech stałych bywalców: pan Jędrek, emerytowany pszczelarz z brodą jak chrust; Zosia, wdowa po gajowym, ubrana w niebieską chustkę i wełniany sweter; oraz młody Rafałek, który mimo 30 lat wciąż nie znalazł sobie miejsca.
— Ooo, Karol! — zawołała Zosia. — A myślały my, że cię dziki zeżarły!
— Albo że się do klasztoru schowałeś — dodał Jędrek, śmiejąc się gardłowo.
Karol zeskoczył z wozu z uśmiechem.
— Jeszcze mnie ziemia nie przyjęła, choć lasy kuszą… Dziś mnie potrzeba waszego cywilizowanego świata. Cement, wapno, trochę żwiru i… tabliczka czekolady gorzkiej, jeśli w sklepie jeszcze trzymają.
Sklepowa, pani Józia, wyjęła dla niego starannie towar — nawet dokładnie odważyła żwir, choć przyznała, że worek trochę się przedziurawił. Do tego dwa litry mleka, drożdżówka z makiem i… czekolada. „Tylko jedna została — może przeznaczenie” — powiedziała z uśmiechem.
Na placu Karol spotkał też starego kolegę z wczesnej młodości, Edka Polańskiego. Był to człowiek, który mówił jakby zawsze się śpieszył, a jednocześnie nigdzie nie chodził.
— Karol, ty to masz końskiego anioła! Co za ogier! — mówił, gładząc Kubę po szyi. — Nie sprzedałbyś? Dam ci i motor w zamian, i rower na dokładkę.
Karol tylko pokręcił głową.
— Nie zamieniłbym go nawet na śmigłowiec, Edek. Kuba wie więcej o lesie niż ty i ja razem.
Na podwórzu u kowala, gdzie odebrał kilka metalowych zawiasów, natknął się na nieznajomą dziewczynę — była córką nowego nauczyciela w szkole. Miała długie rude włosy, jechała na rowerze i nie spuszczała wzroku z Kuby.
— To koń?
— Prawie człowiek — odparł Karol. — A może i coś więcej.
Uśmiechnęła się tylko i pojechała dalej. Karol patrzył za nią chwilę — przypomniała mu się jego córka, której listy z zagranicy przysyłały coraz mniej wspomnień, a coraz więcej zdjęć wnuków.
Późnym popołudniem, gdy słońce zaczynało już opadać ku zachodowi, Karol wrócił na skraj lasu. Kuba nieco zwolnił — jakby czuł, że dom już blisko. Dwukółka zgrzytała przy każdym kamieniu, a cegły w skrzyni dźwięczały rytmicznie jak oddech starego domu.
Na podwórzu powitały ich ptaki, a z daleka dolatywało ciche chrumkanie — August czekał już przy stajni. Karol zeskoczył z wozu, zdjął Kubie uprząż i przetarł jego bok szorstką rękawicą.
— Dobrze się spisałeś, przyjacielu. Zasługujesz na kąpiel i jabłko.
Zaniósł zakupy do szopy, położył worek żwiru przy ścieżce, cegły oparł o ścianę stajenki. Przez chwilę patrzył na pęknięcie w murze. Nie było groźne — ale dom, jak człowiek, lubił być pielęgnowany.
Wieczór był cichy i miękki. Dym z komina wznosił się prosto ku górze. Karol usiadł na progu, z kubkiem herbaty w dłoni. Nad nim krążył nietoperz, z daleka dobiegało kumkanie żab.
Zamknął oczy.
— I tak dobrze jest wrócić.
Nieproszony gość, upragniony rozmówca
Karol właśnie kończył myć kubek po herbacie, gdy usłyszał stukanie. Nie głośne, nie natarczywe — raczej zmęczone, zniechęcone. Pies nie szczekał, Kusy jedynie patrzył na Karola oczekując na reakcję swojego pana. Jedynie August, dzik, chrząknął z wyraźnym niepokojem i na chwilę podniósł łeb znad koryta. Wiedział bowiem, że jest na terenie gdzie rządzi Kusy
Karol wyszedł na ganek. Był już zmierzch — ten błękitny moment, kiedy dzień i noc stoją obok siebie, nie mogąc się zdecydować, kto ma panować. W bramie stał człowiek. Starszy, siwiejący, w tweedowym płaszczu, jakby prosto z miejskiej biblioteki, a nie z leśnych ostępów. Trzymał w ręce laskę i kapelusz, był spocony, zmęczony, oblepiony pyłem drogi i igliwiem.
— Dobry wieczór… Czy to leśniczówka? — zapytał z trudnym do umiejscowienia akcentem. — Zgubiłem drogę. Miał być szlak czerwony, ale diabli go wzięli. Chyba skręciłem za wcześnie, potem już nie było nic, tylko mech i cisza. I ta sowia orkiestra…
Karol podszedł, ujął go lekko za ramię.
— Pan wejdzie. Odpocznie, herbaty się napije. Jest pan cały?
— Ciało jako tako, godność trochę nadszarpnięta — powiedział z uśmiechem. — Nazywam się profesor Herman Orlicz. Emeryt. Filozofia, historia idei, trochę semiotyki, trochę religioznawstwa, czyli wszystkiego po trochu i niczego naprawdę. A pan?
— Karol Łoza. Leśniczy. Też w wieku emerytalnym, ale las mnie nie wypuścił.
Weszli do środka. Karol postawił czajnik na płycie, choć prąd mógłby szybciej, ale nie chciał go dziś używać. Lubił, jak czajnik sapał i syczał jak stary lokomotywowy duch. Profesor zdjął płaszcz, odłożył kapelusz i zatrzymał się w pół kroku, zapatrzony w regał.
— To… to pan czyta? Pascal, Spinoza, Simone Weil, Kołakowski, Cassirer… O, i Tischner, i Karl Jaspers. Przecież to wybór wykładowcy uniwersyteckiego, nie leśnika.
Karol uśmiechnął się pod nosem.
— Las też filozofuje, tylko bez słów. Ja tylko próbuję to nadgonić.
Profesor zdjął okulary, przetarł je starannie i znów założył. Zbliżył się do regału jak do starego znajomego.
— „Gdy milkną słowa, przemawia obecność” — szepnął. — To przecież Eckhart… Kiedyś go wykładałem studentom, a oni patrzyli jak w ekran smartfona, na którym nie łapie zasięg. A pan? Skąd to wszystko?
Karol podał mu herbatę — w grubej szklance, osadzonej w metalowym koszyczku z uchem. Stara szkoła.
— Po trochu z nocy. Człowiek czasem nie śpi. Więc czyta. Myśli. Słucha. A czasem… rozmawia z duchami tych, którzy pisali mądrzej, niż on potrafi.
Usiedli naprzeciwko siebie, przy stole z drewna sosnowego, z którego Karol własnoręcznie strugał kanty. Za oknem ciemniało. Na zewnątrz coś zaszurało — może ryś, może wiatr.
Profesor uniósł brew.
— Czy pan wie, że pańska chałupa to miejsce duchowe? Tu… pachnie obecnością. Jakby czas stał się przestrzenią.
Karol roześmiał się krótko.
— To las. Uczy pokory wobec trwania.
— I milczenia wobec sensu?
— Też.
— A pan wierzy? — spytał nagle profesor. — Nie pytam, czy chodzi pan do kościoła. Pytam, czy pan wierzy w coś więcej niż drzewa, kamienie i własne myśli.
Karol spojrzał w płomień świecy, którą zapalił dla nastroju. Lubił jej ciepło bardziej niż światło żarówki.
— Wierzę, że coś nas widzi. Nie ocenia. Patrzy. Jak zwierzę w lesie. I że milczenie nie jest brakiem, ale formą obecności.
Profesor przez chwilę milczał. Potem powiedział cicho:
— Miałem ucznia, który mówił podobnie. Nie został akademikiem. Wyjechał w góry. Pisał do mnie listy. Potem przestał.
— Może odnalazł coś, czego nie da się opisać.
— Albo przestało mu być potrzebne opisywanie — mruknął profesor.
Godziny płynęły. Rozmawiali o duchu lasu i o duszy maszyny. O Platonie i o elektryfikacji. O tym, jak słowo „prawda” starzeje się szybciej niż drzewo, ale wolniej niż człowiek. I o tym, że najpiękniejsze zdania bywają te, których nikt nie wypowiada.
W końcu profesor podniósł się z trudem. Karol podał mu swój płaszcz, grubszy niż ten miejski.
— Zostań pan do rana. Łóżko jest, pościel czysta. Kominek nie gaśnie. A jutro… pokażę panu ścieżkę z powrotem.
Profesor spojrzał w płomień, potem w oczy Karola.
— A jeśli bym nie chciał wracać?
Karol wzruszył ramionami.
— Wtedy się pan rozgości. Tu nikt nie pyta, skąd kto przyszedł. Ważne, że się chce zostać.
I tak dwie drogi — jedna z miasta, druga z lasu — przecięły się tej nocy przy kubku herbaty. A to, co miało być zabłądzeniem, okazało się spotkaniem.
Gdy herbata ostygła i świeca wypaliła się do połowy, a cisza z zewnątrz zawisła nad domem jak welon, profesor Orlicz znów spojrzał na Karola z uśmiechem.
— Czy nie przeszkadza panu to, że pytam o rzeczy, o których się podobno już dziś nie rozmawia?
Karol oparł się na łokciu i zdmuchnął popiół z fajki.
— Jakby człowiek miał w życiu tylko mówić o tym, o czym wypada, to i tak niewiele by powiedział. A pan pyta ładnie. Nie nachalnie. Jak ktoś, kto się sam jeszcze dziwi, że go to wszystko dalej obchodzi.
Profesor się zaśmiał cicho.
— A bo i mnie obchodzi. Tylko… czasem trudno przyznać się do wiary. Nie religijnej — do wiary w człowieka. W jego sens. Ja całe życie uczyłem o ideach, które gubiły się w działaniu. Dziś patrzę na świat i myślę, że największą klęską filozofii jest to, że nie zmieniła losu nikogo poza kilkoma mędrcami.
— A pan chciał zbawić ludzi? — zapytał Karol, spokojnie.
Profesor się zawahał.
— Może kiedyś. A teraz… chciałbym tylko spotkać kogoś, kto nie drwi ze słowa „dusza”.
Karol spojrzał w kominek, w żar drgający jak serce pod cienką skórą.
— W lesie dusza to nie metafora. To coś, co się czuje, zanim się nazwie. Czasem siedzę na ambonie, patrzę, jak mgła chodzi po mchu, i nagle wiem, że nie jestem sam. Chociaż nikogo nie widać.
— To jak modlitwa? — spytał profesor, poważnie.
Karol wzruszył ramionami.
— Raczej… obecność bez słów. Może jak człowiek, co milczy, ale cię nie opuszcza.
Profesor milczał chwilę, potem zapytał cicho:
— Czy pan się boi śmierci?
Karol wziął głęboki oddech, jakby nasłuchiwał wiatru.
— Czasem. Ale bardziej się boję, że coś ważnego pominę, zanim przyjdzie. Nie chodzi o rzeczy wielkie. Czasem to tylko zapach dzikiej róży albo jedno słowo, którego się nie powiedziało komuś, kto czekał.
— A jeśli śmierć to koniec wszystkiego?
Karol spojrzał na profesora z uśmiechem.
— To przynajmniej koniec wśród drzew. Z lasem w płucach.
Profesor pokiwał głową, jakby to był najlepszy argument, jaki słyszał od lat.
Potem rozmawiali jeszcze o dawnych książkach, o poetach, których już nikt nie czyta, i o tym, że samotność nie zawsze jest karą. Czas płynął miękko, jakby sam chciał zostać na noc. Gdy zegar wybił północ, a ogień w kominku przygasł, Karol wstał i sięgnął po kołdrę, poduszkę, pościel jeszcze pachnącą słońcem.
— Proszę, panie profesorze. Gościom daję miejsce koło ciepłej ściany. A rano pokażę drogę na przystanek. O dziewiątej jedzie autobus do miasteczka.
Profesor skinął głową. Gdy kładł się spać, jeszcze raz spojrzał na regał pełen książek.
— Dziś nie zabłądziłem, panie Karolu. Tylko znalazłem.
— Las tak ma — odpowiedział Karol. — Czasem trzeba się zgubić, żeby trafić.
Rano obaj wstali niemal równocześnie. Profesor skorzystał jedynie z miski z zimną wodą — przemył twarz.
Karol wyszedł na chwilę na dwór zobaczyć jak zapowiada się dzień, a zapowiadał się dobrze. Pewnie pójdzie dzisiaj na obchód.
Poranek był jasny i chłodny, jak początek obietnicy. Rosa srebrzyła trawę, a sarny, jakby wiedząc, że nikt ich nie będzie gonił, spokojnie przechadzały się po obrzeżach polany.
Karol wrócił z powrotem do domu, nie był głodny, ale zjeść trzeba bo to przecież warunek dobrego spędzenia dnia.
Profesor jadł kromkę chleba z miodem i popijał kawę. Był wciąż trochę zmęczony, ale jakby mniej przygarbiony niż wczoraj. Jego spojrzenie było uważniejsze, cichsze, ale czyste.
— Dziękuję — powiedział, gdy stali już przed domem. — Za nocleg. Za rozmowę. Za ciszę, która nie rani.
Karol podał mu rękę.
— Pan wracaj zdrowo. Jak będzie pan kiedyś w okolicy, niech pan zboczy z drogi. Drzwi otwarte.
— Może… może zboczę — powiedział profesor z uśmiechem. — A może znów się zgubię. Ale jeśli tak, to niech las mnie znów zaprowadzi tu.
Zszedł powoli w dół ścieżką. Karol patrzył za nim długo. Potem tylko uniósł rękę w geście pożegnania, gdy sylwetka profesora znikała wśród drzew, jak myśl, która wróci, choć nie wiadomo kiedy.
Wrócił do stajenki. August spał, bocian chodził po dachu jak po scenie. Karol przystanął przy brzegu łąki, patrząc w stronę, skąd przyszedł profesor.
— Spotkanie — szepnął sam do siebie. — Jak dobre drewno. Długo schnie, ale daje ciepło.
Czas na obchód
Zatem tak oto Karol Łoza, jeszcze pod wrażeniem spotkania z niespodziewanym gościem, ale już w rytmie codziennego obowiązku, sięgnął po sprawdzoną dubeltówkę, zarzucił ją przez ramię, gwizdnął krótko i przeciągle. Spod wiaty wyskoczył Kusy — o czujnych oczach i ogonie w ruchu, tak wyrażał swoją radość.
— No, stary przyjacielu, czas się przejść po naszych włościach — powiedział Karol, głaszcząc psa między uszami. — Zobaczymy, co się zmieniło, co trzeba poprawić.
Kusy zaszczekał krótko, jakby chciał potwierdzić gotowość, po czym ruszył przodem, z nosem przy ziemi, ale raz po raz oglądając się na pana.
Las o poranku był jak świeżo nakryty stół — pachniało igliwiem, wilgocią i żywicą, słońce przeciskało się przez liście, rysując wzory na ziemi, a ptaki koncertowały bez lęku. Karol znał te przecinki i dukty jak własną kieszeń. Wiedział, gdzie rośnie młodnik, gdzie dawniej przesiadywała sowa, gdzie kiedyś rozszczepione piorunem drzewo wciąż jeszcze nosiło ślady żywiołu. Teraz sprawdzał: czy nie ma śladów kłusowników, czy ktoś nie zrzucił śmieci, czy bobry nie podeszły za blisko tamy. A Kusy też miał swoje rewiry — przystawał w miejscach, które znał z dawnych lat, krążył w kółko, zawracał, węszył, ale bez niepokoju. Ten las nie był dla niego terenem walki — to był dom.
W pewnym momencie, gdy ścieżka zakręcała przy ścianie młodnika, Kusy nagle zastygł. Karol od razu to wyczuł.
Gdy dotarli do poręby, gdzie przed laty wichura położyła kilkanaście dorodnych sosen, Karol się zatrzymał. Tutaj las miał swój czuły punkt — wracał do równowagi, ale powoli. Z młodników wyłonił się nagle dźwięk, który zatrzymał Kroki. Pisk. Niski, niepewny i słaby.
— Co tam, chłopie? — spytał cicho, schodząc ze ścieżki.
Pies zaskomlał i ruszył powoli w kierunku polany porośniętej jeżynami. Karol podążył za nim. I wtedy zobaczył.
Wśród traw, na brzegu jaru, leżał młody koziołek — drżał delikatnie, a tylna noga wyraźnie była wygięta w nienaturalny sposób. Obok rosła zdeptana paproć. Prawdopodobnie potknął się lub spadł z niewielkiej skarpy. Jeszcze nie przerażony, ale już czujny, patrzył na zbliżającego się człowieka szeroko otwartymi oczami.
Karol przyklęknął powoli, wyciągnął dłoń, nie robiąc gwałtownych ruchów. Koziołek nie próbował uciekać — zbyt osłabiony. Kusy położył się obok, spokojnie, jakby chciał powiedzieć: „Nie bój się, to mój pan”.
— No tak, maluchu… — mruknął Karol, dotykając delikatnie zranionej kończyny. — Złamanie. Ale czyste. Może się uda. Tylko trzeba będzie cię stąd zabrać.
Rozejrzał się. Do domu było jeszcze sporo, ale nie chciał ryzykować. Wróci tą samą drogą, weźmie stary worek, może skrzynię, i wróci po koziołka. Taki młody, szkoda by było, żeby się zmarnował. A może, jeśli się wyleczy, zostanie przy leśniczówce? Będzie jak domowy pomocnik, jak ten bocian na dachu.
— Dobrze — powiedział głośniej. — Zabieramy cię, nie martw się. Dasz radę, zobaczysz.
Pogłaskał go jeszcze raz po karku i dał znak Kusemu do odwrotu.
— Wracamy, chłopie. Dziś będziemy mieli nowego pensjonariusza.
Kusy zaszczekał radośnie, jakby rozumiał powagę sytuacji i fakt, że w domu pojawi się ktoś nowy — nie zagrażający, nie intruz, tylko kolejny z tych, których trzeba chronić.
I tak Karol ruszył z powrotem, przez znane leśne dukty, już z planem działania w głowie. Bo choć nie był filozofem, miał w sobie najczystszy rodzaj mądrości — taką, która każe ratować to, co słabe, nie pytając o sens. Jakby całe jego życie miało sens właśnie przez takie chwile.
Gdy doszli do leśniczówki, słońce stało już wysoko. Karol wszedł prosto do szopy, gdzie miał stary stół roboczy i skrzynkę z narzędziami. Położył koziołka na słomie i wziął się do roboty. Obmył nogę, dokładniej obejrzał złamanie, złożył delikatnie kości i usztywnił patyczkami oraz bandażem. Wszystko robił pewnie, w milczeniu, jakby nie pierwszy raz ratował ranną istotę. Kusy wciąż siedział nieopodal, niespokojny, ale nie przeszkadzający.
Po godzinie wszystko było gotowe. Karol przeniósł koziołka do małego, drewnianego kojca, który kiedyś służył dla rannych ptaków, i położył go na świeżej słomie. Przyniósł wiadro z wodą i miskę z mlekiem.
— Odpoczywaj, maluchu. Tu ci nikt krzywdy nie zrobi. Wydobrzejesz to wrócisz do lasu.
Wyszedł na podwórze i spojrzał na niebo. Miało padać. Pomyślał, że las to nigdy niekończąca się troska — i nigdy niekończąca się wdzięczność. Bo kto raz poczuje jego puls, już zawsze będzie wracał. Pogłaskał Kusego po karku.
— Idziemy na obchód jutro dalej. A teraz… odpoczynek.
Z kuchni dochodził zapach herbaty z lipy i suszonych jabłek. Z głębi domu słychać było jeszcze lekkie echo rozmowy z wczorajszym profesorem. Kto by pomyślał — filozof wśród sosen i świerków. Może i kiedyś jeszcze przyjdzie. Może wróci.
Bo las, jak to las — czasem gubi, ale częściej prowadzi.
Następnego poranka Leśniczy Łoza wraz z psem wrócili na przerwany wczoraj patrol.
Leśny patrol Karola i Kusego trwał już dobre dwie godziny. Słońce przesuwało się powoli po tarczy dnia, zaglądając raz to przez koronę wysokich sosen, raz przez krzaki leszczyny, gdzie nisko przelatywały strzyżyki. Powietrze pachniało żywicą, a z oddali dolatywał z rzadka stukot dzięcioła, przypominający nieco rytmiczne uderzenia młotkiem o starą deskę.
Nagle Kusy zatrzymał się gwałtownie i spojrzał w trawę pod młodym jesionem. Karol podszedł, przykucnął i ostrożnie rozgarnął źdźbła. W gęstej trawie leżał maleńki pisklak — zaledwie puchata kulka z szeroko otwartym dziobkiem i przestraszonym, nieskupionym spojrzeniem.
— A toś się chłopcze z gniazda wybrał — mruknął Karol z czułością, unosząc delikatnie ptaszynę na dłoni. — Zobaczymy, czy rodzice cię znajdą…
Podszedł do pobliskiego krzaka tarniny i położył pisklaka na większym, wystającym z gałęzi liściu — tak, by był widoczny z góry, a jednocześnie ukryty przed ciekawskimi oczami kun i srok. Kusy położył się obok i przekrzywił głowę, jakby też martwił się o los maleństwa.
— No, nie możemy cię wziąć ze sobą — szepnął Karol, poprawiając pozycję pisklaka. — Matka cię znajdzie. Wierzę w nią.
Chwilę potem ruszyli dalej, przecinką biegnącą w stronę niewielkiej polany. Tu dzięcioł — wielki, czarno-biały, z czerwonym kapturkiem — wykonywał swą codzienną robotę na spróchniałym buku.
Karol stanął, oparł się o brzozę i długo przyglądał się pracy ptaka.
— Jeżeli się tak stara, to znaczy, że coś tam żyje… — mruknął do siebie. — Może trzeba będzie sprawdzić, czy to drzewo jeszcze zdrowe. A może lepiej je zostawić. Dzięcioły wiedzą, gdzie robaki, a robaki wiedzą, gdzie drewno słabe… Ech, natura lepiej sobie radzi niż niejeden nadleśniczy.
Kusy, nie przejmując się filozofią, węszył gdzieś pod mchem. Nagle podniósł uszy. Karol też usłyszał śmiechy. Od strony głównej ścieżki nadchodzili młodzi chłopcy — czterech, może pięciu. Na oko szesnastolatkowie. Z rowerami, z butelką oranżady i wyraźną chęcią „przeżycia czegoś”.
— Dzień dobry, panie Karolu! — zawołał jeden z nich. — To pan z tej leśniczówki, nie?
— A kto pyta? — uśmiechnął się Karol, choć wyczuwał w tonie chłopaków nutę zuchwałości.
— My z Wólki. Tam za rzeczką. A to co pan ma na ramieniu? To prawdziwa strzelba?
Karol zdjął broń i trzymając ją pewnie, odpowiedział:
— Strzelba myśliwska. Legalna, zarejestrowana. Ale nie do zabawy, chłopcy.
— A można potrzymać? — spytał jeden z nich, wyciągając ręce. — Tylko chwilę!
— Albo chociaż przyłożyć do oka, zobaczyć przez celownik… — dorzucił drugi.
Karol zmrużył oczy. Uśmiech nieco zbladł.
— Wiecie, ja was lubię. Ale broń to nie zabawka. Nawet jak jest rozładowana, traktuje się ją tak, jakby zawsze mogła strzelić. To zasada.
Chłopcy przytaknęli, choć z wyraźnym rozczarowaniem.
— A jak pan strzela? W jakie zwierzęta?
— Ja? Rzadko. Tylko jak muszę. Ale częściej strzelam oczami i pamięcią. Patrzę, zapamiętuję, opisuję. Taki mój myśliwski dziennik.
Chwilę potem dodał już poważniej:
— Las to nie tor przeszkód ani miejsce na próby odwagi. Tutaj obowiązują inne prawa. Tu się słucha. Patrzy. Pomaga. I zostawia po sobie tylko ślady butów.
Jeden z chłopaków chrząknął, inny przytaknął. Najstarszy skinął głową.
— Dobrze pan mówi. Jak ksiądz na rekolekcjach. Tylko bardziej serio.
— Toście się czegoś nauczyli — uciął Karol z lekkim uśmiechem. — A teraz, marsz z lasu, zanim zrobi się ciemno.
Chłopcy odjechali, jeszcze przez chwilę rozmawiając między sobą. Gdy zniknęli za zakrętem ścieżki, Karol spojrzał na Kusego.
— A my, panie pies, wracamy. Mamy jeszcze pacjenta na izbie przyjęć.
Kusy zaszczekał raz, cicho, jakby ze zrozumieniem.
W leśniczówce słońce chyliło się już ku zachodowi. W stodółce panował przyjemny chłód. Młody koziołek, opatulony w miękki koc, leżał spokojnie, poruszając tylko uszami. W misce miał wodę, obok — kilka listków młodego dębu i świeże pędy malin, które Karol przyniósł rano.
— No i jak się czujesz, paniczu? — zapytał leśniczy, klękając obok.
Koziołek spojrzał na niego i wydał cichy, gardłowy odgłos, który przypominał westchnienie.
Karol uśmiechnął się i pogładził go po łebku.
— Życie to ciężka robota. Ale póki są dobrzy ludzie i porządne psy, da się przez to przejść.
Kusy położył się przy wejściu do stodoły i westchnął głęboko.
Wieczór miał nadejść spokojny. Leśniczówka oddychała rytmem lasu, a pan Karol, jak zawsze, był tam, gdzie trzeba — po stronie życia.
Narada w Nadleśnictwie
Sala zebrań w Nadleśnictwie miała zapach kawy, spoconych kurtek i świeżo drukowanych planów operacyjnych. Przy długim stole siedzieli leśnicy z okolicznych rewirów — jedni młodzi, pełni energii i ambicji, inni starzy, z workami pod oczami i zmęczeniem w spojrzeniu. Nadleśniczy — pan w garniturze, z zegarkiem błyszczącym jak tabliczka czekolady — mówił spokojnym, chłodnym głosem:
— …a więc, na rewirze Czarny Jar: wycinka planowana na 14 hektarów. Na Brzezinie — 9 hektarów, głównie sosna. Na rejonie Białe Źródła — 11 hektarów. Karol Łoza: Leśnictwo Porąbki. 7 hektarów — sosna z domieszką brzozy. Proszę zapisać panie Karolu. Realizacja do końca kwartału.
Karol uniósł głowę znad notatek. Przez chwilę milczał. Potem spokojnie odsunął krzesło, wstał i odchrząknął. Na jego twarzy nie było gniewu — była powaga.
— Panie nadleśniczy… Koledzy. Muszę zabrać głos.
Zapanowała cisza. Ktoś odłożył długopis. Ktoś inny westchnął.
— Znam te drzewa. Sadziłem je z chłopakami dwadzieścia lat temu. Z trudem, na wietrze, po pas w błocie. Dziś są młode, pełne życia, dają cień, dom, tlen. Wy mówicie: „7 hektarów, plan, realizacja.” A ja mówię: „To las jeszcze niepełnoletni. To drzewa w sile wzrostu, nie w chwili upadku.”
Jego głos przybrał twardą nutę:
— Widzicie liczby. Ja widzę gniazda ptaków, norę borsuka, mech, który zakwitł w cieniu. Widzicie plan i terminy. Ja widzę drzewa, które chcą jeszcze rosnąć.
Nagle głos Karola przybrał siłę, jakby mówił nie tylko do sali, ale do kraju, do świata:
— A wy? Co wy robicie, ludzie? Czy drzewa to dla was tylko słupki w Excelu? Czy nie czujecie wstydu, że idziecie przez las z piłą, nie z czapką w ręce?
— Przypominacie mi tych, którzy burzyli świątynie, by z cegieł stawiać urzędy. Przypominacie ludzi, którzy wodę przeliczają na litry, nie na życie. I wy chcecie uczyć młodych szacunku do przyrody?!
Zamilkł na chwilę. Spojrzał w oczy nadleśniczemu.
— Gdyby ksiądz Skarga dziś przemawiał, nie mówiłby o ojczyźnie zdradzanej przez możnych. Mówiłby o lesie zdradzanym przez swoich. Przez tych, którzy zamiast chronić — wykonują. Zamiast myśleć — notują. Zamiast słuchać drzew — słuchają telefonów z Warszawy.
Zapanowała grobowa cisza.
W końcu nadleśniczy podrapał się po głowie. Jego głos był cichy, jakby sam nie wierzył w to, co mówi:
— Panie Karolu… Plan jest planem. Odgórny. Mamy obowiązki. Państwo liczy na drewno, przemysł czeka. My jesteśmy tylko ogniwem.
— Tak, szczególnie ten chiński przemysł czeka.
Od tej chwili Karol milczał. Tylko jego oczy mówiły: jeśli ogniwo pęka sumieniem — może czas przerwać cały łańcuch.
Ktoś z młodszych leśników spojrzał na Karola z niepokojem, ktoś inny z podziwem. Jeden nawet nieśmiało zaklaskał — ale natychmiast przestał. Starzy leśnicy wiedzieli, że Karol trafił władzę w przysłowiową piętę Achillesową. Zdarł zasłonę z czegoś o czym wszyscy wiedzieli ale głośno nie mówili, bo się bali.
Karol usiadł. Zegar na ścianie tykał głośno, jakby sam chciał zabrać głos.
Po zebraniu sala powoli pustoszała. Jedni chowali notatniki do skórzanych teczek, inni pociągali nosem w milczeniu, jakby Karol swoim wystąpieniem rozciął im coś pod żebrami. Głos sumienia nie brzmiał tu często. A jeśli już — to wywoływał dreszcze.
Karol, jak zawsze, nie spieszył się. Wiedział, że lepiej wyjść ostatnim. Ludzie czasem wtedy mówią więcej, niż chcieliby.
Podszedł do niego młody leśnik — Krystian, z rewiru pod Grodowem, energiczny chłopak po studiach, z jeszcze czystym spojrzeniem, choć już z garścią cynizmu.
— Panie Karolu… mocne słowa. Nie boi się pan, że… no wie pan… że przesadził?
Karol spojrzał na niego spokojnie.
— Boję się, Krystianie, tego, że kiedyś nic już nie powiem. Że stanę nad zrębem, gdzie rosły dęby, i powiem tylko: „zgodnie z planem”. Tego się boję najbardziej.
Krystian poczerwieniał. Chciał coś odpowiedzieć, ale zamilkł. Ustąpił miejsca starszemu leśnikowi — Władysławowi Bilińskiemu, któremu las szeptał już od pięćdziesięciu lat.
— Łoza… — mruknął stary Biliński, poprawiając czapkę — Tyś im dzisiaj kazanie wygłosił lepsze niż niejeden proboszcz z ambony.
— A wysłuchali?
— Oj, wysłuchali. Ale nie licz, że ci kto podziękuje. Tego przypomnienia eksportu do Chin nie darują. Raczej się spytają, czyś aby na emeryturę już nie gotów.
Karol wzruszył ramionami.
— A jak im powiem, że jestem gotów?
— To cię zdejmą z Porąbek i dadzą papierkową robotę w biurze.
— Niech próbują — powiedział cicho Karol. — Ale zanim to zrobią, niech wiedzą, że przynajmniej jeden człowiek w tej sali mówił dziś po ludzku.
Stary Biliński pokiwał głową, machnął ręką z rezygnacją i poszedł w swoją stronę.
Wieczorem, gdy Karol wrócił do leśniczówki, powitał go Kusy, szczekając radośnie i trącając go pyskiem. Karol zdjął kurtkę, zawiesił strzelbę na kołku, nalał sobie herbaty i usiadł przy stole. Długo patrzył w ogień palący się w piecu.
Wreszcie wyjął z szuflady stary notes i zapisał tylko jedno zdanie:
„Kiedy drzewa mówią do ciebie częściej niż ludzie — znaczy, że z człowiekiem coś poszło nie tak.”
Następnego dnia przyszło pismo z Nadleśnictwa. Krótkie, bez uprzejmości:
„Z uwagi na reorganizację planów operacyjnych, prosi się leśniczego Karola Łozę o przedstawienie szczegółowego raportu z zasobów młodnika w Leśnictwie Porąbki, z uwzględnieniem stopnia dojrzałości drzewostanu i ewentualnych przesłanek do przesunięcia wyrębu.”
Czyli jeszcze go nie ukrzyżowali — ale już ostrzą gwoździe.
Karol uśmiechnął się gorzko.
— No to zaczęło się, Kusy. Ale my się jeszcze nie dajemy, prawda?
Pies zamerdał ogonem, jakby wiedział, że walka się dopiero zaczyna.
Tydzień po naradzie w Nadleśnictwie
Karol Łoza nie przepadał za rozgłosem. Zamiast tłumów — wolał świergot sikor i ciszę pod starym dębem. Ale teraz cisza zaczęła się kruszyć. Najpierw w sklepie u pani Reni.
— Panie Karolu — szepnęła, pakując cukier do torby — co to pan tam mówił na tej naradzie? Mój szwagier, co w biurze w Nadleśnictwie siedzi, mówi, że jeszcze nikt im tak nie przyłożył jak pan.
Potem podeszła do niego Marysia — młoda nauczycielka ze szkoły podstawowej:
— Czy to prawda, że pan powiedział, że lasy są jak księgi, których nie wolno wyrywać stronic?
— Powiedziałem — odrzekł krótko Karol. — A czemu pytasz?
— Bo dzieci same o tym mówią! Michał z szóstej klasy narysował Pana jak trzyma drzewo, a za panem całe stado saren…
Tego samego dnia zadzwonił proboszcz z Porąbek — ksiądz Jan Wróblewski, człowiek starej daty, ale z duszą młodą jak wiosna.
— Panie Karolu — zaczął głosem, w którym było i rozbawienie, i podziw — niech mi pan wybaczy, ale w najbliższą niedzielę… pozwolę sobie wspomnieć o panu z ambony. Bo jak ksiądz Skarga bronił sumienia narodu, tak pan broni sumienia lasu.
Karol milczał chwilę, zmieszany.
— Proszę tylko nie robić ze mnie świętego. Ja się tylko nie godzę na głupotę.
— A kto się nie godzi na głupotę — odpowiadał ksiądz — ten już ma jedną nogę w świętości.
Niedziela — msza w Porąbkach
Kościół był pełen — nie tylko z obowiązku, ale z ciekawości. Kazanie, choć zaczęło się klasycznie — o odpowiedzialności za stworzenie — szybko skręciło w znajome tematy.
— Moi drodzy — mówił ksiądz Wróblewski — Pan Bóg, stwarzając lasy, nie dał ludziom pozwolenia, by je zabijali dla statystyk. Gdyby Chrystus chodził dziś po świecie, nie szedłby po jeziorze Genezaret — tylko po mchu, między bukami. A kto by Go tam spotkał? Może leśnik, który umie słuchać, kiedy drzewa milczą… Tak jak pan Karol Łoza.
Cisza w kościele była tak gęsta, że słychać było kapanie wody z chrzcielnicy.
Po mszy ludzie podchodzili, kiwali głowami, ściskali dłoń Karola. Jeden z radnych gminnych, pan Polikarp Wicher — człowiek rubaszny, ale uczciwy — poklepał go po ramieniu:
— Łoza, tyś trafił w punkt. Będziemy bronić lasu, jak nie przymierzając — granicy. Tyś zerwał zmowę milczenia o tym, że nasze drewno idzie do Chin. Ja już to wniosę na najbliższą sesję rady.
Karol, nieco zawstydzony, odparł:
— Ja tylko powiedziałem to, co myślę. A o tym gdzie drewno idzie wszyscy wiedzą. Ja się o tym dowiedziałem pół roku temu jak byłem w naszym GS-ie. Ale jak już mówią dzieci, nauczyciele, ksiądz i wy radni — to może coś się ruszy.
Dwa dni później — list polecony
Na papierze firmowym Nadleśnictwa. Karol otworzył go bez emocji — był gotów na wszystko.
„W związku z licznymi reakcjami społecznymi oraz prośbami organów samorządowych, Nadleśnictwo zawiesza czasowo decyzję o rozpoczęciu wyrębu w Leśnictwie Porąbki do czasu ponownej ekspertyzy biologicznej i konsultacji środowiskowych. Prosimy leśniczego Karola Łozę o przygotowanie szczegółowego raportu wraz z dokumentacją fotograficzną stanu drzewostanu.”
Kusy zaszczekał, jakby rozumiał.
Karol uśmiechnął się pod nosem.
— No to się chłopie nagadałeś. Teraz trzeba popracować.
Zaparzył sobie mocną herbatę, wziął aparat, notes, i z Kusem ruszył w teren. Las czekał. I tym razem — nie był sam.
Leśniczówka Łozy była nawiedzana jak nigdy dotąd ale stary Łoza odmawiał wywiadów twierdząc, że swoje zrobił, aż za dużo. Wiedział, że za nim nie poszli inni, jedynie mu gratulowali. Łoza wiedział, że władza się „ugięła” ale kiedyś się wyprostuje. Łoza wiedział, że dumni urzędnicy, karierowicze mu nie wybaczą i nad tym zaczął rozmyślać.
Jego przypadek nie jest niczym nowym, takich jak on było wielu. Jedni wygrywali i pięli się w górę, inni po chwilowym zwycięstwie nie mając pomocy od nikogo odchodzili w zupełną niepamięć.
Mądry Karol Łoza, choć nie kończył akademii filozoficznych, nosił w sobie duszę człowieka, który zna wagę słów i ciężar milczenia. Zatem, kiedy zgasł już gwar medialnych zapowiedzi, kiedy proboszcz przestał wspominać jego imię z ambony, a dzieci przestały rysować go z sarnami — wtedy właśnie usiadł na starym pieńku przy stajence, z herbatą w ręku i Kusym u stóp, i zaczął rozmyślać. A myśli miał proste, ale ostre jak wilcze kły.
„Nie poszli za mną. Kiwnęli głowami, pokiwali palcem, uśmiechnęli się pod wąsem. Ale w głębi — nie ruszyli się ani na krok.” „Naród wielki ale społeczność żadna”.
Spojrzał na niebo, gdzie bocian krążył powoli nad lasem.
— Czy ja coś zmieniłem? — zapytał cicho.
Kusy westchnął ciężko, jakby sam też się nad tym zastanawiał.
Karol zrozumiał, że jego słowa poruszyły wielu, ale nie przesunęły niczego. Że wywołał drganie w tafli wody, ale nurt rzeki płynie tak, jak płynął. I że karierowicze — ci z szerokimi uśmiechami i wypastowanymi butami — nie zapomną mu, że ich zawstydził. Nie wprost — ale wystarczająco mocno, by poczuli się nadzy w swoich garniturach.
I wtedy właśnie coś w nim pękło. Ale nie z rozpaczy — tylko z jasności.
Zrozumiał, że wygrał tylko bitwę, a wojna jest gdzie indziej. I że nie powinien dalej grać samotnego bohatera — bo takich się najłatwiej eliminuje. Powinien działać inaczej, spokojniej, głębiej.
Wstał z pieńka, popatrzył na pas lasu za rzeką — i powiedział do Kusego:
— Trzeba teraz posadzić, a nie tylko krzyczeć, że ścinają.
I w tym była jego myśl.
Nie będzie już przemawiał. Będzie uczył. Szeptem. Codziennie. Będzie uczył jednego po drugim.
Zaczął więc zapraszać do leśniczówki dzieci ze szkoły — nie z pompą, tylko po cichu, z panią Marysią, nauczycielką. Opowiadał im o glebie, o mchach, o tym, jak sowa słyszy mysz pod śniegiem. Pokazywał im drzewa, które „rozmawiają przez korzenie”. Dawał im dotykać kory, słuchać dzięcioła, i pozwalał milczeć — w taki sposób, w jaki w mieście nie milczy się nigdy.
I z każdym tygodniem czuł, że jego „kazanie” dopiero teraz dojrzewa — jak owoc.
A kiedy znów przyszła prasa, by go pytać, odmówił:
— Ja już powiedziałem swoje. Teraz mówię tylko do tych, co słuchają sercem. Do dzieci. Do lasu. I do psa.
A potem spojrzał na Kusego i dodał:
— I do ciebie, filozofie na czterech łapach.
I tak wymyślił nową drogę. Nie stając się prorokiem — lecz siewcą. Cichym, upartym, nieprzemijającym.
Doskonale. Karol Łoza, choć stary leśnik, to jeszcze starszy strateg — wie, że najsilniejsze drzewo nie wygrywa burzy przez wrzask, lecz przez zakorzenienie. A zakorzenienie to praca powolna, cierpliwa, i cicha. I tak też postanowił od teraz działać.
Ścieżka, która nie prowadzi donikąd
Zaraz po spotkaniu z nadleśnictwem — kiedy kurz jeszcze nie opadł, ale mikrofony już zamilkły — Karol zaczął chodzić samotnie przecinką, którą znał lepiej niż własne podwórko. Tam właśnie, między brzozami a dębami, zrodził się pomysł: ścieżka edukacyjna.
Nie dla turystów z aparatami, ale dla dzieci, młodzieży, nauczycieli i tych, którzy zapomnieli, że las ma duszę. Karol naniósł punkty na mapę, zaplanował przystanki, wyznaczył miejsca na tablice. Mówiłyby o wszystkim: o świerku, który zasiedliły mrówki, o gnijącym pniu, który rodzi nowe życie, o śladach dzika w błocie, i o tym, jak rozpoznać, że sarna tędy przeszła jeszcze przed godziną.
Nie było wielkich pieniędzy, ale były ręce do pracy — jego, dzieci, a nawet sołtysa, który po cichu przyjechał z młotkiem. Wieś chciała odetchnąć — i ścieżka była jak list intencyjny do przyszłości.
Tablice mówiły za niego
Na drzewach zawisły skromne tablice z ręcznie malowanymi ilustracjami. Każda z nich zaczynała się nie naukową definicją, ale pytaniem:
„Czy wiesz, że mech może wskazać ci północ?”
„Kto tu spał wczoraj? (Odcisk łapy — zgadnij!)”
„To drzewo ma 110 lat. A ile ma twoja babcia?”
Niektóre dzieci się śmiały, inne milczały, a nauczyciele kiwali głowami z uznaniem.
Pojawiła się ona — stażystka z miasta
Przysłali ją „z góry”, z nadleśnictwa. Oficjalnie — by pomagała przy ścieżce. Nieoficjalnie — by patrzyła. Nazywała się Agnieszka Patera, miała twarz zbyt czystą jak na wieś, buty zbyt nowe i oczy zbyt bystre jak na bierne słuchanie.
Mimo zauważonej bystrości stała pokornie i czekała na to co powie leśniczy, co Karol ocenił jako dobry znak.
Karol spojrzał na nią kątem oka i zastanawiał się jakie jej dać zajęcie. Postanowił potraktować ja tak, jak jego kiedyś potraktowali kiedy przybył na staż — dobrze go potraktowali.
— Panie Karolu, przysłali mnie z Nadleśnictwa. Powiedzieli, że pan się wykazał piękną inicjatywą i ja mam panu w szerzeniu tej inicjatywy pomagać.
— No to pomagaj, pomagaj…
Ale Karol, jak to Karol, przyjął pomocnicę ale nie okazał ani podejrzliwości, ani rezerwy. Zaprosił ją do pracy — prawdziwej. Kazał jej rąbać stare gałęzie, nosić paliki, i rozpoznawać tropy zwierząt. Po dwóch tygodniach widział, że dziewczyna nie tylko notuje, ale zaczyna rozumieć.
Pewnego wieczoru, gdy wracali z lasu, zapytała go:
— Panie Karolu, a dlaczego pan to wszystko robi? Przecież nie musiał pan się wychylać, żyłby pan spokojnie.
Karol spojrzał na nią spod kapelusza.
— Bo ktoś kiedyś powiedział: „Nie szukaj, gdzie jest więcej drzewa — szukaj, gdzie mniej siekier”. I poszedłem tam. No i tu chciałbym pozostać.
Nie pytała więcej.
Agnieszka pomagała wykazując się inicjatywą tak dużą, że leśniczy Łoza zostawił jej całkowicie sprawę kontaktów ze szkołą jak i łączność z Nadleśnictwem oraz Urzędem Wójta.