REPORTAŻE
BYDGOSZCZ 2016
Kopernik z Grzegorzówki
Niemal każdego dnia i każdej nocy wychodził Wilhelm Dziura przed swój wiejski dom, stojący na pagórku, i patrzył w niebo. Często też zastawała go matka przy rysowaniu gwiazdozbiorów i konstruowaniu własnej lunety ze szkieł od okularów. Sytuacja, wypisz-wymaluj, jak w „Antku” Prusa czy Sienkiewiczowskim „Janku Muzykancie”. Z tą tylko różnicą, że bohaterowie tych nowel chcieli rozwijać swoje zdolności, ale nie mogli, a nasz bohater.
.Piętnastoletni Wilhelm zainteresował się astronomią po przeczytaniu w dzienniku „Gromada — Rolnik Polski” artykułu z dziedziny astronomii oraz po obejrzeniu mapy nieba. Wyciął ją sobie i postanowił — jak mówi — sprawdzać, czy to niebo naprawdę tak właśnie wygląda. Silną wolę ćwiczył przez wstawanie o różnych porach nocy, by patrzeć na niebo.
Kiedyś przeczytał w rzeszowskich „Nowinach” artykuł o astronomie — amatorze ze Stalowej Woli. Postanowił napisać do niego. Po kilku wymienionych między sobą listach, obaj, mimo różnicy wieku, zaprzyjaźnili się. Bardziej doświadczony pan ze Stalowej Woli przesłał Wilhelmowi kilka książek i opisy konstrukcji instrumentów optycznych, możliwych do zbudowania przez amatora. Lunetę skonstruował Wilhelm opierając się na wskazówkach korespondencyjnego przyjaciela. Wprawdzie soczewkami były tylko szkła okularowe, ale już inaczej patrzyło się na niebo, a nawet na astronomię w ogóle. Tym bardziej, że miał teraz bogatszą literaturę fachową i więcej map nieba.
Wciągnęła Wilhelma ta astronomia. Szczególnie interesowało go słońce, roje meteorytów, zaćmienia. Tylko matce i ludziom we wsi nie bardzo się to podobało.
Co mu przyjdzie z tego patrzenia w niebo? — gadali — i to w tyle wieków po Koperniku!. Niektórzy, co bardziej złośliwi, nazywali nawet Wilhelma „Kopernikiem” z Grzegorzówki”.
Nie zrażał się tym wcale. Nadal obserwował, rysował, obliczał, tyle że w szkole postanowił nie wtajemniczać nikogo w swoją astronomiczną działalność.
Niezmiernie dziwny zbieg okoliczności — mówi Wilhelm — 31 sierpnia dostałem wiadomość o śmierci przyjaciela ze Stalowej Woli, a na drugi dzień nastąpiło odkrycie. Doszło do niego zupełnie przez przypadek i tylko dzięki temu, że długo patrzyłem na niebo bez instrumentu optycznego. Gdy w ów wieczór spojrzałem w gwiazdy, od razu wiedziałem, że coś jest nie tak. Popatrzyłem do atlasu, obliczyłem współrzędne, to było coś nowego!
Moim wielkim błędem było — kontynuuje Wilhelm — że nikomu nie powiedziałem o moim odkryciu. Ale to tylko dlatego, że nie wierzyłem, iż ja mógłbym coś odkryć.
Dopiero na drugi dzień napisał do redaktora naczelnego „Uranii”, od którego otrzymał wiadomość, że obok dwóch Amerykanów i Japończyka, on właśnie jest trzecim w świecie odkrywcą nowej gwiazdy tzw. Nowa Cygni (w gwiazdozbiorze Łabędzia).
O odkryciu Wilhelma, dowiedziano się z gazet i gdy pokazano go w telewizji. Dla uczniów tyczyńskiego liceum, do którego Wilhelm uczęszczał (będąc uczniem klasy maturalnej) — to była sensacja. Nauczyciele byli zaskoczeni.
Czwarta klasa, a więc najwyższy czas zdecydować o wyborze zawodu. Wilhelm był dobry z przedmiotów ścisłych. Materiał z astronomii miał w małym palcu. Zachęcano go do studiowania astronomii. Wilhelm wybrał geodezję.
Astronomem nie myślałem być — mówi — paranie się astronomią po amatorsku, to piękna sprawa, ale zawodowo, wydaje mi się, to już nie to. Podobno starano się, bym poszedł bez egzaminu na fizykę, ale były to chyba tylko obiecanki-cacanki. Ja sam pisałem do Krakowa o wystawienie zaświadczenia, że jestem odkrywcą, ale nie mogli tego zrobić. Po tym już w zupełności zrezygnowałem z myślenia o studiowaniu astronomii.
Dyrektor liceum w Tyczynie:
Wiedzieliśmy, w jakim kierunku Wilhelm jest uzdolniony. Nawet pisaliśmy do Torunia, skąd odpowiedziano, że gdy dostarczy odpowiednie papiery, a w szczególności ten, który potwierdziłby jego odkrycie, zostanie przyjęty bez egzaminu. Ale cóż, kiedy on nie chciał. Wolał geodezję.
Wolał geodezję i pojechał do Krakowa zdawać egzamin. Zawalił matematykę. Wrócił do swojej wsi. Sytuacja rodzinna nie pozwoliła mu na ponowne przystąpienie do egzaminu.
Dostał etat w banku spółdzielczym. Zajmuje się obliczaniem wartości produkcji sprzedanej, wysokości rent i emerytur dla rolników.
Astronomii nie rzuci. Będzie nadal traktował ją jak dawniej — dla siebie. Na pytanie: jak by postąpił, gdyby raz jeszcze stanął przed wyborem: astronomia, bank spółdzielczy lub geodezja — odpowiedział, że mimo wszystko wybrałby geodezję. Uparty? Czy po prostu entuzjasta astronomii i geodeta z powołania w jednej osobie
Drzewo bez korzeni
Kończą akademie medyczne. Większości z nich wystarcza tylko włożenie białego fartucha, pieczątka w metalowym pudełeczku z kilkoma literkami przed nazwiskiem, numer statystyczny, oraz własny gabinet — byle w mieście żeby uważać się już za lekarzy „pełną gębą”…
…Niektórym marzy się przygoda. Jadą w Bieszczady; bo to romantyczne; lekarze przemierzający kilometry, aby dotrzeć do chorych; płace wyższe niż gdzie indziej. Ale gdy zaczynają pojawiać się kłopoty, gdy roboty tyle, że czasami nie wiadomo w co ręce włożyć — robią, specjalizację i uciekają do dużych miast…
Nie zastałem doktor Marii Szczepańskiej ani w Gminnym Ośrodku Zdrowia w Ustrzykach Dolnych, ani w szpitalu. Chorowała. Przyjęła mnie w domu.
Kim chciałam zostać w dziecięcych marzeniach? Hmm… Chyba pana zaskoczę… Właśnie lekarzem! Początkowo rodzina wmówiła we mnie tę profesję, ale w sumie marzenia o takiej a nie innej przyszłości i dalszej drodze życia, mogę uważać za swoje, wyłącznie swoje. Nie uległy zmianie także w okresie szkoły podstawowej i średniej. Cały czas, konsekwentnie do tego dążyłam, mimo że poniosłam porażkę przy pierwszym podejściu na medycynę, jak to się często zdarza — ale za drugim razem już się udało…
Kończąc Akademię Medyczną w Krakowie, zastanawiała się — co dalej? Chciała być pediatrą. Niewiele brakowało, by nim została, z racji stażu odbytego w Ostrowcu Świętokrzyskim — jej rodzinnym mieście. Los chciał, że poznała swego obecnego męża. Oboje byli młodzi. Kusiły ich górskie wspinaczki, marzyła się zmiana regionu. Stypendium fundowane z Ustrzyk Dolnych dla męża pani Marii było w tej sytuacji okazją i szansą. Pojechali do Ustrzyk.
Niestety, czy może na szczęście — pediatra w Ustrzykach już był — wspomina doktor Szczepańska — nawet dwóch, więc dyrekcja ZOZ-u namówiła mnie, żebym zaczęła robić specjalizację z laryngologii, bo akurat brakowało laryngologa.
Było ciężko. Musiała dojeżdżać do szpitali: najpierw w Przemyślu, potem w Rzeszowie. Zdała.
Chyba ucieszono się z naszego tj. mojego z mężem przybycia do Ustrzyk, chociaż… patrzono na nas z nieufnością. Jak do tych wędrownych, przelotnych ptaków, co to pobędą rok-dwa i odfruną…
Znajomi, koleżanki, koledzy ze studiów, dziwili się, że Szczepańska jedzie w Bieszczady, a na dodatek zamierza tam zostać i pracować. Niektórzy odradzali. Rodzice także, gdyż wyjazd małżeństwa Szczepańskich początkowo wiązał się z rozbiciem ich rodziny. Pani Maria musiała zostawić dziecko w Ostrowcu, u mamy, dopóki nie urządzą się w Ustrzykach.
Przed przybyciem na miejsce, nie miała najmniejszego pojęcia o pracy tutaj, żadnej wizji spędzenia życia w Bieszczadach.
Moje wyobrażenia były o wiele wspanialsze, niż zastana rzeczywistość. Przeraził mnie widok szpitala, który mieścił się w starym budynku, zupełnie nieprzypominającym miejsca przeznaczonego dla chorych. Jak mnie przyjęto po zrobieniu specjalizacji? W przypadku lekarzy, raczej obyło się bez zgrzytów i nieprzyjemności. Ale gdy uzyskałam już swoje stanowisko, miałam własne zdanie — zaczęło być troszkę gorzej.
Bieszczadzki życiorys doktor Szczepańskiej obfitował w niejedną chwilę, gdy w podświadomości wyzwalała się chęć rzucenia tego wszystkiego — powrotu tam, skąd przybyła. Szczególnie w momentach, kiedy coś się nie udawało, a przede wszystkim z powodu dużej ilości dyżurów. Były dla niej zmorą, a zdarzało się, że w jednym miesiącu miała ich piętnaście i więcej. Pogodziła się wkrótce z istniejącym stanem rzeczy — była przecież lekarzem…
Myśli opuszczenia Ustrzyk przechodziły jej także przez głowę po zrobieniu specjalizacji. Proponowano pracę w większym ośrodku, dawano szansę wybicia się. Doktor Szczepańska stwierdziła wtedy, że dom, rodzina, dziecko są najważniejsze. Bez specjalnego żalu zrezygnowała z większych aspiracji, ambicji. Uważa, że jak na kobietę i tak dużo zrobiła.
Czasami myślała o powrocie do Ostrowca z powodów sentymentalno- rodzinnych. Zazdrości ludziom, którzy mają w Bieszczadach swoje rodziny, siostry, braci. Ona czuje się tu, jak drzewo bez korzeni. Na wyjazd jednak nie może się zdecydować. Bieszczady, Ustrzyki — były przecież jej pierwszym, udanym przystankiem życiowym. Tu dorabiała się wszystkiego…
Plany związane z turystyką, zostały tylko planami. Właściwie Szczepańskim w ogóle nie udało się ich zrealizować. W pierwszych latach mnóstwo dyżurów. Mało było okazji, żeby wziąć plecak i pójść na wędrówkę. Potem dziecko, z którym też nie wszędzie można było iść…
Rozmowę przerywa pukanie do drzwi. Matka z dzieckiem na ręku płaczliwym głosem błaga:
Pani doktor kochana, dziecko ma trzydzieści dziewięć gorączki. Bierze zastrzyki. A mówiłam, żeby nie dawali!
Doktor Szczepańska wyciąga z szafy skromne, domowe akcesoria lekarskie.
Ja zasadniczo w domu nie przyjmuję — mówi — stąd te ubogie przyrządy do badania. Ale cóż zrobić, jak nie pomóc ludziom, gdy jestem jedynym laryngologiem, a tu odległości duże — czasem każda minuta droga…
Pytam o najciekawszy dzień w Ustrzykach, w Bieszczadach; o kłopoty, radości, przygody…
Tak się szybko zapomina — mówi pani Maria — tak szybko mija czas. To już czternaście lat, już czternaście lat od dnia, kiedy po raz pierwszy stanęłam na bieszczadzkiej ziemi i… obiecuję, że nie ucieknę stąd, jak inni…
Jedno „Lato z Radiem”
Warszawa. Słoneczne popołudnie. Żar leje się z nieba, pot z czoła. Jakże kojący wydał mi się chłód obszernego hallu gmachu Polskiego Radia przy ul. Malczewskiego. Czy będę mógł przyjść tu jutro? Czy zobaczę z bliska „Lato z Radiem”? Na razie nic na to nie wskazuje — biuro przepustek, strażnik — nawet tu, wewnątrz, nie opuściło mnie skojarzenie tego budynku z potężnym, zaklętym Sezamem.
Zaklęcie okazało się bardzo proste: cztery cyfry na tarczy telefonicznej; rozmowa z redaktorem odpowiedzialnym p. Tadeuszem Cichomskim i „wrota” Sezamu otwarte! Jutro przed ósmą wystawiona będzie dla mnie przepustka. Można przyjść, popatrzeć, popisać…
Co prawda nazajutrz przepustki na portierni nie było, ale na dół zszedł z nią po mnie sam red. Cichomski — bardzo ważna postać w dziesięcioletniej historii „Lata z Radiem” oraz „Sygnałów Dnia”.
Wspominając poprzednie „Lata z Radiem” — wspaniałe między innymi dzięki prowadzeniu ich przez red. Sławomira Szoffa — pytam o jego osobę. Czy w tegorocznym „Lecie z Radiem” będzie można go usłyszeć? Dowiaduję się, że red. Szoff wycofał się z prowadzenia tej audycji. I „o wilku mowa”! Na korytarzu, przy oknie, z plikiem kartek maszynopisu, stoi Sławomir Szoff, popijając kawę. Ograniczamy się tylko do wymiany uścisków dłoni. Musimy iść dalej. Zatrzymujemy się przed jednymi z wielu drzwi. Wchodzimy. W pokoju trzech panów. Każdy pracuje intensywnie i w wielkim skupieniu. Odtąd przechodzę pod opiekę red. Piotra Sadowskiego. Pan Piotr przeprasza, że na razie nie może się mną zająć, gdyż musi skończyć przepisywać na maszynie nadesłane dalekopisem informacje agencyjne do dziennika radiowego. Maszyna wystukuje rządki zdań. Nie przeszkadzam. Obserwuję. W tym pokoju „Lato z Radiem” zaczęło się już przed ósmą. Pozostali dwaj panowie siedzą przy biurkach, piszą coś skwapliwie i mówią do siebie. To tłumacze, którzy przygotowują dla „Lata z Radiem” wiadomości w językach obcych. Nad polskim tekstem umieszczają tłumaczenia w języku czeskim i rosyjskim.
Do pokoju wchodzą dwie panie. One już przetłumaczyły na niemiecki i (po raz pierwszy w historii „LzR”) na język esperanto. Gotowe. „Panie Piotrze — pan prowadzi!”- proponuje któryś z tłumaczy. Jest dwadzieścia po ósmej. Schodzimy wszyscy na dół, do pokoju nagrań. Po chwili pojawiają się w nim „Francuz” i „Anglik”. Cała szóstka wchodzi do studia. Najpierw panie nagrywają „pogodę”, następnie panowie. Tak samo dzieje się z informacjami dla kierowców i wiadomościami. Czytają gładko, wyraźnie, bez zająknięcia. Jedynie pani od esperanto ma dziś zły dzień — musi dwa razy powtarzać nagranie.
Piotr Sadowski zabiera taśmę, opisuje co do sekundy czas trwania i już idziemy do studia. Całość stanowią cztery pomieszczenia przedzielone szklanymi ścianami. Całkiem trafnie jedno z nich nazwano „Akwarium”, z tym że zamiast ryb znajdują się w nim magnetofony, a między nimi uwija się niezwykle operatywny i zawsze niezawodny Jerzy Rowiński. Jeszcze trwają „Sygnały Dnia”, ale pan Jurek grał będzie także dla „Lata z Radiem”.
Sąsiednie szklane pudełko pokoiku jest największe. Na tyle duże, by weszło doń kilka osób i zmieścił się tam pulpit realizatora audycji. Za jego plecami tzw. klatka słowicza ze szklaną ścianą z przodu. Klatka jest czymś w rodzaju przedpokoju studia „Sygnałów” i „Lata z Radiem”. Całe jej wyposażenie stanowi stół z dwoma telefonami — jeden „Sygnałów Dnia”, drugi „Lata z Radiem”, dwa foteliki i tyleż krzeseł. Tutaj, przez cały czas trwania audycji, przy telefonie „LzR” dyżurować będzie Joasia — urocza i bardzo miła blondynka o niewinnym, dziecięcym głosiku. Jest też Marysia. Obydwie są słuchaczkami podyplomowego studium dziennikarskiego UW i odbywają praktykę w radiu.
Studio zajęte jest jeszcze przez ekipę „Sygnałów Dnia”. Prowadzący rozmawia z jakimś dyrektorem. Teraz mówi, że: „Za szybą zrobił się szum, gdyż wszedł Aleksander Trzaska, który za chwilę poprowadzi „Lato z Radiem”. W „Akwarium” oraz w „Klatce” rozległ się śmiech. Tylko red. Trzaska się nie śmieje. Widać, że jest zdenerwowany — za cztery minuty start „Lata z Radiem”.
Jest już sygnał rozgłośni, teraz „piki” i: „W programie pierwszym mówi Warszawa. Jest dziewiąta!” Coś się zacięło — nie wystartowała polka „LzR”. Aleksander macha rękami i cierpkim głosem przekonuje: „Tak, to już na pewno dziewiąta! Już dziewiąta!” Zaskoczyło. Teraz już bez zakłóceń płyną dźwięki skocznej polki i wszystko toczy się normalnie. Jest piosenka-kandydatka, prognoza pogody, „Koncert na cześć słońca”, pytanie konkursu wiedzy o Polsce i świecie współczesnym.
W pokoju realizatora siedzą Dziadek Włodek i Wojciech Płóciennik. Rozmawiają o czymś, śmieją się. Niestety, szklane pokoje są dźwiękoszczelne.
Z Joasią nie ma możliwości porozmawiania. Prawie zawsze odpowiedź na moje pytanie uprzedza dzwonek telefonu. Dzwoni niemal bez przerwy. Chwila wytchnienia.
Teraz to i tak jest nieźle — mówi Joasia. — Na początku prawie wcale nie odkładałam słuchawki, ale gdy powiedzieliśmy, że nie jesteśmy koncertem życzeń i nie spełniamy próśb o piosenkę dla kogoś tam — nie dzwonią już tak często.
Widać zapeszyła, bo telefon znowu dzwoni.
Proszę pana, naprawdę nie możemy spełnić prośby o nadanie „Słońca Jamajki”. Tak często ją nadawaliśmy, że już na pewno się osłuchała i znudziła. Może coś innego?
Wchodzi Hanka Bielicka — jeden z gości dzisiejszego „LzR”. Stawia herbatę na stole. Siada. Jest jak zwykle pogodna i rozmowna. Nie traci czasu na aklimatyzowanie się. Uczyniła to już z chwilą wejścia. Każdy wydaje się być dla niej przyjacielem, dobrym znajomym. Jest szczęśliwa, że może być gościem „Lata z Radiem”. Będzie mówić m.in. o egzaminach, udzielać porad, podtrzymywać na duchu. Jutro (1 lipca) zaczynają się przecież egzaminy na wyższe uczelnie.
Pani Hanka Bielicka ubrana jest skromnie, w granatową sukienkę z białym kołnierzykiem. „Specjalnie z racji egzaminów ubrałam się na pensjonarkę” — mówi. Konfrontuje ze mną to, co będzie chciała powiedzieć przed mikrofonem. Już niedługo. Jej wejście przewidziane jest na 10.25.
Jestem w studio. Wąski, ale dość długi to pokoik. Na podłodze szara wykładzina, bezładnie postawionych 6 krzeseł. Na jednym z nich siedzi przy masywnym stole, wykonanym z jasnego surowego drzewa, prowadzący audycję — Aleksander Trzaska. Przed jego oczami zeszyt z notatkami — cała zawartość dzisiejszego wydania „Lata z Radiem”. Jest też maszynopis z dokładnym programem audycji: wyszczególnione pozycje, a obok nich pora nadania — godziny, minuty. Na brzegu biurka dwa listy napisane na papeterii z pięknym kolorowym nadrukiem: „Kochane Lato z Radiem”. Przed Aleksandrem dwa mikrofony na długim, ruchomym ramieniu. U góry ogromna lampa z „mleczną” żarówką, nakrytą metalowym kapeluszem o białym spodzie. Dzięki temu światło rozkłada się na stole równomiernie i nie daje efektu cienia. Tutaj przednia ściana nie cała jest ze szkła. Na górze, na drewnianej jej części — trójbarwne lampki: zielona, biała, czerwona. Aleksander zapala zieloną — gotowość. Po chwili, u spodu mikrofonu oraz na ścianie równocześnie zapalają się czerwone. To oznacza, że można mówić.
W studio jest już Hanka Bielicka, a za szybą w pokoju realizatora coraz więcej gości. Jest pan Płóciennik, Dziadek Włodek, a teraz pojawił się roześmiany i nieplanowany gość — Kazimierz Kowalski ze swoją płytą „Słowiańska dusza” pod pachą. Zauważa to prowadzący i informuje o tym słuchaczy. Na antenie muzyczne propozycje Jerzego Rowińskiego. W tym czasie poza anteną Aleksander Trzaska radzi, by Hanka Bielicka powitała gości w studio żartobliwym wyrzutem typu: „Co tu robicie? Po co was tu tylu przyszło?”
Sygnał powieści. Dziś Mieczysław Czechowicz z taśmy. Odcinek piąty trwał będzie osiem minut i czterdzieści sekund. W tym czasie w studio robi się wesoło. Są już wszyscy goście „Lata z Radiem”. Ustalają, co będą mówić. Czerwone światełko. W eter idzie zaimprowizowana kłótnia. Wojciech Płóciennik uczy teraz oddechu w wodzie. Prowadzący zapowiada piosenkę w wykonaniu Hanki Bielickiej pt. „Półtora tanga”. Kazimierz Kowalski prosi panią Hankę do tańca. Tak naprawdę, to wcale nie tańczą, tylko pani Hanka „faluje” na krześle w rytm melodii, dyrygując przy tym obiema rękami. Koniec piosenki. „Wchodzą” na antenę. Specjalnie głośny, do mikrofonu, całus pana Kazimierza spoczywa na dłoni Hanki Bielickiej. Ta dziękuje. Teraz rozmowa schodzi na temat opery. „Jak tu nie lubić opery?” — pyta Kazimierz Kowalski i proponuje wysłuchanie arii Sanastra A. Mozarta w swoim wykonaniu. Zebrani w studio obsypują go komplementami.
W programie kolejny punkt: „Rozmowa całkiem serio z Hanką Bielicką”. Odpowiadając na listy, pani Hanka odkrywa swoją „drugą twarz”. Mądrze i ciekawie radzi ojcu zatroskanemu o zakochaną córkę, broni ciężarnych kobiet stojących w kolejkach.
Trochę więcej uśmiechu na co dzień — radzi na zakończenie.
I już dziesiąta. Najbliższe 37 minut zawartości audycji wypełnią wiadomości w siedmiu językach, dyskoteka Bogdana Fabiańskiego, prognoza pogody dla jezior, dwie opolskie piosenki, „Reporterskie niedyskrecje” o kartkach zaopatrzeniowych i piosenka. W tym czasie znajduję się w „klatce słowiczej”. Pytam Joasię z jakimi sprawami zwracają się ludzie do „LzR”? Czy tylko proszą o piosenki? Okazuje się, że nie. Dla wielu z nich „LzR” jest prawdziwym, nierzadko jedynym przyjacielem, z którym można sobie szczerze porozmawiać o wszystkim: o smutkach, radościach, problemach z wychowaniem dzieci, sprawach sercowych.
Znajoma twarz. Tak, to pani Basia Krafftówna! Zajęty rozmową zapomniałem się z nią przywitać, przedstawić. Teraz nadrabiam tę zaległość. Podaję nazwisko. Pani Barbara prosi o powtórzenie. Nie, żeby nie dosłyszała, tylko… po mężu nazywa się tak jak ja! Parę minut upłynęło nam na szukaniu osoby łączącej nasze rody. Niestety, bezskutecznie.
Wchodzimy do studia. O godz. 10.37 Akademia „LzR” i drugi wykład Barbary Krafftówny pt. „Jak być piękną?” Pani Basia zakłada okulary i wspólnie z Aleksandrem Trzaską, z podziałem na role, odczytuje przygotowany tekst.
Po koncercie studenckim Zdzisława Maca, ostatnia rada Hanki Bielickiej: „Trzeba się uczyć systematycznie i ze zrozumieniem. Umieć kojarzyć i nigdy nie wkuwać”. Daje przykład ze swojego życia, a konkretnie z egzaminu z propedeutyki u prof. Tatarkiewicza. Wtedy zapomniała fragmentu wyuczonego rozdziału i poprosiła profesora o jego przeczytanie. Co prawda otrzymała czwórkę, ale odtąd wie już, że nie ma co wkuwać. Swój udział w „LzR” kończy odpowiedzią na listy i podaniem sposobu na dobre samopoczucie w niełatwych przecież czasach.
— Błagam was kochani rodacy! Wróćmy do siebie, bądźmy narodem kochającym się bardziej — będzie wam lżej…
Płyną dźwięki spokojnej muzyki. Widzę jak pani Hanka ociera łzy.
Strasznie w takich chwilach się wzruszam… — mówi do mnie.
Wchodzi red. Cichomski. Prosi o natychmiastowe przeczytanie komunikatu. Sprawa jest bardzo pilna — potrzebna jest krew dla dwuletniej dziewczynki w Białymstoku. Komunikat idzie w eter.
I stało się! Zasiadłem przed mikrofonem! „Piki”, czerwone światełko i… mówię: „Na słonecznym zegarze „Lata z Radiem” — już jedenasta!” Potem polka „LzR” i przedstawiam się kim jestem oraz wyjaśniam skąd moja wizyta w studio. Uff… Niełatwo mówi się do setek tysięcy słuchaczy.
„Lecą” informacje dla kierowców. Wychodzę ze studia. Tam, w Klatce, urywają się telefony. Chętni do oddania krwi dzwonią prawie z całego kraju. Jak dotąd ani jedna osoba z Białegostoku. Chodzi o to, by zgłosił się ktoś z najbliższych okolic,, bądź z samego miasta. Obecny również Tadeusz Sznuk próbuje połączyć się ze stacją krwiodawstwa w Białymstoku. Niestety, wszystkie łącza są zajęte. Nieprzerwany potok zgłoszeń. Ktoś „przebił się” nawet do zastrzeżonego telefonu. Jest wiadomość! W Białymstoku zgłosiło się już wielu chętnych. Tadeusz dziękuje za natychmiastową reakcję. „LzR” już nie przyjmuje zgłoszeń.
Koncert spełnionych marzeń, poezja, horoskop — brzmią jakoś nijako, przynajmniej dla mnie. Na chwilę wyłączyłem swoją uwagę na „Lato z Radiem”, które znów okazało się pomocnym przyjacielem, a kto wie, może nawet uratowało życie…
Kamienny deszcz
Zbudowana u południowego stoku Kozińca zapora zamyka wody Sanu. Brzegiem utworzonego w ten sposób jeziora wiedzie nowa droga do Bóbrki. To tu, w 1932 roku, doszło do wybuchu powstania chłopskiego. W trzydzieści lat później, w roku 1962, wzniesiono w Bóbrce pamiątkowy obelisk z tablicą upamiętniającą walkę chłopów z granatową policją. Przez pewien czas, w końcu XIX wieku, mieszkał tu komediopisarz, autor „Pana Damazego”, Józef Bliziński. W liście do swego przyjaciela Ignacego Krasickiego pisał: …„Na początku 1876 roku nabyłem wioseczkę górską, ową Bóbrkę w Sanockiem, w której Kaczkowski osadził był swego Nieczuję”
Po dawnej Bóbrce nie zostało ani śladu. Od wielu lat kryje ją lustro Zalewu Solińskiego. Dzisiejszą wieś tworzy kilkanaście domów skupionych w małej dolince u podnóża Kozińca.
W latach pięćdziesiątych odkryto, że góra ta zbudowana jest z trzeciorzędowego piaskowca krośnieńskiego, drobnoziarnistego, o spoiwie wapienno-ilastym i dużej wytrzymałości. Idealny materiał dla budowlanych i drogowców. Powstał więc kamieniołom. Dobrodziejstwo przemysłu i zmora mieszkańców Bóbrki.
Do wioski trudno dojechać. Drogę zamyka biało-czerwona rampa. Na tablicy przed szlabanem widnieje spory napis: „Uwaga! Granica strefy zagrożenia rozrzutem odłamków. Kamieniołom „Bóbrka” prowadzi roboty strzałowe. Godziny strzelania: w dni powszednie od 10.30 do 11.30 i od 14.30 do 15.30, w soboty od 12.30 do 13.30”. Niżej, kilka zdań o ostrzegawczych sygnałach dźwiękowych.
Wycie syren przenika powietrze. Cisza, którą po chwili przerywa głuchy łomot. Odstrzał. Dźwięk odbija się od wzgórz, porusza ziemię. Z góry unosi się biały „obłok” kurzu. Słup pyłu początkowo jest wąski, stopniowo rozrasta się i tworzy nieregularne, fantazyjne kształty.
Szlaban otwiera się. Ustawiono go tutaj dla bezpieczeństwa podróżnych. Miejscowi nie mają takich przywilejów. Ich domy są bezbronne. Prawie każdy był już „raniony” odłamkiem. Co jakiś czas dachy trzeba łatać blachą lub nową dachówką.
Liście roślin i owoce uginają się od pyłu. Ten pył jest wszędzie. Szary jak cement, jak cement twardniejący. Wystarczy odrobina wody. Wszystko, co rośnie w ogródkach, nadaje się do spożycia dopiero po kilkakrotnym umyciu.
Ściany pękają od wstrząsów, szyby lecą z okien. Malowanie mieszkań wydaje się być robotą co najmniej bezsensowną. Całe płaty farby odrywają się od ścian już w kilka dni po malowaniu. Jak tu żyć? Może lepiej byłoby wysadzić chałupę i uciekać stąd w cholerę? — zastanawiają się od lat mieszkańcy Bóbrki.
Nareszcie czekam, nie wiem, jakiego Boskiego zlitowania? Czy to już naprawdę runie na nas i ten sufit nas podusi wszystkich, czy co? Ja już nie wiem jak to dalej będzie? — zastanawia się Anna Kurz — Co z tego, że chodzimy do kierownika kamieniołomu?! Dzisiaj człowiek pójdzie, powie mu — dobrze, dobrze — przyjdziemy. Będzie się mniej podkładać, mniej będą te odstrzały robili. Zrobili oni mniejsze odstrzały i owszem. Ale oni wiedzieli, kiedy takie odstrzały dać, a kiedy nie. Ta, kiedy im pasuje. Oni wiedzieli, że jakaś komisja przyjechała, to odstrzały wtedy dali letkie. A jak widzą, że nie ma nikogo — ja nie wiem, kto tam rządzi — to oni takie odstrzały dają, że w kredensie szklanka się nie utrzyma. To już jest nie do wytrzymania. Albo niech wszystko zabiorą stąd, a jak nie, to niech odszkodowanie ludziom jakoś dadzą… Proszę pana, jeżeli kosiarka jedzie teraz, my mamy koniczynę, to musi chłop naprzód pójść i kamienie pozbirać, bo nie wjedzie kosiarka na to pole, ani kosą nie pociągnie. Tak kamieni, jak pod jabłonią jabłka.
Kurzowa zamyśliła się na chwilkę, oddech głębszy złapała:
Ta lepiej jak wiedzieli, że mają tutaj taką korzyść z tego kamieniołomu i tyle pieniędzy zgartają, ta nie byli te ludzie całkowicie usunęli stąd? No jak tak można człowieka niszczyć? Ta niby komuś ta dadzą jakiegoś grosza za jakieś tam zbicie dachówki. A niektórym, to tylko odpowiedź, odpowiedź i tyle. Co tu robić, to już jakiej rady nie wiadomo gdzie to szukać. No to idźcie Kurzowa do sądu, mówią mi, do jakiegoś radcy prawnego, do adwokata, czy coś. Czy ja mam głowę na to? Jak ja nie mam ani zdrowia, a to jeszcze trzeba wszystko umieć powiedzieć, wytłumaczyć. A i pola mamy swojego cztery hektary i dwadzieścia pięć arów. No to prawie cały dzień z mężem tam robimy. Tak, że kiedy? Ja już nie wiem, jak tu żyć?
Gdyby była możliwość wyjechania stąd w bezpieczniejsze miejsce, dali by dom…
Kurzowa bez wahania odpowiada:
O, panie. Ja już chcę umrzeć tutaj, ja już nie chcę nic! Jak ja już tak ciężko go budowała, ten dom, i ja już powiedziała — prędzej niech się ten kamień skończy! Ta chyba nie będą wieki całe tu rąbać?! Człowiek już trochę przyuczony do tego, może ta jakoś przeżyje. Ale stąd bym nie odeszła… Wywieźliby nas gdzie tam w jakie jachybty, że dopiero trzeba będzie tam to pole gnoić czy co, to człowiek zginie teraz w tym starszym wieku. Co, że niby dzieci pójdą za mną? Jak dzieci teraz nie chcą się gospodarki chycić! Nie, teraz to bym nie chciała stąd iść.
Dom z numerem 24 jest popękany wzdłuż i wszerz — na przestrzał. Dziś ta szczelina ma parę milimetrów. Jutro może mieć już centymetr. Grunt się osunie i po domu. Uchowaj Boże w nocy. Strach pomyśleć. Właściciel pisał już nieraz do Centralnego Urzędu Geologii w Krakowie, który zajmuje się szacowaniem tego typu szkód i wypłacaniem odszkodowań. Owszem, byli raz. Pomierzyli, popukali, pobadali, i rok już będzie, jak ich we wsi ostatni raz widziano.
„Zwracam się z uprzejmą prośbą o oszacowanie wyrządzonych mi szkód w moim budynku mieszkalnym przez wasz zakład tj. kamieniołom w Bóbrce. Na wskutek wstrząsów w czasie strzelania został uszkodzony budynek, tj. popękały ściany budynku i ganku oraz popękał sufit i odpadł tynk, popękały szyby i odpadł karnisz z sufitu. Proszę o skierowanie rzeczoznawcy w celu wycenienia szkód powstałych w moim domu. Proszę uprzejmie o pozytywne załatwienie mojej prośby — Kinczel Teodor”
Kinczel nie milczy. Kinczel milczeć nie może. Jego dom popękany jest wzdłuż i wszerz. Na przestrzał. Dziś te szczeliny, w których mieści się koniec małego palca u ręki, mają kilkanaście milimetrów. Ale jutro mogą mieć już centymetr… Dlatego Kinczel już od trzech lat pisze pisma do Rzeszowskiego Przedsiębiorstwa Produkcji Kruszyw i Usług Geologicznych „Kruszgeo” w Rzeszowie. Przedsiębiorstwo odezwało się w styczniu i spisało protokół stwierdzający zauważone uszkodzenia budynku. Ze względu na jego położenie poza strefami szkodliwymi, które miałyby ujemny wpływ na budynek, nie mogło jednoznacznie stwierdzić przyczyn powstania szkody. Dla rozwiązania sprawy zleciło Ośrodkowi Badawczo Rozwojowemu Przemysłu Kamienia Budowlanego w Krakowie przeprowadzenie badań sejsmicznych i określenie zasięgu ujemnych wpływów działalności górniczej kamieniołomu „Bóbrka”. Część badań — według Przedsiębiorstwa — przeprowadzono w roku 1980. Były to jednak badania niekompletne i miały być uzupełnione w styczniu 1981 roku. W piśmie pełnym dyplomatycznych sformułowań Przedsiębiorstwo nie przekreśla słuszności Kinczela, że przyczyną powstania szkody jest kamieniołom „Bóbrka” (…) „nie mniej jednak prosimy o cierpliwość do czasu pozyskania przez nas wyników badań. Uważamy, że badania te otrzymamy w miesiącu lutym i niezwłocznie sprawę skierujemy do rozpatrzenia Okręgowej Komisji ds. Szkód Górniczych w Krakowie”