26 lutego 1984
Jak tu zacząć… Mam ten mętlik w głowie z kilkoma zmarnowanymi na bezużyteczne bazgroły kartkami rozmawiającymi ze sobą w pustym dnie kosza. PS… Sam je wyrwałem. Nie napiszę „Cześć”, bo brzmi zbyt nudnie, a jeszcze bardziej nie „Drogi Pamiętniczku”, bo się ze wstydu spalę. Będę w swoich słowach wyjątkowy.
Mam na imię Oliver Kowalski, mam de facto 10 lat, choć tyle skończę dopiero na 4 marca, czyli za tydzień. Mieszkam w słonecznym hrabstwie Okaloosa, ściśniętym na brzegu Florydy nad zatoką meksykańską. Nie lubię zbytnio być nazywany Oliverem, więc w następujących wpisach brudnopisach będę się identyfikować skrótem, Ollie. Tak… TAK! Tak, to jest to. O wiele lepiej.
Mam jeszcze dać coś od siebie, hę? Chcecie? No, kto by pomyślał.
Mój tatulo to Benjamin Wilson Kowalski, zaś najukochańsza moja matuleńka nosi imię Judy. Tata Ben pracuje w otchłaniach biurowców, a mama jest nauczycielką. Nie, nie w mojej szkole, ale w tutejszym przedszkolu kilka mil dalej. Uczą się tam ponoć o lata młodsze dzieci ode mnie. Dają jej wystarczająco nieźle popalić, bo zawsze wraca do domu bardzo zmęczona i wykończona. Tata tak samo. Nie coś, że się tym przechwalam czy coś w ten deseń, bo często zapominają o przygotowaniu posiłku. Oj, biedny ja! Muszę zawsze opatrzyć się w płatki śniadaniowe, bo boję się dotykania kuchenki jak ognia.
Co do domowych zwierzątek… Nie mam ani psa, ani kota… Ani, nawet puszystego chomika. Tata by się nie zgodził, a mama ma uczulenie na nadmierną ilość zwierzęcej sierści.
To jest takie nie fair! Moi należyci koledzy i koleżanki z tandetnej klasy mają własne zwierzątka, a ja nie. Nawet mój nauczyciel takowego posiada i o tym na okrągło gada jak czerwona papuga (Ara żółtoskrzydła).
Jak już natknąłem się przy nudnym temacie swojej klasy… Nasz wychowawca ma na imię Pan Tuffin i jest z Tallahassee, czyli stolicy naszego stanu. Wolałbym osobiście gdyby nią było Miami, ale co kto woli…
Pan Tuffin jest e-k-s-t-r-a-w-e-r-t-y-k-i-e-m. To słowo poznałem za czasów młodszych. Podam wam definicję: „osoba żywiołowa, optymistyczna dla innych”.
Wystarczy?
A nie, nie, nie. Jak mógłbym zapomnieć szczególnie o wyglądzie? Jaka ze mnie zapominalska gapa.
Pan Tuffin może i jest nauczycielem optymistycznym w pogłębianiu wiedzy, nie mniej jednak jego ubiór kryje zawsze adekwatny i smętny obraz do jego rozczochranej fryzury. Toteż, jest w posiadaniu blond włosów, które są bardzo pasujące z jego koszulką. Okazjonalnie, w zimniejsze pory, zakłada też i żółty sweter zapinany na zardzewiały zamek. Dzięki tej dziwnej maskaradzie nastrojów, otrzymał przezwisko „żółtka jajka”. Nawiązanie do tego, jak ten sweter jest puszysty jak pomarańczowy środek jajka odseparowany od białka.
Nie chcę mi się jak na razie pisać o gnuśnych znajomych z klasy. Oklepany i ospały temat jak na dzisiejszy dzień.
Po skończeniu pisania, jeszcze raz poproszę o jakiegokolwiek pupilka za prezent urodzinowy. Może tym razem, rodzice odpuszczą.
4 marca 1984
Klapa! Nie dostałem żadnego zwierzaczka, ale w jego miejsce pluszowego Aligatora. Reprezentanta naszych florydzkich dolin. Chciałem prawdziwego owczarka, dlatego z tej okazji specjalnie zaprosiłem garstkę przyjaciół. Monotonny i pocieszający głos rodziców przy stole wcale nie pomagał, gdy drgałem w akcie farsy.
To był najbardziej zrujnowany dzień w moim życiu!
7 marca 1984
Przez ten cały natłok opisów mojego wychowawcy, zapomniałem przelać na papier coś o sobie. Wybaczcie. Mam zaległości.
Z pucołowatej lekko-brązowej cery jestem bardzo, i to bardzo ciemnym małym brunetem. Włosy kruczoczarne jak brudny węgiel drzewny są klasycznym rekwizytem mojej osoby, jak też i powodem dlaczego przez rodziców jestem nazywanym „węgielkiem”. Czy ja lubię to przezwisko? A bo ja wiem… Moi rodzice zawsze mieli zwyczaj by mnie tak pieszczotliwie nazywać, nie ważne jaki humor miałem. Odtąd, nauczyłem się z tym przydomkiem żyć jak jakiś prastary król i władca europejski.
Eh, znów zagłębiam w temat jaki nie powinienem. Dobra, zmieńmy go na inny.
Niech no pomyślę. Porozmawiajmy o moich prezentach urodzinowych.
Jak już wiecie po ubiegłym krótkim wpisie, moja opinia na temat otrzymanych zabawek nie odbiła się bez echa. Moi rodzice nieźle urządzili mnie z pluszakami, albowiem nie zdążyłem ich poinformować, że z nich wyrosłem. Tą zmorą był właśnie wypchany Aligator, z plastikowym wzrokiem w srebrnych oczodołach, w chwili obecnej zalegający na potulnej poduszce mojego łóżka.
Choć wstyd mi o tym gadać, to po skończonej imprezie i pożegnaniu się ze znajomymi, wybuchłem płaczem.
Tak, dobrze słyszeliście. Płakałem jak bóbr z zadartym nosem, gdy powiodłem rozgoryczony do pokoju.
Tata odwiedził mnie po południu i miał wystarczający kręgosłup moralny aby mnie pocieszać. Dlatego go kocham.
A niech mnie gęś kopnie! Raptem co zauważyłem, to ile synonimów zmieściłem w tych małych zdaniach powyżej. Jeszcze kilka takich i stałbym się wybitnym Picassem, taki zamiast kolorowego pędzla, wyposażony w ciemnoniebieski atrament długopisu. Z każdym ostrożnym dotknięciem kartki, pracuję dodatkowo nad interpunkcją znajdującą na mnie sposób i nastawiającą chytre przecinki, abym je postawił w złym miejscu.
Ale o interpunkcji i o przecinkach to nie mowa. Ale o jegomościach, moich rodzicach.
A niech to! Zawsze odpływam w rejs innym tematem, bo strasznie trudno mi przywyknąć do jednego tego gotowego na cały dzień. Co ze mnie za fajtłapa?
Może to i dobrze. Nie chcę mi się o nich rozpisywać.
Często zbaczam z ścieżki jak jesienny listek drzewa od wpływów wiatru, i to właśnie gdzie jest mój cały ja.
Nie jestem ideałem.
W gruncie rzeczy, wszyscy, czyli nikt z kilku miliardów ludzi świata nie jest osobą idealną, ale zawsze ci sami wszyscy są w stanie mimo tylu przeciwności, dojść do dobrego celu. I wreszcie, Wszyscy konsumują osiągnięcia jak mleko z butelki, ale muszą tych osiągnięć bardzo chcieć i do nich dążyć.
Te oto słowa zacytował nauczyciel klas starszych z mojej malutkiej jak planeta karłowata szkoły, pan Frank Elliot. Ja jeszcze z trudem przyswajam do głowy jego mądrości, nie mniej jednak, samemu sobie je przypominam w trudnych momentach.