E-book
15.75
drukowana A5
71.99
Karma

Bezpłatny fragment - Karma


5
Objętość:
430 str.
ISBN:
978-83-8351-182-5
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 71.99

Niniejsza opowieść jest historią fikcyjną, a postaci zmyślone.

Gdyby ktoś się z tym nie zgadzał, to ja wykłócać się nie będę.


autor


Gdy chcesz rozśmieszyć Pana Boga — opowiedz mu o swoich planach.


przysłowie ludowe

I

— No, no kochaniutka, osiem godzin to zdecydowanie za dużo. Myślał by kto, że będzie z tego jakiś wielkolud, a tu co? Ot kruszynka — dwa kilo z malutkim haczykiem.

Wila spojrzała zmęczonym wzrokiem na grubiutką położną, ocierającą jej spocone czoło kawałkiem gazy, a później na swój skarb zawinięty w prześcieradełko. Chłopczyk faktycznie był maleńki i chudziutki, ale co z tego, ważne że w końcu jest — płacze i zaciska miniaturowe piąstki.

Dwudziestopięcioletnia Wilhelmina Jelonek była wysoka i szczupła. Nawet w zaawansowanej ciąży zachowała smukłą sylwetkę z wyjątkiem oczywiście wydatnego brzuszka. Mąż mówił do niej żartobliwie, że wygląda jak kasztan na zapałkach. Miała smoliście czarne, długie, proste włosy i brązowe oczy, za grubymi szkłami okularów, które tymczasem leżały na szpitalnej szafce.

— Zdrzemnij się kochaniutka, bo oczka ci się same zamykają. Zajmę się twoim chłopaczkiem, bądź spokojna.

Wila spojrzała z niepokojem na położną. — Nie będę spała, czuję się dobrze, chcę jeszcze trochę na niego popatrzeć — pomyślała, po czym zasnęła.

Szpital w Mieścinie miał dobrą renomę, chlubił się zwłaszcza odziałem położniczym — doskonale wyposażonym z przyjaznym i profesjonalnym personelem. Tu, przy tak doskonałej opiece, kobiety z reguły rodziły szybko, bez komplikacji. Po czym równie szybko wracały do domów. Wila była wyjątkiem od tej reguły.

— Panie doktorze — zwróciła się któregoś dnia do ginekologa w białym fartuchu i drewniakach, czytającego kartę pacjenta, — skąd się wzięła ta żółtaczka i dlaczego maluszek jest raczej pomarańczowy, a nie żółty?

Lekarz westchnął, spojrzał znad okularów.

— Widzi pani, z tymi kolorami u noworodków już tak jest. Rodzi się, to jest taki sino — czerwony, ma żółtaczkę, to jest pomarańczowy, ale proszę spojrzeć na białka oczu — żółciutkie jak kaczeńce wiosną. Żółtaczka jak ta lala. Ale to minie, minie ani się pani obejrzy.

Wila oglądała się już od tygodnia z okładem.

Tego dnia, przez uchylone okno usłyszała znajomy głos.

— Wiiilaaa!!! Kocham Was!!!

Otworzyła okno szerzej i wyjrzała. Pod szpitalem stał Wincent, którego nie wpuszczano na oddział z powodu żółtaczki właśnie.

Wincenty Jelonek, starszy od żony o dwa lata był chudy i żylasty, wzrostu przeciętnego, choć w dowodzie osobistym napisano „wysoki”. Czarne włosy układały mu się w fantazyjne fale. Twarz o ostrych rysach, ozdobioną miał wydatnym, prostym i wąskim nosem. Na lewym policzku posiadał niewielka bliznę w kształcie półksiężyca — pamiątkę, po jakiejś dawnej bójce.

Wincent przychodził pod szpital już kilkakrotnie, wykrzykując swoje „kocham was”. Na inne konwersacje nie mógł sobie pozwolić, bo okno z którego wyglądała Wila było na 8 piętrze. Ponadto, młody ojciec przychodził w różnym stanie trzeźwości (bardzo cieszył się z urodzenia syna), a dzisiejsze” kocham was” zabrzmiało bardziej jak „chocham was”.

— Pani Wilhelmina Jelonek — doktor stał przy łóżku pogodnie się uśmiechając i zerkając na kartę. — Trochę się pani u nas zasiedziała. Ja wiem, że jest tu miło i wygodnie, ale chyba czas do domku?

Wila popatrzała z nadzieją na lekarza i po chwili zrozumiała, że ten chyba mówi poważnie.

— Naprawdę będę mogła już wyjść, zabrać synka do domu?

— Jak najbardziej. Wszystko wróciło do normy — tak jak obiecywałem zresztą, oboje jesteście zdrowi. Szczęścia życzę. Po załatwieniu formalności, zostanie pani wypisana.

Od budynku szpitala, do bloku przy Fabrycznej bardzo daleko nie było, blisko też nie. Pomimo późnej wiosny dzień był raczej chłodny. Wila niosła małego owiniętego w rożek i dwa kocyki, z tetrową pieluchą częściowo przykrywającą buzię. Oczka maluszek miał zamknięte, ale bynajmniej nie spał, darł się wniebogłosy cieniutkim i piskliwym raczej głosikiem.

— Że też dzisiaj właśnie nie przylazł pod szpital — pomyślała. — I telefonu nie odbierał, czyli w domu też go nie ma. Rozważała przez chwilę czy by nie iść na autobus, ale w końcu zdecydowała się pójść piechotą. Ciężar jaki niosła, doprawdy był niewielki.

W mieszkaniu, na czwartym piętrze czteropiętrowego bloku z wielkiej płyty panowała cisza. Wila zmarszczyła nos czując, że nie wietrzono tu od kilku co najmniej dni. Drażnił zapach dymu papierosowego i czegoś co skwaśniało lub skisło. Na ławie, w dużym pokoju stał w suchym wazonie pokaźny bukiet całkiem zwiędłych już kwiatów, oraz kolekcja pustych butelek. Wila przypomniała sobie, jak tym bukietem (świeżym jeszcze) Wincent wymachiwał kilka dni temu pod oknem szpitala, wołając swoje „kocham was”.

Po szybkiej lustracji stwierdziła, że nikogo nie ma, a samo mieszkanie wymaga gruntownego sprzątania. Szczególnie kuchnia, gdzie na stole i w zlewie piętrzyły się niepozmywane naczynia. Na szczęście pokoik pieczołowicie przygotowany dla dziecka był w stanie nienaruszonym. Maluszek, który tymczasem szczęśliwie zasnął, trafił do przygotowanego dla niego łóżeczka z drewnianymi szczebelkami.

— Już ja mu pokażę, ochlapusowi jednemu, niech tylko wróci. W szpitalu dwa tygodnie leżę, z dzieckiem na ręku przez pół miasta gonię, a ten balangi z koleżkami urządza.

Posiedziała chwilę, popatrzyła na synka, westchnęła i zabrała się za doraźne sprzątanie. Zdążyła co nieco ogarnąć i przewietrzyć, gdy zza okna dały się słyszeć coraz głośniejsze słowa popularnej piosenki: „przeżyyyj too sam, przeżyyyj too sam, nie zamieniaaaj serca w twardy głaaaz, póki jeszcze, serce maaasz!!”

— Tylko nie to — pomyślała podchodząc do okna, ale znajomy głos nie pozostawiał wątpliwości.

Świeżo upieczony tatuś zazgrzytał kluczem w zamku. Mamrocząc pod nosem, stwierdził ze zdziwieniem, że drzwi są otwarte. W przedpokoju stanął jak wryty z miną, jakby zobaczył świętej pamięci pradziadka. Wila stała oparta o futrynę kiwając z politowaniem głową.

— Wilunia wróciłaś!!! — wydarł się Wincent, zaraz po tym, jak otrząsnął się z zaskoczenia wywołanego obecnością żony.

— Cicho bądź bo dziecko obudzisz- syknęła, — myślałeś że wiecznie będę w tym szpitalu siedzieć, a ty tu będziesz tymczasem balangował.

— Wróciłaś, Wilunia, wróciłaś — Wincent zdawał się nie zrażać przyganą. — Pępkowe, rozumiesz było, tośmy troszkę z kolegami rozumiesz — świętowali.

— Świętowali?! Chyba święto chlania było, melinę z domu robiłeś — ot co!

— Nie gniewaj się, lepiej pokaż mojego maluszka.

Wincent na palcach wszedł do pokoiku dziecka. Nieco udobruchana matka pochyliła się nad łóżeczkiem.

— Śpi kruszyna, nie obudź go i … nie chuchaj na niego.


Niech wolno mi będzie pominąć temat opieki nad noworodkiem — karmieniem, usypianiem, przewijaniem itp., gdyż nasza opowieść nie jest vademecum początkującej mamy. Dość, że wszystko przebiegało w miarę zwyczajnie.

Na chrzcie malec otrzymał imię Aleksander, a okres niemowlęcy minął bez fajerwerków i wydarzeń, które mogłyby czytelnika zainteresować.

Aleks w wieku lat kilku podrósł, ale wciąż był bardzo drobny. Chudziutkie rączki i nóżki, wątłe ramionka, okrągła, aniołkowata twarzyczka, brązowe oczy i proste, czarne, gładko uczesane włosy, przywodzące na myśl założony na głowę błyszczący hełm, lub fantazyjny garnek.

Jak zdecydowana większość dzieci w tamtych czasach, mały trafił do przedszkola. Faktem tym wcale zachwycony nie był (pokażcie mi dziecko, które zachwycone jest). Brak entuzjazmu można by usprawiedliwić zwyczajami i regułami, jakie w przedszkolu panowały. Jedną z tych najgorszych, której szczerze nie cierpiał było leżakowanie. Po obiedzie, zgodnie z żelazną, przedszkolną zasadą na podłodze rozkładano materace, na których obowiązkowo trzeba było się położyć i teoretycznie spać. Aleksander nie spał nigdy i nie wyobrażał sobie, że w ogóle można tu zasnąć. Nudził się okropnie patrząc w sufit. Jakiekolwiek rozmowy, czy chociażby porozumiewanie się między przedszkolakami było surowo zabronione. Panie przedszkolanki gromiły każdego, kto próbował jakiejkolwiek konwersacji, tak że z czasem nikt już nawet nie próbował. To leżenie trwało pierońsko długo, a jego koniec zawsze witano z wielką ulgą.

Mimo wszystko trzeba być sprawiedliwym i przyznać, że przedszkole obfitowało również w rzeczy ciekawe i fascynujące. Jedną z nich był nakręcany piłkarz — wysoka na około pół metra lalka stojąca jedną nogą na solidnej podstawie. Po nakręceniu i zwolnieniu mechanizmu, lalka kopała drugą, ruchomą nogą w podstawioną plastikową piłkę. Aleksander widział tylko raz jak piłkarz kopie piłkę, która leciała aż na drugi koniec sali. Zabawką tą nie wolno było się bawić, ani nawet jej dotykać. Piłkarz stał w kącie niczym jakaś relikwia, czy bożek na którego można tylko patrzeć i podziwiać.

Inną rzeczą budzącą wielkie zainteresowanie, a raczej fascynację, był niewiadomego przeznaczenia, metalowy przedmiot kształtu niewielkiego bębna, w kolorze czerwonym z wystającą z boku korbą. Do czego służył, owiane było wielką tajemnicą. Raz zapytana o to przedszkolanka odparła: „spróbuj tylko tego dotknąć, a pożałujesz”, i temat tajemniczego ustrojstwa został zamknięty.

Pewnego dnia traf chciał, że obecne zwykle w sali dwie panie gdzieś wyszły. Ciekawość przezwyciężyła strach — Aleks, wraz z Władkiem — koleżką ze swojej grupy, podeszli do dziwnego urządzenia.

— Ciężkie, nie uniosę tego — stęknął Władek.

— Popatrz, jakieś dziwne dziury ma po bokach — Aleks oglądał bęben ze wszystkich stron.

— Zakręć korbelką.

— Eee lepiej nie.

— Boisz się?

— Trochę, a ty?

— Ja też, ale lekko zakręcę. Ciężko idzie.

— To kręć mocniej.

— Dobra.

Aleks zakręcił obiema rękami ile miał sił. Korba nabrała rozpędu i jednocześnie rozległo się ciche najpierw, ale szybko narastające wycie. Władek czmychnął błyskawicznie i wmieszał się w grupę dzieci, a Aleks rozpaczliwie próbował zatrzymać korbę, która kręciła się siłą rozpędu. Urządzenie wyło niemiłosiernie, gdy do sali wpadły przedszkolanki.


Aleksa strasznie bolały kolana. Klęczał w kącie, twarzą do ściany, a pod każde z kolan miał podłożony woreczek z grochem, który normalnie służy do podrzucania na zajęciach rytmiki, ale doskonale

sprawdza się w systemie przedszkolnych kar.


***


Po syna najczęściej przychodził ojciec, który pracował niedaleko przedszkola. Wila, choć kończyła pracę o tej samej porze, musiała przejechać autobusem przez całe miasto i jeszcze spory kawałek iść pieszo. Magazyny budowlane, gdzie pracowała były na peryferiach.

— Cześć młody, jak tam dzisiaj w przedszkolu? — zagadnął syna Wincent, całując go w czubek głowy.

— Eee dobrze — krótko odpowiedział Aleksander, słowem nie wspominając, że nie był to jego najlepszy dzień. Zresztą ojciec zawsze tak pytał, nie oczekując jakiś szczegółowych odpowiedzi. — Ubieraj się raz dwa i idziemy.

Z przedszkola do bloku przy Fabrycznej daleko nie było, ale rzadko szli prosto do domu. Po drodze, z reguły wstępowali w jedno miejsce. Do dużego, niskiego budynku z płaskim dachem, którego ściany z trzech stron przeszklone były dużymi szybami — niby wystawowymi.

Pijalnia piwa własnej nazwy nie miała, ale wszyscy tutejsi mówili o niej — „Akwarium”. Aleks lubił tu zachodzić z ojcem, mimo że o tej porze było dość tłoczno i gwarno, w dodatku przeszkadzał trochę wszechobecny papierosowy dym. Było jednak sporo pozytywów. Po pierwsze, prawie zawsze spotykał swoich rówieśników, których ojcowie zachodzili tu w drodze do domu. Po drugie, za ladą, oprócz ma się rozumieć piwa, sprzedawano oranżadę, herbatniki i landryny — asortyment adresowany do dzieci towarzyszących swoim rodzicielom. Ojciec zawsze kupował Aleksowi coś z tych rzeczy. No i po trzecie, Wincent pozwalał synowi liznąć trochę piany z wierzchu wielkiego kufla. Piana była gorzka, nie smakowała Aleksowi, ale czuł się wtedy jak dorosły.

W ogóle „Akwarium” to bardzo ciekawe miejsce. W jego przestronnym wnętrzu nie uświadczyło się stolików, ani krzeseł. Wszyscy stali przy długich, wąskich blatach ciągnących się pod ścianami, oraz przez środek pomieszczenia. Wzdłuż lady, zawsze stała długa kolejka. Co ciekawe — nie po piwo, a po pusty kufel, do którego dopiero nalewały złocisty płyn dwie panie w białych fartuchach i czepkach. Każdy, kto taki kufel posiadł, nie rozstawał się z nim ani na chwilę, nawet wychodząc za potrzebą. Przedziwne to miejsce odwiedzali wyłącznie mężczyźni. Aleks nie widział tu nigdy żadnej kobiety. Z wyjątkiem pań za ladą ma się rozumieć.

Dziś Wincent wychylił tylko jeden kufel piwa. Z niejakim żalem oddał puste naczynie, po czym opuścili lokal. Nie bez powodu śpieszył się dzisiaj do domu. Chciał tam dotrzeć przed żoną. Ostatnio, kiedy zasiedział się nieco w „Akwarium”, małżonka nie szczędziła mu wymówek w rodzaju: „dziecko po knajpach prowadzasz”, „nie dość że baz obiadu, to jeszcze na pijaków musi patrzeć i te smrody wdychać”.

— Co tu dużo gadać, Wila trochę racji miała — pomyślał wchodząc już do mieszkania.

Czas płynął małemu Jelonkowi beztrosko w rytmie: dom — przedszkole, przedszkole — akwarium — dom i byłoby monotonnie, żeby nie powiedzieć nudnie, gdyby nie wydarzenia, które ten porządek urozmaicały.

Tego dnia z uwagi na ciepłą i słoneczną aurę, zajęcia przedszkolne odbywały się prawie cały czas na dworze — na przedszkolnym placu zabaw (z wyjątkiem przeklętego leżakowania oczywiście). Panie przedszkolanki rozleniwione przygrzewającym słoneczkiem, rozłożyły się na ławce, dając tym samym swoim podopiecznym dużo swobody. Dzieci w wieku lat sześciu, czy siedmiu takich okazji nie przepuszczają. Dozwolone i bezpieczne zabawy ustępują wówczas miejsca tym mniej legalnym i bezpiecznym.

Na terenie przedszkolnego placu zabaw, znajdowała się niewielka górka, przeznaczona być może do zjeżdżania zimą na sankach. Zabawa, która strzeliła kilku chłopcom do głowy (wśród których nie zabrakło małego Jelonka) polegała na tym, że dwie grupy ustawione po przeciwnych stronach górki obrzucały się grudkami ziemi. Oba antagonistyczne oddziały nawzajem się nie widziały (zasłoną była górka) i rzucały na oślep.

Zabawa była przednia. Przed nadlatującymi grudkami należało się uchylać i samemu miotać pociski na druga stronę. Zwinny i szybki Aleks jeszcze ani razu nie został trafiony i nie musiał wytrząsać piachu z włosów. W pewnym momencie, zorientował się, że coś jest nie tak.

Nadlatująca połówka cegły z pewnością grudką ziemi nie była. Stwierdził ten fakt, po czym zapadła ciemność.

Obudził się w gabinecie zabiegowym miejscowego szpitala. Tego samego, w którym się zresztą urodził. Leżał na wznak i nie widział zbyt dobrze, gdyż na twarzy miał położoną gazę. Dostrzegł jednak lekarza w białym fartuchu, który zbliżył się ze strzykawką w ręku.

— Nie, nie chcę zastrzyku!!! — wrzasnął.

— O ho ho, nasz bohater odzyskuje siły — lekarz podszedł bliżej, a rękę ze strzykawką schował za plecy.

— Posłuchaj chłopaczku — głos medyka był łagodny i uspokajający, — masz na czole małe kuku, które musimy naprawić. Zrobię ci malutki zastrzyk, którego prawie nie poczujesz i obiecuję, że nic cię nie będzie bolało. Zgoda?

Aleks pokiwał głową i zamknął oczy. Ukłucie faktycznie prawie nie bolało, a następnie odniósł wrażenie, jakby wcale nie miał czoła.

Po zaskakująco krótkim czasie, zabieg był skończony.

— No i już po wszystkim. Spróbuj usiąść.

Aleks usiadł, i choć trochę jeszcze kręciło mu się w głowie, stanął na własnych nogach, które miał jak z waty.

Przy drzwiach gabinetu stała mama, z niepokojem czekała na zakończenie zabiegu. Lekarz wyszedł trzymając małego pacjenta za rękę.

— Oluś, syneczku!! — Wila dramatycznie kucnęła, wpatrując się w twarz syna.

— Panie doktorze i co z nim?!

— Spokojnie droga pani, już po strachu. Mały głowę ma twardą, choć stracił przytomność. Rozcięcie czoła na linii włosów. Ranę zaopatrzyłem i założyłem kilka szwów. Nie powinno się już nic złego dziać, ale gdyby miał zawroty głowy, lub wymiotował, proszę z nim przyjść. Za tydzień zapraszam na zdjęcie szwów.

— Uważaj na siebie mały — pogładził pacjenta po głowie. — Do widzenia.

Była to jedna z pierwszych wizyt małego Jelonka w instytucji, jaką jest służba zdrowia i jak się miało później okazać — nie ostatnia.

Aleksander był dzieckiem delikatnej budowy, żeby nie powiedzieć wątłej i jak to bywa w takich przypadkach, imały się go różne infekcje. Z reguły jakiś kaszel połączony z gorączką — nic szczególnego, gdyby nie częstotliwość występowania. Choć nikt raczej chorować nie lubi, to Aleks często zadowolony był z takiego stanu rzeczy. Jak się okazuje chorowanie ma swoje plusy. Po pierwsze nie idzie się do przedszkola, a po drugie jest się w domu z mamą. Wila brała opiekę nad dzieckiem, a Wincent normalnie pracował. Zresztą ostatnio jeździł w delegacje i nie było go całymi tygodniami.

Dzień z mamą obfitował w atrakcje: grali razem w karty i chińczyka, czytali ulubione książeczki i bajki, i choć czasami chory musiał łykać okropny w smaku brązowy syrop, mama rekompensowała mu to, robiąc pyszne karmelowe lizaki. Taki lizak powstawał w ten sposób, że łyżkę cukru trzymało się nad palnikiem kuchenki, aż cukier się rozpuścił i przybrał bursztynowy kolor. Następnie całość pod zimną wodę i lizak gotowy — pycha.

— Czemu nie śpisz synku — Wila zapaliła lampkę i pochyliła się nad łóżkiem. Aleks miał wilgotne włosy, wypieki na twarzy i błyszczące oczy.

— Oglądałem bajkę — spojrzał trochę nieprzytomnie w twarz matki.

— Jaką bajkę? Gdzie oglądałeś?

— O tu, na ścianie.

Matka zadrżała widząc, że syn majaczy. Dotknęła mokrego, rozpalonego czoła i pobiegła po termometr. Czterdzieści dwa stopnie gorączki. Co robić? Czy dzwonić po pogotowie, czy najpierw pyralgina w czopkach? Wybrała to drugie, decydując że jak gorączka nie spadnie to zadzwoni.

Gorączka spadła do trzydziestu dziewięciu — Aleksander napił się zimnej herbaty i zasnął, a Wila odetchnęła. Jeszcze tylko przebrała dziecku przepoconą piżamę i postanowiła czuwać do rana.


***


Choć Aleks chorował często i regularnie, to przecież bywał zdrowy i pełen energii. Wtedy trudno było utrzymać go w domu. Na dworze czekali koledzy — rówieśnicy, oraz mnóstwo różnych atrakcji. Osiedle, na którym mieszkali Jelonkowie powstało całkiem niedawno. Składało się z kilkunastu czteropiętrowych bloków z wielkiej płyty, wokół których powstawały z mozołem chodniki i place zabaw dla dzieci. Ale póki co, wszędzie jeszcze dominował krajobraz budowlany. Rozjeżdżone kołami ciężarówek piaszczysto — błotniste drogi i nie mniej błotniste ścieżki. Na gołych, jałowych placach między blokami, piętrzyły się wielkie stosy zbrojonych, betonowych płyt, zrzuconych tu w artystycznym nieładzie. Płyty w większości połamane, leżały pod różnymi kątami, opierając się o siebie niby domki z kart, ustawione ręką szalonego olbrzyma. Tworzyły fantastyczne budowle, szczerzące zęby prętów zbrojeniowych. Takie miejsca były największą atrakcją dla tutejszych dzieciaków — działały na nie jak magnes. Mały Jelonek nie należał do wyjątków. Wspinał się wraz z innymi na te konstrukcje, a także (co było najciekawsze) właził i nierzadko wpełzał w powstałe tam korytarzyki, nisze i inne przestrzenie powstałe pomiędzy tymi gruzami. Można się było wcielić w ekipę grotołazów, lub załogę czołgu „Rudy 102”. Cud, że nikt tam nie zginął, a jeszcze większy cud, że Aleks nie rozwalił sobie głowy o wystające wszędzie ostre krawędzie, ani nie wybił oka sterczącym prętem. Pozdzierane kolana i łokcie się nie liczą, bo to drobiazg i rzecz nieunikniona w każdej podwórkowej zabawie.

Innym, godnym uwagi miejscem na osiedlu był niewielki lasek, a właściwie zdziczały sad, gdzie obok starych jabłonek i grusz rosły rachityczne graby i buczki, a całość podszyta była bogactwem krzaczorów. Latem i jesienią chodziło się tam na niemiłosiernie kwaśne jabłka i słodkawo cierpkie gruszki. Główną atrakcją tego miejsca była jednak wspinaczka.

Aleksander, jak większość rówieśników uwielbiał łazić po drzewach. Im wyżej, tym lepiej. Podczas tej zabawy, ujawniła się jedna z cech chłopca, która miała mu już stale towarzyszyć — całkowity brak lęku wysokości. Aleks nie tylko nie bał się wysokości, ale nie odczuwał w tym względzie absolutnie żadnego respektu. Równie dobrze mógłby przejść po wąskiej kładce, zawieszonej na wysokości dwóch, co dwustu metrów. Cechę tą odziedziczył najprawdopodobniej po ojcu, gdyż Wincent, jako wykwalifikowany spawacz, spawał kominy elektrociepłowni na platformie zawieszonej na dużych wysokościach, twierdząc, że lina zabezpieczająca przeszkadza mu w pracy i jest całkowicie zbędna. Innym razem, Jelonek senior wracając z „Akwarium”, doszedł do wniosku, że wchodzenie do domu zwyczajnie, tj. klatką schodową, jest nudne i oklepane, po czym wszedł na czwarte piętro po balkonach, poczynając ma się rozumieć od parteru. Zresztą tym postępkiem mało nie przyprawił małżonki o zawał. Wila siedziała sobie spokojnie w dużym pokoju oglądając telewizję, gdy ujrzała chwytające za barierkę balkonu dwie dłonie, a następnie wyłaniającą się głowę i zawadiacko uśmiechniętą twarz męża, który wgramoliwszy się na balkon grzecznie zapukał, pokazując żonie na migi, aby mu otworzyła.

Jak się rzekło, Jelonek junior lęku wysokości nie miał. Co więcej, różne wysokie obiekty stanowiły dla niego wyzwanie, a we wspomnianym wcześniej osiedlowym lasku rosła wiekowa grusza. Drzewo to, jak na gruszę było imponujące. Nic dziwnego, że Aleks wziął je na cel i zapragnął wejść jak tylko wysoko się da. Przystąpił do dzieła i w krótkim czasie znalazł się pośród kostropatych gałęzi, gdzieś w połowie wysokości drzewa. Dalej gałęzie stawały się coraz cieńsze i coraz bardziej uginały się pod ciężarem chłopca. Drzewołaz zatrzymał się żeby oszacować ryzyko. Doszedł do wniosku, że stawiając stopy w miejscu, gdzie gałęzie łączą się z wąskim już tutaj pniem, zdoła wspiąć się jaszcze ze dwa lub trzy metry. Jednej rzeczy nie wiedział — grusza, to jedno z najbardziej kruchych i łamliwych drzew. Tą wiedzę miał przyswoić sposobem błyskawicznego doświadczenia, na własnej skórze.

Cienka gałąź pękła z trzaskiem i Aleks poleciał w dół. Czepiał się rozpaczliwie gałęzi, o co grubsze boleśnie obijał. Jego lot ku ziemi raz zwalniał, raz przyspieszał w zależności od napotkanych po drodze przeszkód. Wreszcie uderzył biodrem o gruby dolny konar, przetoczył się przez niego i klapnął o ziemię. W oczach mu pociemniało, w głowie zaszumiało, ale co gorsza nie mógł złapać oddechu. Poczuł, jakby siła upadku wydusiła mu z płuc całe powietrze i nie pozwalała nabrać świeżego. Leżąc na wznak poruszał ustami jak ryba wyrzucona na piach. Nie myślał o tym żeby wstać, czy choćby się poruszyć. Chciał tylko oddychać. Po upływie całej wieczności, powietrze powoli znajdowało dostęp do płuc, które po przebytym wstrząsie zaczęły opornie funkcjonować. Leżał dalej nie śmiąc się poruszyć, ale oddychał coraz głębiej. Uspokoiwszy zszokowany organizm powoli usiadł. Czuł ból w poobijanych i podrapanych rękach i nogach. Tępo bolało go dotkliwie stłuczone biodro, ale był to ból znajomy, jaki zdarzało mu się odczuwać po upadkach, lub uderzeniach w czasie zabawy, czy jazdy na rowerze. Uspokojony całkowicie stanął na nogach i mając na dziś dosyć wrażeń powlókł się do domu.

Pomyślisz drogi czytelniku, że nauczka taka odniesie swój skutek, że chłopiec nabierze rozumu, zacznie stronić od wspinaczek, wysokości i ryzykownych zabaw. W części masz rację. Aleks omijał od tej pory grusze. Zwłaszcza stare i kostropate.

Po przygodzie z gruszą nie minęło wiele czasu, gdy trafił do szpitala. Pomyślicie moi mili, że pewnie znów gdzieś się wspinał, spadł i leży poturbowany. Nic podobnego. Trafił do szpitala, aby być poddany zabiegowi dość powszechnemu u chłopców w jego wieku, a co ciekawe, u chłopców narodu Izraelitów, jest to konieczny rytuał religijny.

Jak zapewniono zatroskaną mamę, syn miał pozostać w szpitalu zaledwie dwa dni, gdyż zabieg jest prosty i nie niesie ze sobą żadnego ryzyka.

W umówionym terminie, jak się rzekło, Wila stawiła się w szpitalu po odbiór syna. Opowiedziała się w recepcji, została wpuszczona na odział dziecięcy i usiadła w poczekalni. Czekała całkiem niedługo, gdy pojawił się lekarz w fartuchu z nieodłącznym stetoskopem zawieszonym na szyi. Syna nigdzie nie było widać.

Medyk podszedł z uśmiechem na ustach, a był to uśmiech raczej wymuszony i przebijała przez niego niepewność. Wila, która dostrzegła jego niepokojącą minę, nie czekając aż ten cokolwiek powie, spytała prosto z mostu:

— Gdzie jest mój syn?

Lekarz poprawił okulary, uśmiechnął się jeszcze szerzej i jeszcze bardziej wymuszenie.

— Ach pani Jelonek. Z synem wszystko dobrze, zabieg odbył się

bez żadnych problemów i ładnie się zagoi.

— To dlaczego go tu nie ma, czemu pan go nie przyprowadził?

— Hmm, no tak. Mały będzie musiał jeszcze u nas zostać. Ale najwyżej kilka dni — dodał szybko.

— Jak to zostać? Co się stało? Gdzie on jest? Chcę go zobaczyć! — głos pani Jelonek wyraźnie zadrżał.

— Ależ oczywiście. Zobaczy go pani. Tylko może coś wyjaśnię.

Wila spojrzała wyczekująco.

— Jak już powiedziałem, zabieg udał się doskonale, ale dzisiaj rano, syn pani bawił się na sali z innym chłopcem. Bawili się klockami, eee takimi drewnianymi, dość dużymi. Chyba się pokłócili, eee bo ten drugi chłopiec rzucił klockiem w pani syna i eee trafił. Jak już mówiłem klocek był duży, no i…

— Chcę zobaczyć syna! — Wila stanowczo przerwała wywody lekarza.

— Oczywiście, proszę za mną.

Przy oknie, z łokciami opartymi na parapecie, wspierając brodę na dłoniach stał Aleks. Na dźwięk głosu matki odwrócił się… i wszystko stało się jasne. Lewe oko było zamknięte napuchniętą powieką i całe okolone ciemnogranatowym sińcem, który rozlał się od linii brwi, aż do kości policzkowej.

— Synku. Co się stało?! Jak to się stało?!

— Nic takiego mamo, już nawet nie boli. Pan doktor mówił, że nic mi nie będzie, tylko zostanę jeszcze trochę w szpitalu.

Wila spojrzała z wyrzutem na lekarza.


***


Okres przedszkolny miał się ku końcowi, gdy zimą przyszła na świat siostra Aleksandra.

Domicela była noworodkowym przeciwieństwem swojego brata. Wydawałoby się, że jako dziewczynka, powinna być filigranowa i delikatniutka niczym Calineczka z bajki. Domicela Calineczki nie przypominała z żadnej strony. Calinichę raczej. Gabarytowo wyglądała jak dwóch Aleksów w dniu urodzenia. Ponad pięć kilogramów żywej wagi, krągłe rączki i nóżki, pyzata buzia, zmierzwione ciemno — blond włoski.

— To jest dziewczynka na schwał — cmokała nad nią położna — samo zdrowie, a jaka silna.

— Swoją drogą dziwne natura przybiera obroty — pomyślała Wila. — Rodzi się chłopczyk, przyszły mężczyzna, a maleńki chudziutki i mizerny, choć niby zdrowy. Po nim zaś dziewczynka jak rzepa, żeby nie powiedzieć kawał baby. Niezbadane są prawa natury.

Do tego obrazu dodać jeszcze możemy, że nowo narodzona nie zapadła na żółtaczkę poporodową, ani żadną inną niemowlęcą przypadłość. Praktycznie w ogóle nie płakała, jadła, spała, a po trzech dniach wymaganych procedur została wraz z mamą wypisana do domu, gdzie znowu rozegrały się sprawy pieluszkowo — pielęgnacyjne, które taktownie pominiemy.

II

Szkoła podstawowa, do której uczęszczał Aleksander Jelonek była budynkiem jednopiętrowym, szarym, kanciastym, nieciekawym. Jako jeden z najniższych i najchudszych, z twarzyczką o bardziej dziewczęcych, niż chłopięcych rysach, Aleks wielu kolegów nie miał. Bo też nie bardzo miał czym zaimponować, ani w czym rywalizować — co jest rzeczą ważną, ustalającą pozycję w hierarchii grupy. Ba, gdyby potrafił grać w piłkę nożną (najbardziej doceniany przez wszystkie dzieciaki świata sport), miałby ugruntowaną pozycję wśród rówieśników. Niestety nie potrafił. Przy wybieraniu drużyn prawie zawsze stał jako ostatni, dołączając na końcu bardziej z musu, niż z wyboru. Jego pozycja we wspomnianej hierarchii plasowała się więc zatrważająco nisko. Koledzy klasowi lekceważyli go, często wyśmiewali i nierzadko poszturchiwali, wychodząc z słusznego założenia, że i tak nie odda.

Jak powszechnie wiadomo, dzieci bywają okrutne i potrafią dopiec mniejszemu i słabszemu, tak że Aleksander w szkole lekkiego życia nie miał, a na przerwach zdarzało mu się ukrywać. Gdy się stawiał (rzadko raczej) zbierał cięgi.

— Patrzcie, patrzcie! Robię z dziewczynki pasztet! — wołającym był Małpa — jeden z klasowych „kolegów” Aleksa. Typ szczególnie złośliwy, nie przepuszczający okazji aby wyżyć się na słabszym od siebie.

— Pasztet! Pasztet! — krzyczał kopiąc nieszczęśnika po nogach.

Aleks wtulony w kąt przebieralni sali gimnastycznej, zasłaniał się i kulił przed kopniakami i ciosami. Małpie najwyraźniej znudziła się ta technika, bo zaczął z rozpędu skakać całym ciałem na swoją ofiarę.

— Pasztet! Pasztet!

Po którymś z kolei skoku, chwycił go za koszulkę aby wywlec z kąta, i tym skuteczniej sponiewierać. Materiał rozdarł się pod szyją. Koszulka była nowa, kupiona niedawno przez mamę specjalnie na lekcje wuefu. Aleksowi łzy stanęły w oczach.

— Będziesz płakał dziewczynko?!

— Będziesz, będziesz, będziesz?! — napastnik każde słowo akcentował ciosem pięści w ramię Aleksa.

Małpa swoje przezwisko zawdzięczał zwierzęcym jakby rysom twarzy. Aleks uważał, że chłopak podobny jest raczej do hieny, ale nigdy głośno tego nie powiedział bojąc się oczywistych konsekwencji.


Jak się rzekło, kolegów Aleks wielu nie miał, właściwie to miał tylko jednego. Przeciwności podobno się przyciągają, a Lucjan właśnie taki był — wzrost wysoki, mina tęga, włos kręcony i rudawy, w oku zawadiacki błysk. Taki był Lucjan. Do tego nosił fajne ciuchy, bo jego rodzice należeli do klasy średniej. Ojciec — wzięty rzemieślnik, prywaciarz. Matka — nauczycielka geografii. Co go przyciągało do nieciekawego (zdaniem całej reszty) Aleksandra, który zaimponować takiemu Lucjanowi nie bardzo miał czym? Powiedzieć trudno; czasem pewnych zachowań wyjaśnić się nie da, dość że chłopcy spędzali ze sobą sporo czasu po szkole. Mieli wspólny język i wspólne tematy ich zajmowały, a dotyczyły przeważnie różnych spraw wykraczających poza codzienną rzeczywistość.

Snuli na przykład plany dalekich podróży i rzeczy, które wówczas można zobaczyć i przeżyć. Wymyślali sposoby na osiągnięcie swoich śmiałych celów, głównie dotyczące zdobycia potrzebnych na to środków. W swoich planach i zamiarach kreowali się wynalazcami i wizjonerami, często wykraczając poza rzeczywistość, a zapędzając się w świat fantazji. Te pomysły i rojenia były ich wspólną cechą, wykazywali w tym względzie nieograniczoną inwencję, święcie wierząc, że wszystko da się zrealizować.

— Słuchaj Jeluś (takiego Aleks dorobił się przezwiska w szkole), zbudujemy balon. Powłokę zrobimy z folii, którą mój ojciec używa w ogrodzie do inspektów z pomidorami. Jest gruba i mocna. Kosz wiklinowy jest u moich dziadków. Wrzucają do niego pranie, ale bez problemu go zdobędę. Miejsca będzie akurat na dwóch. Linki i worki z piaskiem to już łatwizna.

— No dobra, ale balon trzeba wypełnić gorącym powietrzem żeby poleciał — zauważył Aleks. — Czym je podgrzejesz? A w ogóle, to ta twoja folia się stopi i tyle.

— Ha i tu będzie najlepsze — Lucek nie tracił entuzjazmu. — Balon wypełnimy wodorem i tyle — zakomunikował i spojrzał z triumfem na kolegę.

— Niby jak? — Aleks nie dawał za wygraną. — Skąd ten wodór weźmiesz, a w ogóle z tego co wiem wodór jest łatwopalny i może wybuchnąć. Będziesz latał z bombą nad głową.

— Ee tam — Lucjan machnął ręką jakby chciał odegnać wątpliwości kolegi. — Wodór zrobimy sami, wiem jak. To znaczy… prawie wiem. W wodzie rozumiesz trzeba rozpuścić sól, dużo soli i przepuścić przez to prąd. Wtedy wytwarza się wodór.

— Jesteś pewien?

— Nno tak.

— A jak go złapiesz?

— No do gotowej powłoki zakuta pałko. Jak balon się będzie napełniać, przywiążemy go do drzewa żeby nie odleciał, bo same worki z piaskiem mogą go nie utrzymać. Jak się napełni wsiadamy do kosza, linę ciach i lecimy. W razie potrzeby wyrzucamy jeden czy dwa worki. Proste.

— To się może udać — Aleks pozbył się reszty wątpliwości, choć chłopcy ewidentnie pominęli parę szczegółów z lądowaniem włącznie, ale któż przejmował by się drobiazgami gdy przestworza stają otworem.

W domu Aleks przemyślał po raz kolejny ten fascynujący plan. Spokoju nie dawała mu domniemana produkcja wodoru, którą z taką łatwością przedstawił Lucek. Postanowił rzecz sprawdzić in studio, gdy akurat rodziców nie było w domu. W tym celu zaopatrzył się w litrowy słoik, do którego nalał wody, dosypał kilka łyżeczek soli i porządnie wymieszał. Następnie w szufladzie z narzędziami i szpargałami ojca, znalazł kabel z wtyczką, najpewniej odcięty od jakiejś zepsutej lampy. Z końcówki kabla zdjął izolację obnażając dwa przewody.

Zestaw do produkcji wodoru był teoretycznie gotowy. Przyszły aeronauta włączył wtyczkę do gniazdka i z niejaką obawą zbliżył gołe przewody do słoika. Chwila wahania, szybkie zanurzenie i…


W tym samym mniej więcej czasie drugi z aeronautów — Lucjan, przyglądał się grubemu zwojowi folii ogrodniczej, którą już oczami wyobraźni widział jako piękny, pękaty balon. No właśnie — balon.

Zwój folii miał koło dwóch metrów szerokości i niewiadomą długość, czyli był to po prostu długi pas. Jak z tego miałby powstać balon? Pozostawało chwilowo zagadką i pierwszą poważniejszą przeszkodą. Jednak Lucjan niełatwo się zniechęcał. Wymyślił, że najpierw trzeba będzie folię pociąć na mniejsze odcinki i metodą zgrzewania żelazkiem uformować kształt balonu. Co do zgrzewania i końcowej produkcji, postanowił wykonać to dzieło razem z Jelusiem, ale przygotować materiał tzn. pociąć folię mógł od razu.

Aby odcinki były równe, posłużył się miarką stolarską i nożycami z zasobów warsztaciku ojca. Zabrał się do dzieła i po godzinie miał już pokaźną ilość foliowych prostokątów. Pracował z zapałem dlatego nie zauważył, jak od strony domu nadszedł ojciec.


***


Woda w słoiku wściekle zabulgotała i chlusnęła na podłogę. W tym samym momencie wystrzeliły korki i zgasło światło. Aleksander cudem uniknąwszy porażenia prądem, odskoczył jak poparzony i uciekł do przedpokoju. Po chwili usłyszał zgrzyt klucza w zamku. To ojciec wracał do domu.

Na drugi dzień rano, nasi baloniarze spotkali się w szkole.

— Ojciec mnie sprał — Aleks skrzywił się na wspomnienie lania jakie otrzymał, gdy Jelonek senior zobaczył wywalone korki, słoik z wodą i kabel podłączony do gniazdka. — Lał mnie pasem, ale na szczęście mama nadeszła i mnie wybroniła.

— Pasem mówisz — Lucjan spojrzał gorzko na kolegę. — Ja dostałem kablem od żelazka. Całą dupę i nogi mam w sinych pręgach.

— No to żeśmy sobie polatali balonem.

— No, tośmy polatali.


Temat balonu i podniebnych wojaży odszedł do lamusa na czas nieokreślony, co nie znaczy, że chłopcy dalej nie snuli różnych mniej lub bardziej fantastycznych planów. Dalekich egzotycznych podróży lub budowy genialnych urządzeń. Podczas tych rozmyślań i dyskusji w jednej kwestii byli całkowicie zgodni. Należało zdobyć fundusze.

Od tej pory, ich kreatywność i pomysłowość obracała się wokół sposobów na zdobycie kasy. Zaczynali od zera, gdyż w ich przypadku rodzice nie przewidzieli wypłacania kieszonkowego.

Z pierwszym pomysłem wyszedł Lucjan, proponując sprzedaż makulatury. Oznajmił z zapałem, że w komórce koło jego domu znajdują się całe stosy starych gazet i czasopism, które będzie można odnieść do skupu i spieniężyć. Tym razem jednak zapytał o pozwolenie ojca, nie będąc pewnym, czy samowolne działanie nie zakończy się znowu karą cielesną. Ojciec o dziwo nie sprzeciwił się wcale, co więcej pochwalił przedsiębiorczość syna.

Jak się okazało, sprzedaż makulatury miała jednak swoje minusy. Nie dysponując wózkiem ręcznym, chłopcy musieli się nadźwigać i namęczyć. Obarczeni związanymi sznurkiem paczkami gazet jakie zdołali udźwignąć, kursowali między komórką, a oddalonym o ponad kilometr skupem. Po kilku godzinach takiej harówki, upoceni i umęczeni przeprowadzili bilans makulaturowego biznesu.

Tego dnia przenieśli do skupu sto dwadzieścia trzy kilogramy wszelkiego rodzaju gazet i czasopism, jakie zebrały się przez lata w Lucjanowej komórce, za co otrzymali w zaokrągleniu dwieście pięćdziesiąt złotych. W czasach, w których toczy się ta historia, za tą kwotę można było zakupić kilogram kiełbasy i bochenek chleba, co zresztą chłopcy uczynili, gdyż po kilku godzinach pracy byli wściekle głodni. Mówiąc wprost, przejedli swoje fundusze i co gorsza nie mieli już czego do skupu odnosić, bo w komórce nie znalazła by się już nawet jedna gazetowa stronica.

— Z tą makulaturą to lipa — skwitował Lucjan rzucając resztę chleba kręcącym się w pobliżu gołębiom. — Wiele to się na tym nie zarobi. Trzeba wymyślić coś innego.

— Ale co? — spytał Aleks przeżuwając kiełbasę.

— Nie wiem. Wymyśl coś.

— Myślę. Co jeszcze można sprzedawać? — podparł ręką podbródek i zmarszczył brwi. — Ludzie handlują na rynku warzywami. Można by coś hodować i sprzedawać na rynku. No wiesz, zasiać coś czy zasadzić, później zebrać i na rynek.

— Kopa ci mogę zasadzić. Co ty myślisz, że jak coś posiejesz to ci zaraz wyrośnie, a ty ciach i na rynek po kasę. To żeś wymyślił. Ogrodnik się znalazł.

— Dobra, dobra kombinuję tylko. Co się ciskasz. Wymyśl coś lepszego.

— Myślę.

— Wiem, wiem, mam!! — Aleks aż wstał, a oczy mu błysnęły.

— Co masz? Tylko nie gadaj o jakiś hodowlach czy zbieractwie.

— Butelki — oznajmił dobitnie i popatrzył z triumfem na kolegę.

Lucjan pokręcił głową i westchnął. — Skąd będziesz brał te butelki? W domu parę się znajdzie, a później co? Po śmietnikach będziesz grzebał?

— Po żadnych śmietnikach. Mam ekstra plan.


***


W ówczesnych czasach swoją świetność przeżywała instytucja harcerstwa. Niemal każdy młody człowiek był harcerzem i z dumą zakładał zielonkawy mundurek z charakterystyczną chustą na szyi.

Ludzie lubili harcerzy i darzyli ich zaufaniem. Na ulicy, na widok maszerującej gęsiego drużyny dorośli uśmiechali się, machali rękami.

W swoim planie, Aleks postanowił wykorzystać przynależność do harcerstwa, działając jednak na własny i Lucjanowy rachunek.

— Robimy tak — zaczął tonem spiskowca. — Przebieramy się w mundurki i idziemy na osiedla. Chodzimy od drzwi do drzwi i prosimy o butelki na rzecz budowy „Daru Młodzieży” (znana w całym kraju akcja zbiórki funduszy na budowę szkolnego żaglowca). Omijamy bloki, gdzie mieszkają nauczyciele.

— Masz łeb brachu — Lucjan błysnął okiem wyczuwając żyłę złota.


***


— Dzień dobry. Zbieramy butelki na budowę „Daru Młodzieży”- Aleks wygłosił tę samą formułę pod kolejnymi drzwiami czteropiętrowego bloku dużego osiedla.

— Ach harcerze, jak miło! — starsza pani obdarzyła chłopców promiennym uśmiechem sztucznej szczęki.

— Butelki mówicie. Coś tam może znajdę, ale nie obiecuję — zawołała z głębi mieszkania. Chłopcy czekali pod drzwiami dzierżąc w

rękach szmaciane torby.

— Jak żył mój mąż, to ho ho butelek była obfitość ale teraz… Od mleka mogą być?!

— Mogą proszę pani!

— No to macie — starsza pani otworzyła przed chłopcami siatkę, w której pobrzękiwało pięć butelek po mleku i dwie po śmietanie.

— Dziękujemy bardzo. Skwapliwie przełożyli butelki do swoich toreb.

— Swoją drogą to bardzo piękna akcja i harcerstwo się angażuje — pochwaliła staruszka. — Ile to się musicie biedactwa nachodzić po schodach za tymi butelkami, ale to bardzo szlachetnie z waszej strony.

Chłopcy zerknęli na siebie porozumiewawczo.

— Jeszcze raz dziękujemy i do widzenia. Czuwaj!

Na wspomnianym osiedlu nie było właściwie mieszkania, z którego nasi harcerze nie uzyskaliby choćby jednej butelki, a w ogromnej większości, otrzymywali po kilka lub kilkanaście różnego rodzaju. Od wina, wódki, oranżady, piwa, mleka, śmietany, oraz najbardziej cenne — po dużej wodzie gazowanej. Jak tylko torby się napełniły, maszerowali do skupu, gdzie spieniężali swój bagaż i natychmiast wracali „na łowy”, a skrzydeł dodawały im pęczniejące kieszenie.

Biznes butelkowy, okazał się o niebo bardziej opłacalny od tego makulaturowego. Po kilku godzinach akcji „na Dar Młodzieży”, mieli okrągło licząc po półtora tysiąca na głowę, czyli lekko licząc trzy dniówki robotnika z fabryki. Czuli się dumni, ważni i bogaci. Plany na przyszłość zaczęły przybierać realne kształty. Wspaniałe wynalazki i egzotyczne podróże, wydawały się na wyciągnięcie ręki.

Najbliższa przyszłość pokazała jednak, że plany planami, a żyć trzeba. Nie zapominajmy, że chłopcy choć błyskotliwi i przedsiębiorczy, to jednak dzieciaki z właściwym w tym wieku — niefrasobliwym podejściem do dóbr materialnych. Mówiąc wprost, z takim trudem i przemysłem zdobyte fundusze, rozeszły się na lody, cukierki, pączki, kiszoną kapustę, oranżadę w proszku, automaty do gry, a w jednym przypadku Aleks chcąc zaimponować szkolnym kolegom, pojechał po lekcjach do domu taksówką. Jednym słowem mali biznesmeni nie dorośli jeszcze do prowadzenia jakichkolwiek biznesów, co nie przeszkadzało im spotykać się i roztaczać obrazy dalszych niestworzonych historii.

III

— Chłopak ma krzywy kręgosłup, — taką diagnozę wygłosił ortopeda spoglądając na Wilę znad okularów — to tak zwany „koci grzbiet”. Skrzywienie tworzy łukowate zaokrąglenie pleców i dlatego syn się garbi.

— Zauważyłam wcześniej, że zaczął się garbić, dlatego z nim przyszłam panie doktorze, a czy to bardzo poważne skrzywienie?

— To zależy co dalej będzie się działo. Nie ma konieczności zakładania gorsetu, ale konieczna będzie rehabilitacja.

— Oczywiście. To znaczy co musimy robić?

Lekarz podszedł do rozebranego do pasa Aleksa, chwycił go za ramiona i odgiął do tyłu.

— Chłopak musi dbać o właściwą postawę: ramiona do tyłu, głowa prosto.

Aleks wyprężył się jak struna, lub żołnierz na defiladzie.

— Właśnie tak — lekarz z zadowoleniem pokiwał głową. — Czy stoisz, czy siedzisz — prawidłowa postawa.

— Ponad to, co najmniej pół godziny dziennie, powinien leżeć na wznak na twardej, płaskiej powierzchni. Na podłodze po prostu. — Ale to nie wszystko proszę pani. — Wila spojrzała z niepokojem najpierw na doktora, następnie na syna.

— Chłopiec ma również niedorozwój klatki piersiowej, tzw. „kurzą pierś”.

— Co to znaczy? Co pan przez to rozumie?

— Zauważyła pani na pewno, że jest bardzo szczupły, ma bardzo wątłą budowę. Jego klatka piersiowa jest bardzo wąska. Nie grozi to jakimiś zdrowotnymi następstwami, ale ze względów estetycznych… Rozumie pani. Chłopak rośnie, będzie kiedyś mężczyzną…

— Nigdy o tym nie myślałam panie doktorze. Syn jest szczupły i

delikatny, bo taki się urodził. Nawet ubrania muszę specjalnie dobierać, bo wszystko na nim wisi, ale zawsze myślałam, że jak będzie starszy to się rozrośnie.

— Zbytnio bym na to nie liczył.


***


Po szkole Aleks bał się wrócić do domu. Głównym powodem było podbite oko. Nie pomogło polewanie zimną wodą w szkolnej łazience. Śliwa pod okiem przybrała właściwy śliwie fioletowy kolor.

Zdarzenie miało miejsce po ostatniej lekcji, kiedy to nie wytrzymał szykan i kuksańców jednego ze szkolnych „zabijaków” — głośno zaprotestował, odepchnął napastnika, no i dostał łomot. Nie pierwszy zresztą, gdyż wielu jest amatorów wyżycia się na słabszym od siebie. Ten łomot jednak skutkował wspomnianą wcześniej „śliwą”, czy jakby to określił biegły doktor medycyny — „podbiegnięciem krwawym w okolicy oczodołu lewego”. Takich śladów nie da się ukryć przed ojcem. Tłumaczenie, że podbite oko jest skutkiem upadku na schodach, czy innego losowego zdarzenia nie wchodziło w grę, gdyż Jelonek senior nie znosił krętactwa i zwykł je karać z całą surowością.

Aleks wlókł się w stronę domu rozmyślając co powie, jak się usprawiedliwi. Nie starał się nawet zrozumieć, dlaczego fakt bycia pobitym jest okolicznością godną potępienia i zasługującą na karę. Czy jakby on prał kolegów w szkole to by było w porządku?

Przygotowany na najgorsze, wszedł do mieszkania, ale o dziwo ojciec nie wybuchł na widok jego obitej twarzy. Coś tam i owszem powiedział, zapytał, zganił — ale tak jakoś bez przekonania i entuzjazmu. Zadowolony z takiego obrotu sprawy Aleks taktownie usunął się do swojego pokoju, postanawiając nie rzucać się w oczy.


Dziwne zachowanie ojca było początkiem do coraz większego napięcia, jakie z dnia na dzień dało się zauważyć pomiędzy rodzicami. Przyczyny takiego stanu rzeczy były widocznie na tyle poważne, że w rezultacie Jelonkowie rozwiedli się, a ich drogi rozeszły. Aleksander wraz z siostrą pozostali przy matce, ale na czas załatwienia przykrych dla każdego spraw towarzyszących rozpadowi rodziny, Aleks trafił do dziadków, gdzie pod ich opieką mógł spokojnie ukończyć edukację podstawową, a co za tym idzie kolejny etap swojego życia.

IV

Edukacja Aleksa bynajmniej nie zakończyła się na podstawówce. Pomimo, iż uczniem był raczej miernym i wyciąganym z klasy do klasy za uszy, (zwłaszcza za przyczyną matematyki, do której jakoś nie miał serca) to nie można mu było odmówić pewnych walorów umysłowych. Głupi nie był, i czasami dawał poznać, że cechuje go żywa inteligencja, błyskotliwość i kreatywność. Szkoda, że cech tych nie wykorzystywał w trakcie nauki szkolnej, do której nie zwykł się przykładać.

Mimo wszystko udało mu się zakwalifikować do szkoły średniej, a że wyboru wielkiego nie miał, został uczniem Technikum Mechanicznego w Mieścinie.

Gmach technikum był budynkiem parterowym, z płaskim dachem krytym papą. Zbudowany na planie kwadratu posiadał niewielki dziedziniec, na którym szpalerami posadzono róże — rachityczne i niewydarzone krzaczki — zapewne z powodu małej ilości docierającego tu światła słonecznego.

Wątpliwej urody tej szacownej uczelni nie poprawiał przyklejony do jej zachodniego skrzydła, jednopiętrowy, klockowaty budynek warsztatów szkolnych, pomalowany nie wiedzieć czemu na absurdalny, pomarańczowy kolor. Z miejsca tego, od rana do późnych godzin popołudniowych, dobiegał zgrzyt, pisk i wizg obrabianego tam na różne sposoby żelaziwa.

W nowej szkole, dziewięćdziesiąt procent uczniów stanowili chłopcy (jaka dziewczyna chciała by zostać mechanikiem maszyn?) i panowały tu pewne zasady. Wszyscy uczniowie płci męskiej musieli nosić czarne, lub granatowe spodnie i marynarki, oraz obowiązkowo zmieniać obuwie — na terenie szkoły chodziło się w kapciach. Wyobraźcie sobie moi drodzy młodego człowieka w garniturze i w bamboszach. Obowiązek ten nie dotyczył ma się rozumieć nauczycieli, do których należało zwracać się per panie profesorze lub pani profesor, choć żaden z członków ciała pedagogicznego, z pewnością takiego tytułu nie posiadał.

Okres nauki średniej zbiegł się dla Aleksandra Jelonka z okresem tzw. buntu nastolatka, co przejawiało się u niego zapuszczeniem długich włosów, oraz nie wiedzieć czemu — wąsów — mizernych zresztą, jakby naszkicowanych ołówkiem. Zniknął gdzieś paziowaty, delikatny chłopczyk z na wpół dziewczęcą twarzą. Choć urósł, to nadal był chudy, patykowaty i lekko przygarbiony.

W nowej szkole nie miał kolegów, na przerwach siedział sam i z nikim nie rozmawiał. Na lekcjach też sam, przeważnie w ostatniej ławce. Trzeba przyznać, że nikt mu nie dokuczał, ani się go nie czepiał, traktując jako niegroźnego dziwaka.

Jeśli chodzi o naukę, to specjalnie się nie wysilał, plasując na końcu rankingu. Matematyka po staremu sprawiała największe trudności, ale za to interesowała go chemia, w której potrafił zabłysnąć. Kochał się w literaturze, dużo czytał, a co za tym idzie język polski był chyba jego najmocniejszą stroną. W późniejszym czasie nie omieszkiwał wykorzystywać swoich mocnych stron w celach materialnych. Iskra przedsiębiorczości z podstawówki najwyraźniej nie zgasła. Zdarzało mu się na przykład pisać wypracowania i rozprawki innym uczniom — zwłaszcza z lektur szkolnych, (oczywiście nie bezinteresownie) ale najbardziej spektakularnym i dochodowym „interesem” Aleksa był słynny „biznes kryształkowy”, który śpieszę czytelnikowi przybliżyć.

Każdy z nas, na lekcjach fizyki, czy chemii miał do czynienia z doświadczeniami wykonywanymi w klasie, lub zleconymi do wykonania w domu. Takim koronnym, żeby nie powiedzieć oklepanym było i jest „hodowanie” kryształów soli w słoiku. Wszyscy z pewnością wiedzą, na czym owo niezwykle popularne doświadczenie polega, a wyjątkom od reguły w skrócie tłumaczę.

Bierzemy nieduży słoik, wlewamy ciepłą wodę z rozpuszczoną w niej dużą ilością soli. Na brzegach słoika kładziemy patyczek z przywiązanym do niego sznurkiem. Koniec sznurka musi być zanurzony w solnym roztworze. Solanka stygnie, z czasem woda odparowuje, a na sznurku odkłada się sól, tworząc spory kryształ o nieregularnych kształtach.

Tyle teorii, a w praktyce różnie z tym bywa i okazuje się, że nie jest to takie oczywiste. Zdawała sobie z tego sprawę pani profesor od chemii, gdyż oficjalnie ogłosiła, że kto zdoła taki kryształ wyhodować, otrzyma ocenę bardzo dobrą. Najwyższa ocena z chemii to pokusa nie do zlekceważenia, dlatego wszyscy uczniowie zaangażowali się z zapałem godnym alchemików.

Aleksander również był zainteresowany, jednak jemu przyświecał nie tylko cel otrzymania dobrej oceny. Aby przedstawić jakie kroki przedsięwziął, trzeba nam wyjaśnić, że miał do chemii zamiłowanie czysto praktyczne. Zaczęło się, gdy otrzymał od mamy książeczkę, a w zasadzie podręcznik zawierający opisy różnych, często zaskakujących doświadczeń chemicznych, przedstawionych w sposób przystępny i jasny dla młodego człowieka. Podręcznik ów, zainteresował go tak dalece, że z niemałym trudem i poświęceniem zdobywał wymagane składniki i z różnym skutkiem wykonywał proste raczej doświadczenia. Jedno z trudniejszych do wykonania wymagało użycia związku, którego fachowa nazwa to tiosiarczan sodu, ale bardziej znany jest jako utrwalacz fotograficzny. Aleks odkrył, że specyfik ten może mieć różne zastosowanie, niekoniecznie związane z fotografią. Niestety okazało się, że preparat na wolnym rynku jest właściwie nieosiągalny ale ta przeszkoda szczęśliwie okazała się do pokonania.

Tadzio Ziółek był sąsiadem z bloku i kolegą klasowym Aleksa, a co najważniejsze, jego ojciec prowadził zakład fotograficzny.

— Cześć Tadziu. Robisz tą hodowlę kryształu na chemię? —

zagadnął Aleks, choć znał odpowiedź na to pytanie.

— No pewno, a ty nie?

— Ja też, ale cienko to widzę. Już kiedyś próbowałem, jeszcze w podstawówce i wiesz co — gówno z tego wyszło. Trochę soli na sznurku, trochę na ściankach słoika, ale żeby kryształ…

— Bo pewnie miałeś zły sznurek, albo soli za mało rozpuściłeś.

— Może tak — stwierdził z westchnieniem Aleks.

Siedzieli przez chwilę w milczeniu.

— A gdyby można było wyhodować kryształ od razu, bez czekania — powiedział niby do siebie, niby do Tadzia.


***


— Po co wam ten utrwalacz? — ojciec Tadzia — Bernard Ziółek był fotografem z zawodu i z zamiłowania. Oprócz różnych zdjęć plenerowych, wykonywał zdjęcia okolicznościowe i do urzędowych dokumentów. Spod jego ręki wyszły między innymi komunijne zdjęcia Aleksa w granatowym garniturku, trzymającego książeczkę do nabożeństwa i wyglądającego jak cherubinek w czarnym kasku na głowie (fryzura jaką wtedy miał).

— Srebro chcecie pozyskiwać czy co (utrwalacz ma sporą zawartość srebra)?

— Eee nie tato — Tadzio spojrzał niepewnie na Aleksa stojącego obok.

— Doświadczenie na chemię mamy zrobić. Na ocenę znaczy się. Ten utrwalacz, znaczy się, by się bardzo przydał.

O dziwo Ziółek senior nie wnikał w szczegóły, nie zadawał więcej niewygodnych pytań i zaakceptował całą sytuację, wręczając foliowy woreczek ze sporą zawartością półprzezroczystych twardych granulek. Będąc w posiadaniu kluczowego składnika, Aleks przystąpił do dzieła.

Utrwalacz fotograficzny w postaci granulek, daje się łatwo roztopić do stanu ciekłego, gdyż jego temperatura topnienia jest niewiele wyższa od temperatury topnienia wosku, a po stężeniu i wystudzeniu jest znów twardy. Aleksander obmyślił, że roztopi utrwalacz i wleje ciecz do uprzednio przygotowanych foremek z folii aluminiowej do pieczenia ciasta.

— W te małe foremki — prezentował Aleks tonem i z miną profesora chemii -wpuści się sznurek, na którym płynny utrwalacz zastygnie. Po zastygnięciu i usunięciu folii aluminiowej otrzymujemy duży kryształ o nieregularnych kształtach ze sznurkiem w środku.

Spojrzał z tryumfem na kolegę ale Tadzio miał jeszcze pewne wątpliwości.

— A jak się chemiczka spostrzeże, że to nie sól, to co jej powiesz?

— Jak się niby spostrzeże? Kryształ to kryształ. Będzie lizać czy co? Uda się, zobaczysz.

W ciągu dwóch godzin Aleks sporządził kilkanaście oszukańczych kryształów, odrobinę różniących się kształtem i wielkością aby nie wzbudziły podejrzeń. W szkole konspiracyjnie zaprezentował swój „towar” wybranym uczniom, skrzętnie pomijając klasowych kujonów i kapusiów.

Kryształy sprzedały się jak świeże bułeczki, z zastrzeżeniem, że oddawane będą pani profesor do oceny co drugi — trzeci dzień. Rozciągnięcie w czasie, miało ma się rozumieć uśpić czujność i nie wzbudzać jakichkolwiek podejrzeń co do wiarygodności „hodowli”. Pierwsze swoje kryształy oddali Aleks z Tadziem i o dziwo zostały przez chemiczkę przyjęte bez zastrzeżeń — z podziwem nawet, po którym bez mrugnięcia wstawiła im do dziennika oceny bardzo dobre. W ciągu następnych dni „wyhodowane” kryształy posypały się obficiej, wprawiając chemiczkę w zdziwienie, zakłopotanie i w końcu wzbudzając jej podejrzliwość.


***


Aleksander stał w klasie przy swojej ławce, (reszta uczniów siedziała) zastanawiając się kto wydał.

— I co masz do powiedzenia panie Jelonek? — chemiczka nie patrzyła na Aleksa, z uwagą wertując stronę dziennika. — Myślał pan, że się nie zorientuję, że jestem ślepa czy głupia? — głos nauczycielki nabrał zgrzytliwych tonów.

Aleks absurdalnie pomyślał w tej chwili, że faktycznie gdyby się nie zorientowała, właśnie za taką by ją miał.

— Przecież to oszukaństwo. Co ty chłopcze chciałeś przez to osiągnąć? — indagowany drgnął, gdyż uświadomił sobie, że chemiczka nie wie o kasie, jaką za rzeczone kryształy zgarnął, a to nieco zmieniało jego sytuację.

— No wie pani, te kryształki z soli to prawie nigdy nie wychodzą, pomyślałem że można zrobić to inaczej, a efekt będzie podobny. No i zrobiłem tego więcej.

Na twarzy chemiczki odbiło się zainteresowanie.

— A swoją drogą co to jest? Bo przecież nie sól — uniosła jeden z kryształów trzymając za koniec sznurka.

— Tiosiarczan sodu — wymamrotał.

— A skąd ty chłopaku znasz taki związek? Jak wpadłeś na to, żeby go użyć? — zainteresowanie nauczycielki rosło z każdą minutą.

— Trochę się interesuję chemią — powiedział niepewnie.

— Szkoda, że nie widać tego po twoich ocenach. Może podzielisz się z klasą swoim zainteresowaniem, może czegoś się od ciebie nauczymy — w głosie nauczycielki zabrzmiała ledwo dostrzegalna ironia.

Aleks pomyślał, że przecież właśnie się podzielił, sprzedając wszystkie kryształy, ale ma się rozumieć nie powiedział tego głośno.

— Mogę zrobić w klasie ciekawe doświadczenie — oznajmił pewniejszym głosem.

— Doświadczenie? A jakie jeśli można wiedzieć?

— Takie, w którym ciecz zamienia się błyskawicznie w ciało stałe wydzielając przy tym ciepło.

— Ho, ho ciekawe, ciekawe — zgoda. Jak doświadczenie będzie tak spektakularne jak mówisz, to twoja piątka za nieszczęsny kryształ zostaje w dzienniku. Pozostałe oceny — chemiczka potoczyła wzrokiem po klasie — z niego znikają.

Następnego dnia, na lekcji chemii Aleks stanął przy nauczycielskim biurku, podczas gdy nauczycielka siedziała na krześle obok. Z miną magika zaprezentował trzymaną w dłoni sporą probówkę zatkaną korkiem z przeźroczystą cieczą w środku. Chemiczka dotknęła probówki i stwierdziła, że jest chłodna. Wtedy Aleks z błyskiem w oku wyciągnął dłoń z probówką w kierunku klasy i silnie nią potrząsnął. Na oczach całego audytorium, ciecz zaczęła się szybko krystalizować, aby po kilkunastu sekundach całkowicie zastygnąć. Podał probówkę chemiczce, która tym razem stwierdziła, że jest ciepła, a właściwie gorąca.

— Brawo! Bardzo udane doświadczenie panie Jelonek — nauczycielka puściła probówkę w obieg po klasie. A teraz proszę wyjaśnić jak to działa.

Aleks odchrząknął, zrobił efektowną pauzę i z miną utytułowanego naukowca, jednym tchem rozpoczął wykład.

— Do wykonania tego doświadczenia użyłem tiosiarczanu sodu znanego bardziej jako utrwalacz fotograficzny. Gdy się roztopi nad palnikiem lub świecą, można go wystudzić w kąpieli wodnej. Po wystudzeniu nadal pozostanie w stanie ciekłym, ale gdy zostanie wstrząśnięty, lub gdy wrzucimy do niego choćby jedną granulkę — szybko krzepnie powracając do stanu stałego i wydzielając przy tym dość wysoką temperaturę. Dziękuję — rozległy się rzadkie brawa.

— I ja dziękuję. Całkowicie zasłużył pan na swoją ocenę.

Z tej było nie było — afery Aleks wyszedł obronną ręką pewnie tylko dlatego, że chemiczka nic nie wiedziała o transakcjach finansowych. Uczniowie, którzy po anulowaniu ocen zgłosili się po zwrot pieniędzy, usłyszeli że reklamacji nie uwzględnia się, a ponadto, że środki zostały wydane na potrzebne do produkcji kryształów składniki. Co do tych kosztów to Aleks minął się z prawdą, gdyż Ziółek senior nie wziął ani grosza.

Krótko mówiąc sprawa rozeszła się po kościach, a producent kryształów został z kasą w kieszeni i piątką w dzienniku.

V

Zaraz po skończeniu podstawówki, Aleks wrócił do domu rodzinnego (do tej pory mieszkał u dziadków). Ojciec wyprowadził się do innego miasta i obecnie w bloku na Fabrycznej mieszkali we trójkę z mamą i młodszą o siedem lat siostrą — Domicelą. W swoim pokoju urządził się od nowa. Pozawieszał ściany różnymi plakatami i urządził sobie prymitywną mini siłownię. Tak, tak Aleks wziął się za siebie. Dobrze wryły mu się w pamięć słowa lekarza pediatry, który przed laty ubolewał nad jego mizerną i wątłą budową. Postanowił nie być ani mizerny, ani wątły.

Siłownia była dość osobliwa, żeby nie powiedzieć śmiechu warta, ale na początek musiała wystarczyć. Na całe jej wyposażenie składała się wykonana własnym sumptem sztanga, która na tą fachową nazwę w ogóle nie zasługiwała, a jeżeli już, to była to najdziwniejsza sztanga na świecie. Składała się ze stalowej rurki, do której z jednej strony przymocowany był drutem zardzewiały ośmiokilowy odważnik znaleziony w piwnicy u dziadków, a z drugiej, tymże drutem przytroczona była, stara, zepsuta maszyna do pisania, otrzymana od ciotki pracującej w biurze. Przedziwnym tym urządzeniem Aleks trenował z zapałem i właściwym swojej naturze uporem.

Młody organizm i determinacja sprawiły, że ważąca około szesnastu kilogramów sztanga (licho raczy wiedzieć ile tak naprawdę ważyło to ustrojstwo) stała się niewystarczająca. Choć Aleksander dalej był chudy jak szczapa, to przyznać trzeba że siły mu przybyło. I tu pomocny znowu okazał się Tadzio Ziółek (ten od produkcji kryształów).

Tadzio uczęszczał na zajęcia karate i miał przywilej chodzenia do klubu sportowego, gdzie mieściła się siłownia z prawdziwego zdarzenia. Tam właśnie wprowadził kolegę i odtąd trzy razy w tygodniu uczęszczali razem, układając samodzielnie zestawy ćwiczeń. Czas mijał, a upór i determinacja Aleksa zaczęły procentować, co zdopingowało go do jeszcze większego wysiłku. Z chuderlawego, tyczkowatego chłopaka przeistaczał się w prawdziwego sportowca. Rozrósł się. Nadal był szczupły, ale wyrzeźbiony i żylasty.

Oprócz siłowni w klubie sportowym, razem z Tadziem odwiedzali wieczorami szkolne boisko, gdzie trenowali wspólnie ciosy i kopnięcia, oraz rozciągali się nawzajem asekurując. W piwnicy zawiesili stary worek treningowy, w który na zmianę tłukli, owijając dłonie bandażem elastycznym.

Aleks, oprócz tego że nabrał krzepy, to okazało się, że jest pieruńsko szybki. Ciosy na worku wyprowadzał w tempie karabinu maszynowego, nie zaniedbując jednocześnie gardy i uników. Treningi bokserskie, choć ewidentnie amatorskie, stały się jego pasją.


***


Na podwórku osiedlowym, nastoletni chłopcy chętnie spędzali ze sobą czas. Takie spotkania to odskocznia od szkoły i obowiązków. Można pogadać, pośmiać się, pobawić, czy nawet zapalić zakazanego papierosa.

Aleks nie był wyjątkiem, miał swoich osiedlowych kumpli, z którymi spotykał się regularnie. Nie miało znaczenia, że chodzili do innych szkół, (niektórzy edukację już zakończyli) ważne były wspólne zainteresowania i pasje. Czasem wystarczyło, że jeden chłopak przyszedł w wiadome miejsce, pokręcił się chwilę, a po chwili zbierało się całe towarzystwo.

Jednego popołudnia pojawił się obcy — czyjś znajomy, czy kuzyn z innego osiedla. Już od pierwszej chwili nie podobał się Aleksowi, który nie lubił ludzi zbytnio gadatliwych, próbujących za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę. Jakikolwiek temat byłby poruszany — osobnik nie dawał nikomu dojść do słowa, grając rolę znawcy i eksperta w każdej dziedzinie. Milczący i powściągliwy z natury Aleks, mierzył nieznajomego niechętnym spojrzeniem. Pomińmy opis wyglądu zewnętrznego gaduły, licząc na to, że czytelnik sam wyrobi sobie taki obraz; mam nadzieję jak najgorszy.

Nastoletni chłopcy dużo rozmawiają o sporcie, tak było i tym razem. Tematy przechodziły z piłki nożnej na koszykówkę, z koszykówki na kolarstwo. W każdej z tych dyscyplin nieznajomy mienił się znawcą tematu i ekspertem. W końcu rozmowa zeszła na boks, który był ulubioną dyscypliną Aleksandra i tu, jak się domyślacie gadatliwy chłopak znów wiódł prym. Kiedy kreował się na doświadczonego boksera, Aleks nie wytrzymał.

— Chciałbym to zobaczyć — mruknął pod nosem.

— A co może nie wierzysz? — nie wiadomo jakim bokserem był gaduła, ale słuch miał dobry.

— Słyszałem, że jesteś świetnym piłkarzem, koszykarzem, ale że bokserem?

— Trenowałem w klubie i walczyłem na prawdziwym ringu, — zacietrzewił się samochwała — a tacy jak ty, jednej rundy nie wytrzymywali.

— Mistrz wagi ciężkiej się znalazł. Na olimpiadę jedź, bo tu się marnujesz — kilku chłopców zaśmiało się, a domniemany bokser poczerwieniał ze złości.

— Jak dostaniesz w dziób, to inaczej będziesz gadał.

— Spróbuj.

Towarzystwo ożywiło się.

— Bójka, pojedynek, gdzie się będziecie bić?

— Nie tutaj. Ludzie się kręcą. — Tadzio Ziółek wziął na siebie rolę organizatora walki i sędziego zarazem.

— Chodźcie za przychodnię, tam nikt nie chodzi.

Miejsce za przychodnią było zarośniętym krzaczorami, niewielkim placem, odwiedzanym sporadycznie przez pijaczków, o czym świadczyły kolekcje butelek ustawionych pod ścianą. Tadzio, jak na sędziego przystało, wyszedł na środek. Widzowie zajęli miejsca na skraju placu, a adwersarze naprzeciw siebie.

— Nie wolno kopać leżącego, ani ciągnąć za włosy, po za tym wszystkie chwyty dozwolone. Możecie zaczynać — ogłosił Tadzio i wycofał się.

— No i doigrałeś się chłopaczku.

Gaduła uśmiechnął się szyderczo. Był równy wzrostem Aleksowi, ale na pewno cięższy.

Nie przestając się uśmiechać zamarkował atak, wykonując gwałtowny ruch do przodu, po którym od razu się cofnął. Aleks ani drgnął, stojąc na lekko ugiętych nogach, z lewą ręką wysuniętą odrobinę do przodu, a prawą przy prawym policzku. Nie spuszczał wzroku z oczu przeciwnika.

Gaduła zaatakował na poważnie, próbując frontalnie kopnąć w brzuch, ale kopnął jedynie powietrze, gdyż przeciwnik odskoczył pół metra w tył. Następnie zaszarżował, zadając szereg dość chaotycznych ciosów, próbując trafić w głowę. Aleks schodził z linii ciosów oszczędnymi unikami i odskokami. Nie lekceważył adwersarza — wręcz przeciwnie, był to jego pierwszy poważny pojedynek, dlatego był raczej spięty i bardzo skupiony. Nie śmiał jeszcze wyprowadzić ciosu.

Tymczasem uśmiech zniknął z twarzy gaduły. Nie mogąc dosięgnąć przeciwnika denerwował się i atakował bez przerwy, sypiąc gradem ciosów. Jego ramiona przypominały śmigła wiatraka. Aleksander zaczął zdawać sobie sprawę ze swojej przewagi. Odnosił wrażenie, że przeciwnik porusza się jakby w zwolnionym tempie. Żaden z jego ciosów nie stanowił zagrożenia, gdyż z łatwością można go było przewidzieć i uniknąć.

Gaduła całkowicie zaniedbał obronę, skupiając się jedynie na ataku. Nastąpiła kolejna seria wiatrakowatych ciosów, po których Aleks uderzył z prędkością sprawiającą, że akcja umknęła przed wzrokiem spektatorów.

Cios spadł na lewą stronę szczęki przeciwnika z taką siłą, że nogi natychmiast się pod nim załamały, a on sam padł na wznak tracąc przez chwilę przytomność.

— Koniec walki — ogłosił Tadzio, nie siląc się na wskazywanie zwycięzcy. Pokonany leżał jeszcze wodząc wokół oczami, jakby nie rozumiejąc co w ogóle zaszło. Próbował wstać ale nogi miał jak z waty i wrócił do poprzedniej — horyzontalnej pozycji. Dwóch widzów chwyciło go pod ramiona i z ich pomocą wrócił do pionu.

VI

Jednak prawdziwy trening, i swoistą szkołę życia, zafundował Aleksowi ktoś inny. Postać na tyle ważna i barwna, że warto poświęcić jej naszą uwagę.

Wuj Leon, młodszy brat mamy Aleksandra, mieszkał z rodziną w (…) — jakieś pięćset kilometrów od Mieściny i jakieś pięćdziesiąt kilometrów morza. Jako przedsiębiorca i człowiek czynu, mając głowę pełną pomysłów, nie godził się na nudne, pospolite etaty w fabryce, czy jakimś zakładzie pracy. Miewał różne, mniej lub bardziej trafione pomysły, z których jednym z bardziej oryginalnych był transport leśny. Jak szybko się okazało, było to przedsięwzięcie brawurowe, ale wuj Leon nie cofał się przed trudnymi wyzwaniami; wręcz przeciwnie — im wyzwanie trudniejsze, tym zaangażowanie i determinacja wuja większe. Przy okazji, po trosze realizował swoje marzenia, bo który prawdziwy mężczyzna nie chciałby poprowadzić wielotonowej ciężarówki?

Transport leśny brzmi niewinnie, jednak zapewniam moi drodzy, że jest to jeden z bardziej ekstremalnych zawodów, jakim można się parać. Krótko mówiąc, polega na przewożeniu drewna z lasu do składu.

Drwale po ścięciu drzewa, tną pień na półtorametrowe belki i układają je w sągi, czyli sterty. Do tych stert trzeba dojechać, załadować drewno i je wywieźć. Trzy te, zdawałoby się proste czynności, bynajmniej proste nie były, co za chwilę się okaże.

Najważniejszym elementem transportu drzewnego jest samochód ciężarowy — odpowiednio przystosowany, aby można było załadować i bezpiecznie przewieźć ładunek. Wuj Leon, na potrzeby swojej działalności, zakupił taki samochód, który używając ładnych słów należał do pojazdów w stylu retro. Wehikuł ten, nie był niestety na chodzie, ale takimi drobiazgami wuj się nie przejmował.

Będąc człowiekiem wszechstronnym, mającym smykałkę do mechaniki, sam doprowadził ciężarówkę do stanu mobilnego, wzbogacając jednocześnie swoją wiedzę na temat renowacji antyków.

W końcu wszystko było gotowe i można ruszać na pierwsze kursy.

Aleksander już wcześniej przyjeżdżał do wuja na wakacje, czy ferie. Tym razem miał wziąć udział w jego najnowszym przedsięwzięciu, które dla obydwu okazało się skokiem na głęboką wodę.

Transport leśny, zdominowany był przez państwowe przedsiębiorstwo transportu drzewnego, zatrudniającego wykwalifikowanych robotników. Ich ciężarówki wyposażono w specjalne dźwigi z chwytakami, którymi drewniane belki ładowano szybko, sprawnie i bez wysiłku. Wuj Leon, jako jedyny prywaciarz w okolicy, stanowił mizerną wprawdzie, ale konkurencję.

Oto pierwszy dzień pracy.

Bladym świtem, nasi leśnicy wsiadają właśnie do zaparkowanej pod blokiem ciężarówy.

— Żeby zapalił, żeby zapalił — wuj przekręcił kluczyk stacyjki, wpatrując się w lampkę kontrolną świecy żarowej. Gdy lampka zgasła wcisnął guzik rozrusznika.

— Chłe, chłe, chłe, chłe, chłe. Kle, kle, kle, kle!!! — silnik ożył.

— Ha! Od pierwszego razu zapalił! — zatarł ręce i poklepał po ramieniu siedzącego obok Aleksa.

— No to jazda — chwycił pewnie ogromną jak koło u wozu kierownicę i dodał gazu. Wehikuł szarpnął i ruszył z odgłosem godnym czołgu (ciekawe co na to sąsiedzi w bloku) i już jadą przez miasto z maksymalną prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę, zostawiając za sobą czarne kłęby spalin.

Kompleks leśny, który został przydzielony przez nadleśnictwo był terenem delikatnie mówiąc trudnym. Prawdopodobnie nikt inny nie chciał tam jeździć, więc nowy przedsiębiorca dostał go w charakterze chrztu bojowego, albo co było bardziej prawdopodobne, w charakterze straszaka mającego zniechęcić i wywiać z głowy prywaciarskie zapędy.

Las liściasty miał zdecydowaną przewagę dębu i buka, natomiast droga którą do rzeczonego lasu wjechali, była rodzaju błotnisto — koleinowych. Muldy i koleiny wyrzeźbiły w gliniastym gruncie koła wielkich ciągników używanych przez drwali. Sytuacji nie polepszał fakt, że cały teren był pagórkowaty ze stromymi podjazdami i ma się rozumieć zjazdami.

Dla leciwej ciężarówki nadeszła godzina próby, ale jak do tej pory dzielnie stawiała czoła niedogodnościom terenu. Przed kolejnym, dłuższym i bardziej stromym wzniesieniem, wuj mocniej ścisnął kierownicę i wbił pedał gazu do podłogi. Silnik zawył, ale samochód raźno ruszył pod górę. Im dalej stromego podjazdu, tym dźwięk silnika przybierał coraz wyższe rejestry, przechodząc z warkotu w potępieńcze wycie. Ciężarówka wyraźnie zwolniła, ale wuj Leon — pochylony na kierownicę, ze wzrokiem wbitym w drogę i zaciśniętymi zębami, zdawał się siłą woli dodawać jej sił.

Aleks zacisnął palce na własnych kolanach, gdy spod deski rozdzielczej zaczął wydobywać się dym z przypalanego oleju. Na szczęście przednie koła ociągnęły szczyt pagórka i samochód ostatecznie pokonał tą Golgotę. Wuj odetchnął, otarł czoło wierzchem dłoni.

— Będziemy musieli tędy wracać i to z ładunkiem — stwierdził posępnie.

— Ale będzie z górki — zauważył Aleks zerkając na wuja, którego mina świadczyła, że wcale nie czuje się pocieszony.

Ciężarówka, jakby zdopingowana sukcesem, ruszyła dalej z wesołym klekotem, zresztą dalsza droga do wyrębu nie nastręczała już żadnych trudności. Wkrótce dotarli do ułożonych po obydwu stronach drogi, stert pociętych pni.

Pierwszy etap dotarcia na miejsce został zaliczony. Pozostały jeszcze dwa, czyli załadunek i transport do składu. W załadunku, kluczowe znaczenie ma rodzaj drewna. Belki pochodzące z drzew iglastych, są o całe niebo lżejsze od tych z drzew liściastych, a jak zostało wcześniej powiedziane, znajdujemy się właśnie w liściastym lesie.

Przenoszenie drewna z sągów na samochód za pomocą dźwigu ma tę zaletę, że nie ma specjalnego znaczenia jaki rodzaj drewna się ładuje, ale przecież wuj z Aleksem dźwigu nie mieli, a co za tym idzie załadunek musiał odbywać się ręcznie. Drewno było mokre i ciężkie. Przerzucenie kilkunastu ton, to nie w kij pierdział. Półtorametrową belkę należało dźwignąć, unieść jedną ręką na wysokość platformy załadunkowej, po czym drugą ręką wepchnąć na nią. Zacząć należało od najgrubszych odziomków, gdyż w miarę załadunku, pniaki trzeba wrzucać coraz to wyżej.

Godzina pracy takich harpaganów i platforma załadowana. Teraz ostatni etap, czyli transport do składu.

Cięższa o kilkanaście ton ciężarówa zbliżała się do Golgoty, czyli górki na którą w takim trudzie wcześniej się wtoczyła. Tym razem, wuj zamiast dodawać gazu, bardziej polegał na jakości hamulców swojego pojazdu. Ponownie zacisnął ręce na kierownicy, a jego mina zdradzała, że przygotowuje się do trudnego zadania.

Ciężarówka po przekroczeniu wierzchołka, zaczęła zjeżdżać w sposób nie do końca kontrolowany. Gdy glina i błocko zakleiło bieżnik szerokich opon, zaczęła bardziej zsuwać się, niż zjeżdżać z pochyłości. Ciężar wielu ton wbijał ją w śliską breję. Wuj z całych sił trzymał wyrywającą mu się z rąk kierownicę, jednocześnie kontrując i korygując zjazd. Samochodem zarzucało raz w prawo, raz w lewo, grożąc wypadnięciem z drogi, zatrzymaniem na którymś z drzew, lub co gorsza przewróceniem.

Po nieskończenie długim czasie, podczas którego wuj dokonywał cudów, panując jakoś nad pojazdem, zjechali wreszcie na sam dół. Ładunek drewna pozostał na miejscu, choć według wszelkiego prawdopodobieństwa powinien był spaść w cholerę.

Po tego rodzaju atrakcjach, dalsza droga nie wydawała się już tak ryzykowna, dlatego bez niespodzianek wyjechali z lasu na twardą szosę. Dojazd do składu i rozładunek, to już czynności prozaiczne, dlatego nie warto poświęcać im bezcennej uwagi czytelnika.

Aby dzień pracy stał się opłacalny, należało wykonać trzy, a najlepiej cztery kursy. Na szczęście nasi bohaterowie byli kierowani również w inne leśne tereny — nie tak ekstremalne jak ten wyżej opisany, ale jak się okazuje, nawet w najbardziej sprzyjających warunkach, na wydawało by się przyjaznym i łatwym terenie, nie można stracić czujności.

Dzień zaczął się obiecująco. Zamiast w mrocznych, zawilgłych lasach liściastych, wuj Leon i Aleksander znaleźli się decyzją leśniczego — w jasnym, pachnącym żywicą lesie sosnowym. Świergot ptaków i stukanie dzięciołów było muzyką dla uszu, a twarda, piaszczysta droga, gdzieniegdzie tylko upstrzona niewielkimi zresztą kałużami — prawdziwą autostradą. Nic dziwnego, że humory dopisywały wyśmienite.

— Ładny las, naprawdę ładny — wuj z lubością wciągnął żywiczne powietrze wpadające przez otwarte okienko.

— I płasko, i równo, żadnych gór i dołów… — Aleks podzielał zadowolenie wuja.

— Ha, żeby tylko po takim lesie jeździć, to byśmy z pięć kursów jak nic zrobili — rozmarzył się wujo.

— A i sosenka lekuchna. Po tych dębowych i bukowych klocach to te beleczki będą fruwały.

Tymczasem nie ustając w zachwytach dojechali do zrębu, gdzie po obu stronach drogi piętrzyły się stosy drewna.

Wcześniejsza uwaga Aleksa była trafna, gdyż po niespełna godzinie samochód został załadowany, wprawiając leśników w jeszcze lepszy humor.

— No to jazda. Dzisiaj jak nic pięć kursów machniemy — zatarł ręce wuj.

Żeby wyjechać z lasu na szosę, nie musieli wracać tą samą drogą, tylko pojechać dalej, drogą krótszą od tej, którą już przebyli. Zresztą las był wokół taki sam, a i droga taka sama. Nie tracąc czasu ruszyli, obiecując sobie wykonanie planowanych pięciu kursów.

Kałuża, do której właśnie się zbliżali była nieco bardziej rozlana, ale poza tym nie różniła się niczym od dziesiątek kałuż, które dzisiaj ominęli, lub przez nie przejechali. — Uważaj złotko, bo wpadniesz w błotko! — zawołał ze śmiechem wuj Leon i dodał gazu. Samochód wjechał przednimi kołami w kałużę rozchlapując wodę, po czym nastąpił potężny wstrząs, zgrzyt i łoskot. Przód ciężarówki zapadł się gwałtownie, następnie siłą rozpędu bardziej wyskoczył, niż wyjechał z dziury. Niewinnie wyglądająca kałuża okazała się sporą wyrwą w drodze. Silnik zgasł i samochód znieruchomiał, chyląc się mocno na lewą stronę.

— O żeż w mordę! — skwitował sytuację wuj Leon, oglądając podwozie. — Resor wyrwało z obejmy.

— To co? Damy radę naprawić? — Aleks nie znając się zbytnio na mechanice samochodowej polegał całkowicie na wuju, który tymczasem milczał namyślając się dłuższą chwilę.

— Dobra. Trzeba podlewarować, zdjąć koło i wbić resor na miejsce.

W tym krótkim stwierdzeniu kryło się nieliche, czy raczej niemożliwe do wykonania w obecnych warunkach zadanie. Tym bardziej obaj zabrali się szybko do roboty.

W pierwszej kolejności, należało ciężarówkę rozładować. Podnoszenie lewarkiem, choćby z jednej strony, samochodu wyładowanego kilkunastoma tonami ładunku byłoby kiepskim pomysłem. Gdy wszystko znalazło się już na ziemi, trzeba poluzować śruby mocujące koło. Ręczne odkręcanie śrub koła samochodu ciężarowego brzmi absurdalnie, ale jak okazało się w praktyce — nie niemożliwe.

Wuj jako człowiek zapobiegliwy, miał na wyposażeniu szereg różnych narzędzi, wśród których oprócz niezbędnego klucza do kół, znalazł się długi łom, mogący służyć jako dźwignia. Tym sposobem, wspólnymi siłami, ciągnąc, lub nawet stając całym ciężarem na ramieniu łomu, śruba po śrubie poluzowali je wszystkie.

Po uniesieniu potężnym lewarem lewej strony ciężarówki, koło zawisło kilka centymetrów nad ziemią. Zdjęcie wielkiego, ciężkiego koła było dziełem kolejnych nieludzkich wysiłków. Kiedy i to się udało, ukazały się potężne pióra resora, którego jeden z końców pod wpływem wstrząsu wyskoczył z obejmy, mającej kształt grubego, stalowego ucha. W to właśnie ucho, należało końcówkę resora na powrót umieścić.

Niestety, ten kluczowy etap naprawy okazał się być ponad siły naszych mechaników. Choć wytężali wszystkie siły, udawało im się unieść resor, ale za nic w świecie nie byli w stanie wepchnąć jego końca w obejmę. Próbowali uderzać młotkiem, aby wbić pióro na miejsce, jednak zwykły młotek bezsilnie odskakiwał od nieustępliwego żelastwa. Stukali tak na zmianę niby dzięcioł w drzewo, z tą różnicą że dzięcioł swoim stukaniem osiągał większe efekty.

Po wyczerpaniu wszystkich możliwych w danych okolicznościach sposobów, i co tu dużo mówić — po wyczerpaniu sił — w ich oczach pojawiła się rezygnacja. Większość dnia strawili na mozolnej pracy, by wobec niemożliwości w końcu się poddać.

— No to dupa. Nie damy rady — stwierdził fakt wuj Leon. — Przyjdzie nam chyba spać w tym pieprzonym lesie (jakże szybko piękny jeszcze niedawno las, potrafi się zmienić w zależności od zaistniałych okoliczności). I wtedy usłyszeli miarowe stukanie. Nie był to dzięcioł, gdyż dźwięk brzmiał głębiej, a dochodził jakby z daleka.

— Gdzieś tam są ludzie — ożywił się Aleks. — Pójdę zobaczyć, może nam jakoś pomogą. Nie wahając się dłużej ruszył w kierunku odgłosów.

Po przedłużającej się nieobecności Aleksa, wuj coraz poważniej rozważał spędzenie tutaj nocy, gdyż robiło się szaro, a wędrówki po lesie w ciemnościach, to prosta droga do zabłądzenia. Szykował prowizoryczne posłania w kabinie, gdy na skraju poręby pojawiła się idąca w jego kierunku postać.

— To Aleksander — idzie sam, a więc z jakiejkolwiek pomocy nici — pomyślał wuj. — Ale co on tam niesie?

Aleks był już na tyle blisko, że można było dojrzeć przedmiot, który niósł na ramieniu. Na jego widok twarz wuja rozjaśnił promienny uśmiech, zdający rozpraszać zapadający w lesie mrok. Był to wielki, osadzony na długim trzonku młot, używany przez drwali do rozłupywania pociętych pni i wbijania klinów.

Pod wpływem jednego, celnego i silnego uderzenia, koniec resora wskoczył we właściwe miejsce. Zakładanie i przykręcanie koła, odbyło się już przy zapadających ciemnościach, a później przy świetle latarki, która na szczęście znalazła się w schowku. Porzucony ładunek trzeba było zostawić i ruszać na pusto do domu, oddając we wsi, po drodze pożyczony od drwali młot.

Kolejne dni należały do mniej lub bardziej udanych dla transportu leśnego. Wuj Leon i załoga — w postaci Aleksandra, załadowali i rozładowali wiele ton leśnego surowca. Obaj doszli do takiej wprawy, że najgrubsze nawet odziomki latały w ich rękach niby sosnowe zapałki.

Jak to zwykle bywa, ludzie ulepieni z dobrej gliny, w miarę hartowania ciężką pracą, stają się maszynami nie do zdarcia. Niestety, nie można było tego powiedzieć o prawdziwych maszynach, do jakich zaliczała się ciężarówka. W trakcie ciężkiej, czasem ekstremalnej eksploatacji, nagle jakby przypomniała sobie, że tak naprawdę jest leciwym i wysłużonym wehikułem, którego miejsce jest raczej w muzeum motoryzacji, a nie na dziurawych, leśnych drogach z tonami ładunku na grzbiecie. Samochód zaczął sprawiać kłopoty. Właściwie nie było kursu, żeby nie działo się coś niepokojącego.

Jednego razu jechali przez las drogą prostą i równą jak stół, gdy w podwoziu zaczęło coś przeraźliwie stukać. Po zatrzymaniu stukanie momentalnie cichło, a wuj za nic w świecie nie mógł zlokalizować źródła tego hałasu. Nie pomogło wczołgiwanie się pod samochód i świecenie latarką. Jedzie — stuka, stoi — nie stuka, choć silnik pracuje.

Wuj, nie widząc innego wyjścia z sytuacji, zdecydował się na ryzykowne posunięcie. Oto Aleksander miał usiąść za kierownicą i powoli jechać prosto, a on w tym czasie, miał oglądać podwozie i zlokalizować usterkę. Pomysł ten przeraził Aleksa, gdyż nigdy nie kierował ciężarówką, ani zresztą żadnym innym pojazdem silnikowym. Mimo to wysłuchał instrukcji i dzielnie zasiadł za kierownicą.

Samochód ruszył, a kierowca z przypadku, z duszą na ramieniu jechał najwolniej jak się dało, kurczowo ściskając kierownicę. Wuj Leon idąc z boku co rusz przykucał oglądając podwozie. Ku przerażeniu Aleksa, nie mogąc najwyraźniej dostrzec niczego z boku, szedł teraz przed samochodem, co jakiś czas kładąc się na ziemi. Gdy znikał z pola widzenia, Aleks był przekonany, że przejeżdża nad leżącym na ziemi wujem. Na szczęście ten zrywał się w ostatniej chwili, by całą operację powtórzyć jeszcze raz. Strach pomyśleć co by się stało gdyby Aleks dodał gazu, albo skręcił.

Te ryzykowne zabiegi nie przyniosły niestety żadnych rezultatów. Łomotało dalej, a co i gdzie łomoce pozostało zagadką.

Wuj Leon zrezygnował z ryzykownych i bezproduktywnych akrobacji i ku wielkiej uldze Aleksa wsiadł za kierownicę.

— Łomoce, czy nie łomoce — jedziemy dalej i już — zawyrokował, wciskając ze złością pedał gazu. Samochód wyrwał do przodu i …

— Nic nie wali, uciszyło się!

— Ha, może to co waliło odpadło i z głowy — zaśmiał się Aleks.

— No pięknie, to teraz będziemy gubić części? A co tam, ważne że nie wali, a my jedziemy.

Innym razem silnik po prostu zgasł i nie dawał się uruchomić. Wuj grzebał pod maską, Aleks przekręcał kluczyk stacyjki i choć rozrusznik kręcił — samochód nie palił. Dalsze, jałowe jak dotąd odpalanie groziło rozładowaniem akumulatora. Okazało się, że najprawdopodobniej padła pompa paliwowa. Wobec takiej sytuacji, wuj Leon nie po raz pierwszy wykazał się niezwykłą pomysłowością. Nie wnikając w szczegóły powiemy tylko, że potraktował silnik swojego samochodu jak pacjenta, któremu potrzebna jest transfuzja. W tym celu, skonstruował prowizoryczne ustrojstwo, składające się z bańki po oleju i gumowego wężyka. Do umocowanej pod maską bańki nalał paliwa, które za pomocą wężyka doprowadził bezpośrednio do gaźnika, tworząc coś w rodzaju kroplówki. O dziwo zabieg zadziałał, a silnik odpalił. Jedynym mankamentem było to, że co jakiś czas należało się zatrzymać i dolać paliwa, bo samochód palił jak smok i zawartość bańki nie na długo zaspokajała jego pragnienie.

Po tej ostatniej awarii, wuj Leon przeprowadzając bilans zysków i strat, z niejakim żalem porzucił biznes transportu leśnego. Nie obyło się jednak bez korzyści płynących z tej przygody. Po pierwsze, obaj zdobyli bezcenne doświadczenie, a po drugie ładując wiele ton drewna i borykając się z innymi przeciwnościami, nabrali krzepy godnej jeśli nie Herkulesa, to przynajmniej Conana Barbarzyńcy.

VII

W osiedlowo — podwórkowym życiu wyodrębniła się kilkuosobowa grupa nastolatków spędzająca ze sobą mnóstwo czasu, często kosztem nauki. Na ławeczkach między blokami dyskutowano, śmiano się, czasem kłócono. Odbywały się przeróżne rywalizacje i popisy siłowe, czy akrobatyczne, czemu towarzyszyły salwy śmiechu lub głosy uznania. Aleks wtopił się w to towarzystwo czynnie biorąc udział we wszystkich wydarzeniach, zarówno tych pokojowych, jak i bardziej burzliwych. Jednocześnie nie zaniedbywał treningów na siłowni, a boksu i zapasów uczyła go ulica.

Po zakończeniu szkoły imał się różnych dorywczych prac, ale głównie dawał upust nadmiarowi energii, uczestnicząc w wielu nie do końca chlubnych wydarzeniach, głównie bójkach. Razem z kilkoma kumplami — kibicami, chodził na mecze miejscowej drużyny piłki nożnej, gdzie często dochodziło do konfrontacji. Aleks żadnym kibicem nie był, futbolem się nie interesował, ale traktował to „kibicowanie” jako swego rodzaju trening.

Należy uczciwie powiedzieć, że nie był jakimś chuliganem, wszczynającym bez powodu awantury i draki. Po prostu wszelkie burzliwe wydarzenia, przyciągały go jak światło przyciąga ćmę. Zachowywał przy tym swego rodzaju honorowość. Nigdy nie hartował swoich umiejętności na słabszych — wręcz przeciwnie, stawał po stronie z góry przegranej, z niemałą satysfakcją odwracając role. Był typem, który nigdy w życiu nie przeszedłby obojętnie obok osaczonej przez przeważające siły ofiary. Nie bez przyjemności mieszał się w tego rodzaju incydenty, pewnie dlatego że sam kiedyś był ofiarą oprymowaną przez silniejszych i sprytniejszych.

W tak szarym miejscu jak Mieścina, wszelkie wydarzenia plenerowe — festyny, koncerty, czy jarmarki, przyciągają młodzież z całego miasta. Aleks, który wyjątkiem nie był, czynnie we wszystkim uczestniczył, szukając towarzystwa i atrakcji. Na jednej z tego rodzaju imprez, wśród tłumu, dostrzegł dawno nie widzianego znajomego.

Małpa niewiele się zmienił. Choć wydoroślał, to nie pozbył się charakterystycznych dla siebie rysów, od których wziął się jego przydomek. Według Aleksa zawsze podobny był raczej do hieny, ale nigdy swojej opinii nie wyraził.

Jeśli czytelnik nie pamięta, to przypomnę że Małpa chodził z Aleksem do tej samej podstawówki i nie przepuścił wówczas żadnej okazji, żeby się nad nim nie poznęcać.

— Sie masz Małpa. Kopę lat — Aleks wysilił się na swobodny ton, choć w jednej chwili przypomniał sobie rękoczyny i szykany, jakich regularnie dopuszczał się wobec niego niegdysiejszy, szkolny kolega.

Zagadnięty nie od razu poznał kto go zaczepił. Wpatrywał się dłuższą chwilę swoimi kaprawymi oczkami, marszcząc brwi. Aleks dał mu czas, wiedząc że przez te ładnych kilka lat sporo się zmienił.

— Je-luś? — wreszcie przecież poznał.

— Zgadza się.

— Zmieniłeś się. Eee, urosłeś.

Małpa musiał wyczytać coś w oczach swojej byłej ofiary, bo wiecznie przyklejony, drwiący uśmieszek, zniknął mu z twarzy jak starty ścierką.

— Pamiętasz jak mnie lałeś przy każdej okazji? — spytał Aleks wręcz przyjacielskim tonem.

— Eee, stare czasy. No wiesz… Byliśmy dzieciakami…

Aleks smutno pokiwał głową jakby ze zrozumieniem.

— Powiedz mi Małpa. Czemu ciebie tak nazywają, jak ty do hieny jesteś podobny?

Podszedł blisko jakby konstatując to podobieństwo. Zapytany zbaraniał zaskoczony tą nagła zmianą tematu.

Błyskawiczny cios głową, uwolnił go od odpowiedzi na to pytanie. Małpa klapnął siedzeniem o ziemię i złapał za nos, z którego obficie pociekło między palcami.


***


Aleksander lubił Bazyla i cenił sobie jego towarzystwo, choć dziwiło to kumpli z blokowej paczki. „Czemu ty się bujasz z tym Bazylem?” — zagadywali czasem ze śmiechem, ale on niewiele sobie z tych uwag robił. Nigdy właściwie nie pamiętał, jak w ogóle Bazyl ma na imię, o nazwisku nawet nie wspominając. Bazyl to Bazyl i kropka.

Wizualnie stanowili sprzeczność. Chłopak był średniego wzrostu i tęgawy. Uszy i nos zdecydowanie za duże, włosy mysiego koloru — cienkie i rzadkie, sięgające ramion, oczy szare — wodniste.

Aparycja Bazyla nie powalała, ale za to nadrabiał innymi zaletami. Był to osobnik oczytany, błyskotliwy, posiadający nieograniczoną wręcz wyobraźnię, oraz pociąg do strachów, horrorów i niesamowitości. Idealny kompan do snucia niestworzonych historii, metafizycznych wizji i pseudofilozoficznych rozważań.

Pasaż spacerowy biegnący wzdłuż muru starego, miejskiego cmentarza należał do ulubionych miejsc spotkań młodzieży. Siadano tu na ławeczkach lub wprost na trawie. Gadano, dyskutowano, kłócono się, palono papierosy i pito wprost z butelki tanie wina zwane „bełtami”. Pasaż, popularny jako miejsce towarzyskich spotkań, miał jednak nie najlepszą sławę. Po zmroku, nie było to najbezpieczniejsze miejsce i to nie ze względu na usytuowany w bezpośrednim sąsiedztwie cmentarz. Spacerujący w godzinach wieczorowo — nocnych nie musieli bynajmniej obawiać się powstałych z grobów upiorów. Za to raczej przyziemnych typów, którzy czasem nawiedzali to miejsce, żeby zagadnąć przypadkowego przechodnia o papierosy lub drobne pieniądze i nie byli od tego, aby dla sportu i rekreacji obić przypadkowemu przechodniowi facjatę.

— Patrz Bazyl jak te światełka na cmentarzu migocą — Aleks siedział na oparciu ławki, aby lepiej widzieć groby zza niskiego, cmentarnego muru z czerwonej cegły. Zresztą samych grobów widać nie było, ze względu na panujące ciemności, których nie rozpraszały płomyki palących się gdzieniegdzie zniczy.

— Tak to wygląda, jakby ktoś między grobami chodził — Bazyl mówił szeptem, aby nie psuć mrocznej atmosfery. Ławka, na której siedzieli oświetlała mdła i skąpa poświata ulicznej latarni.

— Ktoś albo coś. Co byś zrobił Bazylu, jakby to coś przelazło przez mur i szło w naszym kierunku?

— Chyba bym się osrał.

Aleks zamiast komentarza, pociągnął wprost z butelki długi łyk wina o smaku wiśniowym.

— Albo taka akcja. Słuchaj. Idziesz sobie koło cmentarza, patrzysz, a tu dziewczyna stoi, ale jakaś taka inna, dziwna. Zimno na dworze, mróz rozumiesz, a ona w sukni do ziemi, ale z krótkimi rękawkami. Suknia też jakaś dziwna — falbanki, koronki — Aleks zamyślił się przez chwilę — taka jaką kopciuszek miał na balu u księcia. — Bazyl pokiwał wolno głową, dając dowód, że obraz ten jest dla niego całkowicie jasny.

— Patrzysz, a dziewczyna kiwa na ciebie ręką żebyś do niej podszedł.

— Ja bym nie podchodził.

— Cicho. Załóżmy, że podchodzisz.

— No doba, podchodzę.

— Podchodzisz i patrzysz, a to ekstra laska. Śliczna wręcz —

szczupła, oczy ciemne, włosy czarne do pasa, chociaż trochę blada.

— Aaaa, już kumam do czego zmierzasz.

— Cicho. Nie uprzedzaj faktów.

— Zagadujesz, pytasz: skąd jesteś? Co tu robisz? Czy ci nie zimno? A dziewczyna podchodzi blisko, kładzie ci rękę na ramieniu i

robi gest, jakby chciała powiedzieć ci coś na ucho. Nachylasz się do niej, ona coś szepce i nagle czujesz dziwne zimno na szyi…

— Ha wiedziałem, że to wampirzyca będzie — Bazyl roześmiał się klaszcząc w dłonie.

— Ano wampirzyca, ale taka z wampirzej arystokracji, do tego młoda i piękna — podkreślił Aleks.

— Jak już ukąsiła to szepce ci do ucha: „teraz wybieraj, albo zostaniesz ze mną na zawsze, albo cię tu zostawię, a ty umrzesz”. — I co byś zrobił?

— No nie wiem, musiałbym się zastanowić — zawahał się Bazyl.

— Eee tam, ja bym się nie zastanawiał. Włóczyć się po nocy z ekstra dziewczyną, latać jak nietoperz…

— Spać w grobie, pić krew — dokończył Bazyl.

— No i co, przyzwyczaił bym się, a ty byś leżał w charakterze nieboszczyka.

Nagle, tę wielce zajmującą wizję przerwało pojawienie się dwóch osobników, którzy wyłonili się z mroku spowijającego cały pasaż. Nie była to para wampirów, ani innych stworów zrodzonych w piekielnych otchłaniach lub grobowych czeluściach. Osobnicy szli przed siebie niedbałym, kołyszącym krokiem, trzymając ręce w kieszeniach i rozmawiając półgłosem. Gdy znaleźli się na wysokości ławki, na której siedziała para naszych wizjonerów zatrzymali się, ściszyli głos do szeptu i po chwili ruszyli niespiesznie w ich kierunku.

— Macie fajki? — wyższy zakapior stanął naprzeciw chłopców, a niższy powoli zajął pozycję z boku.

— Nie mamy — Aleks odpowiedział nie ruszając się z miejsca, podczas gdy Bazyl zawiercił się niespokojnie, opuszczając głowę i zerkając na kolegę. Prawdę mówiąc trochę się bał. Przez głowę przebiegł mu niepokojący scenariusz: — Zanim Aleks załatwi tego wysokiego, to ten drugi dobierze mi się do skóry. I co mi po tym, że Jeluś załatwi też i drugiego, kiedy ja już będę zdrowo obity.

Trzeba tu powiedzieć, że Bazyl nie był typem wojownika i dlatego nie uśmiechała mu się walka z jakimkolwiek, nawet niezbyt wprawnym przeciwnikiem.

— A jak znajdę? — drugi typ włączył się do rozmowy. — Jesteś pewien, że chcesz mnie skroić Rondel? — Aleks rozpoznał miejscowego rzezimieszka. Wstał aby skąpe światło latarni oświetliło mu twarz.

— Jeluś?!

— Dla ciebie pan Jeluś — powiedział głosem zimnym niczym grobowa płyta.

Po chwili znów byli sami na pasażowej ławce naprzeciwko cmentarza, gdzie dalej mogli snuć swoje fantastyczne wizje.


***


Choć na brak różnorodnego i ciekawego towarzystwa Aleksander narzekać nie mógł, to przecież wciąż nie miał dziewczyny, ani choćby nawet obiektu westchnień. Dwadzieścia lat z haczykiem stuknęło, a tu nic. Fajnych dziewcząt nie brakowało, ale chłopak nie bardzo wiedział jak się zabrać do rzeczy. Wobec płci przeciwnej był po prostu nieśmiały i nie wierzył w swoje siły.

Przypadek sprawił, że w końcu jednak uwierzył.

W jednej z bardziej popularnych miejskich dyskotek, jak zwykle stał pod ścianą, gadał, śmiał się i obserwował tańczących. W pewnej chwili podeszła do niego jakaś nieznajoma, dość atrakcyjna i na pewno starsza. Uśmiechnęła się promiennie, złapała zaskoczonego chłopaka za rękę i i bez ceregieli pociągnęła w kierunku damskiej toalety. Aleks ani myślał się opierać, i choć zaskoczony do granic, dał się wepchnąć do środka. W toalecie dziewczyna bez słowa zarzuciła mu ręce na szyję i wpiła się w jego usta. Po chwili, której trwania świadomy nie był, bezpruderyjne dziewczę uśmiechnęło się do niego jeszcze raz i jak gdyby nigdy nic, wybiegło z toalety znikając w dyskotekowym tłumie. Aleks wylazł z kibla oszołomiony ale niespotykanie szczęśliwy. W jednej chwili zrozumiał, że jednak jakieś szanse u dziewczyn ma. To jedno dziwne, ale jakże miłe zdarzenie, ten jeden pocałunek zdawał się być momentem przełomowym, po którym wszystko może się zdarzyć, że musi się tylko trochę postarać, a wtedy…

A wtedy upomniała się o niego armia.

VIII

Listem poleconym (pierwszym, jaki w życiu otrzymał) przyszło wezwanie na komisję lekarską dla poborowych.

Aleks do wojska iść nie chciał i perspektywa ta, co nieco go przerażała, dlatego pierwszą jego myślą było — jak się od tego wymigać. W tym celu postanowił zasięgnąć języka.

Okazało się, że sposobów na uniknięcie poboru jest całkiem sporo, a większość z nich dotyczy stanu zdrowia poborowego. Dowiedział się, że do wojska z całą pewnością nie pójdzie osoba przewlekle chora, najlepiej na płuca (gruźlica mile widziana), chora psychicznie (czubek), lub posiadająca na ciele ślady samookaleczeń (co na jedno wychodzi). Jeśli nie posiadało się którejś z tych cech, należało przedstawić wiarygodne dowody, które zadowoliły by poborową komisję lekarską lub po prostu symulować.

Pierwszą możliwość Aleks odrzucił od razu, zdając sobie sprawę, że na nic nie choruje, ani nie posiada żadnych dokumentów stwierdzających chorobę przewlekłą. Co do chorób psychicznych, tu otwierało się duże pole do popisu. Sęk w tym, że należało rżnąć głupa po mistrzowsku, czyli wiarygodnie i w wiarygodności nie przesadzić. Znany był przypadek poborowego, który przed komisją stawił się w kąpielówkach, okularach pływackich i czepku, po czym wszedł na krzesło i nim ktokolwiek zdążył go powstrzymać, wykonał skok „na główkę” druzgocąc inne krzesło i przewracając stolik. Aktorstwo jego było znakomite, a poświęcenie jeszcze większe, jednak nie uchroniło go to przed pójściem w kamasze.

Możliwość udawania czubka Aleks po namyśle odrzucił również. Nie bardzo wierzył, że posiada wystarczające zdolności aktorskie, nie miał pomysłu na odpowiednią choreografię, a ponadto bez wątpienia ucierpiała by jego duma, co ostatecznie przesądziło o tej decyzji. Pozostawała jeszcze kwestia samookaleczeń, czyli regularnych blizn na ciele, zwanych w półświatku „sznytami”.

O rezygnacji z tej metody zadecydowały dwie kwestie. Po pierwsze, takie „sznyty” pozostają już na całe życie i nie wiadomo jaki wpływ miałyby na późniejsze losy ich posiadacza (jak widzimy Aleks myślał przyszłościowo). Po drugie, „sznyty” aby odniosły swój skutek, musiały by być zrobione dużo wcześniej. Przed komisją miał stanąć za tydzień i zaprezentowane świeże rany mogły być uznane za zrobione na potrzebę chwili, a co za tym idzie niewiarygodne. Reasumując, miał udać się na komisję bez żadnego planu, licząc na jakiś cud lub szczęśliwy traf.


Komisyjne badanie lekarskie było bardzo krótkie, żeby nie powiedzieć pobieżne. Rozebrany do spodenek Aleks został zmierzony, zważony i błyskawicznie osłuchany stetoskopem. Krępujący nieco był moment, kiedy kazali mu na chwilę opuścić spodenki, pochylić się i zakasłać. Po badaniu, lekarz szybko pozaznaczał coś na karcie, którą przekazał drugiemu, siedzącemu przy małym stoliku. Ten przy stoliku zaprosił Aleksa gestem, wskazując krzesło na przeciw. — Czy chce pan pełnić zasadniczą służbę wojskową? — zapytał patrząc na trzymaną w ręku kartę, a nie na Aleksa, choć pytanie było z pewnością skierowane do niego.

— Nie chcę — odpowiedział zgodnie z prawdą zapytany.

— Nie chce pan iść do wojska? — lekarz wciąż patrzył wyłącznie na dokumenty.

— Nie.

— Taaa — medyk oderwał wzrok od karty i jednocześnie położył na blacie jakiś zeszyt.

— Co pan tu widzi? — wskazał stronę w zeszycie, na której widniały różne figury geometryczne.

— Kwadrat, trójkąt, koło, trapez, rąb.

— A jakich cyfr tu brakuje? — tym razem wskazał ciąg cyfr z

pustymi polami.

— Czwórki, ósemki i dwunastki — Aleks uświadomił sobie, że podobne zadania miał w pierwszej klasie podstawówki.

— A jaką pan widzi tutaj cyfrę? — badający pokazał różnokolorowe koło, w którym jednym kolorem wykropkowana była cyfra trzy.

— Trójkę.

— Dziękuję. Proszę się ubrać i poczekać na zaświadczenie.

Aleks wyszedł do poczekalni. Tam od razu dosiadł się do niego inny poborowy, będący jeszcze przed badaniem.

— I co było? Pytali o coś? — gorączkowo pytał nieznajomy.

— Badali, mierzyli, nic takiego — flegmatycznie odpowiedział Aleks. — Później gość pokazywał jakieś figury i cyfry, takie niby łamigłówki.

— Jakie figury?? — natręt nie dawał za wygraną.

— No na przykład różne figury geometryczne: kwadraty, koła, trójkąty i takie tam.

— Ha! A ty co powiedziałeś?

— To co widziałem.

— Ha! Źle zrobiłeś — dobitnie oświadczył chłopak. — Trzeba było powiedzieć, że widzisz gołe baby, wszędzie gołe baby. Ja tak zrobię.

Nieznajomy uśmiechnął się szelmowsko i więcej pytań nie zadawał, układając zapewne w głowie szczegółowy plan.

Czy gołe baby podziałały, tego się Aleks nie dowiedział, gdyż do poczekalni wszedł lekarz, rozdał wszystkim, którzy byli już po badaniu zaświadczenia z odbytej komisji i oznajmił, że są wolni.

Aleksander na zaświadczenie spojrzał będąc już na zewnątrz. Było mniej więcej takiej treści: Imię i nazwisko, pesel, data. Zaświadczenie o przeprowadzeniu komisyjnego badania kandydata na poborowego do zasadniczej służby wojskowej. Kategoria zdrowia A1 — całkowicie zdolny do odbycia służby zasadniczej. Pieczątka, podpis.

No i klamka zapadła. Nie ma się co łudzić. Trzeba będzie iść do wojska, trudno, jakoś to będzie, dam radę, przeleci ani się obejrzę — pocieszał się jak mógł. Od komisji minęły dwa, czy trzy tygodnie, po których nadeszło wezwanie do Wojewódzkiej Komendy Uzupełnień na testy kwalifikacyjne.

— Kwalifikacje do czego? — zachodził w głowę Aleks. Chodzi o wojsko, to pewne, ale czego jeszcze mogą ode mnie chcieć?

Aby znaleźć odpowiedzi na te pytania, trzeba było się stawić i tyle, co zresztą uczynił w wyznaczonym miejscu i czasie. Jak się okazało wraz z nim stawiło się kilkunastu innych chłopaków w podobnym wieku.

— Witam panów poborowych — słowa te wygłosił oficjalnym tonem starszy, szpakowaty mężczyzna w ciemnozielonym mundurze.

— Nazywam się kapitan Śmigło i zajmę panom trochę czasu. Proszę za mną.

Wszyscy zostali wprowadzeni do sali przypominającej zwykłą, szkolną klasę.

— Proszę zająć miejsca. Siadamy pojedynczo — jedna osoba przy jednej ławce.

Gdy wszyscy usiedli, do sali wszedł inny mężczyzna. Ten ubrany był po cywilnemu w nijaki, szary garnitur bez krawata. Pod pachą niósł grubą, tekturową teczkę, z której od razu wyciągał pozszywane arkusze i rozdał wszystkim siedzącym w ławkach.

— Proszę tego na razie nie przeglądać — nijaki garnitur mówił cichym, nijakim głosem. — Macie przed sobą testy, w których przy każdym pytaniu, należy zaznaczyć jedną z trzech odpowiedzi: tak, nie lub nie wiem. Proszę czytać pytania uważnie, bo poprawki nie będą uwzględniane. Na wykonanie zadania macie dwie godziny. Na pierwszej stronie proszę napisać swoje imię i nazwisko, oraz datę. Życzę powodzenia. Czas start.

Test jaki przyszło Aleksowi wypełniać, zawierał ponad dwie setki różnych pytań. W większości prozaicznych, czasem zaskakujących, a czasem idiotycznych:

— Czy jesteś osobą towarzyską, łatwo nawiązującą znajomości? — Czy lubisz głośną muzykę?

— Czy często śmiejesz się bez wyraźnego powodu? — Czy często płaczesz bez wyraźnego powodu?

— Czy twoim ulubionym kolorem jest kolor czarny?

— Czy masz wrażenie, że wszystko smakuje tak samo?

— Czy miewasz koszmarne sny?

— Czy mieszasz herbatę zawsze w tą samą stronę?

— Czy unikasz innych osób, czując się najlepiej we własnym towarzystwie?

— Czy jakby to było możliwe, chciałbyś być kimś innym?

Pytań było wiele i jak zauważył, niektóre się powtarzały. Nie zastanawiał się zbytnio i coraz szybciej zaznaczał pola, które uważał za słuszne. W końcu skończył i rozejrzał się po sali. Wszyscy pilnie pracowali przy testach.

— Czy ma pan jakiś kłopot? — nijaki zauważył rozglądającego się Aleksa.

— Nie, żadnego kłopotu. Już skończyłem.

— Hmm, dobrze, proszę oddać test i poczekać na korytarzu.

Wstał, wręczył arkusze nijakiemu i wyszedł z sali. W niedługim czasie dołączył do niego inny chłopak.

— I jak ci poszło — zagadnął.

— A bo ja wiem. Zaznaczyłem wszystko i już. Wiesz może po co te testy?

— A ty nie wiesz? — chłopak nie krył zdziwienia.

— Jak bym wiedział to bym nie pytał.

— Piszesz testy i nie wiesz po co? — do zdziwienia dołączyło rozbawienie.

— Nie, nie wiem i co z tego? — Aleks tracił cierpliwość.

— Dobra wyluzuj. To są kwalifikacje do szkoły podoficerskiej.

— Podoficerskiej? Aha, rozumiem — niczego nie rozumiał.

— Dlaczego ja niby mam iść do tej szkoły? — zachodził w głowę —

Kto mnie do tego wytypował i dlaczego? Ot zagadka. Czyli co? Nie będę zwykłym żołnierzem? Będę podoficerem? Jakimś dowódcą? — myśli kłębiły się w jego głowie. — No i dobra. Wojsko i tak mnie nie minie, a jak będę szychą, to będę miał lepiej niż zwykły szwej (nawet nie wiedział jak bardzo się myli). Co ma być to będzie — sentencjonalnie zakończył rozmyślania, gdy tymczasem korytarz powoli się zapełniał — Test miał się ku końcowi.

Nie był to jednak jeszcze koniec. Po pierwszym teście nastąpił drugi, z tą różnicą, że tym razem należało rozwiązywać różne łamigłówki. Wpisywanie odpowiednich liczb w odpowiednie miejsca, rysowanie właściwych figur, zaznaczanie prawidłowych rozwiązań. Wiele z tych zadań Aleks rozwiązywał intuicyjnie, bo i tu czas był ograniczony.

Po zakończeniu znów wszyscy spotkali się na korytarzu niecierpliwie oczekując na końcowe wyniki. W zaskakująco krótkim czasie, całą grupę zaproszono z powrotem do sali, gdzie kapitan Śmigło podziękował za poświęcony czas i… pożegnał uczestników. Co do wyników testu — wszyscy, nie wyłączając Aleksa pozostali w nieświadomości.

Jesień na dobre zagościła na świecie, gdy otrzymał wezwanie do jednostki wojskowej w (…), gdzie mieściła się szkoła podoficerska (wiemy już jaki był wynik testu). Wezwanie stanowiło jednocześnie bilet kolejowy na przejazd drugą klasą w wyznaczonym dniu.

W jednostce, będącej zarazem szkołą podoficerską wojsk łączności, Aleks miał spędzić najbliższe pół roku, podczas którego odbędzie szkolenie, złoży przysięgę i finalnie otrzyma nominację na stopień kaprala. Tymczasem stojąc przed bramą, przyglądał się wielkim poniemieckim budynkom koszar zbudowanych z czerwonej cegły, które przez najbliższe pół roku będą jego domem.

Już w czasie podróży pociągiem wyobrażał sobie przebieg tej służby — jako szereg różnych ćwiczeń, zapoznania się z bronią, strzelania. Będąc w doskonałej kondycji i fizycznej formie, przyszłe trudy raczej go ekscytowały, niż przerażały. Czuł, że wojsko może być świetną przygodą, sprawdzeniem sił. W tej chwili nie wiedział jeszcze, jak bardzo rzeczywistość odbiegnie od tych wyobrażeń. Za bramą znajdował się inny świat.

Gdy już oddał do magazynu swoje cywilne ubranie i przebrał w śmierdzące naftaliną „moro” (mundur polowy), stał się szeregowym żołnierzem — niewiele znaczącą jednostką, wśród wielu takich samych jak on. Nie ma sensu opisywać poszczególnych dni, gdyż wszystkie były do siebie podobne lub zgoła takie same, ale warto w tym miejscu zaznaczyć, jak ogromną rolę w wojskowym życiu odgrywały dwa pojęcia: pierwsze — budzące najgorsze wrażenia to „pobudka” drugie — wręcz przeciwnie — „capstrzyk”. Zacznijmy zatem od pierwszego.

— Na kompanii pobudka, pobudka, wstać!!! — głos kaprala Baryły, spotęgowany przez akustykę długiego, koszarowego korytarza był rodzaju skrzekliwo — jazgotliwych, niczym wydobywający się z zepsutego megafonu.

— Podaję strój do porannej zaprawy fizycznej!!! Góra — koszulka z krótkim rękawem, dół — BGS-y (Bojowe Gacie Sportowe), trampki!!! — Za dwie minuty zbiórka!!!

W wyznaczonym czasie należało wstać, a właściwie wyskoczyć z koja (łóżka) i ubrać się zgodnie z poleceniem. Młodzi żołnierze zwani „kotami” (wśród nich nasz bohater) postękując i złorzecząc pod nosem, wyskakiwali z metalowych, piętrowych łóżek i na wpół jeszcze śpiąc zakładali wymagany strój. Następnie gromadzili się przy wyjściu z sali żołnierskiej, aby na sygnał jak najszybciej stanąć na zbiórce.

Poranna zaprawa, to nic innego jak codzienna, zbiorowa gimnastyka, odbywająca się na placu apelowym, o każdej porze roku i bez względu na warunki atmosferyczne. Polega na wykonywaniu różnych ćwiczeń typu skłony, pompki, skręty tułowia i pajacyki, zakończonych biegiem dookoła placu apelowego. Po zaprawie wszyscy — oczywiście biegiem wpadali z powrotem na kompanię, a tam:

— Przygotowanie do porannej toalety, czas dwie minuty!!! A że w wojsku czas szybko płynie, została jedna minuta!!! — humor niewątpliwie dopisywał kapralowi, ale jakoś nikt się nie śmiał.

Teraz należało rozebrać się do pasa i zabrać z szafki przybory do mycia i golenia.

— Kompania do porannej toalety na korytarzu zbiórka!!! — rozdarł się Baryła i już ze wszystkich sal wybiegają półnagie postacie, dzierżące przybory do mycia i ustawiające się w dwuszeregu.

— Równaaać!!! W lewo zwrot, kierunek umywalnia bieeegieeem marsz!!!

Umywalnia — wielkie pomieszczenie wyłożone paskudnymi, brudnożółtymi kafelkami. Wzdłuż ścian, na wysokości metra biegną koryta z ocynkowanej blachy, nad którymi co pół metra znajduje się kran z pojedynczym kurkiem (w umywalni jest tylko zimna woda). Teraz szybkie, z konieczności pobieżne mycie (oczywiście tylko górnych partii), oraz obowiązkowe golenie, bo za chwilę rozlega się:

— Czas do zakończenia porannej toalety jedna minuta!!! — I po chwili — koniec porannej toalety!!! Do sal rozejść się!!!

Przyszedł czas na pościelenie łóżka i ubranie się w moro. Ścielenie polegało na idealnym ułożeniu pościeli, czyli dwóch szarych, gryzących koców, prześcieradła i poduszki w poszewce. Wierzchni koc prasowało się taboretem, aby nie było żadnego zagniecenia czy fałdy. Złe zaścielenie łóżka skutkowało rozrzuceniem wszystkiego przez kaprala.

— Przygotowanie do zbiórki jedna minuta!!! — a po dziesięciu sekundach — Kompania na korytarzu w dwuszeregu zbiórka!!! — i znów wszyscy pędzą na złamanie karku. Trochę zamieszania i dwuszereg już stoi, a każdy w prawym ręku trzyma biały, żołnierski kubek z włożonym doń niezbędnikiem (łyżka, nóż i widelec sczepione razem).

Niezbędnik to jeden z najważniejszych i najpotrzebniejszych przedmiotów żołnierza. Nosi się go zawsze przy sobie, a jego utrata wiąże się z przykrymi skutkami, gdyż na żołnierskiej stołówce nie ma żadnych sztućców.

— W lewo zwrot!!! Kierunek stołówka marsz!!!

Skoro znajdziemy się zaraz na stołówce, to warto zatrzymać się na chwilę przy temacie wojskowego jadłospisu. Nie będzie żadną przesadą stwierdzenie, że serwowane przez tutejszą kuchnię dania, były podłe pod względem walorów smakowych i mizerne pod względem ilości. Czas na spożycie posiłku był oczywiście ograniczony. Czy to śniadanie, obiad czy kolacja, do „wydawki” (paskudne słowo) ustawiała się kolejka. Pierwszy w kolejce miał na zjedzenie swojej racji około dziesięciu minut, co było czasem całkowicie wystarczającym. Ostatni pechowiec (albo pierdoła), miał tego czasu dużo mniej i najczęściej zaraz po odebraniu posiłku słyszał gromkie: „Koniec jedzenia, powstań, wychodzą!!!” Wtedy wpychał ile się dało do ust, co się dało do kieszeni i biegiem na zbiórkę.

W języku wojskowym funkcjonowały mniej lub bardziej trafne określenia, związane z żołnierskim wiktem. Nie jestem w stanie wyjaśnić dlaczego śniadanie, obiad czy kolacja nazywano „ścianą”. Natomiast bardziej logiczna nazwa — „granaty” przypisana była kotletom mielonym.

„Szambo”, to paćkowaty makaron z glutowatym sosem i zielonym groszkiem.

„Małpa” (to akurat całkiem dobre) była niczym innym jak wołową konserwą podawaną na gorąco, niestety w ilości, która nie zadowoliła by pięciolatka.

„Białe szaleństwo” — twaróg,

„telewizorek” — serek topiony,

„podeszwa” — plaster żylastego mięsa,

„szynka z przeszkodami” — salceson,

„żużel” — kaszanka,

„bidżis” — bigos.

I sporo innych, równie pomysłowych określeń. „Obfitość” serwowanych posiłków była chyba obliczona na to, aby każdy żołnierz znajdował się w stanie permanentnego głodu, który zajadano zresztą twardymi wojskowymi sucharami zwanymi jakże trafnie „pancerwaflami”.

Wróćmy jednak do typowego żołnierskiego dnia, a jesteśmy już po śniadaniu, na które szeregowy Aleksander Jelonek zjadł porcję mielonej, konserwowej słoniny z dodatkiem koncentratu pomidorowego, która wystarczyła na posmarowanie dwóch kromek czerstwego chleba (chleba świeżego się żołnierzom nie daje), oraz dodatkowo pięć suchych kromek, aby oszukać głód.

Po śniadaniu, wymarsz na Terenowy Ośrodek Szkolenia, gdzie pod okiem kaprali odbywają się codzienne ćwiczenia. Oszczędzimy czytelnikowi opisu odbywających się tam biegów, padnięć, czołgań, okopywań i nauki obsługi radiostacji, stwierdzając jedynie, że ze względu na warunki atmosferyczne (była późna jesień) kompania nader często wracała do koszar przemoczona do suchej nitki i ubłocona jak nieboskie stworzenia.

— Jaka jest temperatura schnięcia munduru polowego?!! — skrzekliwy głos kaprala Baryły słyszała cała kolumna, ale nikomu nie przyszło do głowy odpowiadać na to ewidentnie retoryczne pytanie.

— Trzydzieści sześć i sześć!!! — ogłosił dobitnie Baryła.

Aleks szedł apatycznie wraz z innymi — zmęczony i głodny, wsłuchując się w chlupotanie wody w swoich butach, które z pewnością do następnego dnia nie wyschną (butów na zmianę dla żołnierzy się nie przewiduje).

Po ćwiczeniach, od razu wszyscy na obiad, który ma tę wspólną cechę ze śniadaniem i kolacją, że po jedzeniu człowiek jest dalej głodny.

Myślicie moi drodzy, że po obiedzie następuje jakiś czas wolny, jakaś laba czy sjesta? Nic bardziej mylnego. Wojsko musi mieć zapełnioną każdą minutę. Pora popołudniowa to czas na różne prace porządkowe.

Na terenie jednostki rosła cała masa drzew — istny las i to na nieszczęście las liściasty, a jak wiemy była późna jesień. Każdego dnia, cała kompania z brzozowymi miotłami w rękach — takimi na jakich czarownice latają na sabat, zabierała się za zgarnianie opadłych liści, formując z nich wielkie kopce. Kopce te wywożono poza teren jednostki, a następnego dnia w ich miejsce powstawały nowe. To zamiatanie trwało często do kolacji, przy świetle elektrycznych latarni, by następnie rozpoczęło się sprzątanie rejonów wewnętrznych (w wojsku bardzo dba się o czystość). Po tych wszystkich, mniej lub bardziej sensownych zabiegach, następuje toaleta wieczorna, która od porannej różni się tylko tym, że wojsko się nie goli. W tym miejscu chcielibyście pewnie zapytać — kiedy żołnierze się kąpią? Pytanie jak najbardziej słuszne, gdyż aby zachować podstawy higieny, oprócz górnych partii ciała, myć należy również te dolne. Otóż wojsko kąpie się raz w tygodniu w zbiorowej umywalni, wyposażonej w zamocowane pod sufitem prysznice.

Po opisanych wyżej ablucjach wszyscy udają się do swoich sal i po chwili rozbrzmiewa najpiękniejsza, oczekiwana przez cały dzień komenda.

— Na kompanii capstrzyk!!! Gasną światła na salach!!!

Po tych słowach można wskoczyć do skrzypiącego żelaznymi sprężynami, wojskowego łóżka i spać.

Aleks nie chce jeszcze zasnąć. Każdego wieczora, po capstrzyku boi się zamknąć oczy, gdyż wie, że wtedy jakimś czarnoksięskim sposobem, zaraz po zaśnięciu rozlegnie się znienawidzone, wykrzyczane przez kaprala słowo „pobudka”. Chce się rozkoszować tą chwilą, kiedy leży w łóżku, jest cicho i spokojnie. Aby przeciągnąć ten najprzyjemniejszy w całym dniu czas wyciąga spod poduszki paczkę „pancerwafli”. Jest pieruńsko głodny, suchar trzeszczy w jego szczękach… Zasypia z niedojedzonym sucharem w dłoni i jego kęsem w ustach.


***


Pół roku szkoły podoficerskiej minęło, choć Aleksowi wydawało się, że spędził tu całą wieczność. Na koniec zdał egzamin teoretyczny i sprawnościowy, po którym otrzymał nominację na kaprala wojsk łączności. Z najmniejszego z trybików wojskowej machiny przedzierzgnął się w trybik trochę większy, ważniejszy. Był podoficerem — dowódcą najniższego szczebla, ale zawsze dowódcą.

Po zakończeniu etapu szkolnego, przyszła kolej na przydział do jednostki liniowej. Tu kluczowe znaczenie ma odległość, jaka rzeczoną jednostkę dzieli od rodzinnego domu. Oczywiście im bliżej tym lepiej, bo przepustki do domu są krótkie — siedemdziesiąt dwu godzinne, lub jak kto woli trzydniowe.

W momencie rozdawania przydziałów panowało nerwowe podniecenie. Ten i ów cieszył się lub narzekał.

— Ale mi dali! Prawie sto kilometrów. Zamiast w domu siedzieć będę się pociągami tłukł.

— Stówa!! Co to stówa?!! Ja ponad sto pięćdziesiąt mam, a do mojej wioski jeszcze autobusem muszę się dostać!

— Ha ha, a ja rzut beretem, nawet dwudziestu kilosów nie ma. Co niedziela w domku rosół wpierdzielał będę.

Aleks zerknął z nadzieją na swój przydział — Gubin (nazwa nie ma co — zachęcająca) — batalion łączności na niemieckiej granicy — ponad pięćset kilometrów od domu. Nie chciało mu się nawet narzekać.

Gdyby świeżo upieczony kapral wiedział o jednej podstawowej prawdzie, czy też zasadzie panującej we wszystkich bez wyjątku jednostkach wojskowych, jego żołnierska „kariera” mogłaby potoczyć się zupełnie inaczej. Zasada ta, jest niezmiernie prosta ale warto się nad nią przez chwilę pochylić, gdyż stanowi swego rodzaju paradoks.

Dla żołnierza służby zasadniczej, najistotniejszą sprawą jest, aby ten przymusowy czas spędzić jak najmniejszym kosztem własnym, czyli krótko mówiąc nie umęczyć się, nie narobić, w miarę możliwości być wyspanym, najedzonym i nie zaprzątać sobie głowy sprawami uciążliwymi, lub wymagającymi większego wysiłku.

— Kto tak w wojsku ma? — zapytacie. Otóż półgłówki, głąby, tumany, tępaki, ofermy, niemoty lub osobniki potrafiące wiarygodnie takowych udawać. Od razu spieszę wyjaśnić dlaczego tak jest i co takie typy w ogóle w wojsku robią.

Żołnierz, który nie nadaje się do wykonywania zadań wymagających kreatywnego myślenia i zdecydowanie nie można powierzyć mu żadnych odpowiedzialnych funkcji, jest kierowany do zajęć, którym jest w stanie sprostać. Taki pół mózg trafia na przykład do obsługi strzelnicy, gdzie razem z podobnymi sobie matołami, zamiata i grabi teren, oraz przykleja do celów papierowe tarcze, a że strzelania odbywają się nader rzadko, przez większość czasu śpi i wyleguje się, będąc zwolnionym z większości ćwiczeń, oraz musztry.

— Co jeszcze? — Świniarnia. Powiecie, że to akurat żadna atrakcja, a ja się nie zgodzę. Niezguła skierowany do świniarni, również niewiele ma obowiązków. Jego głównym zadaniem jest karmienie swojego inwentarza zlewkami z wojskowej kuchni, które co dzień tam trafiają. W świniarni i owszem śmierdzi, zlewki i pomyje również wonieją niezgorzej, ale po napełnieniu koryt w chlewie, kończą się obowiązki oddelegowanego tu żołnierza, który resztę czasu spędza na spaniu lub bąków zbijaniu. Aleks znał nawet takiego, który z nudów ponadawał imiona poszczególnym świniom mówiąc o nich — „moje blondynki”.

Ale największymi szczęściarzami spośród przygłupów, byli delegowani do wojskowych ośrodków wypoczynkowych w charakterze kelnerów lub pomocy kuchennych. Tam w pięknych okolicznościach przyrody (bo przecież takie ośrodki nie leżą na pustyni) wykonywali swoją niezbyt skomplikowaną pracę, obsługując oficerów i ich rodziny. Czyściutcy, dobrze odżywieni i co najważniejsze nie pozbawieni kontaktu z osobami cywilnymi, co w wojsku jest wielkim rarytasem, zwłaszcza że rzeczeni oficerowie przyjeżdżali na urlopy ze swoimi żonami i córkami.

Wróćmy jednak do Aleksandra Jelonka, który trafił do liniowej jednostki wojskowej w Gubinie, jako wykwalifikowany podoficer wojsk łączności, w grupie kilku innych sobie podobnych kaprali.

Nowa jednostka nie różniła się wiele od tej szkoleniowej. Te same koszarowce z czerwonej cegły, taki sam plac apelowy. Różnica uwidoczniła się na samej kompanii, gdzie młody kapral miał spędzić najbliższy rok.

Wszyscy nowo przybyli otrzymali osobną izbę żołnierską, gdyż podoficerowie nie mogą spać razem ze zwykłymi, szeregowymi żołnierzami. Już podczas zakwaterowania Aleks zauważył, że żołnierze przyglądają się im z dziwnymi uśmiechami na twarzach. Jakby chcieli powiedzieć — „jeszcze nie wiecie co was tutaj czeka”.

Opisywanie przebiegu dnia w Gubińskiej jednostce mogłoby być nużące i niepotrzebnie schematyczne, dlatego oszczędzę tego czytelnikowi, skupiając się raczej na wydarzeniach ciekawych (mam nadzieję) i mających znaczenie dla dalszej opowieści.

Już w pierwszych dniach pobytu, dało się łatwo rozpoznać, że szeregowi żołnierze nie pałają szczególną sympatią do nowych, było nie było przełożonych. Różnica w hierarchii służbowej między kapralami, a szeregowym wojskiem była tak nieznaczna, że ci ostatni nie wysilali się zbytnio na okazywaniu szacunku, oddawaniu honorów, nie mówiąc już o posłuszeństwie.

— I co „baniak”, myślisz że tu rządzić będziesz? — do umywalni wszedł „dziadek”, który skierował to bezpośrednie pytanie do myjącego zęby Aleksa. Tu należy się kilka słów wyjaśnienia, gdyż pojawiły się zwroty mogące być dla czytelnika niezrozumiałe.

W swojej pomysłowości tworzenia wojskowego słownictwa i nazewnictwa (pamiętamy określenia wojskowego jadłospisu) żołnierze szczególną uwagę poświęcili kapralom, wymyślając dla nich całą paletę przezwisk np.: „baniak”, „narciarz”, „taśma”, „kapsel”, „belasty”, „drabina”. Natomiast „dziadek” to żołnierz, któremu do końca służby pozostały maksymalnie trzy miesiące. Wróćmy jednak do umywalni.

— I co „baniak”, myślisz że tu rządzić będziesz? — Aleks przez chwilę zamarł ze szczoteczką w ustach, ale po chwili wznowił szorowanie jak gdyby nigdy nic.

— Głuchy jesteś „taśma”?

Kapral przepłukał usta, wypluł wodę.

— O co ci chodzi Słupianek? — spojrzał w lustro na indagującego.

Waldemar Słupianek — czego Aleks nie wiedział — został przysłany przez paczkę kompanijnych cwaniaczków, aby krótko mówiąc urobić „baniaka”, zmiękczyć go, lub po prostu złamać.

— Myślisz, że jak jesteś kapral to będziesz tu rządził? Rozkazywał? Rób co ci „trepy” (żołnierze zawodowi) każą, a do starego wojska się nie przypierdalaj, bo ktoś ci pokaże twoje miejsce w szeregu.

— A ten ktoś to niby ty?

— Może i ja, ale za byle podoficerka do ancla (aresztu) mi się nie spieszy.

— To powiedzmy, że żaden ze mnie podoficer, zresztą nikogo tu nie ma tylko ty i ja — Aleks wiedział już na co się zanosi i po co Słupianek wszedł za nim do umywalni.

— Chyba, że tak — ucieszył się żołnierz. No dobra „baniak” zobaczymy ile jesteś wart.

Już podczas tej krótkiej rozmowy Aleks otaksował i oszacował przeciwnika. Typ był sporo niższy, ale nabity w sobie, krępy, a grube przedramiona zwiastowały siłę. Głowę osadzoną na krótkim, grubym karku trzymał nisko. Ukryty za gardą ciężkich pięści, sunął w kierunku Aleksa. Ten nigdy nikogo nie lekceważył i miał świadomość, że taki przeciwnik może zakończyć walkę jednym ciosem, sam będąc niesłychanie odpornym na ewentualne trafienia. Jak się okazało Słupianek był wytrawnym graczem. Pomimo swojej masy — szybki i zwinny, zbliżał się błyskawicznie zmieniając pozycje, markował atak, wyczuwał reakcje. Aleks, który stał w miejscu w klasycznej pozycji bokserskiej, oszczędnymi ruchami zwracał się cały czas frontem do przeciwnika. Słupianek na to opanowanie uśmiechnął się pod nosem, zamarkował atak z lewej strony, po czym błyskawicznie skrócił dystans wyprowadzając prawy prosty. Aleks był skupiony i przygotowany, co w połączeniu z fenomenalnym refleksem spowodowało, że ułamek sekundy wcześniej jego lewa pięść wystrzeliła do przodu trafiając adwersarza w szczękę. Przeciwnik był zbyt twardy aby paść po jednym ciosie, zachwiał się jednak przytrzymując metalowej rynny. Aleks nie ruszył za ciosem, pozostając w tym samym miejscu i pozwalając przeciwnikowi dojść do siebie. Słupianek otarł krew z rozciętej wargi i uśmiechnął się drapieżnie. Walka na pewno jeszcze się nie skończyła.

Napastnik zmienił taktykę. Zdał sobie sprawę, że „baniak” ma większy zasięg ramion i tym samym przewagę w dystansie. Musiał doprowadzić do zwarcia, wykorzystać swoją siłę i obalić przeciwnika, lub zasypać go gradem krótkich ciosów.

Zaatakował nurkując pod rękami Aleksa, mając na celu chwycenie go w pasie i powalenie na twardą podłogę umywalni. Manewr ten został wykonany błyskawicznie. Znalazł się wystarczająco blisko i poza zasięgiem pięści kaprala. Już chwytał w kleszcze silnych ramion nie zdając sobie sprawy, że jego przeciwnik w trakcie licznych podwórkowych bójek dawno nauczył się, że do zadawania ciosów nie służą wyłącznie pięści. Nisko opuszczona głowa Słupianka stanowiła doskonały cel dla kolana, które z dużą siłą wyrżnęło go w podbródek, a gdy się wyprostował otrzymał jeszcze krótki, wyprowadzony ze skrętu bioder cios łokciem. W efekcie niedoszły zapaśnik klapnął ciężko na posadzkę, gdzie już pozostał — pół siedząc, pół leżąc.

— Dobry jesteś „baniak” — Słupianek charknął i wypluł krew. Gdybym się nie nadział na twoje kolano, to różnie mogło by być.

— Taa jasne. Cały jesteś?

— Cały, cały. No dobra, jesteś lepszy. Tu w batalionie nikt mi nie podskoczył, a ty wygrałeś. Ale wiesz co? Nie opowiadaj może o tym chłopakom na kompanii…

— Jasne. Nic nie zaszło — Aleks podszedł i wyciągnął rękę. Pokonany zawahał się, uśmiechnął, chwycił podaną dłoń i stanął na nogach.

— Jesteś w porządku „baniak”. Sztama?

— Może być — „baniak” odwzajemnił uścisk dłoni. Ku jego zdziwieniu, Słupianek objął go i uściskał jak najlepszego przyjaciela.


***


— Kapral Jelonek do dowódcy kompanii!! — głos podoficera dyżurnego zabrzmiał z drugiego końca korytarza.

Aleks nie zwlekając poszedł do kancelarii porucznika Janety. Dowódca siedział za biurkiem przeglądając teczkę z papierami.

— Melduje się kapral Jelonek — regulaminowo oznajmił się Aleks. Janeta uniósł wzrok znad teczki i postukał w nią palcem.

— Egzamin podoficerski złożył pan ze stopniem wyróżniającym. Uzyskał pan uprawnienia do obsługi radiowego sprzętu łączności. Hmm, taaak. Chyba mam dla pana kapralu Jelonek odpowiednią funkcję.


Wóz sztabowy to nic innego, jak ośmiokołowy, opancerzony transporter nafaszerowany kilkoma rodzajami radiostacji, których opisu czytelnikowi oszczędzimy, aby go na śmierć nie zanudzić.

Na dowódcy takiego wozu spoczywa niemała odpowiedzialność. To za jego pośrednictwem, przekazywane są wszystkie rozkazy kierowane do poszczególnych oddziałów na polu walki. Dla przykładu, jakiś dajmy na to generał, chciałby porazić odziały wroga i napsuć mu krwi. Wydaje wtedy odpowiedni rozkaz za pośrednictwem wozu sztabowego. Cały szkopuł polega na tym, aby bezbłędnie przekazać taki rozkaz, w przeciwnym wypadku napsuje się krwi przypadkowej kępie krzaków, albo co gorsza swoim własnym oddziałom. Wszystkie rozkazy są przekazywane za pomocą kryptonimów, czyli są zaszyfrowane.

Na początku, Aleks był nawet nieco dumny z powierzonej mu funkcji. Poczytywał ją jako dowód zaufania i wiary w jego umiejętności. Czuł się doceniony. Najbliższa przyszłość miała jednak potwierdzić podstawową wojskową prawdę, która została już w tym rozdziale omówiona.

Jako dowódca wozu, pod swoimi rozkazami miał dwóch ludzi: kierowcę i radiotelegrafistę. Było by obrazą inteligencji czytelnika, gdybym zaczął wyjaśniać co należy do obowiązków kierowcy, dlatego od razu przejdę do radiotelegrafisty.

Działanie wozu sztabowego w dużej mierze polega na ciągłym nasłuchiwaniu, aby nie przegapić nadchodzącej wiadomości. Dlatego dobry radiotelegrafista to skarb. Musi był cierpliwy, żeby godzinami ślęczeć z słuchawkami na uszach i czujny, aby nie pominąć żadnego komunikatu, który natychmiast przekazuje swojemu dowódcy. Wszystko można by powiedzieć o Blinku, ale nie że jest skarbem. Po założeniu słuchawek, Blinek prawie natychmiast zasypiał, a nawet jakby nie spał to i tak nie był w stanie prawidłowo zapisać najprostszego nawet komunikatu. Aleksander nie powierzał mu żadnych funkcji bardziej odpowiedzialnych od zamiatania podłogi wozu, a co za tym idzie, sam musiał brać na siebie całość obowiązków. Nie pomagały żadne perswazje z krzykami i hukami włącznie. Blinek niezmiennie wpatrywał się w swojego dowódcę baranim wzrokiem, ewidentnie nie rozumiejąc czego dowódca od niego chce. W rezultacie z każdych ćwiczeń Aleks wracał wykończony, a Blinek wyspany.

Na ważniejsze, poligonowe ćwiczenia, kapral Jelonek wstawał codziennie o godzinie czwartej rano, gdyż jako dowódca musiał uczestniczyć w odprawach. W czasie, gdy wraz z oficerami sztabu pochylał się nad stołem z mapami, jego kierowca, oraz radiotelegrafista spali słodko na materacach w wozie.

Pamiętajcie moi mili. Jeśli kiedykolwiek, wbrew własnej woli traficie do wojska — rżnijcie głupa, udawajcie kretyna, grajcie niemotę, który do trzech zliczyć nie potrafi, a będziecie mieli święty spokój i nikt nie obarczy was żadnymi uciążliwymi obowiązkami.


***


Życie w jednostce liniowej było tylko w niewielkiej mierze podobne do tego ze szkółki. Trzeba i owszem wstawać o szóstej rano, jeść posiłki o wyznaczonych porach, uczestniczyć w ćwiczeniach, ale za to miało się o wiele więcej swobody.

Jako podoficer — Aleks przeważnie sam planował swój dzień. Miał oczywiście wiele obowiązków, takich jak obsługa i konserwacja powierzonego sprzętu, czy pełnienie służb podoficera dyżurnego lub dowódcy warty, ale w ogóle to całkiem nieźle organizował sobie czas. Regularnie odwiedzał halę sportową i swobodnie korzystał z siłowni. Spędzał tam większość wolnego czasu pakując na „atlasie” i sztandze, albo trenując sprawność na obręczach, kozłach i skrzyniach. Zawarł znajomość z jednym z kucharzy, który nie raz zaopatrywał go w dodatkowe żarcie. A to została jakaś kiełbasa z kolacji, a to makrelka wędzona. „Pancerwafle” i „styropian” (krążki z preparowanej pszenicy) — bez ograniczeń, a czasami mleko w proszku, które rozrabiał z wodą na gęsto i wyjadał z kubka łyżką.

Kucharz — wielki Ślązak o nazwisku Potyrcha miał słabość do Aleksa, po tym jak ten wytrzymał z nim całe dwie minuty siłowania na rękę. Potyrcha ma się rozumieć go położył, jak zresztą wszystkich, którzy się z nim próbowali, ale od tamtej pory polubił kaprala i deklarował swoją przyjaźń dodatkowym jedzeniem.

— Jeluś pamiętaj: nie jedz kapuśniaku, ani bigosu — Potyrcha tłumaczył jak małemu dziecku swoim głębokim basem.

— A czemu nie? — Aleks jak małe dziecko był dociekliwy.

— A z czego robi się bigos? — spytał kucharz tonem nauczyciela akademickiego.

— No przecież z kapusty kiszonej.

— Zgadza się. A ty wiesz jak się taką kapustę kisi?

— No w beczkach. Zasypujesz solą i się sama kisi.

— No to ja ci powiem jak się to robi. U nas kapustę kisi się w silosach — takich betonowych studzienkach głębokich na trzy metry. Szef kuchni kazał naszatkować kapusty, załadować na przyczepkę, no i jedziemy do tych silosów. Tam wlazłem po drabince do tej pustej studni, szef zrzuca widłami kapustę, a ja w kaloszach ubijam i sypię sól z woreczka. Chodzę, sypię, ubijam, aż zachciało mi się szczać. Wołam do szefa, żeby opuścił mi drabinkę, bo muszę się odlać, a ten się śmieje i mówi żebym lał na kapustę, to będzie jeszcze lepsza. No i się odlałem po ściance, i dalej solę i ubijam. Zastanowiłem się tylko, co by mi powiedział, jakby zachciało mi się coś innego.

— Bleee. Dzięki stary za ostrzeżenie.

— Tylko nie mów nikomu, bo by się rozniosło i nikt by tego kapuśniaku nie jadł.

— Dobra, nie powiem.

Tego wieczora, siedział w prasowalni z paczką Słupianka (teraz byli to jego zdeklarowani kumple, bo przyjaciele to za duże słowo) i pił z żołnierskiego kubka wódkę zmieszaną z sokiem pomidorowym.

— Hej chłopaki jesteście tam?! — ktoś dobijał się do zamkniętej od środka prasowalni.

— Kto tam? Czego? — Słupianek zbliżył się do drzwi dając reszcie znać gestem żeby byli cicho.

— To ja.

— Ja to w wojsku „dupa”.

— No ja. Ziober.

— Ziober, kurwa czego ludzi straszysz?

— Ooo. Wiedziałem, że was tu znajdę.

— Wódki chcesz?

— No chyba. Ale szukałem was, bo na remontowym robią większą imprezę. Idziecie zobaczyć?

— Czemu nie. Może pójdziemy — Słupianek spojrzał pytająco na Aleksa.

— Jaka większa impreza? Dupeczki na rurkach będą tańcować? Majtki przez głowę ściągać? — zadrwił Aleks.

— Eee tak to nie — speszył się Ziober, ale za chwilę się ożywił.

— Nakupili wszelkiego dobra na „Tomsolu” (stacja benzynowa): wódka, wino, piwo. Z kuchni załatwili trochę żarcia. Cała kompania będzie balować, bo dzisiaj oficera dyżurnego ma „Kiechu”, a on nigdy nie chodzi na kontrolę.

— Jak duża impreza, to się trepy zwiedzą i nalot mogą zrobić — zawyrokował Aleks. — Jak kto chce to niech idzie, ja zostaję, co źle tu mamy?

— No pewnie, że dobrze. Po cholerę mamy do remontowego chodzić — Słupiankowi wystarczyło jedno słowo Aleksa. — A ty głupi jesteś Ziober. Idź w cholerę.

— A pewnie, że pójdę. Znudziła mi się już ta prasowalnia. Idzie ktoś ze mną? Ha, nie to nie — i poszedł zamykając za sobą drzwi.

Było już dobrze po północy, gdy poczuł jak ktoś delikatnie szturcha go w ramię.

— Co jest? Kto? — Aleks usiadł gwałtownie na łóżku. W ustach czuł niesmak po wypitym w prasowalni alkoholu. Oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności. W pełni umundurowany żołnierz w czapce koło jego łóżka, mógł być tylko podoficerem dyżurnym pełniącym tej nocy służbę na kompanii.

— Czego chcesz? Stało się coś?

— Na remontowym nalot był — szeptał dyżurny. — Trepy wpadli, kilku złapali. Zarekwirowali całą gorzałę. Podoficer dyżurny remontowego do raportu idzie, bo nie reagował i nie zameldował.

— A nie mówiłem — mruknął do siebie Aleks.

— Co mówisz Jeluś?

— Nic. Rano na apelu będzie cyrk.


***


W blasku poranka, cały batalion stał na placu przed budynkiem sztabowym, z którego jak każdego dnia, miał za chwilę wyjść komendant jednostki, aby odebrać meldunki i raporty. Aleksa ćmiła głowa po wczorajszym posiedzeniu w prasowalni, ale mimo to stał dzielnie z przodu, na prawym skrzydle swojej kompanii. Panowała absolutna cisza zakłócana jedynie beztroskim świergoleniem ptaków.

Przed szeregami wojska, na chodniku, poustawiano w równych rzędach butelki, których zawartości nietrudno było się domyślić.

W drzwiach sztabu pojawił się komendant Hałer. Jak zwykle nie spieszył się z wyjściem na plac. Stanął nieco z boku i dopalał papierosa częstymi, głębokimi sztachami. Pieczołowicie zgniótł wypalonego do filtra peta w wielkiej popielnicy, obciągnął na sobie marynarkę munduru, poprawił czapkę i oficjalnym krokiem skierował się przed front wojska. Na jego spotkanie wysunął się szef sztabu, aby złożyć stosowny meldunek. Komendant meldunku wysłuchał, a najpewniej udawał, że słucha. Stan osobowy taki i taki, na urlopach, przepustkach tylu i tylu, bla, bla, bla…

Po części oficjalnej rozpoczęła się część „artystyczna”. Hałer powolnym krokiem podszedł do ustawionych na chodniku butelek, jakby dopiero teraz je zauważył. Przyglądał się im w skupieniu, wziął jedną, z miną konesera zbliżył etykietę do oczu i donośnym, uroczystym tonem wygłosił, przeciągając słowa:

— Oto poziom żołnierza batalionu łączności! Wino owocowe marki „Janosik”! — uniósł flaszkę, aby stojący w ostatnich rzędach też mogli naocznie się przekonać co do tego poziomu. -Niech wystąpią nasi smakosze — imprezowicze — kontynuował przemowę.

Oficer dyżurny wyczytał pięć nazwisk, a wśród nich nazwisko Ziobera. Wyczytani stanęli pięć kroków przed szeregiem w postawie zasadniczej (na baczność) i z minami skazańców. Hałer trzymając ciągle butelkę z winem, przyglądał się każdemu z osobna, kiwając z politowaniem głową. Zatrzymał się przy stojącym na końcu Zioberze.

— Golnij sobie Ziobrzyński. Wal śmiało! — wyciągnął rękę z winem przed nos wyprężonego jak struna żołnierza.

— No wal! To chyba twoje ulubione! — blady Ziober ani mrugnął.

— Melina!!! — zagrzmiał Hałer — Melina nie kompania!!!

— Pięć dni aresztu, pięć dni aresztu, pięć dni aresztu, pięć dni aresztu, pięć dni aresztu — wyliczał, za każdym razem wskazując palcem kolejnego delikwenta. — Ale najpierw wylać mi to wszystko do studzienki.

Przyszli aresztanci popatrzyli po sobie, ale nie ruszyli się z miejsca, jakby nie wiedząc czy polecenie było skierowane do nich.

— No już!!! — huknął dowódca.

Ruszyli spiesznie i po chwili skwapliwie odkręcali nakrętki, zrywali kapsle i wlewali zawartość do kanału. Alkohol wartką strugą znikał w studzience burzowej.

— Będą szczury miały bal — powiedział półgłosem Aleks.

— Tyle dobra — tęsknie szepnął ktoś z tyłu.

Apel poranny był skończony.


***


— Melduje się kapral Jelonek — zaanonsował się niedbale Aleks, ni to do siedzącego za biurkiem kapitana Janety, ni to do drzwi, które zamykał za sobą. Dowódca kompanii, jak zwykle przeglądał jakieś papiery.

— Jak już wiecie kapralu — zaczął unosząc wzrok znad kwitów, — za dwa tygodnie zjawi się u nas trzydziestu poborowych, dla których musimy urządzić kompanię szkolenia podstawowego. Zdecydowałem, że zostanie pan oddelegowany do tego zadania. Pozostawiam panu wybór drugiego podoficera, z którym zajmiecie się wprowadzaniem młodego wojska w arkana służby i przygotuje ich do przysięgi. Jakieś pytania?

— Dlaczego ja?

— Bo taka jest moja decyzja — głos kapitana nie znosił sprzeciwu.

— Myślę, że najlepiej się do tego nadajecie — dodał zupełnie już innym tonem.

— Czego konkretnie miałbym ich uczyć?

— Wszystkiego kapralu. Zasad panujących w wojsku, musztry, dbania o czystość, porządek i w ogóle tego wszystkiego, co odróżnia żołnierza od cywila. Rozumiecie?

— Rozumiem.

— Wyznaczcie pięciu ludzi do sprzątania. Trzeba pownosić łóżka, urządzić sale żołnierskie, co wam zresztą będę mówił — sami wiecie. Możecie odejść.

— Odmeldowuję się.

Aleksander specjalnie się nie zdziwił, że to na niego wypadła rola szkoleniowca. Od dawna zdawał sobie sprawę, że przydatność każdego podoficera jest oceniana na każdym kroku, aby można było go jak najlepiej wykorzystać. Nie miał kłopotu z kierowaniem ludźmi. Posiadał cechę którą każdy dowódca posiadać powinien — autorytet. Potrafił wytworzyć odpowiednią atmosferę, dzięki czemu jego polecenia wykonywano chętnie. Nigdy nie musiał uciekać się do stosowania kar dyscyplinarnych.

Mając konkretny cel, niezwłocznie zabrał się do roboty.

Najpierw trzeba by wybrać drugiego kaprala do pomocy, gdyż tego wymagał kapitan Janeta. Spośród czterech jacy byli, dwóch to zdeklarowani służbiści, którzy na milimetr nie odstąpiliby od regulaminu, a pozostali to kompletne niedojdy, „ciepłe kluchy”, z którymi nikt się specjalnie nie liczył. Po namyśle, wybrał jednego niedojdę, (którego opis pominiemy, bo kogóż niedojdy obchodzą?) wychodząc z założenia, że pomóc to wiele nie pomoże, ale nie będzie przynajmniej przeszkadzał.

W następnej kolejności przydzielił ludzi do sprzątania i urządzania kompanii, zwalniając ich jednocześnie od codziennych obowiązków, co spotkało się ze zrozumiałym entuzjazmem. Rozdzielił pracę i gdy każdy już wiedział co do niego należy i czego kapral Jelonek oczekuje — udał się do kantyny — jednego z najważniejszych miejsc w każdej jednostce wojskowej.

Tutejsza kantyna, miała do zaoferowania pełen asortyment najpotrzebniejszych rzeczy za niezbyt wygórowaną cenę. Szczególnym powodzeniem cieszyła się na początku miesiąca, gdy wypłacany był żołd.

W miejscu tym, można było zakupić różne artykuły, aby od czasu do czasu urozmaicić niezbyt wykwintny jadłospis żołnierskiej stołówki. Były więc słoiki z gołąbkami, pulpetami i fasolką po bretońsku, szprotki i śledzie w puszkach, mielonka i pasztet, batoniki, wafelki, tabliczki czekolady, a co najważniejsze, piwo i papierosy.

Właścicielką, szefową i królową kantyny była pani Wandzia. Na oko miała koło pięćdziesiątki, ale prawdziwy wiek mógł tuszować obfity makijaż. Gruba warstwa pudru, ciężkie od tuszu rzęsy, ciemnozielone powieki, wyrysowane kredką, regularne łuki brwi, karminowe usta, a do tego trwała ondulacja blond tlenionych włosów.

Pani Wandzia była słusznego wzrostu i tuszy. Pulchne przedramiona kończyły się dłońmi, na palcach których pyszniły się liczne złote pierścionki. Na niektórych miała ich po dwa.

Tym razem Aleks nie przyszedł do kantyny aby coś przekąsić, czy strzelić sobie piwko, które zresztą można było strzelić dopiero po służbie w godzinach popołudniowych. Miał tu do załatwienia pewną sprawę.

— Witaj złociutki — zawołała zza lady pani Wandzia, uśmiechając

się szeroko całym garniturem sztucznych zębów — głos miała niski i lekko chrypiący.

— Witam panią i rączki całuję.- Ach rączki, ach całuję — jeszcze szerzej (choć wydawało się to niemożliwe) uśmiechnęła się szefowa kantyny opierając łokcie na ladzie i puszczając do Aleksa oko. — Czym ci aniele mogę służyć?

Aleksander był przyzwyczajony do niestandardowego odnoszenia się pani Wandzi do jego osoby. Zdawał sobie sprawę, że właścicielka czuje do niego jakąś miętę i co tu dużo gadać, lubił się z nią przekomarzać.

— Sprawę mam do pani.

— Ach sprawę, hmmm cóż takiego — znów mrugnęła uwodzicielsko, co mogło by sprawiać nieco przerażające wrażenie, ale jak już powiedzieliśmy, Aleks był przyzwyczajony.

W krótkich słowach przedstawił cel swojej wizyty. Gdy skończył, uśmiech szefowej stał się jeszcze bardziej szeroki i promienny.


***


Nadszedł dzień napływu nowej krwi, która miała zasilić szeregi jednostki. Już z samego rana, kapral Jelonek udał się do kantyny, skąd przy pomocy dwóch żołnierzy, zaordynował kilka kartonowych pudeł. Pudła zaniesiono do sporego pomieszczenia przy biurze przepustek, które zostało przekształcone na poczekalnię i przystosowane do przyjęcia ponad trzydziestu osób. Poustawiano tam stoliki i krzesła, a Aleks zainstalował się ze swoimi pudłami w rogu naprzeciwko wejścia.

Wiedział, że poborowi nie przyjadą w jednym czasie, a będą pojawiać się stopniowo i może to potrwać aż do obiadu.

Siedząc tak i czekając, zauważył przez okno stojącego nieopodal szlabanu gościa, który nerwowo palił papierosa, zaciągając się raz po raz.

— Jest pierwszy — pomyślał.

Po chwili nerwowy gość, nerwowo zdusił obcasem peta,

rozejrzał się i z wahaniem przekroczył drzwi dyżurki.

— Witamy w armii — rozpoczął powitanie Aleks uśmiechając się szeroko i zachęcająco.

— Eee, dzień dobry. Jestem pierwszy?

— Na to wygląda. Siadaj sobie kolego. Może kawki?

— Eee, no chętnie, poproszę.

Woda zabulgotała w czajniku elektrycznym. Aleks zalał szklankę z kawą i postawił na stoliku.

— Sześć złotych.

— Eee, co? A tak, już — pierwszy poborowy wysupłał z portfela pieniądze.

— Może batonika do kawki albo ciasteczka?

— Nie, nie, dziękuję — gość siorbnął kawy, nieco się rozluźnił.

— Skąd jesteś? — zagadnął kapral tonem przyjacielskiej pogawędki.

— Z (…).

— Ooo, to bliziutko masz. Godzinka jazdy autobusem i w domku.

— Niby tak, ale kiedy ja będę mógł do domu pojechać…

— No jak to kiedy? Dwa tygodnie unitarki, miesiąc szkolenia, przysięga i na trzy dni do domku — wesoło oznajmił Aleks.

Chłopak ciężko westchnął, posmutniał.

— A co to ta unitarka?

— Unitarka bracie, to taka jakby ochronka — z kompanii wychodzisz tylko na posiłki i to całą grupą w towarzystwie kaprala, ze

starym wojskiem się nie kontaktujesz, po jednostce się nie szwendasz.

— A do sklepu czy kiosku?

— Jakiego sklepu chłopie? Na jednostce jest kantyna, ale tam będziesz mógł pójść dopiero po przysiędze i to pod warunkiem, że kapral ci pozwoli.

— Cooo? A papierosy chociaż kupić? — chłopak wyraźnie wpadał w panikę.

— Jakie papierosy? Jakie kupić? W czasie unitarki nie ma możliwości.

— To co ja zrobię?! Ja palę paczkę dziennie… — panikował już na całego.

— Spokojnie bracie, wyluzuj się, coś przecież się poradzi — Aleks mrugnął okiem.

— Ma pan papierosy na sprzedaż? — w oczach chłopaka zabłysła nadzieja.

— Pewnie, że mam. Co mam nie mieć. Jakie palisz?

— Klubowe.

— No i proszę, są klubowe. Ile chcesz paczek?

Palacz podumał chwilę, policzył dni.

— Z piętnaście.

— Proszę bardzo. Jest piętnaście. Trzynaście złotych za paczkę.

— Coo? Aż tyle? W sklepie po osiem są.

— Widzisz tu jakiś sklep? — Aleks przestał się uśmiechać.

— To ja na chwilkę wyskoczę i zaraz wrócę — zapalił się poborowy — tu niedaleko…

— Posłuchaj kolego — kapral był poważny jak zapalenie płuc — wyobraź sobie, że ten tam szlaban — wskazał na wejście do biura przepustek — to Rubikon, albo inny Styks. Po przekroczeniu nie ma już odwrotu.

Zawartość kartonowych pudeł znikała wprost proporcjonalnie do liczby pojawiających się poborowych. Aleks z zadowoleniem spoglądał na poczekalnię, która tymczasem zamieniła się w kawiarnię.

Ludzie pili kawę, pepsi colę, jedli batoniki i wafelki, w kącie przy oknie palili papierosy. W końcu, gdy stawili się już wszyscy, kapral sprawdził listę i zaprowadził całą grupę na przygotowaną kompanię, która od tej chwili miała stać się ich domem.

Jeszcze tego samego dnia, odwiedził w kantynie panią Wandę niosąc pod pachą tylko jedno, małe pudełko.

— I co tam aniołku? Jak poszedł handelek?

— Całkiem, całkiem — postawił pudełko na ladzie.

— Ho, ho prawie wszystko poszło — stwierdziła szefowa zaglądając do środka.

— Przyszedłem się rozliczyć. Proszę policzyć ile jestem winien?

— A co tu liczyć. W zeszyciku wszystko mam zapisane. Towaru dałam ci za tysiąc dwieście, odejmijmy to, co przyniosłeś z powrotem i zostaje tysiąc sto bez kilku złotych, nad którymi nie będziemy się rozwodzić. Piękny utarg — właścicielka obróciła kalkulator w stronę Aleksa, który tymczasem wyjął plik banknotów z kieszeni i wyliczył co do złotówki.

— Chyba stratny nie jesteś rybeńko? — pani Wandzia zmrużyła oczy.

— Ależ skąd.

— To ile utargowałeś dla siebie słońce? — żyłka handlowca i kobieca ciekawość wzięły górę.

— Wystarczająco pani Wandziu. Tajemnica handlowa. Do widzenia — Aleks wyszedł z kantyny, zadowolony i bogatszy o osiem stów z hakiem, co stanowiło równowartość sześciokrotności comiesięcznego żołdu.


***


Życie na Kompanii Szkolenia Podstawowego, toczyło się trybem niewiele różniącym od tego, jakiego Aleks doświadczył na szkółce podoficerskiej. Po staremu była zaprawa poranna, nauka musztry, porządkowanie i sprzątanie rejonów. Kapral wprowadził jednak pewne zmiany.

W czasie zaprawy i ćwiczeń fizycznych, zamiast stać z boku, drzeć się i dyrygować, sam biegł na czele i ćwiczył wraz z innymi. Żartował i śmiał się z żołnierzami, jadł z nimi, budził ich i ogłaszał capstrzyk, uczył musztry, meldunków i zasad panujących w wojsku.

Nie tolerował lenistwa, leserstwa, czy cwaniactwa, a nie daj boże, aby ktokolwiek znęcał się, lub choćby dokuczał słabszemu lub mniej zaradnemu. W końcu przekształcał grupę cywilów w żołnierzy.

Jak każdego rana, apel poranny na kompanii prowadził oficer dyżurny. Aleks nie uczestniczył w tym codziennym rytuale, bo szykował się do opuszczenia jednostki, na upragnioną przepustkę do domu. Właśnie przebrał się w cywilki i śpieszył do wyjścia. Po drodze, mijając stojących w dwuszeregu żołnierzy, rzucił na odchodnym:

— Czołem żołnierze!

Czterdziestu chłopa stojących na apelu, nie zważając na obecność oficera dyżurnego ryknęło:

— Czołem panie kapralu!!!


***


Przepustka do domu — siedemdziesiąt dwie godziny normalnego życia. Bez mundurów, meldunków i zbiórek. Każda godzina na wagę złota. Aleksowi żal było czasu, który siłą rzeczy musiał spędzić w pociągu. W domu cieszył się każdą chwilą spędzaną z mamą, za którą zawsze tęsknił. Upajał się spokojem, ciszą, normalną rozmową, domowym jedzeniem, prawdziwym łóżkiem i pościelą. Odpoczywał od munduru, rozkazów i meldunków. Było mu dobrze jak tylko w domu rodzinnym dobrze być może.

Niestety trzy dni, z czego niemal jeden spędzony w pociągach mijają w mgnieniu oka. Powrót do jednostki zawsze jest przykry. W środku nocy trzeba iść na dworzec, tłuc się przez pół Polski, aby znów przekroczyć bramę na biurze przepustek, zameldować się u dowódcy, dostroić i wsiąknąć w wojskowe życie. Ale niespełna miesiąc później zdarzyła się rzecz niebywała. Aleks znów miał pojechać do domu, a to za sprawą pięciodniowego urlopu, jaki otrzymał w nagrodę za szczególne osiągnięcia w strzelaniu. Niechybny strzelec nie posiadał się wręcz ze szczęścia. Pięć dni to prawdziwa wieczność. Można zapomnieć, że w ogóle jest się w wojsku.

Już w wagonie kolejowym snuł plany jak najefektywniejszego wykorzystania tego czasu. Nacieszy się rodziną, odpocznie, podje sobie suto i znajdzie jeszcze czas na pobalowanie z kumplami. Niestety, te skrupulatnie ułożone plany, potoczyły się jakoś zupełnie inaczej.

Już pierwszego dnia urlopu, zupełnie przypadkiem, spotkał Kilera — osiedlowego kolegę. Celebrowana do późnych godzin nocnych radość z tego spotkania, zakończyła się interwencją policji. Jakiś rozbudzony obywatel zgłosił, że dwóch typów idzie środkiem ulicy śpiewając sprośne piosenki. W rezultacie, Kiler jako cywil został odwieziony na izbę wytrzeźwień, a Aleks jako posiadacz książeczki wojskowej, został oddany w ręce żandarmerii, która odstawiła go do najbliższej jednostki celem osadzenia w areszcie. Na twardych deskach zimnej celi, urlopowicz spędził resztę nocy i część dnia, po czym został zwolniony. Najgorzej, że informacja o całym zajściu trafiła do macierzystej jednostki, zawiązując mu drogę do jakichkolwiek innych urlopów.


***


Pewnego ranka, u Aleksa na kompanii zjawił się Słupianek — „dziadek”, którego chyba wszyscy pamiętamy. Ubrany po cywilnemu, wszedł lekko chwiejnym krokiem, taszcząc skrzynkę pobrzękującą butelkami z piwem. Zawahał się przy wejściu, rozejrzał, wreszcie dostrzegł kaprala musztrującego żołnierzy na korytarzu i rozpromienił się.

— Jeluś! Baniaku kochany! — ruszył ze swoją skrzynką. — Wychodzę dzisiaj! Wychodzę do cywila! Chciałem się z tobą pożegnać.

— No to gratuluję chłopie. — To dla ciebie — Słupianek postawił skrzynkę piwa przed Aleksem, ruchem czciciela składającego ofiarę jakiemuś pogańskiemu bożkowi.

Cała kompania nie spuszczał oka z tej wzruszającej sceny.

— Pamiętaj o mnie kapralu — chlipnął „dziadek”. Ja o tobie nie zapomnę. Fajnie nam tu razem było… Pamiętasz wtedy w umywalni he, he…

— Pamiętam, pamiętam — uciął te wspominki Aleks, wiedząc że jego młode wojsko łowi każde słowo. Nie chciał, aby dowiedzieli się, jakim to sposobem ich kapral ustalał swoją pozycję w jednostce.

— Co będziesz porabiał w cywilu? — zapytał nie tyle z ciekawości, ale żeby zmienić temat.

— A bo ja wiem? — zacukał się Słupianek — Tęsknił będę za tobą!!! — odzyskał kontenans. — Kapralu… Jeluś… Pamiętaj o mnie — oczy Słupianka zaszkliły się od pijackich łez. Aleks utonął w niedźwiedzim uścisku.

— Będę pamiętał, trzymaj się tam.

— Będę, będę. A wy! — Słupianek skierował groźny wzrok na stojących w absolutnej ciszy żołnierzy.

— Słuchać pana kaprala!!! — huknął — Bo to jest… — szukał odpowiedniego słowa — kapral!!!


***


Nadeszła zima, a wraz z nią wiadomości o zbliżającym się poligonie. Aleks wrócił już do swojej macierzystej kompanii, kończąc tym samym szkolenie młodego wojska. Do końca służby zasadniczej pozostały trzy miesiące, a tu jeszcze ten poligon.


Pierwszą oznaką zbliżającego się wyjazdu, były masowe szczepienia uodporniające. Niektórzy twierdzili, że po tym zastrzyku można goło leżeć na śniegu i nie dostanie się nawet kataru. Pożyteczna rzecz, choć pewnie nie pozbawiona skutków ubocznych.

Sama operacja szczepienia przebiegła dość oryginalnie. Pielęgniarka, ruchem podobnym do dźgania, domięśniowo wbijała delikwentowi strzykawkę z krótką igłą w ramię. Przy kolejnej osobie — wymiana igły i tą samą strzykawką — dziab drugiego w kolejce. Cała kompania została zaszczepiona w ekspresowym tempie.

Jeszcze kilka dni przeglądów, czyszczenia pojazdów, oraz różnego sprzętu i jazda w głuche lasy.

Na czym polega poligon? Dla tych, co mają choćby minimalną wiedzę o sprawach wojskowych, wyjaśniać niczego nie potrzeba. Dla pozostałych — ubogich w tą wiedzę, wyjaśnię rzecz jednym zdaniem.

Poligon to pozorowanie działań wojennych, czyli wojna na niby. I tyle wyjaśnień wystarczy, bo nie będziemy męczyć opisami tych pozoracji.

Powiecie mili moi, że w takim razie po kiego licha zawracam głowę tym poligonem, skoro odbywające się tam działania nie zasługują na opisywanie? Myślę mimo wszystko, że doświadczenia tam przedstawione, warte są Waszej uwagi.

Żeby przetrwać zimą w warunkach polowych, trzeba się zorganizować. Infrastruktura poligonowa przypomina do złudzenia obóz harcerski, ale zapewniam, że każdy harcerz który by tu trafił, popukał by się w czoło i wiał gdzie pieprz rośnie.

Wojsko, na trwającym ponad miesiąc poligonie, oprócz przewidzianych ćwiczeń, musi rzecz jasna jeść, spać, i dbać o toaletę. Okazuje się jednak, że zasady te mogą być dyskusyjne i różnie interpretowane.

Gdy kapral Jelonek i jego kompania dotarli na miejsce, w pierwszej kolejności musieli zadbać o dach nad głową. Zwłaszcza że sypał drobny śnieg, a mróz był tęgi. Pod okiem i przy wskazówkach doświadczonych w tej materii żołnierzy z wojsk inżynieryjnych, zaczęto stawiać namioty. Tak, tak moi drodzy — zima, mróz, namioty. Po rozłożeniu, namiot wojskowy ma kształt półokrągły niczym hangar lotniczy. Posiada okrągłe, jakby okrętowe okienka z półprzezroczystego plastiku i mieści się w nim dziesięć metalowych, polowych łóżek stawianych na gołej ziemi, dla dziesięciu dzielnych wojaków. Żeby wojacy w czasie mroźnej, zimowej nocy nie zamienili się w dziesięć mrożonek, trzeba było namiot ogrzać. Do tego celu służył żeliwny piecyk typu „koza” opalany węglem.

Żeby dziesięciu wojaków nie opuściło namiotu w charakterze dziesięciu zaczadzonych nieboszczyków, piecyk wyposażony został w komin, czyli blaszaną rurę wyprowadzoną na zewnątrz dziurą w brezencie.

— O kurwa jak zimno — w środku nocy Aleksander usiadł na pryczy i pochuchał w zesztywniałe dłonie. Sięgnął po stojącą na ziemi manierkę z wczorajszą herbatą, ale napić się jej nie zdołał, gdyż zamieniła się w herbaciane lody.

Miał na sobie osobliwą piżamę. Wyliczając od strony skóry były to: koszulka i kalesony, bluza i spodnie od dresu, bluza i spodnie moro, kurtka zimowa typu „bechatka” z kołnierzem z misia, na głowie szalo-kominiarka, a na stopach dwie pary grubych, wełnianych skarpet. Całość owinięta dodatkowo kocem.

— Zimno, zimno, kurwa zimno — nie tylko kaprala obudziła temperatura panująca w namiocie. Właściwie to nikt nie spał. Żołnierze pojękując i klnąc pod nosem, owinięci w koce razem z głową, skupiali się wokół piecyka, od którego promieniowało miłe ciepło. Problem polegał ma tym, że ciepło kończyło się około jednego metra od „kozy”, a pod ścianami namiotu, gdzie ustawione były prycze panował niepodzielnie ziąb i mróz.

Choć wszyscy byli totalnie zmęczeni — nikt nie spał — nie dało się. Perspektywa poranka nie napawała optymizmem. O szóstej przecież pobudka, która polega na tym, że służba dyżurna po jej ogłoszeniu, ma obowiązek wyniesienia z każdego namiotu tego jedynego źródła ciepła jakim jest „koza”. Ten okrutny proceder, zapewne wymyślony został przez jakiegoś sadystę.

Rano — ciemno choć oko wykol, wszak jedyne źródło światła to latarka. Elektryczność na poligonie pochodzi jedynie z agregatów prądotwórczych, a te przeznaczone są do innych celów niż oświetlenie.

— I co dalej? — zapytacie. — Toaleta poranna jak w jednostce?

— A niby w jaki sposób? — Szorowanie śniegiem czy lodem?

Umywalnia owszem jest. Długie blaszane koryta, nad nimi co pół metra krany, wszystko pod wielką stalową wiatą krytą dachem z blachy falistej. Krany suche i głuche, dopływ wody zamknięty, przecież zamarzająca woda rozsadziła by rury. Umywalnia działa jedynie w cieplejszych porach roku.

Temat ablucji mamy więc zamknięty, dlatego od razu możemy przejść do śniadania. Poligonowym plusem jest to, że na posiłki, czy zajęcia nie chodzi się w szyku (musztra ograniczona jest do minimum) ale zwyczajnie byle jaką grupą.

Kuchnia polowa dymi. Kucharz otwiera pokrywę, spod której bucha szczególnie obfita na mrozie para. Aluminiową chochlą nalewa do menażek gorącą, czarną, zbożową kawę. Można ogrzać dłonie i napić się gorącego, gorzkiego naparu. Na śniadanie kilka kromek chleba, maleńka kosteczka margaryny, połowa „telewizorka” (serek topiony), i kawałek kiełbasy ukrojony na skos w taki sposób, że jest to właściwie grubszy plasterek. Królewska uczta, gdyby nie pewne minusy — chleb jest czerstwy, ale jak to było powiedziane wcześniej, żołnierze nie dostają świeżego chleba. Kosteczką margaryny, tak jak i połówką „telewizorka” można by wybić oko (mróz), kawałek kiełbasy jest tak nikczemnie mały, że pewnie zlekceważył by go nawet wygłodniały pies.

Opisywanie obiadu czy kolacji niczego rewolucyjnego nie przyniesie, dlatego pominiemy tą kwestię, stwierdzając jedynie, że głód szarpał bardziej, niż na podoficerskiej szkółce.

Gdy temperatura spadła poniżej dwudziestu stopni poniżej zera, zamiast węgla do namiotowych piecyków wydano koks. W nocy „kozy” żarzyły się na czerwono, dzięki czemu dało się przespać kilka godzin — oczywiście w kompletnej „piżamie”.

Rano sensacja — dla wojska wydawane są gumofilce — obuwie niby odpowiednie na panujące warunki atmosferyczne. Już w południe wszyscy wyglądali jak stado rolników. A jednak nie wszyscy. Kapral Jelonek odmówił założenia gumiaków wyściełanych filcem stwierdzając krótko: „żołnierz nie chodzi w kaloszach”.

Mniej więcej w połowie poligonu, gruchnęła wiadomość: „dzisiaj jedziemy na kąpiel!!!”. Po dwóch tygodniach bez toalety, trudno się dziwić sensacji jaką ta wieść wywołała Po obiedzie nie było popołudniowych ćwiczeń, za to wszyscy zapakowali się do ciężarówek i jazda do najbliższej jednostki, gdzie żołnierze mieli zażyć pierwszej, poligonowej kąpieli.

Łaźnia — wielkie pomieszczenie wyłożone kafelkami, z sufitu zwiesza się mnóstwo sitek prysznicowych. Aleksander wraz z innymi rozbiera się w przyległej szatni. Dziwnym uczuciem jest pozbywanie się ubrania, które nie było zdejmowane od dwóch tygodni. To jak wyłażenie ze skóry. Żołnierze przyzwyczajeni do ciągłego zimna rozbierają się z ociąganiem. Jakby bojąc się, że zmrozi ich jakiś nagły podmuch. Własne, nagie ciało wygląda jakoś obco. Niektórzy patrząc na siebie i kolegów parskają śmiechem.

Woda puszczona niewidzialną ręką płynie z pryszniców, jest gorąca, gorąca na granicy wytrzymałości. Pomieszczenie szybko wypełnia para przysłaniając kąpiących się.

Aleks stoi pozwalając aby strugi wody docierały do każdego fragmentu ciała. Skóra chłonie ciepło. Stara się wchłonąć i złapać go jak najwięcej, zmagazynować. Gdy woda przestaje płynąć, łaźnia przypomina saunę. Żołnierze niechętnie wychodzą do szatni. Różnica temperatur zmusza do szybkiego ubierania (oczywiście w te same rzeczy). Trzeba zrobić miejsce dla kolejnych amatorów kąpielowego szczęścia.


***


Atrakcje poligonowe szczęśliwie dobiegały końca. Nikt o dziwo nie odmroził sobie tyłka, ani obłożnie się nie rozchorował (szczepienia). Po zwinięciu całego majdanu i zapakowaniu na samochody — hajda do jednostki, która jawiła się po tych warunkach jak hotel pięciogwiazdkowy.

Na kompanii te same swojskie, obdrapane ściany, stalowe łóżka i ciepło, jakże miłe ciepło. Zresztą pachnie już wiosną, a wiosna oznacza oczekiwany i wyczekiwany dzień wyjścia do cywila. Opuszczenie raz na zawsze murów jednostki i rozpoczęcie nowego rozdziału życia.

Im bliżej końca, tym czas na kompanii bardziej się dłużył. Zajęcia i ćwiczenia zostały zredukowane do minimum. Żołnierze snuli się po korytarzach, a dominującym tematem rozmów było piękno i korzyści płynące z cywilnego życia. Aleks wraz z dwoma kumplami z sali — Mojkiem i Makielnikiem, dla zabicia czasu, popołudniami wychodzili na przepustki do miasta. Ich celem najczęściej była przytulna knajpka mieszcząca się w odrestaurowanym zamku — nosząca nazwę „Zamkowa”(jakże by inaczej). W knajpce, niezmiennie poruszanym tematem były plany, perspektywy, oraz korzyści płynące ze zrzucenia obmierzłego munduru. Atmosfera sprzyjała dyskusjom za sprawą ślicznej kelnerki. Zresztą piwo było dobre, a chłopcy nie byli od tego, żeby nie osuszyć kilku kufli.

Gdy z kasą było krucho, bo żołd szybko topniał w kieszeni, chłopcy zachodzili do innej knajpy, którą sami ochrzcili mianem — „Mostowa”. „Lokal” ten, nie należał do wyszukanych, a mieścił się na świeżym powietrzu, pod niedużym mostem, nad brzegiem niewielkiej rzeczki. Tam, na łonie natury i w pięknych okolicznościach przyrody, raczono się tanimi winami i oczywiście dyskutowano.

— I co ty Mojek będziesz robił jak stąd wyjdziemy? — spytał (chyba po raz setny) Makielnik.

— No przecież w warsztacie będę, przy samochodach — ojciec Mojka prowadził warsztat samochodowy, który utrzymywał całą rodzinę. — Otworzymy dodatkowe stanowisko, gdzie będzie lakiernia. Już przed wojskiem miałem praktyki i nieźle mi szło. Podszkolę się trochę i będę lakiernikiem. To jest chłopaki żyła złota. A ty Makielnik?

— Ja, jak się urodziłem, to już było wiadomo co będę robił.

— Co niby?

— Ojciec ma dwa hektary ziemi.

— Dwa hektary ha, ha — prychnął Mojek — czyli będziesz chłopkiem małorolnym, w gumiakach gnój na te twoje h e k t a r y rozrzucającym.

— Dwa hektary ale pod szkłem — spokojnie oznajmił Makielnik.

— Aaaaa, to co innego.

— A ty Jeluś coś taki milczący. Co będziesz robił? Jakie masz plany?

— Nie wiem chłopaki — krótko i zgodnie z prawdą powiedział zapytany tęgo pociągając z butelki.

Niespełna dwa tygodnie przed wiosennym zakończeniem służby zasadniczej, na kompanii dało się zaobserwować dziwne i niecodzienne zjawisko. Po zajęciach, pod kancelarią dowódcy, regularnie ustawiał się ogonek żołnierzy.

— Czego oni tam stoją? O co im chodzi? — zachodził w głowę Aleks. Zagadka szybko się wyjaśniła.

— Cześć Kochan — zaczepił śpieszącego z plikiem papierów okularnika, który był pisarzem sztabowym, i jak każdy pisarz był doskonale poinformowany. — Czego oni tak cisną do dowódcy? — wskazał głową przestępujących z nogi na nogę pod drzwiami Janety.

— Nie wiesz? Przecież dzień wyjścia się zbliża.

— I co z tego?

— Jak to co? W jednostce jako „terminatorzy” chcieli by zostać (terminator — żołnierz, który po zakończeniu służby zasadniczej, zostaje w jednostce nad terminowo, otrzymując wynagrodzenie jak żołnierz zawodowy).

Aleks z niedowierzaniem pokręcił głową rozpoznając w ogonku tych, którzy jeszcze nie tak dawno wychwalali zalety cywilnego życia, jednocześnie piętnując niewybrednymi słowy okropieństwa życia wojskowego.

— I co? Najpierw to — „jebać biedę” („bieda” — kadra zawodowa), a teraz skamlą żeby zostać??

— A co się dziwisz? W kraju bezrobocie i w ogóle ciężko. Co ich czeka po wyjściu? — Ojciec z kosą i matula boso. A tutaj robota jest, płacą regularnie, urlop, wczasy po gruszą…

Do Aleksa argumenty Kochana nie docierały. Kręcił głową i zerkał z pogardą na kręcących się nerwowo pod drzwiami wodza.

— To co? Dla wszystkich chętnych się robota w jednostce znajdzie?

— No co ty? — Kochan spojrzał na kaprala, jakby ten palnął wyjątkowe głupstwo.

— Trzech, może czterech wybiorą, a reszta fora ze dwora.


***


— Kapral Jelonek do szefa sztaabuu!!! — rozdarł się na korytarzu podoficer dyżurny. Aleks miał właśnie iść na halę sportową, gdzie umówił się z Makielnikiem na wspólne pakowanie. Przebrał się już nawet w dres.

— Nie wiesz czego ode mnie chce? — pytanie było skierowane do podoficera, który mu tę nowinę obwieścił.

— A skąd mnie to wiedzieć? — dyżurny spojrzał na Aleksa jakby ten zapytał go o notowania amerykańskiej giełdy. Dzwonili ze sztabu; masz się stawić u szefa i tyle.

— Dobra, dobra idę się przebrać.

Do szefa sztabu nie można iść w dresie. Przed wizytą należało założyć mundur wyjściowy. Aleks przebierając się, starał przypomnieć sobie, co w ostatnim czasie zrobił, zasługującego na wezwanie na dywanik. Szef z pewnością nie wzywał do siebie zwykłego podoficera, dla odbycia przyjacielskiej pogawędki. Z drugiej strony, nawet gdyby coś przeskrobał, to ukaranie lub reprymenda, leży w gestii dowódcy kompanii i szef sztabu nie zawracał by sobie głowy takimi drobiazgami.

— Czyżbym wywinął coś poważnego? — zachodził dalej w głowę — Ale co? Może chodzi o te wina chlane w „Mostowej”. Ktoś zobaczył i doniósł. Wyjedzie mi z gadką o zachowaniu niegodnym żołnierza, a podoficera w szczególności.

Nic innego nie przychodziło Aleksowi do głowy. Zresztą sprawa miała się zaraz wyjaśnić, bo wszedł właśnie do budynku sztabu i skierował kroki pod wiadome drzwi. Wygładził marynarkę munduru, poprawił krawat i złotą „wosfkę” (wojskowa odznaka sprawności fizycznej) wpiętą w klapę, po czym zdecydowanie zapukał. Ledwie usłyszał ciche — „wejść” — nacisnął klamkę.

— Melduje się kapral Jelonek — zameldował się energicznie stając w postawie zasadniczej.

Pułkownik Smolisty był świńskim blondynem o niebieskich oczach, których nie podnosił znad leżących na biurku papierów. Na wejście wezwanego nie zareagował. Nie powiedział nawet „spocznij”, co stanowiło nie najlepszą wróżbę.

— Kapral Aleksander Jelonek — powiedział pod nosem Smolisty przeciągając sylaby, nadal ze wzrokiem w dokumentach. Aleks milczał, słusznie nie uznając za stosowne potwierdzanie, że to on jest we własnej osobie.

— Za dwa tygodnie kończysz kapralu służbę zasadniczą — ciągnął pułkownik nie zaszczycając żołnierza choćby przelotnym spojrzeniem. I tym razem Aleks słowem nie zareagował na stwierdzenie, znane równie dobrze pułkownikowi, jak i jemu. Smolisty zatrzasnął teczkę z papierami i uniósł głowę.

— Co tak stoisz? Siadaj, tam masz krzesło — zaproponował zaskakująco przyjacielskim tonem.

Trochę zaskoczony i zbity z tropu Aleks, przysunął sobie stojący po ścianą mebel.

— Gdyby miał mnie opieprzać albo karać, na pewno nie pozwoliłby mi usiąść — przemknęło mu przez głowę.

— No to mów, jak ci się służyło w naszej jednostce? — pułkownik uśmiechnął się, co było u niego zjawiskiem niebywałym.

— Dobrze, w porządku — Aleks nie tracił czujności, kompletnie nie wiedząc do czego zmierza ta rozmowa.

— A w ogóle, podoba ci się w wojsku? — kapralowi zapaliła się w głowie niewielka czerwona lampka — nikła i słaba na razie.

— No bo widzisz, w kraju bezrobocie i w ogóle bieda… — lampka w głowie rozjarzyła się mocnym światłem, a przed oczami stanęła mu twarz pisarza Kochana, wyjaśniającego zjawisko kolejki petentów do dowódcy.

— To takie buty. Chce mnie zwerbować żebym został. Ale wpadłem — myśli błyskawicznie przelatywały przez głowę.

— Wojsko to ciekawa praca, nie najgorsze zarobki, dużo pozytywów — kontynuował swoje wywody Smolisty, podczas gdy Aleks intensywnie główkował jak z tego wybrnąć.

— Mielibyśmy dla pana dobre stanowisko, możliwość awansów –kusił — to co kapralu Jelonek? Jak to będzie z panem?

Smolisty chciał chyba usłyszeć: „Tak jest panie pułkowniku! Wojsko to moje powołanie! Będę szczęśliwy mogąc służyć w naszej jednostce!” — niestety, agitowany był daleki od takiego entuzjazmu.

— Zastanawiałem się nad pozostaniem nad terminowo panie pułkowniku — skłamał ostrożnie — ale mam również swoje plany w cywilu…

Smolisty zmarszczył brwi.

— Plany — prychnął pogardliwie — tu ma pan konkretną propozycję kariery wojskowej. Nie tylko nad terminowo, ale nawet i na stałe. Wszystko zależy od pana.

— Jeszcze się zastanawiam i wszystko rozważam…

— Zastanówcie się kapralu, zastanówcie, bo drugiej takiej szansy nie będzie. Gdy podejmie pan mądrą (właściwą) decyzję, proszę zgłosić się do swojego dowódcy.

Smolisty z niezadowoleniem zanurzył wzrok w dokumenty leżące na biurku, co oznaczało że audiencja skończona.

— Odmeldowuję się panie pułkowniku — szef sztabu nie zareagował, co było zdecydowanie sygnałem do wyjścia.

IX

Kwietniowy poranek — długo wyczekiwany dzień wyjścia. Mundur, plecak i „kałach” zostały na zawsze za bramą. Z wojska pozostały tylko krótko ostrzyżone włosy, książeczka z adnotacją i pieczątką o zakończeniu służby zasadniczej, oraz trzy stówy z hakiem odprawy. No i bilet, bilet do domu, do Mieściny, do mamy.

Pierwsze dni w cywilu — trzeba się zaaklimatyzować, przestawić, zacząć myśleć i zachowywać jak zwykły, nie obciążony mundurem człowiek. No i trzeba postanowić co dalej?

W kraju było tak, jak to określił pisarz Kochan, a po nim pułkownik Smolisty — bieda i bezrobocie, a w miejscu takim jak Mieścina — bezrobocie beznadziejne.

W pierwszej kolejności, nowo upieczony cywil zajął się otrzymaną z wojska odprawą, którą zamiast wzorem dziewięćdziesięciu dziewięciu procent rezerwistów przepić i przehulać, opłacił kurs prawa jazdy, o dziwo zdając go za pierwszym razem. Samochodu co prawda nie posiadał, ale co papier to papier.

Mama pracowała w sklepie odzieżowym za marne wynagrodzenie i ledwo wiązała koniec z końcem. Aleks absolutnie nie chciał być dla niej ciężarem, zwłaszcza że była przecież jeszcze ucząca się w liceum siostra — Domicela.

Pierwsze kroki skierował do urzędu pracy, gdzie zetknął się z szarą rzeczywistością bezrobocia. Wiele osób w zróżnicowanym wieku, obojga płci, stojących w nieskończonych kolejkach. Ludzie smutni, przybici, dzierżący w dłoniach wnioski, zaświadczenia, oświadczenia i inne formularze. W pierwszej chwili chciał wyjść i nie wracać, ale przemógł się i zajął miejsce na końcu swojej kolejki. Po czterech godzinach przebrnął przez biurokratyczne sieci i zarejestrował się jako bezrobotny, zyskując comiesięczny zasiłek, którego kwota nie napawała optymizmem. Zasiłek w całości oddał mamie, która i tak co jakiś czas dawała mu parę groszy kieszonkowego.

— Jeeluś! — wołającym był Kiler — osiedlowy koleżka. Stał pod blokiem z zadartą do góry głową — Jeeluś!

— Co tam Kiler?! — Aleks wychylił się z okna.

— Masz kapiszczi?!

— Nie mam, a co?!

— Idę na pasaż!

— Też bym poszedł, ale kto nie ma miedzi ten w domu siedzi!

— Eee, szkoda. Ryjek też idzie!

— Synek, co się tam drzesz przez okno? — zawołała Wila z głębi mieszkania.

— Nic mamo, to tylko Kiler.

— To idź do niego, a nie drzecie się na całe osiedle.

— Nie mam kasy mamo.

— To bez kasy nie możesz się z kolegą spotkać?

— No niby mogę, ale Kiler z Ryjkiem idą na pasaż.

— Ha, na pasaż, winka na ławeczce spijać — Aleksander nie zaprzeczał, przyzwyczajony, że matka i tak wszystko wie.

— No wiesz mama — posiedzieć, pogadać…

— Wiem, że opoje z was i tyle. Masz na to swoje winko — wysupłała parę złotych.

— Dzięki mama! — cmoknął Wilę w policzek.

— Kiler!!! Czekaj, już idę!!!


***


Niesprawiedliwie byłoby mniemać, że Aleks czas spędzał tylko na spotkaniach z koleżkami i wspólnym popijaniu winek na ławkach w parku. Często razem z Kilerem włóczyli się po peryferiach w poszukiwaniu roboty. Najlepiej na jakiejś budowie, bo tylko w takich miejscach istniała szansa żeby się zahaczyć.

Jednego ranka trafili w takie właśnie miejsce. Na dużym placu, za improwizowaną bramą z nieheblowanych desek i drutu, dojrzeli starszego mężczyznę w żółtym kasku, ubranego w czysty, drelichowy kombinezon. Facet silnie gestykulując, objaśniał coś grupie mężczyzn, podobnie jak on ubranych w drelichy, dla odmiany uplamione i upaćkane czymś biało — szarym. Chłopcy zatrzymali się przy ogrodzeniu i poczekali, aż czysty drelich skończy swoją tyradę, po której grupa oberwańców pomruczała coś i rozeszła się po placu.

— Dzień dobry — zagaił Kiler.

— Dobry. Czego tu szukacie? — kierownik budowy — bo nim właśnie był czysty drelich, podszedł do ogrodzenia.

— Pracy — Kiler był konkretny i oszczędny w słowach.

— Pracy? Tu u mnie, na budowie?

— Może być na budowie.

— A co wy chłopcy umiecie robić, hę?

— Nic nie umiemy — Kiler był rozbrajająco szczery.

O dziwo kierownik szeroko się uśmiechnął i pokiwał ze zrozumieniem głową.

— Słuchajcie, tu zawsze jest mnóstwo roboty, nawet dla tych co nic nie umieją, ale chcą popracować. Spójrzcie na te stosy pustaków i cegieł, które trzeba zanieść dla murarzy. Dacie sobie z tym radę?

— Nosić cegły i pustaki? Nie ma problemu proszę pana, a ile można tu zarobić?

— Dwa złote na godzinę pasuje? — chłopcy popatrzeli po sobie, mrugnęli porozumiewawczo.

— Pasuje, co ma nie pasować.

— To przyjdźcie jutro na siódmą rano, o do tamtego baraku.

— Będziemy na pewno. Do widzenia.


— Mama, mamo! Robotę znalazłem — ogłosił nie bez dumy Aleks.

— Jaką robotę? Gdzie synku? — Wila wyszła z kuchni wycierając dłonie w ściereczkę.

— Na budowie.

— Na budowie? A co ty tam będziesz robił? — mama wyraźnie powątpiewała w budowlane talenty syna.

— Eee, nic takiego. Cegły nosić, worki z wapnem i cementem, takie tam.

— Chcesz to idź. Lepsze to niż włóczenie się z koleżkami.

Nazajutrz, o umówionej godzinie, dwóch początkujących budowlańców zjawiło się na placu. Przez cały dzień z zaangażowaniem nosili cegły i pustaki, ładowali na taczki piasek, wapno i worki z cementem, a po fajrancie otrzymali od uśmiechniętego kierownika po szesnaście złotych dziennego zarobku. Kwota wystarczająca na zakup trzech kilogramów kiełbasy zwyczajnej, lub jak kto woli, trzech win owocowych marki „Cyrano”.

Na drugi dzień, Aleks obudził się z nieznośnym bólem krzyża. Jak się okazało, noszenie pustaków przez kilka godzin nie pozostało bez skutków ubocznych. Mimo wszystko wstał, ubrał się i wyszedł przed blok, żeby zaczekać na Kilera. Już z daleka dojrzał, że kolega od budowlanki idzie krokiem wolnym, jakby niepewnym.

— Ale mnie w krzyżu napierdala, aż na dupę promieniuje — poskarżył się Kiler z udręczonym wyrazem twarzy.

— Mnie też rypie nieziemsko.

— To co, jebać tą budowę i pustaki?

— Jebać — zawyrokował kończąc tym samym karierę w budownictwie, zanim się jeszcze dobrze nie zaczęła.

Kolejne zatrudnienie, z jakim przyszło się Aleksowi zmierzyć wynalazła mama. Zdawała sobie sprawę, że praca w szwalni jest zajęciem dość nietypowym dla młodego mężczyzny, dlatego stwierdziła, że — „jak ci się nie spodoba, to zawsze możesz wrócić na budowę”. Aleksander, który bardzo chciał wspomóc mamę i ciężko mu było ze świadomością pasożyta — nie grymasił.

Na miejscu okazało się, że rzeczona szwalnia, to pomieszczenie nieco większe od zwykłego garażu, w którym przy kilku stołach siedziały same kobiety w średnim wieku. Właściciel — wysoki i chudy jegomość w okularach, obrzucił kandydata sceptycznym spojrzeniem.

— Jest pan pewien, że to praca dla pana?

— Czy dla mnie to nie wiem — odpowiedział szczerze zapytany, — ale chciałbym spróbować.

Aleks dostrzegł kpiące uśmieszki szwaczek, które nie odrywały oczu od swojej roboty, jednocześnie starając się nie uronić ani słowa z tej rozmowy kwalifikacyjnej.

— Spróbujmy zatem — właściciel gestem wskazał miejsce za jednym ze stołów, na którym stała zagadkowa maszyna.

— Nasza szwalnia — zaczął słowem wstępu — zajmuje się przyszywaniem guzików i wykonywaniem dziurek do nich w odzieży damskiej — wskazał stosy bluzek, garsonek i koszul piętrzących się pod ścianą.

— Maszyna, którą pan tu widzi, służy właśnie do przyszywania guzików. Działa w taki sposób, że… — Aleks słuchał uważnie, gdyż postanowił sobie, że nie zawiedzie mamy.

W szwalni pracowano na akord. Każdy przyszyty guzik miał swój ułamkowy udział w wynagrodzeniu. Przez pierwsze dni, podczas której zostało złamanych kilka igieł (no dobra, więcej niż kilka), Aleks opanował obsługę guzikowej maszyny w stopniu umiarkowanym.

Cała istota tego zadania, polegała na zwinnym i precyzyjnym powtarzaniu tych samych ruchów. Po kolejnych kilku dniach (już bez strat w igłach), prędkość z jaką nowy pracownik guziki przyszywał wprawiła w zakłopotanie, i co tu dużo gadać w zazdrość, pracujące przy innych stanowiskach panie. Przez ręce Aleksa, bluzki czy garsonki przelatywały jak na taśmociągu, a odgłos pracy maszyny, przypominał karabin walący krótkimi seriami.

Właściciel zjawiał się codziennie sprawdzając jakość i ilość wykonanej pracy. Kiwał głową i uśmiechał się pod nosem, patrząc na swojego nowego pracownika. A nowy pracownik, jakby w zapamiętaniu, niczym zaprogramowany robot, odrzucał na coraz większą stertę kolejną sztukę odzieży.

Gdy przyszedł w końcu dzień wypłaty, po zliczeniu rozmiaru wykonanej pracy, szef wręczył Aleksowi kopertę, w której znajdowało się okrągłe osiemset złotych.

Tego dnia leciał do domu jak na skrzydłach. Rozpierała go duma i chciał jak najszybciej pochwalić się mamie.

— Cześć mama! — rzucił od progu — Koniec miesiąca — wypłatę dostałem!

— Cześć synek. Ręce myj, zaraz obiad, tylko Celka ze szkoły wróci. Wypłatę dostałeś? I co, zadowolony jesteś? — Aleks zamiast odpowiedzieć wręczył mamie kopertę.

— Sto, dwieście, trzysta, czterysta… — co ty synku obrabowałeś tą szwalnię czy co? Pięćset, sześćset, boże, siedemset — Oleczku, skąd tyle pieniędzy?

— Zarobiłem mamuśka, zarobiłem! I to dzięki tobie, bo ty mi tę robotę załatwiłaś.

— No tak, ale ja myślałam, że to będzie praca dorywcza… Nie za bardzo dla ciebie… No bo wiesz, w szwalni to raczej kobiety…

— Praca jak praca, ważne że kasa się zgadza. No nie mamuśka?

— Niby tak. O Domicela wraca. Celka! Twój brat krezusem został!

Aleks odczuwał niemałą satysfakcję, ale również i ulgę, bo za nic w świecie nie chciał być dla mamy ciężarem. Teraz ciężarem nie był, wręcz przeciwnie. Z własnej i nie przymuszonej woli oddawał znaczną część swoich dochodów, co w dużym stopniu poprawiło sytuację materialną rodziny. Wila nie musiała już główkować, które rachunki zapłacić najpierw, a z którymi można jeszcze poczekać.

Matka zdawała sobie sprawę, że nie jest to przecież praca na stałe — zwłaszcza dla młodego mężczyzny, przed którym wiele doświadczeń i wyzwań. Miała świadomość, że nie sposób zawiązać synowi życia w jakiejś szwalni.

Tymczasem Aleks, zachęcony wysokimi zarobkami, ani myślał cokolwiek zmieniać i wcale nie szukał innego zajęcia. W czasie wolnym, mając gotowy grosz w kieszeni, korzystał z uroków życia i udzielał się towarzysko. Jego wypady z domu nie ograniczały się już do okazyjnego winka wypijanego z kolegami na ławce. Bywał w lokalach i dyskotekach, a będąc osobą rozpoznawalną, bawił się świetnie. Na którejś z kolei miejskiej eskapadzie poznał Melisę. Bynajmniej nie upatrzył sobie dziewczyny, nie podszedł, nie zagadał. To ona wypatrzyła jego, podeszła i zagadała.

Melisa nie zaliczała się do skończonych piękności. Miała odrobinę zbyt długi, nieco zakrzywiony ku dołowi nos, oraz odrobinę zbyt wąskie usta, które w tym momencie uśmiechały się do Aleksa, ukazując równe, białe zęby. Chłopak nie mógł jeszcze wiedzieć, że uśmiech na ustach Melisy to nader rzadki gość.

Zawarcie tej znajomości, było całkowicie nową okolicznością, bo jak wiemy, doświadczeń tego rodzaju Aleks nie miał żadnych, dlatego dziewczyna wywarła na nim duże wrażenie.

Wieczór spędzony razem, zamienił się w noc. Włócząc się po mieście, wylądowali w końcu u Aleksa, gdzie niczego nie świadome spały mama i siostra. Co działo się dalej z pewnością czytelnik się domyśla, a mniej domyślnym wyjaśnię, że na rozmowach i trzymaniu za ręce się nie skończyło.

Jeszcze przed świtem, odprowadził swoją nową, i jakby nie było pierwszą dziewczynę, zachowując środki ostrożności, żeby nikogo nie obudzić. Zamierzał zataić nocną wizytę i był przekonany, że mu się to udało — mylił się.

— Oluś.

— Tak mamo?

— A powiedz no synu, kto to był u ciebie w nocy?

— U mnie w nocy?

— U ciebie, u ciebie. Nie udawaj Niemca.

— Eee, noo, koleżanka — Aleks zrozumiał, że nie ma co palić głupa, ani iść w zaparte — nie przed mamą.

— Koleżanka? — Wila nie kryła ironii — Cieszę się, że masz koleżankę, ale pamiętaj — dodała już całkiem poważnie, — jest tu jeszcze twoja siostra, której demoralizować nie pozwalam.


W kolejnych dniach, każdą wolną chwilę spędzał z Melisą. Oprócz wyjątkowości jaka wynikała z tego, że była jego pierwszą, był nią po prostu zafascynowany. Dziewczyna miała szczególny charakter, który się szybko objawił podczas wspólnych spacerów, czy pojawiania się w towarzystwie.

Nie dopuszczała do Aleksa nikogo. I nie chodzi tu o jakieś obce osoby, czy ewentualne rywalki, ale o dosłownie każdego — starych kumpli i znajomych wliczając. Mogła uśmiechać się i prowadzić wesołą rozmowę, ale w chwili, gdy ktoś podchodził, żeby się chociażby przywitać, uśmiech natychmiast znikał z jej twarzy, zastępowany zaciętymi ustami i piorunującym wzrokiem. Gdyby w takim momencie zamienić Melisę w kota, niewątpliwie syczała by i szczerzyła kły na intruza. Niejeden widząc taką harpię, wycofywał się pod byle pretekstem. Na początku Aleksowi imponowała ta zaborczość, ale wkrótce, zaczęła mu co nieco przeszkadzać.

Oprócz powyższej cechy, Melisa posiadała jeszcze inne, nie mniej ciekawe. Nie znała takich słów jak proszę czy przepraszam. Nawet kupując coś w sklepie, zwracała się zawsze w trybie rozkazującym, bez cienia uprzejmości. Dla otoczenia gorzka jak piołun, dla swojego chłopaka słodka jak miód. Wpatrzona w Aleksa jak w obrazek, budowała wokół niego mur, fortecę nie do zdobycia, której strzegła niczym cerber piekielnych wrót.

Z czasem, taka sytuacja zaczęła Aleksowi ciążyć. Po prostu zatęsknił do kumpli, którzy obecnie bali się do niego zbliżyć. Do beztroskich hulanek w mieszanym towarzystwie. Do winek wypijanych na znajomej ławeczce. Nie raz i nie dwa dostrzegał nader atrakcyjne dziewczęta, które strzygły do niego oczami. Wszystko to sprawiało, że przyszedł dzień kiedy (mówiąc wprost i bez ogródek) postanowił pozbyć się hetery.

Zadanie nie było łatwe, wypadało rozwiązać je dyplomatycznie, a Aleks nie bardzo wiedział jak się do tego zabrać. Już przed spotkaniem, układał sobie w głowie mowę pożegnalną, którą ubrał w jak najdelikatniejsze słowa w stylu: „dajmy sobie trochę czasu”, „nie jestem w pełni gotowy na stałe związki”, „powinniśmy trochę od siebie odpocząć” i tym podobne bzdurne i głupie wymówki.

Im bliżej spotkania, tym większy odczuwał niepokój. Zdał sobie nagle sprawę, że wolałby mieć do czynienia z dziesięcioma kiziorami w ciemnej ulicy, niż z jedną wściekłą Melisą, ale kiziory jakoś nie dopisali, za to główna zainteresowana właśnie pojawiła się na horyzoncie.

— Cześć Meliska.

— Cześć mój skarbie kochany — dziewczyna zarzuciła Aleksowi ręce na szyję i pocałowała go prosto w usta.

— Łatwo cholera nie będzie — pomyślał. — Pięknie dzisiaj wyglądasz! — powiedział.

— A wcześniej niby nie wyglądałam pięknie? — roześmiała się z rękami wciąż na jego szyi.

— Nie, to nie to, ja tylko tak…

— Dobra, dobra nie tłumacz się i tak cię kocham.

— Zginąłem, zginąłem, zginąłem (w myślach).

— To gdzie idziemy, gdzie mnie dzisiaj porywasz?

— Yyyy, no wiesz… Nie mam dzisiaj zbyt wiele czasu.

Właściwie w ogóle nie mam czasu.

— Co ty skarbie kombinujesz?

— No bo wiesz, do roboty po południu muszę jeszcze iść.

— Jakiej roboty, jakie po południu? — w oczach Melisy zapaliły się dwie iskry, a w głosie zabrzmiała zgrzytliwa nuta.

Aleks popatrzał w te iskry, ciężko westchnął i postanowił być odważny.

— No dobra, myślę, że powinniśmy troszeczkę od siebie odpocząć.

Iskry zamieniły się w płomienie.

— Że cooo!

— No wiesz, dajmy sobie trochę czasu…

— Że jaaak!

— Bo ja nie jestem chyba jeszcze gotowy na poważniejsze związki…

— Rzucasz mnie!!! — Melisa przerwała te głupawe argumenty i wpadała w furię.

— Znajdziesz kogoś lepszego ode mnie, jesteś atrakcyjna… — brnął.

— Zamknij się!!! — zacisnęła pięści, a jej twarz skurczyła się we wściekłym grymasie.

— Jakże właśnie straciła na urodzie — pomyślał absurdalnie i z przekonaniem, że za chwilę dostanie w nos. — Nie myśl o mnie źle — powiedział skwapliwie odchodząc.

— Jeszcze pożałujesz, jeszcze do mnie wrócisz ty… ty… łajzo.

— Od kochanego skarbu do łajzy droga krótka — pomyślał Aleks i przyspieszył kroku.


Był wolny, wooolny. Starzy kumple, gdy go zobaczyli w pierwszej chwili zaczęli się nerwowo rozglądać, czy zaraz nie wyłoni się Melisa. Zapewnieni, że to już przeszłość, z ulgą przyjęli powrót do normalnego stanu rzeczy. Towarzyskie życie rozkwitło na nowo. Co rusz jakaś impreza, prywatka lub spontaniczna popijawa. Nieobecny przez jakiś czas Aleks odrabiał straty, ale mimo wszystko pracy w szwalni nie zaniedbywał, i choć często niedomagał po nie przespanej nocy, to tłukł te swoje guziki bez opamiętania.

X

Były to czasy, kiedy łaknący przygód młodzi ludzie, z upodobaniem wyruszali na różnego rodzaju wyjazdy. Biwaki, kempingi, lub choćby kilkudniowe wypady w góry, czy nad morze. Aleks nie stanowił w tym względzie wyjątku. Jeśli nadarzała się okazja, a w pracy mógł wziąć kilka dni wolnego, jeździł pociągiem, lub autobusem gdzie tylko się dało, a wycieczki takie zwykle obfitowały w przygody.

Pewnej sierpniowej nocy, w maleńkim nadmorskim miasteczku, spędził na plaży niezwykle interesujący czas z nieznajomą dziewczyną, która (jak sama wyznała) uciekła z pokoju ekskluzywnego hotelowego, mając dość luksusów jakimi otoczył ją jej bogaty chłopak.

Innym razem, skakał przez ognisko nad kaszubskim jeziorem „Świętym”, które swoją nazwę (tak twierdzili miejscowi) zawdzięczało niezwykłej ilości ludzi, którzy się w nim utopili.

W całkiem innym jeziorze, którego nazwa zatarła się w pamięci (może i dobrze), pływał przy świetle księżyca, szukając skrzynki z piwem umieszczonej w wodzie celem schłodzenia, a która to skrzynka dziwnym sposobem znalazła się w zupełnie innym miejscu i to na suchym lądzie.

W jakiejś zapadłej, mazurskiej wiosce, brał udział w zabawie tanecznej odbywającej się cyklicznie w strażackiej remizie (gdzieżby indziej), podczas której zgodnie ze świętą tradycją, uczestnicy z okolicznych wsi najpierw się popili, a następnie pobili, rozpętując bitwę godną jeśli nie tej po Grunwaldem, to przynajmniej tej pod Austelitz. Dodajmy dla porządku, że Aleks uczestniczył zarówno w tańcach, jak i w bitwie.


***

Zimowa pora, to przede wszystkim wypady w góry, a tej właśnie zimy, podczas której toczy się nasza opowieść Aleksander wraz z kilkoma sprawdzonymi koleżkami, postanowili odwiedzić stolicę polskich Tatr.

Całe przedsięwzięcie napotkało jednak pewne trudności. Okazało się, że Aleks nie może wyruszyć wraz z ekipą, gdyż z dniem wyjazdu zbiegło się jakieś pilne zamówienie w szwalni, gdzie przecież cały czas pracował. Szef nie mógł i nie chciał dać mu wolnego, dopóki zamówienie nie zostanie zrealizowane. Ostatecznie stanęło na tym, że dojedzie jak tylko skończy swoje obowiązki.

Gdy towarzystwo wyjechało nocnym pociągiem, jeszcze tego samego dnia rano, wziął się ostro do roboty. Pracował jak szatan zostając po godzinach, ale pracę przeznaczoną na tydzień wykonał w ciągu dwóch dni.

Tego wieczora, z poczty zadzwonił Kiler, szczęśliwie zastając Aleksa w domu.

— Cześć Jeluś. To kiedy będziesz?

— Cześć. Za trzy godziny mam pociąg. Pakuję się i jadę do was.

— Super, ale słuchaj. W Zakopcu nie znaleźliśmy żadnej kwatery — wszystko zajęte. Wynajęliśmy domek w miejscowości Chłabówka — to taka pipidówa na peryferiach. Zapamiętaj albo zapisz sobie — Chłabówka numer osiemnasty.

— Dobra, będę pamiętał.

— Do tej Chłabówki kursują busy z dworca, to albo dojedziesz, albo spytasz o drogę i dojdziesz. To do jutra.

— Do jutra Kiler.


Podróż nocnym pociągiem w środku zimy nie należy do najprzyjemniejszych. W przepełnionym wagonie, Aleks znalazł miejsce jedynie na śmierdzącym dymem papierosowym korytarzu. Poza tym było pieruńsko zimno. Zatarł dłonie, postawił kołnierz i wbił ręce w kieszenie swojego czarnego płaszczyka trzy czwarte z wielbłądziej wełny, wyglądając przez niewielką szczelinę, którą wydrapał był w grubej warstwie lodu pokrywającego szybę wagonowego okna. Za oknem niczego nie dojrzał, gdyż panowały nieprzeniknione ciemności, rozpraszane odrobinę przez większe połacie leżącego śniegu.

Jechał tak już dłuższy czas, odczuwając coraz dotkliwsze mrowienie w palcach nóg, obutych w modne botki koloru kasztanowego ze szpiczastymi noskami.

Mroki za oknem jakby zszarzały, co było niechybnym zwiastunem poranka — słonecznego zresztą, choć mroźnego. Do odczuwanego zimna dołączyła senność, która po całonocnej podróży zaczęła dawać się we znaki. Tymczasem zrobiło się już całkiem widno, a pociąg znacznie zwolnił, wlokąc się teraz niby żółw.

Aleks poszerzył nieco swoją szczelinę obserwacyjną i przyglądał zalesionym wzgórzom górskiego krajobrazu. Po chwili pojawiły się pierwsze zabudowania, a pociąg zwolnił jeszcze bardziej, co mogło zwiastować zbliżanie się do jakiejś stacji. Tak zresztą w istocie było. Hamulce zaczęły przeraźliwie piszczeć, za oknem ukazał się kolejowy peron, a następnie niewielki szary budynek dworca z dużym napisem „Chabówka”. Aleks momentalnie ocknął się z ogarniającej go senności.

— Chabówka! — miejscowość, o której mówił przez telefon Kiler! To tu chłopaki wynajęli kwaterę! Nie muszę dojeżdżać do miasta! Mogę wysiąść tutaj! — wszystko to przeleciało mu przez głowę w tempie pociągu ekspresowego. Niewiele już myśląc chwycił swoją walizeczkę i biegiem do wyjścia. Czas był najwyższy, bo na stacji wysiadły tylko dwie osoby i zawiadowca dawał sygnał do odjazdu. Aleks znalazł się na peronie, odprowadzając wzrokiem odjeżdżający pociąg.

— No dobra, to dokąd teraz. Kiler mówił o numerze osiemnastym, ale warto by się kogoś podpytać.

Wybór padł na jegomościa ubranego w kożuch i granatową kolejarską czapkę zawiadowcy stacji, który w tej chwili zabrał się za odgarnianie śniegu sprzed wejścia służbowego.

— Dzień dobry.

— Dobry.

— Nie wie pan przypadkiem, gdzie znajdę numer Chabówka 18?

— A na jakiej ulicy? — zawiadowca wbił łopatę w śniegową zaspę, przyglądając się pytającemu z zainteresowaniem.

— Eee, ulicy? Nie wiedziałem, że tu są ulice? — Aleks był nieco zbity z tropu.

— A czemu miało by nie być? — kolejarz zrobił ze zdziwienia duże oczy — Pan służbowo?

— Nie, dlaczego? Turystycznie przyjechałem. Mam się tu spotkać z kolegami.

— Turystycznie?? — zmierzył Aleksa od stóp do głów, najwyraźniej nie będąc w tym względzie przekonany. — Proponuję sprawdzić w hotelu. Może mają jakieś wolne pokoje.

— Hotel — tutaj. Kiler mówił, że to pipidówka — pomyślał Aleks mając coraz gorsze przeczucia.

— Niech mi pan powie. Jak daleko jest stąd do Zakopanego?

— Koleją to będzie pięćdziesiąt kilometrów, a szosą to pewnie z sześćdziesiąt. Nic panu nie jest?

— Nieee, nic — Aleks starał się zachować zimną krew. — Dziękuję, do widzenia.

— Kurwa, kurwa, szlag! Chłabówka kurwa, a nie Chabówka jełopie, głąbie, matole! — nie szczędził sobie słów krytyki, na szczęście robiąc to w myślach i nie niepokojąc mieszkańców Chabówki.

— Spokój, przede wszystkim spokój. Trzeba pomyśleć co dalej. Muszę się jakoś stąd wydostać. Wracam na dworzec.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 71.99