E-book
7.35
drukowana A5
63.37
Kajka

Bezpłatny fragment - Kajka


Objętość:
449 str.
ISBN:
978-83-8324-128-9
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 63.37

Cześć pierwsza

*
Wszystko jest kwestią wyboru 
— jaskrawość czy smuga cienia,
nie ma brzydkich kolorów 
— są tylko brzydkie spojrzenia…
— Wojciech Młynarski

Wszystko zaczęło się dokładnie o jedenastej dwadzieścia siedem.

— Garguła Cię prosi. — Zośka była wyraźnie zmieszana, a ja wiedziałam o co chodzi.

Rozmowa była krótka, zasadnicza i bolesna. O jedenastej trzydzieści siedem byłam bez pracy, szans na cokolwiek, z ratami za samochód, niezapłaconymi rachunkami, wypowiedzeniem trzymiesięcznym w łapie i kwitem do kasy po odbiór rekompensaty za te trzy miesiące. No cóż! Jestem wolna od tej firmy, tego smrodu skór, śliniących się na mój widok szefów i plotek zazdrosnych koleżanek. Po maturze zapisałam się na Studia Handlowe, po skończeniu których, dzięki Januszowi, dostałam pracę w „Skór Trade”. Miałam dwadzieścia pięć lat, nogi do samych uszów, ciemne proste włosy, średniego rozmiaru biust, ciała tyle ile trzeba, jednym słowem byłam „niezłą laską”. Na czynione podchody ze strony szefów i innych takich tam nie reagowałam. Swoje sprawy damsko-męskie załatwiałam dyskretnie z Januszem, o pięć lat starszym ode mnie, żonatym facetem, który miał trzy podstawowe zalety: nigdy nie rozmawiał o swojej żonie, nie narzucał się i zawsze doprowadzał mnie do takiego orgazmu, że odlatywałam. Zazwyczaj spotykaliśmy się w jego biurze, chociaż ten pierwszy raz był na takim seminarium w czasie nauki na Studiach. Wieczorem siedzieliśmy u mnie w pokoju, było trochę wina a potem zostaliśmy sami. Wiedziałam, że nie mogę liczyć na nic więcej niż te, absolutnie bez zobowiązań, chwile rozkoszy. Podobało mi się to, że Janusz postawił sprawę jasno. Nie udawał, nie obiecywał i nie ukrywał swoich zamiarów.

— Kaju! Podobasz mi się, podniecasz mnie, jest mi z tobą dobrze. Jesteś bezpruderyjna a do tego bardzo ładna. Proponuję taki związek bez „zobowiązań”. Będziemy mieli ochotę na miłość to wystarczy telefon. Jeżeli Tobie to odpowiada to dobrze. Jeżeli nie … no cóż…

— A twoja żona?

— Ustalmy jedną rzecz. Nigdy nie rozmawiamy o mojej żonie. Ona w naszym układzie nie powinna i nie może brać udziału. Zgoda?

Zgodziłam się choć prawdę mówiąc trochę mnie to ubodło. Życie pokazało jednak, że zyskałam fantastycznego kochanka, nie zawsze oddanego przyjaciela i kogoś kto, jak się potem okazało, też czasem zawodzi.

I tak, dzięki niemu, wylądowałam w firmie „Skór Trade”, która właśnie, cztery dni temu, w piątek obchodziła swoje dziesiąte urodziny, a której szefem, właścicielem i bogiem był Marcin Gargułowicz,

nazywany prze wszystkich „Gargułą”. Jubileusz zorganizowano w odległym o dwieście pięćdziesiąt kilometrów pensjonacie. Jak to zwykle bywa, było całe szefostwo i parę ładnych babek z różnych działów no i ja. Garguła tak zadbał, że siedziałam obok niego, co zresztą zostało od razu zauważone a on poczuł się moim właścicielem i panem. „O niedoczekanie Twoje — pomyślałam — dupku zasrany, na taką jak ja trzeba zapracować, zasłużyć, kurwa mać, jeszcze cielę w dupie a już mu kaszkę ważysz?”Muszę jednak sprawiedliwie przyznać, że obok wielu wad miał jednak zalety: był bardzo schludny, nosił eleganckie ciuchy i używał doskonałych perfum. Przyjęcie jak przyjęcie: alkohol, gwar, śmiechy, kawały, które w miarę wypijanego alkoholu były coraz bardziej wulgarne i coraz mniej zabawne, tańce stawały się coraz bardziej swobodne, pary dobierały się bez skrępowania, a ręce panów wędrowały po zakamarkach damskiej odzieży szukając przyjemności w obcowaniu z płcią przeciwną. Panienki były zadowolone, przyzwalały na wiele, łudząc się w nadziei na „coś”, jakby nie wiedziały, że w poniedziałek wszystko wróci do normy, a panowie już jutro zapomną o obietnicach, deklaracjach i takich tam dyrdymałach, które pozwoliły im panienkę zaciągnąć do łóżka. Garguła był bardzo grzeczny, mało pił, starając się robić jak najlepsze wrażenie. Koło dwudziestej trzeciej nachylił się do mnie, położył swoją rękę na moim udzie i powiedział:

— Idziemy? Robi się smutno mam ochotę na kieliszek dobrego koniaku. Pójdziemy?

Nie czekając na odpowiedź wziął mnie za rękę, a ja jak ta głupia, stałam się nagle, nie wiedzieć czemu, posłuszna jak owieczka. W pokoju, na górze, Garguła zdjął marynarkę.

— Lubię dobry koniak. Pani Kaju, pracujemy już razem ponad dwa lata i nie jesteśmy po imieniu. Czy mógłbym zaproponować brudzia?

— No wie Pan… nigdy nie byłam z żadnym szefem na ty… to tak…

— No to najwyższy czas.

Podszedł do mnie, podał kieliszek, przełożyliśmy ręce i wypiliśmy. Garguła pomógł je odstawić. Objął mnie i lekko popchnął na łóżko. Całował zupełnie nieźle. Jego ręce były coraz bardziej natarczywe. Bez skrępowania obmacywał moje piersi, a gdy uznał, że już jestem jego, dobrał się do mojego krocza, natarczywie wkładając swoje palce w najczulsze miejsce.

— Przestań i weź rękę. — próbowałam się wyrwać.

Nie reagował. Dobrze — pomyślałam — pobawimy się. Sięgnęłam ręką do jego rozporka. Chwyciłam z całej siły za jego ptaka i syknęłam:

— Weź rękę, albo Ci urwę.

Poskutkowało. Podniósł się na tyle, że zdołałam wydobyć się spod niego.

— Co Ci, kurwa jest? Dziewica, czy co?

— Nie dziewica ale i nie dziwka. Jeżeli uważałeś że możesz mnie mieć za lampkę koniaku to jesteś kretynem. Nie stać Cię na taką jak ja!

— Takich jak ty, to ja mogę mieć na pęczki głupia dupo. Pożałujesz tego.

Zabrałam torebkę i wychodząc pokazałam mu środkowy palec lewej ręki. Głupi bydlak.

Tak oto skończyła się moja przygoda ze „Skór Trade”, firmą śmierdzącą skórami, pełną naiwnych, choć ładnych panienek i napalonego szefa.

***

Umówiłam się z Januszem po czwartej. Musiałam wykrzyczeć komuś swój żal, swoją krzywdę i upokorzenie. Tak upokorzenie. Garguła gdyby poprosił, gdyby zachował się inaczej, na pewno dostałby czego chciał, a może i więcej. Nie jestem z tych, co to udają niewiniątka. Ale wszystko musi mieć klasę. Nawet szef.

— Co jest, Kaju? — Janusz odebrał płaszcz i spoglądał na mnie z zaciekawieniem.

— Zanim powiem, przytul mnie, muszę odreagować.

I było jak zwykle. Zdejmował ze mnie kolejne fatałaszki, pieścił, całował, aż w końcu odleciałam. Jak on to robi, że zawsze jest tak samo dobrze, a jednak inaczej.

— Więc co jest, Kaju?

Opamiętałam się. Nie, nie powiem prawdy. Na tą prawdę zawsze przyjdzie czas. Uważałam, ze muszę się z tym wszystkim oswoić, podjąć jakieś decyzje a może podjąć próbę zemsty? Tak, Gargulcu pieprzony, zemsty!

— Chyba zmienię pracę. — wypaliłam zaskakując samą siebie — mam coś ciekawego na oku, to znaczy dostałam propozycję — brnęłam bez sensu,

— Gdzie chcesz pracować? — Janusz drążył temat jakby wyczuwając jakiś fałsz,

— To jeszcze nic pewnego. Nie mówmy o tym. Jak się coś wyklaruje to dowiesz się pierwszy.

Dał spokój. Usiadłam na nim i zaczęłam go ujeżdżać nie pytając o zgodę, tak jakby cały należał do mnie zawsze, choć tak nie było i chyba wcale tego tak do końca bym nie chciała.

***

Kolejne próby znalezienia pracy były takie same. Ogłoszenia w gazetach były albo nieaktualne, albo ich prawdziwa zawartość daleko odbiegała od tego, co zawierały.

„Potrzebna pomoc do sklepu od zaraz”. Dzwonię. Tak. Aktualne. Tylko w niedziele i święta. Tak. Daję 400 zł. No to pocałuj mnie w dupę!!

„Zatrudnimy asystentkę. Wiek do 25 lat. Nienaganna prezencja. Pełna dyspozycyjność. Nienormowany czas pracy. Tylko kontakt osobisty”. No tak: krawaty wiążę i nie zachodzę w ciążę!

„Zatrudnię modelkę, bezpruderyjną młodą dziewczynę. Sesje zdjęciowe w plenerach, cztery razy w miesiącu, po cztery dni. Zapewniam, oprócz wynagrodzenia, wyżywienie i nocleg” — szkoda tylko, że jeszcze nie dodał „ze mną”.

***

Maraton gazetowo-ogłoszeniowy trwał już któryś dzień. Zdobywałam kolejne doświadczenia, jedne pełne humoru i hipokryzji, a jakże, inne bolesne i upokarzające, ale również i takie, które doprowadziły mnie do wniosku, że coś z tych ogłoszeniach uczy. No tak! Uczy! Właśnie, odwróć — głupia cipo — role. To ty daj ogłoszenie. Niech naiwne dupki szukają ciebie! Tak! To ty proponujesz to, czego oni szukają! To ty będziesz stawiać warunki! No to do roboty.

„Młoda, atrakcyjna, wykształcona…” — no nie, jakieś to takie… ja wiem? Każda może tak pisać. Trzeba inaczej. No chyba jestem durna jakaś i tak każdy będzie chciał poznać osobiście to cudo!

„Młoda…”, no nie! Jeszcze raz. Powoli. A może tak: „Wykształcona, atrakcyjna dwudziestopięciolatka…” dodaj jeszcze, że ma dupę jak fortepian. Cholera! To trzeba inaczej. Może: „Atrakcyjna brunetka pozna kulturalnych panów w celach towarzyskich, tel.123976888, kontakt po godzinie 14.”

Takie ogłoszenie, po wielu namysłach, zamieściłam w lokalnej gazecie sąsiedniego miasta, po dziewięciu dniach marudzenia, zmieniania tekstu, zwątpień, ale również ciekawości, obaw a nawet nadziei. Stałam przed nowym życiem, nowym wyzwaniem, miałam rozpocząć życie, o którym tak naprawdę nic nie wiedziałam, To tak jakbym skakała z bardzo wysokiego brzegu, nie wiedząc, czy pod lustrem wody jest głębia czy skała. Ale nie będę prosić żadnych dupków o łaskę. Nie będę rozkładać nóg tylko dlatego, że ktoś obieca mi pracę referentki we wtorek, a we środę powie, że może za miesiąc… dwa… To mnie będą prosić, ślinić się. I to ja będę ustalać cenę, a każda zabawa będzie się odbywać na moich zasadach. Jeżeli nie to „Żegnaj!”

***

Przez prawie trzy tygodnie był absolutny spokój. Pieniądze powoli się kończyły, nadzieja na lepsze jutro topniała, wątpliwości przybywało a raty i inne zobowiązania niezmiennie i systematycznie były w każdym kącie, o każdej godzinie, rano, wieczorem, w południe, we środę, piątek a nawet niedzielę.

***

We środę, po siedemnastej zadzwonił telefon.

— Słucham!

— Dzień dobry. Czy rozmawiam z panią, która zamieściła ogłoszenie?

— Tak.

— Przepraszam, że się nie przedstawię, ale…

— Rozumiem…

— Czy możemy się spotkać?

O cholera! I nagle mnóstwo wątpliwości. Czy na pewno powinnam w to wchodzić? Czy to dla mnie? Czy naprawdę potrafię być panią do towarzystwa za wszystkimi tego konsekwencjami?

— Halo! Czy Pani mnie słyszy?

— Tak, słyszę. Co pan proponuje?

— Jeżeli Pani to odpowiada to proponuje w barze motelu „Na zakręcie”.

— Dobrze. O której?

— Proponuje za godzinę.

— Jak się poznamy?

— Będę siedział przy oknie. Na stoliku będzie leżała dyplomatka.

— Dobrze. Do zobaczenia.

Po wejściu do baru poznałam go bez trudu. Podeszłam. Mężczyzna wstał, przywitał się, poczekał aż usiadłam:

— Cieszę się, że Pani przyszła. Przepraszam za to moje zmieszanie. Spodziewałem się kobiety ładnej. A tu… bogini! Jeszcze raz przepraszam… jestem Artur..

— Olga. Bardzo mi Pan pochlebia. Przepraszam… chyba się zarumieniłam…

— Pani Olgo…

— Olgo, proszę mi mówić po imieniu…

— A mogę Olu?

— Proszę..

— Olu? Może się czegoś napijesz? Może coś zjemy?

Poprosiłam o czekoladę i lody. Artur proponował alkohol, ale odmówiłam. Zresztą nie lubię alkoholu, nie palę i wcale nie pasuję do tej roboty. Jednak ryzykowałam dalej.

— Olu! W piątek, w górach mam takie biznesowo-towarzyskie spotkanie. Potrzebuję dziewczyny do towarzystwa. To będzie trwało trzy dni. Jeżeli interesuje to Ciebie podaj, proszę warunki…

— A co Ty proponujesz?

— Proponuję 1.800 zł oraz wszystko… tj. no wiesz… śniadania, obiady, kolacje, noclegi no i… Wszystko… no wiesz…

— A co w zamian?

— Wszystko co może kobieta dać mężczyźnie…

— Artur, wyduś to z siebie. Chodzi o sex.

— No tak… też.

— A więc ile proponujesz?

Chyba zwariowałam. Co ja tu robię. Na taką kasę to musiałam zasuwać więcej niż pół miesiąca, Czy ja śnię. Uszczypnij się babo! U s z c z y p n i j!

— No dobrze! Dwa tysiące. No i oczywiście prezent od firmy.

— Ale jest jeden warunek. A właściwie dwa. Nie, trzy.

— Jakie?

— Nie znoszę pijanych facetów, chamskiego zachowania i sexu analnego.

— No to się rozumiemy. Ja też.

Jasna cholera. Ale numer. Dużo płaci, na wszystko się zgadza. Jeszcze się można wycofać… ale ta babska ciekawość…

— No to kiedy i o której?

— Będę czekał tutaj, w piątek o piętnastej.

— No to do zobaczenia.

— Poczekaj, prezent od firmy.

— Aż tyle zaufania? A jak nie przyjdę?

— Olu! Jesteś kobietą z klasą, a to jest najlepszą gwarancją.

Teraz mnie zatkało. Pierwszy raz w życiu widziałam tego faceta. Rozmawiałam z nim niewiele ponad godzinę i w ciągu tej godziny zarobiłam dwa tysiące, zostałam prawie boginią, dostałam prezent i okazałam się kobietą z klasą. No nie! Świat zwariował! Artur otworzył dyplomatkę i podał mi bardzo elegancką torbę. Byłam tak zaskoczona, że nie mógł zauważyć tego, że wyglądałam idiotycznie…

— Nie zobaczysz?

— Przepraszam, oczywiście…

W torbie były perfumy, na które normalnie musiałabym pracować pół miesiąca i apaszka za prawie drugie tyle.

***

Wracałam do domu pełna sprzeczności. Przespać się z facetem? To przerabiałam parę razy, no ale zrobić z dupy skarbonkę? Wszystko ze wszystkim we mnie się kłóciło. Jedna Kajka była stateczną, czułą, spokojną dziewczyną, a druga? No ale teraz nie mogę się już wycofać. Przecież jestem dziewczyną z klasą. Wstąpiłam do sklepu. Drobne zakupy dla poprawy samopoczucia. Teraz mnie na to stać. Mam forsę, czyli przedłużyłam żywot swój poczciwy o kolejny miesiąc. Tak łaziłam po tym markecie od stoiska do stoiska i właściwie nic nie znalazłam co mogłoby się podobać. Ale natknęłam się na Zośkę.

— Cześć Kajuszka. Fajnie, że cię widzę. Brakuje mi Ciebie w tej cholernej manufakturze. Bez Ciebie jest zimno, głupio i smutno.

— Wiem, Zosiu… Ty jedna zawsze byłaś w porządku…

— Gówno prawda. Nie stanęłam w twojej obronie, a mogłam…

— Jak? Zochna! Przecież Garguła Ciebie też by załatwił.

— A właśnie, że nie. Mam go w garści.

— Jak?

— Wiem o nim i o mecenasowej wszystko. Wiem, że ją ciupcia, a mecenasik tylko dlatego siedzi w tej firmie, że mecenasowa dopieszcza Gargułę. Ale jest jeszcze coś. Tylko się nie przewróć. Otóż Ulcia, żona Garguły, wie o wszystkim. Pozwala Gargule na te figle bo — teraz słuchaj uważnie — ją systematycznie dopieszcza mecenas. Ale o tym Garguła nie wie.

— Ja się zabiję! To wszystko prawda?

— Najszczersza… i dlatego czuję się wobec ciebie fatalnie i …

— Zosiu! Nie rób sobie żadnych wyrzutów. Właściwie to powinnam Tobie dziękować… Postanowiłam wziąć sprawy we własne ręce. Właśnie przed godziną przekroczyłam określoną granicę i…

— I co? Trafiłaś milion w Lotto? A może…

— W coś trafiłam. Jeszcze nie wiem w co i jeszcze nie wiem ile. Ale…

— Już trzymam za ciebie kciuki.

Rozstałyśmy się w cudownym nastroju. Zośka zrzuciła ciężar, który wrednie uwierał, a ja dowiedziałam się rzeczy, które — jak się później okaże — będą bardzo pomocne. Postanowiłam ostatecznie: Garguła za to świńskie zachowanie wobec mnie zapłaci.

***

Artur był punktualnie o piętnastej. Czarne Volvo z jasną tapicerką robiło wrażenie.

— Przed nami ponad dwie godziny jazdy Olu. Zatrzymamy się po drodze na drobną przekąskę, jeśli oczywiście pozwolisz.

— Oczywiście pozwolę — zaśmiałam się — Artur, do cholery, nie bądź tali spięty. To tylko interesy…

— Łatwo ci mówić. Interesy! Olga, onieśmielasz mnie, Ty nie jesteś ot taką sobie dziewczyną, Ty jesteś…

— Tak. Wiem. Damą z klasą.

Roześmiałam się naprawdę szczerze i tak jakoś, samo to się stało, pocałowałam go w policzek.

— Teraz lepiej?

— Jeszcze raz to zrobisz, a wyląduję w rowie.

— Możesz gdzieś się zatrzymać?

— Na siusiu?

— Umh…

Wjechaliśmy w jakąś leśną dróżkę. Odpięłam pasy i patrząc mu w oczy powiedziałam:

— Pocałuj mnie… Proszę…

No, trochę to trwało. Miałam ochotę pozwolić mu na wszystko, ale Artur okazał się w porządku. Wziął tylko tyle ile bierze się na pierwszej randce. Byłam napalona, rozochocona i mokra. Jednak pomimo wcześniejszych wątpliwości, zaczynałam lubić to swoje wcielenie i to była zasługa Artura.

W przepięknie położonym Zameczku wylądowaliśmy jako ostatni z uczestników imprezy. W pokoju, do którego nas zaprowadzono, wchodziło się przez piękny, oszklony hall. Apartament był wspaniały.

— To co? Kąpiel i na dół. Kto pierwszy?

— Razem. Tak będzie szybciej i ciekawiej — wymknęło mi się niespodziewanie.

— Czy na pewno szybciej? — Artur uśmiechnął się,

— No chyba, że będziesz niegrzeczny.

— A mogę?

— No… nie wiem…

— Idź pierwsza. Ja za chwilę przyjdę.

Weszłam do łazienki. Słyszałam, Artur gdzieś dzwonił. Odświeżanie faktycznie trwało trochę długo. Najpierw Artur był trochę niegrzeczny, a potem ja byłam bardzo. Byliśmy już gotowi do wyjścia, kiedy ktoś zapukał do drzwi.

— Proszę.

— Zamawiane kwiaty dla Pani.

W bukiecie było pięć róż. Pięć czerwonych i jedna niebieska.

— Tamte też były niebieskie tylko poczerwieniały ze szczęścia.

— Jesteś bardzo miły. Dziękuję.

Towarzystwo przywitało nas z zainteresowaniem i takim trochę niedowierzaniem. Artur przedstawiał swoich znajomych:

— Zbigniew Wajs, z Sz… z asystentką Janiną,

— Waldemar Janik, z K.. ze swoją prawą ręką Jagodą,

— Marek Sitek z P… z żoną,

— Manfred Kaufmann z Bremy, samotny,

— A to Olga — ujął moją dłoń, na której złożył pocałunek — moja dobra wróżka i natchnienie. Mnie Państwo znają. Artur Żernik.

Jeszcze nigdy tak doskonale się nie bawiłam. Towarzystwo było przeurocze, dowcipne niesamowicie miłe. Już po kwadransie czułam się tak jakbym znała wszystkich od lat, a przepis na ten wspaniały nastrój był bardzo prosty. Każdy robił co chciał, ale robił to w taki sposób, ze nie dotykał swoim zachowaniem innych, czyli nie przekraczał tej niewidocznej, ale wszystkich jednakowo obowiązującej granicy przyzwoitości. I pomimo, że alkoholu było bardzo dużo wszyscy wyglądali na absolutnie trzeźwych. Właśnie Manfred zaczął grać na stojącym z boku pianinie. Zabrałam kieliszek z winem i podeszłam posłuchać. Ponieważ znam dobrze niemiecki rozmowa toczyła się bez problemów. Rozmawialiśmy o Ellingtonie, którego „Karawanę” grał Manfred. Podszedł Artur.

— Jak Ty to robisz Arturo, że z taką szkaradą jak Ty zadaje się piękna, mądra i w dodatku znająca biegle język Goethego kobieta?

— Jak nasze interesy przekroczą milion euro to zdradzę Tobie tą tajemnice, ale będziesz musiał coś dorzucić.

— Dorzucę. Słowo daję, dorzucę.

— Trzymam Cię za słowo. A teraz przepraszam, że zostawię Was samych.

— Olgo, czy będę Cię mógł zaprosić do Bremy? Czy dostąpię zaszczytu goszczenia Cię u siebie?

— Może…

Pozostałe półtora dnia zleciało na wycieczkach, zabawie, kochaniu się, zaprzyjaźnianiu, poznawaniu i słodkim nieróbstwie. Przed wyjazdem Manfred poprosił o numer telefonu. Dostał. Był chyba mój. Byłam pewna, że się odezwie. Poprosiłam Artura, żeby mnie podwiózł do motelu „Na zakręcie”. Nie chciał o tym słyszeć. Nalegałam. W końcu się zgodził. Kiedy wysiadałam, podał mi małą torebkę.

— Co to jest?

— Prezent specjalny. Schowaj, proszę, nie zaglądaj teraz do torebki. Zobaczysz w domu, dobrze?

Pomógł mi przenieść neseser do mojego samochodu, który ze zrozumiałych względów, został w piątek na parkingu. Artur odjechał, a ja postanowiłam wskoczyć na małą czarną. Piłam kawę i gapiłam się w okno. Starałam się skupić, jednak bez rezultatu…

— Przepraszam — barman był dziwnie zmieszany — ale ten Pan Panią prosi, wskazał na faceta wyglądającego jak stróż w Boże Ciało,

— Jak ma interes to niech sam przyjdzie.

Barman odszedł. Coś poszeptał ze „stróżem”, ten wstał i z rękoma w kieszeni podszedł do stolika.

— Mogę?

— Nie. Nie znam Cię kolego i nie mam ochoty poznać. Zjeżdżaj, bo zawołam policję.

— Zanim zawołasz, to przyjmij do wiadomości, że za robienie interesów na moim terenie się płaci!

— Skończyłeś? — wstałam, zabrałam torebkę, odwróciłam się i wychodząc pokazałam mu środkowy palec lewej ręki.

W domu przypomniałam sobie o tajemniczej torebce. W torebce była koperta, a w niej dwa dodatkowe tysiące złotych i liścik.

„Dodatkowa premia za znajomość języka niemieckiego. Czy mogę liczyć na jeszcze?” i numer telefonu z dopiskiem: „Gdyby Ci czegoś brakowało, albo gdy będzie Ci wrednie i smutno” Artur.

***

„Stróż” mnie wkurzył. Czyżby wszyscy wiedzieli co robię? Kawał gnoja. Tego, niestety nie przewidziałam. Jasna cholera! I co teraz? Zaraz… zaraz… Edzio! Tak! Edzio! Edzio to był mój dobry kolega z ogólniaka. Kochał się we mnie od pierwszej minuty znajomości, tj. od pierwszego dzwonka. Ponieważ już wtedy ważył koło setki i miał prawie 2.10 wzrostu to nazwaliśmy go „Edzio”. Był fajnym, spokojnym ale trochę nierozgarniętym chłopakiem i gdzieś w połowie X klasy odpadł. Potem jeszcze parę razy przychodził pod szkołę, odprowadzał mnie do domu i tyle. Po maturze kontakt się urwał. Kiedyś, na takiej małej imprezce, spotkaliśmy się i wymieniliśmy numery telefonów. Zaraz! Gdzie ja go mam? W notatniku? Ale z którego roku? Zaczęłam szperać, przerzucać wszystkie swoje szpargały. Wreszcie jest! Zadzwoniłam. Po dość długim oczekiwaniu zgłosiła się poczta głosowa. Cholera! W końcu umówiłam się na piątek w motelu „Na zakręcie”. Edzio przyjechał czarnym BMW. Wyjaśniłam mu co i jak. Postanowiliśmy, że wejdę pierwsza. Nie wiedzieliśmy przecież czy „Stróż” jest. Był. Nie zdążyłam jeszcze dostać zamówionej kawy, kiedy podszedł do mnie, bezceremonialnie odsunął krzesło, usiadł, zapalił papierosa, dmuchnął dymem w moją stronę i zasyczał:

— Ja coś, Panienko, mówiłem, nie?

— Nie, żłobie popieprzony! Nie przypominam sobie.

Byłam odważna, bo właśnie wszedł Edzio, zbliżał się do „Stróża” tak, że on tego nie widział. Edzio położył palec na ustach dając do zrozumienia, żebym nie zdradzała jego obecności.

— To się, kurwa, zaraz przekonasz. Jak „Zelówa” mówi, że to jego teren, to tak jest. Ty masz dwa wyjścia. Albo płacisz, albo spierdalasz.

— Jest jeszcze trzecie — Edzio położył swe potężne dłonie na ramionach „Żelówy”.

„Stróż” powoli odwrócił głowę w stronę Edzia i zbladł.

— Cześć „Zelówa”. Widzę, że jesteś wciąż taką sam mendą. Wstań, albo cię podniosę.

— Ale… tak … ja tylko…

— Dobra, dobra. Chodź.

Odchodzili. Widziałam, jak Edzio trzyma jego ramię. Potem wcisnął „Zelówę” w krzesło i pokazał palcem w moją stronę. „Zelówa” wstał, powoli podszedł do mnie, ukłonił się cholernie niezgrabnie i wydusił:

— Ja bardzo Panią przepraszam. Chyba Panią pomyliłem z kimś innym, przepraszam…

— Słusznie, spływaj! — Edzio był wyjątkowo zasadniczy.

Po wszystkim, zafundowałam sobie przejażdżkę Edziową BMW-icą. W lasku, za miastem pozwoliłam Edziowi się po dotykać, pogrzebałam mu w rozporku i w ten sposób odnowiłam znajomość, zyskałam opiekuna i pozbyłam się „Zelówy”.

***

Gdzieś, po tygodniu, kiedy szlifowałam w domu swój niemiecki, odezwał się telefon. Nie miałam ochoty odbierać. Miałam okres. Byłam rozbita, bolało mnie podbrzusze, głowa i wszystko, co może boleć babę w tym czasie. Nie miałam ochoty na nic, tym bardziej, że wiedziałam, że trwać to będzie kilka dni. Na ekranie wyświetlał mi się numer, którego nie znałam i który był taki, jakby za długi.

— Olga Malicka, proszę… — przyzwyczaiłam się już do tego imienia. Nie było to trudne, bo tak miałam na drugie.

To był Manfred. Wypytał o wszystko, pożartował, powspominał, a potem zaproponował wyjazd na pięć dni do Szwecji i Finlandii. Miał tam jakieś interesy, narady, czy coś tam… Zawahałam się. Oczywiście zrozumiał.

— Olgo! Podaj mi swoje konto. Przeleję pieniądze. Rozumiem, że zaskoczyłem Cię tą propozycją. Musisz się przecież przygotować. Czy pięć tysięcy euro wystarczy?

Wyjazd był za osiem dni, pieniądze następnego dnia, ja nie wiedziałam co się dzieje i dlaczego to wszystko wychodzi tak gładko. Gdyby wszystkie interesy szły tak gładko, to byłby to kraj mlekiem i miodem płynący.

***

Wróciła, nie po pięciu dniach, a po ośmiu. Manfred był zachwycony. Dostałam prześliczne futerko z soboli, na które normalnie musiałabym pracować z pięć lat, kolczyki oraz w tonacji kolczyków łańcuszek. Naprawdę nie wiem ile to było warte, bo to był prezent. Manfred wykazał niesamowity smak i gust. Dopiero potem dowiedziałam się, że jest właścicielem trzech sklepów jubilerskich, które odziedziczył po teściach, dziadkach i swoich rodzicach, bardzo bogatych Austriakach i Niemcach, którzy dziwnym zrządzeniem losu w 1954 roku zamieszkali w Bremie.

***

Postanowiłam „wziąć urlop”. Tak. Ja, pracodawca Olgi Malickiej, postanowiłam dać swojej pracownicy Oldze Malickiej urlop, uzasadniając to jej niewątpliwymi osiągnięciami w pracy zawodowej i życiu osobistym. Tak! Należy się biedaczce choć tydzień, no może dziesięć dni, urlopu płatnego, bez okolicznościowego z pokryciem wszystkich kosztów spania, jedzenia, takich tam jeszcze drobiazgów jak podróż tam i z powrotem, pierwszą klasą, samolotem, statkiem albo swoim własnym samochodem, który właśnie wczoraj został spłacony i jest na zawsze mój. Coś jednak z tej pracy mam. Zapłaciłam za czynsz do końca roku, spłaciłam samochód, mam parę złotych na koncie no i perspektywy. Uznałam więc, że moja decyzja „zawodowa” wcale nie jest pozbawiona sensu. Trzeba jednak dbać o zdrowie lub jak kto woli o warsztat pracy. I tak wylądowałam w K.., takiej prześlicznej, górskiej miejscowości, o tej porze dość spokojnej, choć będącej w zasadzie przystanią dla zakochanych, lub spragnionych miłości par, ukrywających się przed natarczywym wzrokiem ciekawskich, kradnących tę miłość, wiedząc doskonale, że tylko jedno kocha, a drugie się bawi. No cóż! Luksus kosztuje. Jedni płacą biletami Narodowego Banku Polskiego, a drudzy złudzeniami z domieszką nadziei, niepewności i strachu przed zdemaskowaniem przez znajomych, żony i takich innych życzliwych, których wszędzie na tym zasranym świecie jest pełno. Pierwsze dwa dni były pełne luzu. Byłam absolutnym singlem. Panowie spoglądali na mnie ukradkiem, w tajemnicy przed swoimi towarzyszkami. Towarzyszki zaś zabijały wzrokiem, komentując każdą niedoskonałość natury lub ubioru. A ja to miałam głęboka tam, gdzie plecy tracą szlachetną nazwę. W końcu szefowa dała mi urlop wypoczynkowy, płatny i bez okolicznościowy, zapłaciła prawie za wszystko więc muszę korzystać, bo drugiej takiej okazji może już nie być, a przynajmniej tak młodo jak dziś.

***

We wtorek, po kolacji planowano tańce. Chyba nie miałam ochoty. Miałam dobrą książkę, trochę łakoci i po raz pierwszy wino. Tak, kupiłam butelkę półsłodkiego, czerwonego, wina hiszpańskiego, ot tak. Jednak, koło dwudziestej postanowiłam wpaść do klubu choćby dlatego, żeby „towarzyszki” szlag trafił a panom rozrywało rozporki. Jednak jestem wredną babą, taką zresztą, jak każda baba, która chce zaistnieć, obojętnie z odcieniem sukcesu lub porażki. Jeszcze nie przyszli wszyscy więc wybrałam stolik w takim półcieniu, w rogu sali. Towarzystwo powoli zaczęło się schodzić. Panie mnie nie zauważały, ale panowie, owszem tak. Połaskotana mile, przyniosłam sobie z bufetu lody i czekoladę. Jednak coś mi nie dawało spokoju. Wyczuwałam podświadomie, że jestem obserwowana, wyczuwałam czyjąś obecność, niedobrą, przykrą i natrętną. Zlustrowałam salę dyskretnie. No przecież wszystko w porządku. Cholera, a jednak… Właśnie zabierałam się za swoje lody, kiedy usłyszałam:

— Czy mogę?

Podniosłam głowę i oniemiałam. Cholera! Szczęście to czy pech? Przy stoliku stał… Garguła! O Ty w mordę… Ty tu? W pierwszej chwili wściekłość. Jak może? Po tym wszystkim? Tak bezceremonialnie? To były ułamki sekund. Odburknąć i niech się wynosi! Pozwolić przysiąść się i dopiero wtedy wygarnąć mu to jego chamstwo tak, żeby zabrał dupę z K… i wyjechał w cholerę. A może… Tak! Zemsta. Słodki smak zemsty! No to pogramy. Nie wiem jeszcze jak i w co, ale pogramy.

— Proszę. — powiedziałam bez entuzjazmu tak, że inny zawinąłby się na pięcie, ale nie Garguła.

— Przepraszam, ale my chyba się znamy…

— Chyba tak, choć wybaczy Pan z niezbyt ciekawych dla mnie okoliczności — postanowiłam atakować, zdominować gnoja, niech się zacznie kajać, przepraszać, a potem będzie dla niego na ratunek za późno.

— Pani Kaju, bo jak pamiętam, tak Pani na imię, chciałem przeprosić za te przykrości…

— Przykrości? Raczej upokorzenia. Przeprosić? I myśli Pan, że same przeprosiny wystarczą?

— Pani Kaju… ja wiem… ja też muszę z tym jakoś żyć.. jest mi głupio… ale…

— Niech Pan nie kończy. Po prostu okazał się pan zwykłym palantem, mało! Chamem! Cóż takiego zrobiłam, żeby pozbawiać mnie pracy? Pozbawiać pracy człowieka tak z dnia na dzień…

Garguła opuścił głowę, albo udawał, albo faktycznie przyznawał się do świństwa, które mi zafundował.

— Chciałbym to jakoś naprawić…

— Chyba nie ma takiej ceny…

— Ależ, Pani Kaju, ja muszę… cena… zapłacę każdą, byle móc Pani spojrzeć w oczy..

Już lepiej. Będziesz Gargułku płacić. Oj, będziesz!

— Skończmy z tym… ja muszę uwierzyć w szczerość pańskich intencji, a na to potrzeba czasu.

— Czyli jest jakaś nadzieja?

— Być może, chociaż, przyznam, niewielka. Musi to Panu wystarczyć.

— Czy mogę zaproponować po lampce koniaku na zgodę?

— Koniak już raz Pan proponował, a do zgody jeszcze bardzo daleko. Zresztą, Pan wie, że nie piję…

— No faktycznie… to może przyniosę sobie, ale czy Pani pozwoli?

Pozwoliłam. Poczekaj kanalio. Już jesteś mój, chociaż ceny jeszcze nie ustaliła, chociaż absolutnie nie miałam pojęcia jak cię najboleśniej upokorzyć, nie tak jak ty mnie, bo to byłby tylko remis. Ja musiałam to wygrać, a to będzie bolało. Ale z ciebie, Kajka vel Olga suka, pomyślałam zasypiając…

***

Następnego dnia dałam się zaprosić na spacer. Garguła kajał się, wyjaśniał, wybielał swoje chamstwo, że zwariował, że obserwował mnie od początku mojej pracy, że nie miał odwagi bo zawsze go onieśmielałam i takie tam dyrdymały, które puszczałam mimo uszów, zastanawiając się jak i którym momencie zadać mu ten cios, kaleczący absolutnie jego jako faceta, no i męża. Gdzieś tak, chyba na trzy dni, przed końcem pobytu w K.. postanowiłam być trochę milsza. Garguła zaproponował poobiedni spacer. Dochodziliśmy właśnie do takiego pięknego zagajnika, kiedy zaczęło kropić.

— No i co teraz? — Garguła był zmartwiony, zawiedziony i skamlający,

— Wracamy.

— To zapraszam Panią na coś gorącego.

— Proponuję inaczej. Zapraszam Pana do siebie na lampkę wina.

— Naprawdę? — widziałam, że absolutnie zaskoczony nie wiedział jak się zachować I co powiedzieć.

— Spokojnie, niech się Pan nie boi, nie będę gwałcić…

— Och, Pani mi ciągle to wypomina…

— A dziwi się Pan?

Na schodach, pani Jola, towarzyszka pana Rysia, z zadowoleniem odnotowała fakt, że już kogoś mam, więc zagrożenie z mojej strony dla Rysia i ich szczęścia jest żadne. Uśmiechnęła się tak słodko i dwuznacznie, że tylko dać w… No dobra. A może ma rację?

Garguła siedział w fotelu, z lampką czerwonego, jak jego twarz, wina, starał się być miłym, sympatycznym chłopcem, ale mu to nie wychodziło, bo sytuacja go przerastała. Siedziałam na tapczaniku, specjalnie — co było częścią mojego planu, na którego pomysł wpadłam w ostatniej chwili.

— Pani Kaju? Czy możemy mówić sobie po imieniu?

— Chyba jednak w Panu dostrzegam jakąś pozytywną zmianę — kpiłam — dobrze.

Wyciągnęłam rękę z lampką wina tak, że Garguła musiał usiąść na skraju tapczanika. Wypiliśmy.

— Tak na sucho? — Garguła skamlał,

Skierowałam usta w kierunku jego twarzy. Było to przyzwolenie. Przywarł ustami do moich warg, a ja ułożyłam się tak, że moja noga znalazła się pomiędzy jego nogami. Wpijał się w moje usta, pulsował biodrami, nawet to mi się podobało, nie odważył się jednak na inne gwałtowne i namiętne pieszczoty, chociaż kto wie co by było… W końcu Gargułą targnął dreszcz rozkoszy, cicho jęknął i znieruchomiał. Wiedziałam, że eksplodował wbrew własnej woli, że teraz będzie mu wstyd, ze się będzie usprawiedliwiał, że…

— Kaja! Przepraszam… ale… no wiesz…

— Rozumiem, nie przejmuj się, idź do łazienki.

Wstał. Myślał, ze nie zauważę. Zauważyłam. Plama na spodniach, koło rozporka była bardzo duża. Początek więc został zrobiony. Gra rozpoczęta. Tylko spokojnie, dziewczyno, spokojnie.

***

Wyjeżdżałam po obiedzie. Garguła był smutny, zasępiony i taki bez połysku. No cóż, w takiej sytuacji rozstanie dla jednych jest rozkoszą a dla innych torturą.

— Kaju! Staniemy gdzieś na dobrą kawę?

— Dobrze, tylko muszę zatankować. Nie wiesz, gdzie można najbliżej?

— Po drodze, około 8 kilometrów jest stacja. Proponuję tam.

— No to jedźmy.

Garguła prowadził. Ja jechałam za nim. Na stacji było pusto. Zatankowałam i poszłam zapłacić. Garguła ze mną. Podałam kartę kredytową.

— Przykro mi, ale transakcja nie może być zrealizowana. — dziewczyna w kasie była zdezorientowana,

— A może Pani spróbować jeszcze raz?

— Oczywiście. Niestety to samo.

— Cholera, co ja teraz zrobię… paliwo w baku…

— Masz jakiś problem, Kaju?

— System nie przyjmuje karty. Co ja teraz zrobię?

— Nic. Proszę — podał kasjerce swoją kartę,

— Ależ…

— Nic nie mów, idź do samochodu.

To była też część planu. Najpierw cię oswoję, zyskam zaufanie, mało — rozkocham, a potem będziesz płacić, płacić i płacić. Przecież miałam kartę płatniczą inna, dobrą. Ta, którą podałam kasjerce była dawno nieaktualna. No to więc Garguła zapłacił, na nieszczęście, pierwszą ratę za swoje szczęście.

***

Garguła dzwonił parę razy. Wymawiałam się brakiem czasu, nawałem pracy i wyjazdami. Były to kłamstwa tylko w części. Artur zaprosił mnie na wspólny wyjazd. Spędziłam sześć bardzo sympatycznych dni nad morzem. Wróciłam opalona, obdarowana prezentami i kontem bankowym całkiem sympatycznym. Artur był właścicielem Biura Obrotu Nieruchomościami, prowadził rozległe, duże interesy na terenie kraju i nie tylko. Był rozwodnikiem i szukał dobrego i bezpretensjonalnego towarzystwa. Mnie to odpowiadało z bardzo wielu powodów. Oprócz tego finansowego, był jeszcze taki, że Artur był faktycznie facetem z klasą. Szanował przyzwyczajenia i nawyki innych i nigdy nie traktował mnie jako swojej własności, pomimo, że to on za wszystko płacił i tak na dobrą sprawę miał do tego prawo. Na tym wypadzie poznałam Marka P. — właściciela trzech salonów samochodowych. Marek był naprawdę bardzo zainteresowany naszą znajomością. Wymieniliśmy numery telefonów. Nic nie zapowiadało, że jego też wplączę w grę. Garguła zadzwonił we wtorek.

— Kaju, czy nie chciałabyś pojechać ze mną na parę dni do Czech?

— Kiedy?

— W piątek. Wyjazd w piątek rano.

— Fatalnie. W piątek mam rano spotkanie z kontrahentem. Jak się nie spotkam to będę około trzy tysiące w plecy. Ja nie zarabiam tyle co ty. Taki kontrahent nie trafia się codziennie, a z czegoś trzeba żyć…

— Mam propozycje. Ja zrekompensuję tobie te pieniądze, a Ty…

— Przestań, jeszcze nie oddałam za paliwo…

— Za jakie paliwo? Czy było jakieś paliwo? — Garguła nalegał. Już chciałam zapytać co na to Ulcia, ale rozsądek podpowiedział mi inaczej.

I tak pojechałam z Gargułą do Czech. Natychmiast, kiedy tylko wsiadłam do samochodu, Garguła wręczył mi kopertę. Schowałam ją do torebki, skrywając ciekawość a jednocześnie zażenowanie.

— Nie zobaczysz? A jak Cię oszukałem?

— Chyba nie jesteś zdolny, zresztą… może podobasz mi się?

Garguła napalał się coraz bardziej. Dawkowałam mu rozkosz w taki sposób, że nigdy, niestety nie wstawał od stołu syty. Zawsze był głodnym, napalonym i coraz bardziej zakochanym facetem, gotowym zrobić wszystko, byle bym była tylko jego. I to zaczęło mi uwierać. Wypadałoby wykombinować jakiś finał. Ale jaki? Tylko spokojnie, babo! Spokojnie.

***

W niedzielę wieczorem, zadzwonił Marek. Zapraszał na następny weekend do U… Powiedział, ze wie czym się zajmuję, że jego to nie obchodzi i czy trzy tysiące za te trzy dni mnie zadawalają. To była w zasadzie pierwsza, konkretna rozmowa biznesowa. Powtórzyłam mu warunki, które przedstawiłam Arturowi. Natychmiast się zgodził. Marek był dużo starszy ode mnie. Nie wiem o ile, ale chyba tak ze dwadzieścia lat. Był bardzo spokojnym, wyważonym i atrakcyjnym facetem. Podobał się pewnie wszystkim babom. Mnie też. Kiedy siedzieliśmy wieczorem na tarasie zapytałam

— Muszę zmienić samochód. Jaki byś mi doradził?

— A co się stało?

— No wiesz… to już dwunastoletni Opel — kłamałam — naprawy stają się nieopłacalne i drogie…

— Wytrzymasz jeszcze parę tygodni? Wytrzymaj. W przyszłym miesiącu porozmawiamy, dobrze?

— Ale…

— Nie martw się, coś Ci zaproponuję. Daję słowo, że będziesz zadowolona.

Trzeba było dać jakąś zaliczkę. No więc ujeżdżałam Marka prawie do białego rana.

***

Kiedy Garguła zadzwonił wieczorem, udawałam zdenerwowaną. Mało, prawie zrozpaczoną.

— Co się stało? Przecież słyszę…

— Wszystko mi się przestało układać. Cholera, dlaczego ja mam takiego pecha? Innym jakoś wszystko wychodzi, ja mam zawsze życiowe niespodzianki, które dopadają mnie wtedy, kiedy już prawie sięgam po szczęście…

— Ale co się stało?

— To nie na telefon.

— To spotkajmy się.

— Myślisz, że mam głowę?

— Kaju, pomogę. Nawet jeżeli chodzi o koniec świata.

— Ale ja nie mogę Ciebie…

— Przestań. O dziewiętnastej, tam gdzie zawsze.

— Dobrze.

A więc kupił. Dobrze, tylko nie schrzań tego, tylko nie schrzań. Garguła już był.

— Co się dzieje?

— Właściciel wypowiedział mi mieszkanie. Nie mam do niego pretensji, bo taka była umowa. Mam trzy miesiące na znalezienie czegoś.

— To w czym problem?

— Ano w tym, ze nie będzie mnie stać na mieszkanie w N., mogę ewentualnie spróbować w L.

— W L.? Przecież to kawał drogi.

— Wiem, ale w N. jeżeli już są, to w takiej cenie, ze mnie na to nie stać.

— Poczekaj, poczekaj… czy naprawdę wszystko sprawdziłaś?

— No chyba tak…

— No chyba?

Garguła poprosił o cztery dni. Tylko o cztery dni. Prosił. Tak Prosił. Już po trzech dniach zadzwonił.

— Mogę do Ciebie wpaść?

— Wiesz, że nikogo nie przyjmuję w domu. Teraz jadę z pracy. Zadzwonię, to się umówimy. Tylko pamiętaj, żadnych prezentów.

— Kajka! Czekam, to pilne.

Oczywiście, że nie miałam zamiaru zapraszać go do domu. Nie byłam na to przygotowana. Spotkaliśmy się na parkingu przy stadionie.

— Jest mieszkanie w N. Kawalerka. Ciekawa. 38 metrów, słoneczna. Dwa pokoje, duża kuchnia osobno łazienka i ubikacja, na piątym piętrze. Budynek z windą. Myślę, że powinno Ci odpowiadać.

— Za ile?

— Tysiąc pięćset miesięcznie.

— Zwariowałeś? Z czego ja to zapłacę?

— Pomogę Ci…

— Absolutnie. Nie ma na to zgody. Nie rób ze mnie utrzymanki.

— To nie tak, Kaju. Źle mnie zrozumiałaś…

— Niestety, dobrze. — udawałam oburzenie,

— Wysłuchaj do końca, nie bądź w gorącej wodzie kąpana.

— Nie jestem…

— To posłuchaj: właściciel jest gotów sprzedać to mieszkanie za sto dwadzieścia tysięcy. Co Ty na to?

— Co? Szaleję z radości. Sto dwadzieścia tysięcy, bagatela, cztery lata moich zarobków pod warunkiem, że nie będę jadła, piła i w ogóle nic… nie.. to absurd.

— Nie taki znowu absurd. Weź policz…

— Co policz? No dobra trochę oszczędności mam. Dajmy na to, że sprzedam samochód. No ile mogę dostać za dwuletniego Opla? Załóżmy, że zbiorę sześćdziesiąt tysięcy, a reszta, a urządzenie jakie takie nowego? No nie! Przestań.

— Ty jednak nic nie rozumiesz. Co z ciebie za handlowiec? Nie obraź się, ale nie masz głowy do interesów…

— Dobra, wiem o czym myślisz. Faktycznie, mogę wziąć kredyt mieszkaniowy. Sześćdziesiąt tysięcy, załóżmy na dziesięć lat, to byłoby po jakieś dziewięćset złotych miesięcznie. Byłoby cieniutko, ale z głodu bym nie umarła…

— Czy ty dasz dojść do słowa? O czym ty mówisz! O jakim kredycie? Policz ile weźmiesz, a ile zapłacisz? Przecież to bzdura…

— Nie denerwuj mnie. Znam swoje możliwości.

— Posłuchaj, w takim razie, co Ci opowiem. Był sobie facet, który zrobił komuś wielkie świństwo. Ten ktoś, w związku z tym bardzo dużo stracił. Tak na mój rozum: około trzydzieści sześć miesięcy po około trzy tysiące. Daje to prawie stówę. Tak? Z odsetkami daje to prawie sto dwadzieścia tysięcy. Tak? No to układ jest taki: dostajesz ode mnie, jako rekompensatę te pieniądze i nie ma o czym mówić.

— Ciebie, chyba, akuszerka przy porodzie upuściła główka na betonik, albo poddajesz się jakiejś lewitacji. I ty myślisz, że ja się na to zgodzę?

— Tak, mam nadzieję…

— Ty wiesz gdzie ja mam twoją nadzieję? To przekupstwo, to… no nie mam słów, a twoja żona? Tak, ot dajesz komuś sto dwadzieścia tysięcy i ona o tym nie będzie wiedzieć? Bzdura!

— A właśnie, że nie. To są pieniądze moje, o których wiem tylko ja. Rozumiesz? Tylko moje!

— Przestań! Nie mogę tego słuchać.

— Nalegam!

— Nalegaj sobie, nalegaj…

— Nie wyprowadzisz mnie z równowagi. Masz trzy dni na zastanowienie…

— Co? Ultimatum?

— I ultimatum i prośba i rozsądek.

No i rozstaliśmy się. Została jego nadzieja i moje, udawane oburzenie. Byłam tak zaskoczona rozwojem sytuacji, że zasnęłam dopiero o czwartej.

***

W końcu dałam się przekonać. Załatwianie formalności u notariusza trwało czterdzieści minut. Garguła umówił mnie na wtorek. Byłam, jak zwykle,” umówiona” z kontrahentem, więc musiał przełożyć to na środę. O trzynastej pięćdziesiąt byłam właścicielką kawalerki w N… oraz właścicielką, starego, trzypokojowego mieszkania po rodzicach, które warte było ponad dwieście tysięcy. Żaden właściciel mnie z niczego nie wyrzucał i nigdzie nie musiałam się przeprowadzać. Była to pierwsza część zemsty. Będzie jeszcze druga, słowo daję, będzie!

***

W tej całej batalii mieszkaniowej zupełnie zapomniałam o Marku. Jak zadzwonił, to o mały włos a popełniłabym takiej gafy, ze Jezus Maria!

— No to mam dla ciebie nowinę.

— Jaką?

— Jak jaką? Przecież masz kłopot z samochodem.

Oprzytomniałam. Faktycznie! Przecież mój samochód ciągle się psuje, a Marek obiecał pomóc.

— Już nie mam, Mareczku. Sprzedałam.

— Przepraszam, że pytam, za ile? Oczywiście, jeżeli to nie tajemnica…

— Za siedem tysięcy.

— Który rocznik?

— Dziesięciolatek.

— Mało! Ty, Olu nie masz żyłki do interesów.

To już drugi. Drugi facet, który gdyby wiedział, o co chodzi, to by odgryzł sobie język. Co oni wiedzą o interesach? No dobrze, niech ci będzie.

— Musiałam. Już dłużej nie mogłam…

— Jaki lubisz kolor?

— Kolor czego?

— Jak to czego? Samochodu.

— Jakiego samochodu?

— Olu, czy ty dzisiaj coś piłaś?

— Ja? Nie. Wiesz, że nie piję…

— Posłuchaj. Mam dla Ciebie samochód. Czy znajdziesz jutro trochę czasu?

— O której?

— Koło jedenastej.

— Mam.

— Czekaj na mnie w salonie samochodowym Kowalika. Wiesz gdzie to jest?

— Jak tego od Toyoty to wiem.

— A więc jesteśmy umówieni.

To wszystko działo się za szybko. Nie tylko, ze miałam dwa mieszkania, to jeszcze byłam właścicielką dwóch samochodów: dwuletniego Opla i nowiutkiej Toyoty. Musiałam szybko pozbyć się Opla i sprzedać mieszkanie po rodzicach. Mało się nie rozpłakałam. Gdyby Oni wiedzieli… Dość sentymentów. Ktoś musi w tym mi pomóc. Już wiem kto. Edzio.

***

Edzio był punktualny, jak śmierć. Pachnący, odprasowany i gotowy do działania. Wysłuchał z uwagą mojej gadaniny, podrapał się za uchem i wydusił:

— Nie wiedziałem, że tak dobrze stoisz. Jak tu, kurna szłem, to myślałem, że komuś trzeba przypierdolić w mordę…

— Edziu…

— No dobrze. Przepraszam, kurna…

— Edziu i nie „szłem”, a szedłem…

— Kajka. Ja się tego nie nauczę nigdy. Albo się przyzwyczaisz kurna, albo się powieszę.

— Nie rób tego, bo co ja bez Ciebie zrobię?

— E tam, kurna. To tak: mieszkanie to jest tu taki facet od nieruchomości, to ja z nim…

— Edziu! Wolałabym nie. Widzisz, to jest znajomy jeszcze moich rodziców i nie chciałabym, no wiesz…

— Czyli chcesz zupełnie kurna prywatnie, tak jakby kurna bez świadków?

— No właśnie tak. Popytaj. Ty masz kontakty, wtyki, Edziu… przecież nie chcę za darmo…

— Kajka przestań. Dla Ciebie, to gotów jestem kurna nawet dopłacić… A furę to puścimy jeszcze w tym tygodniu, może się kurna uda za dobrą kasę.

Faktycznie za dobrą. Opel poszedł za czterdzieści dwa tysiące. Nie wierzyłam. Jak Boga kocham, nie wierzyłam. Podpisałam Edziowi jakieś dokumenty, zainkasowałam gotówkę i do banku. Wróciliśmy z Edziem do mnie, bo przecież trzeba się było jakoś rozliczyć.

— Co Ty, kurna, Kajka, nie ma mowy o żadnych pieniądzach. Co Ty kurna myślisz, że ja dla forsy? Nawet mnie nie wkurwiaj, przepraszam, ale mnie nie obrażaj. Ja poszłem z Tobą na ten układ dlatego, że Cię lubię i w ogóle… tego… no. Bo jak tak to se tą twoją chałupę opychaj sama, ja se poszukam w tym czasie jakiego zajęcia innego, albo się uchleję… bo co tam… kurna tego…

To była chyba najdłuższa kwestia, jaka wypowiedział Edzio jednym tchem. Ale się zapietuszył. No, no!

Usiadłam mu na kolanach. Zaczęłam całować, rozpinać koszulę i pchać rękę co raz niżej. W końcu wstałam…

— Chodź!

Pociągnęłam go w stronę wersalki. Edzio chyba nie spodziewał się takiego rozliczenia ze mną, bo nie bardzo wiedział co robić z rękami. Głaskał mnie po plecach, bojąc się dotknąć moich pośladków, a ja wszystko robiłam, żeby go dosiąść. Byłam już bardzo blisko, kiedy… było po wszystkim. Edzio nie wytrzymał, pośpieszył się i nic innego mu nie pozostało, jak pójść do łazienki. Wrócił zmieszany, zgaszony i taki jakby zawstydzony:

— Kajka! Dlaczego Ty ze mną… no wiesz, kurna…

— Bo Cię lubię Edziu, bardzo Cię lubię… mogę Tobie zaufać, mogę na tobie polegać i w ogóle..

Mnie też było głupio i nieswojo. Gra, którą prowadziłam nie była brutalna, ale była wredna. Wiedziałam, że będzie ranić. I nawet wiedziałam kogo bardzo będzie ranić. Wiedziałam, kogo zrani przypadkiem, niechcący. Ale też wiedziałam, kogo chcę uchronić od ran. Jednym z nielicznych był Edzio. Edzio! Sympatyczny, duży, niewinny dzieciak, ufny prosty w uczuciach, nieskomplikowany, dla którego białe to białe, a czarne to czarne, taki relikt z epoki dobrego wychowania, których dzisiaj spotyka się mało, a jeżeli już, to na pewno nie dotyczy to facetów w wieku Edzia.

***

Wszystko zastało dogadane. Edzio wziął klucze od mieszkania starego i nowego i zaczął działać.

— Edziu? Ile potrzeba Tobie pieniędzy na to wszystko?

— Ty mnie kurna Kajka nie denerwuj. Ja już wszystko mam dograne. Jak coś, to policzymy się potem. Ja se to już rozpracowałem. Kiedy wracasz?

Wracałam za dwa tygodnie. Marek zadzwonił któregoś dnia wieczorem. Zaproponował dwa tygodnie we Włoszech, nad Adriatykiem.

— Oczywiście Olgo, na warunkach, które zaproponujesz…

— Nie zgadzam się…

— Dlaczego?

— Nie będzie żadnych warunków. Jeżeli odpowiada Tobie moje towarzystwo to chętnie przyjmę zaproszenie, ale nie ma mowy o żadnych warunkach.

— Ale…

— Nie ma żadnego „ale”, Mareczku. Pozwól mi na taki kaprys, w przeciwnym razie pojedziesz sam, albo z kimś innym.

— Jesteś wspaniała. Jeżeli tak, to bądź gotowa na piątek. Musimy wyjechać o szóstej rano.

— O Boże! Czy to musi być w samym środku nocy?

Do Monfalcone przyjechaliśmy o dziewiętnastej. Na campingu „Albatros” czekał bardzo sympatyczny domek. Po rozpakowaniu, odświeżeniu się i takich tam” niegrzecznych” czułościach, Marek podszedł do mnie, wziął mnie za rękę i powiedział:

— Olu! Lubię jasne sytuacje. Jest to podstawą dobrego samopoczucia, relaksu i atmosfery między nami. Ponieważ Ty postawiłaś warunki, a ja je przyjąłem z pokorą, to pozwól, że ja przedstawię teraz swoje, które Ty przyjmiesz bez sprzeciwu. Proszę, żebyś czuła się absolutnie swobodnie. Proszę, weź to…

— Co to jest?

— Trochę euro na drobne wydatki…

— Marek…

— Oddalam sprzeciw i zamykam rozprawę. A teraz idziemy coś zjeść bo jestem bardzo głodny.

Wariat! Nie dość, że przystojny, że szarmancki, że… to jeszcze wariat! Nie wypadało zaglądać do koperty w tej chwili. Schowałam ją do torebki. Potem okazało się, że było tam tysiąc pięćset euro. Ten pobyt we Włoszech był absolutnie zwariowany. Nie dość, że dostałam pieniądze, to jeszcze Marek nie pozwalał mi za nic płacić. Chodził za mną jak ćma i tylko raz zapłaciłam za jakiś ciuch, nie pamiętam 50 albo 60 euro. Wróciłam opalona, prawie cała bo w Włoszech, na plażach dziewczyny opalają się topless. Nie zapomnę chwili, kiedy Marek zobaczył mnie wychodzącą z wody, mokrą, prawie nagą, w majteczkach, które nie zasłaniały prawie nic, w środku dnia, na plaży, wśród tłumu… Jadł mnie kawałek po kawałku wzrokiem jak banana… Ja też chciałam, tak jakoś…

— Chodź na chwilę do domku… tak na chwilkę… — powiedziałam,

— A rzeczy?

— Zostaw, przyjdziemy za piętnaście minut…

Wróciliśmy po dwóch godzinach. Na plaży było parę osób, nasze rzeczy i prawie cisza. Włosi o tej porze mają sjestę.

***

Edzio faktycznie zadziałał. To co ustaliliśmy przewiózł do N. stare mieszkanie opróżnił, posprzątał prawie do błysku tak, że nadawało się od razu do zamieszkania. W nowym zrobił to co trzeba: zamki, żarówki, dzwonek, suszarka do bielizny. Kawalerka była też do zamieszkania, poza tym, że kuchnię trzeba było wyposażyć w sprzęt. Zrobiłam to zaraz po przyjeździe. Właściwie to zrobił Edzio bo mnie właśnie Manfred zaprosił do Holandii. Po spotkaniu z kontrahentem, Manfred zaproponował kolację, ale uparł się, że będzie to kolacja w pokoju hotelowym

— Proszę Cię o to. Mam powód, a ponadto to chciałbym pogadać, bardzo chciałbym pogadać…

Po kolacji, siedząc w głębokim fotelu, Manfred przyglądał się z zainteresowaniem lampce koniaku tak, jakby zastanawiając się od czego zacząć. Był wyraźnie zamyślony, smutny i szary. Szkoda mi się zrobiło tego człowieka tak bardzo, że wzięłam go za rękę i ściskając ją, tak jak robiło się to kiedyś, w parku, z chłopakiem, żeby nikt nie widział, ale żeby wyrazić „TO”, chowając gdzieś szczenięcy wstyd i zakłopotanie zapytałam niegrzecznie:

— Manfred, co się dzieje?

— Nie wiem, widzisz, czy mam prawo obarczać Cię swoim kłopotem, ale z drugiej strony jesteś jedyną osobą, której mogę i chcę się zwierzyć.

Opowiadanie, a raczej relacja, była krótka i tragiczna w swojej wymowie. Manfred ożenił się z Luizą bo musiał. Tak postanowili rodzice jednej i drugiej strony. Dziadkowie Manfreda od lat robili interesy z dziadkami Luizy. Obie rodziny były właścicielami bardzo eleganckich sklepów jubilerskich, dziadkowie Luizy w Wiedniu, a Manfreda w Berlinie. Po wojennej zawierusze, kiedy Berlin został podzielony na strefy okupacyjne, prowadzenie sklepu jubilerskiego w Berlinie wschodnim stało się niemożliwe. Sytuacja dziadków Luizy w Austrii była też skomplikowana, dlatego, że ciotka Manfreda była żoną wysokiego funkcjonariusza NSDAP w Wiedniu. Po utracie szans na odzyskanie sklepu, dziadkowie Manfreda wyprowadzili się, za namową dziadków Luizy do Bremy. Rodziny postanowiły połączyć siły i tak powstała firma Mott & Kaufmann Gold. Firma posiada prawie sześćdziesięcioletnią tradycję na rynku europejskim, posiada udziały w Finlandii, Szwecji a ostatnio nawet w Rosji. Luiza niestety nie obdarzyła Manfreda potomstwem. Leczenie jej kosztowało co najmniej jeden sklep jubilerski. Jednak bez skutku. Od ośmiu lat jest w depresji, która się pogłębiła do tego stopnia, że ostatnio przebywa na leczeniu w zakładzie zamkniętym, w zasadzie bez szans na wyleczenie. Podejmowała już dwie próby samobójcze i tylko dzięki niezwykłej ofiarności lekarzy udało się ją odratować. Manfred jest na świecie absolutnie sam.

— Jestem za wrażliwy, żeby zostawić Luizę w zakładzie z jej chorobą. Jednak chcę też z życia mieć coś dla siebie. Poznałem Ciebie. Zakochałem się. Jesteś tak piękną i mądrą kobietą, że przy tobie tracę głowę. Jestem w stanie dać Tobie wszystko… absolutnie wszystko. Nie mogę jednak tego zrobić dopóki jest Luiza, przecież jest jeszcze coś takiego jak uczciwość i przyzwoitość… to nas chyba różni od innych gatunków…

Byłam absolutnie zaskoczona tym, co usłyszałam.

— Dlaczego mi to powiedziałeś?

— Bo kiedy ludzie poznają swoje tajemnice, stają się sobie bliżsi.

Patrzyłam na Manfreda nie mogąc zebrać myśli. Siedział przede mną mężczyzna dość wysoki z bujną lekko oszronioną grzywą, ze zmysłowymi ustami, ładny, taktowny, ciepły, czuły, a jednak samotny, nieszczęśliwy i szukający kawałka przystani…

— Manfred! Dajmy losowi czas do namysłu. Obiecuję, że wrócimy do tej rozmowy.

— No i jak Cię nie kochać?

— Wiesz? U nas, Polaków jest takie powiedzenie: nie chwali się dnia przed zachodem słońca.

Pocieszałam go do trzeciej w nocy. Kiedy się rozstawaliśmy Manfred dał mi wizytówkę firmową z numerami telefonów.

— Chcę żebyś to miała. Będę czuł, że jesteś gdzieś blisko…

***

Po powrocie zaczęłam urządzać kawalerkę. Nie wiem dlaczego zadzwoniłam do Manfreda i spytałam jakie lubi kolory. Powiedziałam, że odnawiam mieszkanie i mam nadzieję, że wpadnie. Był zachwycony, ale postawił warunek. Muszę mu powiedzieć co chcę dostać na „odnowienie”. Powiedziałam, żeby się nie wygłupiał. Spytał się czy numer mojego konta jest aktualny. Po trzech dniach stwierdziłam, że moje konto wzbogaciło się o dziesięć tysięcy euro.

***

Zaczynałam mieć kłopoty z Gargułą. Stawał się co raz bardziej natarczywy i zachłanny. Ślinił się do mnie, zapominają o nasze umowie, że to ja stawiam warunki. Zaczynał się coraz bardziej natarczywie wypytywać gdzie pracuję, co robię, gdzie wyjeżdżam… Trzeba to jakoś poukładać, bo gotów narobić smrodu. Poprosiłam Edzia o pomoc w wydrukowaniu wizytówek.

— Ja to mogę załatwić kurna od ręki. Tylko jakie one kurna mają być?

— Takie! — pokazałam wizytówkę, którą otrzymałam od Manfreda — Tylko widzisz, została mi jedna, firmowa. Potrzebuję sto, ale tu, pod nazwą Mott & Kaufmann Gold musi być moje nazwisko, imię i tytuł. Mgr Katarzyna Olga Malicka. Edziu! Da się?

— Na kiedy?

— Na wczoraj.

— Będziesz miała jutro.

I miałam.

Spotkanie z Gargułą zaplanowałam w takim ustronnym pensjonacie, w piątek. Powiedziałam, ze będę wracać z wyjazdu służbowego. Jak chce, to może na mnie czekać. Powinnam być o dwunastej. On czekał, a ja oczywiście zjawiłam się koło szesnastej. Udawałam wściekłą, bo koło, ta cholerna guma i jeszcze padła komórka, a potem ta cholerna karta… no wiesz… ta co to nie mogłam zapłacić za benzynę… to po cholerę są te karty… ja im w poniedziałek w tym banku pokarzę… w końcu skończył mi się repertuar i poszliśmy coś zjeść. W trakcie obiadu, przeprosiłam na chwilkę, poszłam do pokoju i zadzwoniłam do Edzia.

— Edziu bardzo Cię proszę, zadzwoń do mnie za kilka minut i o nic nie pytaj. Potem Ci powiem.

Wróciłam do Garguły i niby przez nieuwagę upuściłam wizytówkę.

— Mott & Kaufmann Gold, — przeczytał Garguła — to tam pracujesz?

— Tak.

— Ile Ci płacą?

— Przykro mi, ale to tajemnica.

— No wiesz? Przede mną?

— Nawet przed tobą.

W tym momencie zadzwonił Edzio.

— Słucham. — reszta była po niemiecku. Garguła wybałuszył oczy.

— Wybacz, ale muszę wracać. Zapomniałam bardzo ważnych dokumentów. Stary się zagotował.

Wstałam, pogłaskałam go po policzku i powiedziałam:

— Pomyśl o przyszłym weekendzie. Już piątek mam wolny. — pocałowałam go w czoło.

Zaczynałam powoli kończyć z Gargułą. Jeszcze do końca nie wiedziałam jak to zrobię, ale z doświadczenia wiedziałam, że jak zwykle mogę liczyć albo na sprzyjający zbieg okoliczności, albo na pomysł, który przyjdzie w ostatniej chwili.

***

Zagospodarowywanie się zajęło mi prawie cały tydzień. Okazuje się, że jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach. Sterta żurnali z wystrojami wnętrz. Własne pomysły, podpatrywanie, podglądanie, tylko po to, żeby wszystko zaczynać od nowa. Koniec wieńczy dzieło! Moje mieszkanko bardzo mi się podobało. Było takie przytulne, ciepłe i takie… moje. Nie byłabym babą, żeby się nim nie pochwalić. Ale przed kim? Ależ oczywiście! Zośka! Zadzwoniłam, umówiłam spotkanie na czwartek, przygotowałam co trzeba i o osiemnastej siedziałyśmy u mnie z Zochą przy lodach, torcie Marcello i winie. Zośka piała z zachwytu.

— No to, Stara, wydałaś majątek. Taka chata. Bajka, kurczę, bajka! Skąd Ty na to wzięłaś, przepraszam, nie odpowiadaj, przepraszam…

— Coś Ty! To nie tajemnica. Pracuję w takiej firmie niemieckiej, jako konsultant i doradca na obszar Polski, o zobacz…

Pokazałam wizytówkę.

— Ale bomba. Jak się tam dostałaś?

Musiałam coś sensownego wykombinować.

— Zupełny przypadek. Zobaczyłam na drodze samochód na światłach awaryjnych. Zatrzymałam się. Okazało się, że to Niemiec. Nie potrafił sobie poradzić z awarią samochodu, a do tego rozładowała mu się komórka. Pojechałam na stację benzynową, zorganizowałam pomoc, potem odwiozłam go do hotelu. Na drugi dzień przyjechałam po niego i pojechaliśmy do Stacji Obsługi Mercedesa. Okazało się, że muszą sprowadzić jakąś część i samochód będzie gotowy na jutro. Niemiec zaprosił mnie na obiad, a potem ja jego na wycieczkę. I tak nam zleciał dzień. Wieczorem byliśmy na kolacji. Było bardzo fajnie, bo jak wiesz, doskonale znam niemiecki. Manfred, tak miał na imię mój Niemiec, zapytał, dlaczego to robię, dlaczego poświęciłam tyle czasu osobie, której przecież wcale nie znam.

— A Pan jakby się zachował w podobnej sytuacji?

— Szczerze? Nie wiem… ale chyba nie aż tak wspaniale. Przecież Pani straciła dla mnie cały dzień, a tak w ogóle to jeśli Pani pozwoli… Mam na imię Manfred…

— Olga, Bardzo mi miło…

I tak to się zaczęło. Pytał o pracę. Powiedziałam, ze jestem chwilowo bez pracy z powodów czysto osobistych, że szukam czegoś zgodnego z kierunkiem ukończonych studiów i to była prawda. Powiedziałam także o tym, że mam parę propozycji, ale się zastanawiam ze względu na pułap zarobków, który, moim zdaniem w stosunku do zakresu obowiązków, jest za niski. A to już była nieprawda.

— A tak z ciekawości… przepraszam, że pytam, ile by Cię interesowało?

— Przynajmniej cztery tysiące…

— Czyli ile euro?

— No gdzieś tak około tysiąca…

— To ja proponuję dwa tysiące, od zaraz z możliwością awansu…

— Manfred! Ja bardzo cenię sobie poczucie humoru, ale…

— Powtarzam śmiertelnie poważnie. Dwa tysiące euro od zaraz.

Po tygodniu wracałam z Bremy z angażem, zaliczką w wysokości tysiąca euro i z tytułem konsultanta Firmy Mott & Kaufmann Gold. To tyle.

— Ty to masz szczęście…

Gdyby Zośka wiedziała, że ja nie mam żadnego szczęścia, tylko potrafię kłamać jak z nut… Gdzie się tego nauczyłam? Kiedy? Ja, która zawsze starała się trzymać jasnej, prostej i klarownej linii w działaniu jestem podłą kłamczuchą, mającą za nic zasady i elementarną przyzwoitość…

— A co tam w firmie?

— Muszę Ci powiedzieć, że coś śmierdzi. Ulcia czepia się Garguły o jakieś pieniądze. Ponoć dość duże. Słyszałam jak Garguła mówił do Ulci, żeby się odchrzaniła, bo to były pieniądze jego a nie firmy. Ulka dała mu miesiąc na wyjaśnienie sprawy, bo jak nie, to wystąpi do zarządu o cofnięcie mu prokury i zrobi z niego zwykłego zaopatrzeniowca.

— Ulka? A na jakiej podstawie?

— Oj, przepraszam, ale nie wiesz wszystkiego, no bo niby skąd… to już przecież prawie dwa lata… Otóż faktycznym właścicielem jest Ulka, która założyła fikcyjną spółkę z Gargułą, mecenasem, jego żoną i Wanieckim, pamiętasz tym technologiem. Ulka i mecenas mają większość udziałów i mogą zrobić co chcą…

— A Garguła?

— Garguła siedzi cicho i coś chyba kombinuje. Chyba kogoś ma na boku. W ubiegłym tygodniu, już w piątek wyjechał bardzo nagle. Prosił mnie o przysługę:

„Zosiu! Mam prośbę. Jak będzie się o mnie pytać żona to powiedz, że miałem telefon chyba z R… i musiałem pilnie wyjechać, Będę Ci wdzięczny dozgonnie…”

— A na ten weekend wykombinował sobie jakiś zjazd kolegów ze szkoły. Zrobił to oficjalnie, tak, że Ulka się go nie czepia…

— On chyba nigdy nie będzie miał dość bab, — powiedziałam,

— Chyba nigdy… wtórowała Zośka,

A więc tak! Jeżeli wszyscy wiedzą, że Gargulec Jedzie na zjazd, to dobrze. Spróbujemy delikatnie zawiadomić jego żonę o weekendowej schadzce. Niech go nakryje na gorącym uczynku.

***

„Szanowna Pani, pragnę poinformować, że małżonek Pani spędzi weekend w L… towarzystwie uroczej wybranki w, o czym będzie się mogła Pani przekonać w sobotę, przed południem w kawiarni ‘Storczyk”.

Zgoda! Jestem perfidną suką. Jednak chęć zemsty na Gargule była większa od szacunku dla samej siebie i przyzwoitości. Ja chciałam mieć rozdział pod tytułem „Garguła” zamknięty raz na zawsze. Tym bardziej po rozmowie z Manfredem…

Pozostało znaleźć sposób zawiadomienia Ulci. No i jak zwykle przydał się Edzio. Wpadł do mnie około dziewiątej.

— Edziu! Muszę pilnie wyjechać na parę dni. Mam prośbę. To delikatna sprawa. Trzeba ten list wrzucić do skrzynki na listy w domu przy Jesiennej 22/7. Zapamiętasz? To dla mnie bardzo ważne. Zapamiętaj: U. M. Gargułowicz, Jesienna 22/7. Aha, zrób to bardzo dyskretnie, dobrze?

— Masz załatwione.

***

No i machina zemsty została uruchomione. Garguła przywitał mnie kwiatami i drobnym prezentem z białego złota.

— Dziękuję, ale nie trzeba było…

— Kaju! Jesteś warta sto razy tyle…

— Wariat! — roześmiałam się i musnęłam wargami jego ucho.

Po dość długi spacerze i kolacji w „Storczyku” poszliśmy do pokoju. Garguła pulsował z podniecenia, a ja dawałam powody do tego, żeby ciśnienie podnosiło mu się, jak to mówią znawcy, niezdrowo. Chodziłam w szlafroczku, bez bielizny, zupełnie „przypadkowo” odsłaniając to i owo, Bawiłam się, drażniłam, prowokowałam i podniecałam, a wszystko po to, żeby zabawa z nim trwała jak najkrócej, bo wiedziałam, że nie wytrzyma, że pęknie już przy pierwszym kontakcie z moim ciałem, które jak mu się wydawało należało do niego i nic i nikt nie pozbawi go rozkoszy posiadania mnie — Kaji. Miałam rację. Garguła nie wytrzymał nawet moich przedbiegów. Musiał iść do łazienki. Ja też. Zafundowałam mu zabawę pod prysznicem, pozwalając na trochę więcej, ale jednak nie na wszystko.

— Spokojnie, mamy czas, przed nami cały weekend. Jeszcze się mną nacieszysz, — szeptałam — udając rozkosz — proponuję teraz po małym koniaczku.

Potem zasnęliśmy. Ja zmęczona całym dniem jak zwykle, a Garguła podnieceniem, odrobiną rozkoszy, goryczą samczej porażki i oczekiwaniem na więcej, znacznie więcej. To „więcej” miało być jutro, o czym ja wiedziałam, a on marzył. Oba te obrazy były jednak bardzo różne. Dla mnie miało to oznaczać koniec z Gargułą, albo jak kto woli Garguły, dla niego coś zupełnie innego…

***

Wstaliśmy koło dziesiątej. Szliśmy tacy rozleniwieni i beztroscy. Pogoda zapowiadała cudowny, jesienny dzień. W kawiarence, o tej porze było niewiele osób. Garguła zamówił co trzeba, a ja przyglądałam się dość osobliwej parze, siedzącej trzy stoliki dalej. On taki niski, łysy pączuszek z dość wyrazistym brzuszkiem, w wieku koło pięćdziesięciu lat, a ona zupełne przeciwieństwo, wysoka, więcej jak szczupła w wieku bliżej nieokreślonym. Mogła mieć i dwadzieścia lat i sześćdziesiąt. Widać, że byli bardzo szczęśliwi, zakochani w sobie… zapatrzeni, jak w piosence… Gargulec głaskał moją rękę, mówiąc coś o wczorajszym wieczorze, gdy nagle poczerwieniał, potem zbladł, a potem zesztywniał i próbował coś powiedzieć, gdy usłyszałam za plecami:

— To jest ten twój zjazd? A to pewnie kolega ze szkoły? Wiedziałam, że z ciebie idiota, ale nie myślałam, że do kwadratu! Pani gratuluję wyboru, ale czego się można po takiej spodziewać?

— Urszula… to nie tak…

— A jak? Wyjeżdżasz z panienką na weekend… przepraszam, chociaż zaliczyłeś tą dupę?

— Ula…

— A swoją drogą, to pani się dziwię. Młoda, śliczna — chociaż dziwka — i z takim jaskiniowcem?

— Przepraszam, ale pani mnie obraża… nie życzę sobie…

— Ależ nie życz. Mam to w dupie. Ty dziewczyno jesteś dla mnie nikim, a właściwie to ciebie w ogóle nie ma…

— W takim razie zostawiam państwa samych, życzę przyjemnego lania po pysku. Ludzie chętnie pooglądają walkę jaskiniowca z kaszalotem, chociaż jak patrzę na panią to doprawdy nie wiem czy to nie za łagodne określenie… Pa skarbie. — pomachałam Gargule, a jej pokazałam środkowy palec lewej ręki. Wróciłam do pokoju, spakowałam rzeczy, zostawiłam klucz w drzwiach, wsiadłam do samochodu i wyjechałam. Garguła zadzwonił we wtorek. Rozmowa była krótka.

— Myślałam, że uszanujesz pełną intymność naszej znajomości, a Ty obnosiłeś się z tym przy wszystkich, chwaliłeś się mną jak jakąś pierwszą lepszą dziwką. Ty nie zasługujesz ani na miłość, ani na szacunek ani nawet na współczucie…

— Ale ja dla Ciebie… mieszkanie…

— Tak? Mieszkanie? A może przypomnieć, Twoje zresztą, opowiadanie o facecie, który komuś wyrządził wielką krzywdę? Chcesz? Zapomnij o mnie na zawsze. Rozumiesz? Na zawsze! Pierwsze świństwo naprawdę chciałam przebaczyć, ale to drugie… wybacz, dyskwalifikuje Ciebie w moich oczach na zawsze.

Przerwałam rozmowę z wielką ulgą. Pozbyłam się wreszcie Gargulca. Dopełniłam aktu zemsty bez jakiejkolwiek litości. To przez niego stałam się taką jaką jestem, to przez niego robię to co robię, chociaż musze przyznać, że nieraz to lubię zwłaszcza, gdy dotyczy to mojego konta w banku.

***

Zośka zadzwoniła koło drugiej.

— Kajka, kurczę, ale bomba!

— Co się stało? — udawałam zdziwienie, bo doskonale zdawałam sobie sprawę z całej sytuacji,

— Sensacja! Masz czas?

— Dla Ciebie zawsze. O której?

— Mogę wpaść po czwartej?

— Pewnie! Czekam.

I tak dowiedziałam się, że Garguła już nie jest szefem a zwykłym gospodarczym, że dojeżdża do pracy autobusem i że każdy mu może powiedzieć „spierdalaj”.

***

Po wizycie Zośki poczułam się fatalnie. Tkwiła we mnie jednak jakaś odrobina człowieczeństwa, jakaś iskierka dobroci a może nawet i wstydu, przed samą sobą. Upokorzyłam człowieka, zdołowałam, nie dając mu żadnych szans na nic, ani na poprawę, ani na rehabilitację, jednym słowem zostawiłam go samemu sobie bez cienia nadziei… Po raz pierwszy poczułam co to samotność. Nie chciałam być sama. Zadzwoniłam do Janusza. Niestety — bardzo żałuje — ale dzisiaj nie może. Teraz to ja dzwoniłam żebrząc o towarzystwo, o chwilę bycia z kimś, o cokolwiek, byle nie być samą… Manfred! Tak! Manfred. Niestety, poczta głosowa „zostaw wiadomość”. No i co ślicznotko? Co z tego, że młoda, piękna, atrakcyjna, chętna na figle nawet za darmo. I co? I sama! Tak! S a m a. A co będzie za dwa, pięć, dziesięć lat? Zadzwoniłam do Edzia. Oczywiście przyjechał. Pocieszał mnie jak mógł, a potem się upiłam. Tak. Po raz pierwszy się upiłam. Następny dzień i jeszcze chyba trzy następne były okropne. Kac alkoholowy był potęgowany przez kac moralny i odwrotnie. Nie mogłam na siebie patrzeć i nie odbierałam żadnych telefonów. Nawet od Edzia. W końcu chyba za setnym razem odebrałam.

— Kajka, do cholery! Żyjesz? To bardzo kurde ważna sprawa, a ty se lecisz w kierki, kurna. Chcesz załatwiać kurna w końcu z tym swoim mieszkaniem kurna, czy nie chcesz, co? Szłem na spotkanie z facetem już dwa razy, ale bez kurna Ciebie nie da rady.

— Przepraszam, Edziu, przepraszam! Byłam chora…

— Dobra! Chora! Jak nie umiesz pić, to przerzuć się na pchełki kurna, albo na kurna kręgle…

Edzio mógł być faktycznie zawiedziony, bo nasza randka była absolutnie jałowa. Zalałam się, popłakałam i prosiłam, żeby nie wykorzystywał tego, że jestem pijana. Nie wykorzystał. Chociaż pewnie i tak bym nie wiedziała. Ale nie wykorzystał. Obudziłam się rano w dresie, czyli tak samo ubrana jak wieczorem. Przekonałam się jeszcze raz, Edzio jest nieskomplikowanym facetem, ale z klasą.

Edzio miał prawo się pieklić. Znalazł faceta, który chciał wynająć moje mieszkanie na dwa lata. Zgodził się na cenę dwa tysiące miesięcznie płacąc z góry za rok, a do tego niestety potrzebna byłam ja. Finalizowanie transakcji zabrało nam z Edziem prawie tydzień. Okazuje się, że w naszym kraju łatwiej jest kupić Kolumnę Zygmunta albo Most Kierbedzia jak wynająć legalnie, bezstresowo i szybko własne mieszkanie.

***

Jesienna szaruga jeszcze bardziej potęguje beznadziejność samotności. Młodość jest piękna, pod warunkiem, że można się nią z kimś podzielić. Mało! Można ją z kimś przeżywać! Samotność jest okrutna. Wyłazi z każdego kąta, z szafy, zlewu, szuflady, łazienki a nawet cukru. Już prawie cztery lata robię to co robię. Owszem, mam wszystko, no prawie wszystko… Z zazdrością spoglądam na roześmiane, a nawet nieraz zatroskane twarze kobiet, taszczących siaty pełne zakupów w jednej ręce i trzymających niesfornego bachora w drugiej, w nadziei, że dogodzi swojemu mężczyźnie, nawet jeśli on tego nie zauważy, nawet kiedy przyjdzie pijany, a potem w nocy wlezie na nią, cuchnący wódą, papierosami i sfermentowanym piwskiem, i będzie używał ją nachalnie, nie pytając czy ma na to ochotę, bo on tak chce i tak, kurwa musi być. A ona cicha, pokorna, musi udawać rozkosz, żeby potęgować jego przyjemność, potwierdzając jego genialne zdolności samcze, łechcąc jego męską, niczym nie skrępowaną ambicję głowy domu, pana i władcy. Kolejne dni to trwoga przed następną ciążą, nieplanowaną, niechcianą i pozbawiającą ją — kobietę — swoich planów, marzeń, oczekiwań na tę miłość prawdziwą, bez upokorzeń i strachu, ale za to pełną ciepła, czułości i wiary, że jest kobietą, a nie tylko materacem. Zastanawiam się czy tego bym chciała? Czy takie życie nie jest przypadkiem odmianą samotności, chociaż niby we dwoje i jeszcze z bachorem? Niestety, nie obudził się we mnie jeszcze instynkt macierzyński, nie byłam zdecydowanie gotowa na trwały związek, chociaż gdzieś tam, w zakamarkach świadomości, budziła się bardzo powoli tęsknota za ciepłem domowego ogniska, białym obrusem, oczekiwaniem na kogoś z obiadem, nawet odgrzewanym dwa razy. Nie dokonywałam jednak ani podsumowań, niczego sobie nie obiecywałam, ani nie przysięgałam, po prostu brałam życie takim jakim było, nie dokonując na razie, żadnych poprawek. Stałam się dziwnie wyrachowaną materialistką, gotową zapłacić wysoką cenę, żeby osiągnąć jeszcze wyższy zysk, albo jak w przypadku Garguły przekuć wiele celów w jeden. Takie i podobne rozterki gniotły mnie prawie do połowy grudnia… Artur zadzwonił koło dziesiątej. Właśnie wróciłam z zakupów bo planowałam zrobić jakieś ciekawe jedzenie i zaprosić Edzia. Po raz pierwszy zatęskniłam za jakimiś portkami, chłopem, który przytuli i tak w ogóle… Janusz już trzeci raz wymawiał się brakiem czasu. Być może powodem tego była zmiana miejsca mojego zamieszkania, brak czasu, a może…? No trudno!

— Co u Ciebie? — Artur zawsze zaczynał rozmowę od rozpoznania,

— Niewiele się dzieje, po za tym, że za chwilę będę starsza o rok…

— No właśnie… Masz jakieś plany na święta i Sylwestra?

— W tej chwili nie mam.

— To bardzo dobrze. Proponuję spotkanie, coś musimy obgadać.

Zaprosiłam Artura na piątek na osiemnastą. Babska maniera, przecież pochwalenie się mieszkaniem tylko przed Zośką to za mało! Sukces musi mieć widownię!

***

Muszę się pochwalić. Obiad, czy jak kto woli kolacja, były nawet, nawet… Edzio był „w niebo wzięty”. Właściwie to, pomijając parę szczegółów, nie wiedziałam o nim nic.

— Edziu, opowiedz coś o sobie, bo wiesz…

— Ech, Kajka! Co ja Ci kurna mogę opowiedzieć… nie ma co… kurna. Jak wyszłem ze szkoły kurna to wziąłem się za handel. Było nieźle. Do czasu. Dużo pieniędzy, dużo luzu i wóda. Matka mnie opieprzała, to jakoś się trzymałem kurna. Kręciłem dość duże lody na gównianej drobnicy. Ot tak kurna co miała zachodnia Polska kurna, tego nie miała wschodnia i odwrotnie kurna. Praca dwadzieścia cztery godziny na dobę kurna, spanie w sianie kurna, szczanie w rowie, jedzenie w szoferce kurna, brud, smród i do dupy. Kupiłem auto. Chyba było jakieś trefne, bo gość chciał stosunkowo niewiele. Powiedział, że jak dorzucę tysiaka kurna, to będzie w papierach, że jest czteroletni. Pod R… się rozwalił. Po prostu sam się rozwalił. Była mgła. Na dodatek facet, kurna Tirem nie wyhamował i skasował go całkowicie. Ponieważ gość kurna miał promile, to dostałem kurna niezłe odszkodowanie. Kupiłem inne, lepsze auto kurna i zostało jeszcze na towar. I tak się kurna odbiłem. Poszłem po rozum do głowy i postanowiłem otworzyć coś na miejscu. Kiedyś pożyczyłem kurna gościowi parę złotych, ale on kurna nie oddawał kurna, zwlekał, a potem kurna zaczął mnie unikać. To go letko kurna nacisnąłem i pękł. To był kurna „Zelówa”. Zamiast pieniędzy oddał mnie taki lokal, taki gdzieś sześćdziesiąt metrów. Pierw kurna zrobiłem sklep. Nie wychodziło kurna. A kiedy umarła matka to okazało się, że miała co nieco na czarną godzinę. I tak kurna grosz do grosza i otwarłem kurna siłownię. Mam z tego kurna na czysto dwie stówki kurna dziennie. Siłownia jest czynna kurna sześć dni w tygodniu. Jest w niej mały barek, który prowadzi dziewczyna na własny rachunek. Nie płaci za lokal, ale kurna za to kasuje za ćwiczenia. Jej kurna zależy na prowadzeniu barku, a mnie jej pomoc prawie kurna nic nie kosztuje. I tak kuna się kręci…

— To Ty masz łepetynę nie od parady, Edziu…

— E tam! Jaką łepetynę, to tak jakoś… wiesz… samo…

— Dobra, dobra. Edziu, przepraszam, że pytam, a sprawy sercowe?

— No tego… Była taka Zośka… ale ja to… no wiesz kurna, nawet mnie brało kurna… ona może by i chciała, ale ja jakoś kurna… nic z tego nie wyszło. Może kurna i dobrze, bo zrobiła taki unik, że do dzisiaj jej nie spotkałem…

Zaczęłam być bardzo niegrzeczna. W końcu Edziowi się należało. Muszę powiedzieć, że odżyłam. Potrzebowałam tej adrenaliny. Co się z tobą, Kajka dzieje! Co?

***

W piątek, zaraz po osiemnastej przyjechał Artur. Moim mieszkaniem był zachwycony, cmokał, pogwizdywał i podziwiał. A ja rosłam! Po tych całych kurtuazyjnych ochach i achach nastąpiły konkrety. Święta i sylwester w Dolomitach. Wyjazd dwudziestego drugiego grudnia, powrót trzeciego stycznia.

— A to prezent gwiazdkowy — podał dość dużą torbę, którą zostawił w przedpokoju — obejrzysz, po moim wyjściu, zgoda?

Nie został dłużej, choć liczyłam na to. Miał jeszcze coś do załatwienia. Przynajmniej tak mówił. Byłam bardzo ciekawa zawartości torby. Były doskonałe perfumy i komplet bielizny. Oszałamiający! No i koperta, a w niej dziesięć tysięcy i liścik; „Zrób się na bóstwo”. Musiałam wziąć gorącą kąpiel.

***

Do Villach przyjechaliśmy koło osiemnastej. Zamieszkaliśmy w prześlicznie położonym pensjonacie, nad taką skarpą, albo przełęczą. Całość otulona w śniegiem przypominała obrazy z filmów Dysneya. Zaproszono nas na kolację, a potem zajęliśmy się takimi drobiazgami, jak co, gdzie kiedy itd. Stoliki były czteroosobowe i już na śniadaniu poznaliśmy swoich współbiesiadników. Właśnie kończyłam kawę, gdy usłyszałam:

— Przepraszam, chyba mamy przyjemność dzielić z Państwem stolik…

Facet miał koło czterdziestki. Przystojny, że szczena opada. Druga osoba to syn, skóra zdjęta z ojca, oj niech się dziewczyny mają na baczności…

— Wojtek, Wojciech Misiak a to mój syn i towarzysz Maciek.

— Olga Malicka, bardzo mi miło…

— Artur Żernik, czyli Artur…

— Mówmy sobie po imieniu — zaproponowałam,

— Zaczyna się wspaniale — Wojtek był wyraźnie zadowolony,

Po śniadaniu umówiliśmy się na spacer. Okazało się, że Wojtek już tu był w ubiegłym roku, ale jak to podkreślił, w trochę innych okolicznościach. Coś się ze mną zaczęło dziać niedobrego. Wojtek działał na mnie, nie wiem … ale tak dziwnie. Starałam się być sobą, taką jak zawsze, ale muszę przyznać przychodziło mi to z trudem. Kurcze! Kajka weź się w garść! Panowie szli przed nami, Wojtek coś pokazywał, gestykulował…

— Czy Pani jeździ na nartach? — Maciek starał się podtrzymywać dobrą atmosferę

— O! Przepraszam! Jesteśmy po i mieniu, dlaczego mówisz do mnie per „pani”?

— Przepraszam, ale sądziłem, że to dotyczy dorosłych…

— Słuchaj, wszyscy jesteśmy dorośli…

— No nie bardzo…

— Bardzo, Maćku, bardzo…

W tej chwili panowie przypomnieli sobie że nie są sami. Wojtek zaproponował grzane piwo z takim słonym, tutejszym przysmakiem. Maciek oczywiście dostał czekoladę z pianką.

— Musisz spróbować — powiedział do mnie — jest przepyszna,

— Maciek! Jak ty się zwracasz do Pani Olgi?

— O! Przepraszam! Podczas gdy wy opowiedzieliście sobie wszystko o tym krajobrazie, zapominając o naszym istnieniu, my zawarliśmy pakt przyjaźni i współpracy i nie mamy zamiaru go zmieniać.

— W takim razie poddaję się…

Wigilia była wspaniała, wprawdzie nie polska, ale nastrój, towarzystwo i atmosfera jak w domu… No prawie jak w domu. Wojtek okazał się przeuroczym gawędziarzem, czego brakowało Arturowi, który był takim trochę przeciwieństwem Wojtka. Był taki bardzo poukładany, systematyczny, wszystko musiało mieć swoje miejsce a zdarzenia odpowiadać z góry zaplanowanej kolejności. Następne dni to wycieczki, zwiedzania, trochę nart i wspaniałe towarzyskie wieczory. Zaraz, po świętach, kiedy trochę świntuszyliśmy z Arturem, odezwała się komórka Artura.

— Prosiłem, żeby nie zawracano mi głowy do końca urlopu. Nie odbieram.

— A jak to coś pilnego?

— Nie ważne. Teraz jesteśmy my i nasz wypoczynek, a reszta…

Telefon zadzwonił ponownie, jakby natarczywiej, domagając się natychmiastowej reakcji. Artur spojrzał na ekran:

— To mój księgowy. Przepraszam Cię ale muszę…

— Ależ naturalnie…

Zebrałam się i wyszłam do łazienki. Kiedy wróciłam, Artur stał przy oknie. Widziałam, że był bardzo zdenerwowany.

— Olu, muszę wracać. Miałem włamanie do firmy. Muszę…

— No to się pakujemy…

— Nie, Ty zostajesz. Po pierwsze szkoda, żeby taki turnus przepadł, nikt nam niczego nie zwróci, po drugie — będę się starał szybko wrócić…

— Artur, tak nie wypada…

— Wypada, wypada…

— Kiedy chcesz wyjechać?

— Zaraz po obiedzie.

— Dobrze, a ja?

— Będę się starał wrócić jak najszybciej.

Przy obiedzie Artur powiedział o wszystkim Wojtkowi.

— Przecież gdybyś miał takie kłopoty, że musiałbyś zostać to Olga wróci z nami…

— Sądzę, że wrócę, ale gdyby co to dziękuję…

Po obiedzie, Artur objął mnie:

— Przepraszam Olu, głupio wyszło…

— Wracaj szybko, przecież muszę złożyć Tobie życzenia noworoczne.

— Naprawdę będę się starał, a to dla ciebie — podał mi kopertę,

— Co to jest?

— Pieniądze. Musisz mieć parę groszy…

— Artur…

— Powiedziałem, musisz…

I tak zostałam sama. Do sylwestra trzy dni. Czy Artur zdąży? Nie wiedziałam wtedy, jaki dziwny scenariusz szykuje mi życie. I jak mnie to wszystko zaskoczy.

***

Artur, jak wspomniałam, był niesamowicie systematyczny, pedantycznie słowny i absolutnie ludzki., Takich dzisiaj powinno się zamykać w rezerwatach i pokazywać jako egzemplarze gatunku na wymarciu. Przy tym był absolutnie nienagannie wychowany, dlatego dwa razy padł ofiarą nieszczęśliwej miłości. Wybrnął z tych sytuacji więcej niż z klasą. Jego byłe żony nie miały pretensji, dostały co chciały, a ponieważ ani pierwsze, ani drugie małżeństwo nie doczekało się potomstwa, rozstania były prawie bezbolesne. Artur był właścicielem dużej firmy obrotu nieruchomościami. Posiadał również udziały w dwóch sporych firmach developerskich. Powiedział kiedyś, że jego dochody są wystarczająco duże, żeby co miesiąc kupować niezły samochód, zabawić się i nie przymierać głodem. Artur był niesamowicie pracowity i bardzo zdolny. Ukończył SGPiS z wyróżnieniem, dostał stypendium w Stanach, potem wrócił do kraju. Praca w Ministerstwie Przemysłu nie trwała długo. Po wyborach przyszła nowa ekipa i jemu podziękowano. Razem z kolegami otworzyli firmę. Wiedzieli gdzie uderzyć. Udało się. Prawie się udało. Dwóch wysiadło. Zniszczyła ich wódka i brak wyobraźni. Arturowi zarzucali skąpstwo. On miał to w dupie. Zaczął korzystać z pieniędzy dopiero wtedy jak rozstał się ze wspólnikami. Ale wtedy wpadł w pazerność kolejnych żon. Wiedział, że jeszcze nie może spełnić ich oczekiwań, wyjazdów do Paryża, Rzymu, czy na Bermudy. I jedna i druga czuły się zawiedzione. Potem poszukały sobie towarzystwa, nie zawsze odpowiedniego, a potem… No cóż. Rozstanie. Przez cztery lata unikał kobiet, aż do momentu spotkania w Zameczku. Nie mógł jechać sam, dlatego, że wszyscy przyjeżdżali z kimś, za wyjątkiem Manfreda. Sięgnął po oferty i takie tam, ogłoszenia. Ja byłam czwarta. Spodobałam mu się. Przekonała go moja bezpretensjonalność, no i jak powiedział klasa.

— To się czuje, Olu. Tego nie można kupić ani się nauczyć. Z tym się trzeba urodzić.

Rosłam!

***

Wojtek z Maćkiem starali się jak mogli, żebym się nie nudziła. Obydwaj przyjechali na narty i żeby nie psuć im planów, zaproponowałam, że chętnie pouczę się jazdy na „deskach”, bo jak dotychczas nie miałam ani okazji ani ochoty. Wojtek wypożyczył sprzęt, kupiłam odpowiednie ubranie i zaczęła się dewastacja stoku. Wracałam z tych potyczek obolała tu i tam, ale było miło. Czekałam na telefon od Artura, bo sytuacja według mnie była wyjątkowo niezręczna. Zdawałam sobie sprawę, że do końca pobytu w Villach jestem z Arturem i w żadnym wypadku nie mogę sobie pozwolić na jakiekolwiek kombinacje. Taką miałam zasadę. Dobrze, że chociaż miałam zasady. Niestety Artur nie przyjechał. Zadzwonił w Sylwestra. Przeprosił. Powiedziałam mu o tym swoim dyskomforcie i o tym że czuje się bardzo głupio. Artur powiedział, że jestem na tyle duża i na tyle mądra, że wiem co robię, a jemu będzie przykro jak popsuje mi ten wyjazd. Ma trochę kłopotów, ale odezwie się po moim powrocie. Sylwester był szampański. Bawiliśmy się wspaniale. Towarzystwo było doskonałe. O północy złożyliśmy sobie życzenia. Maciek podziękował i poszedł do pokoju. Zostaliśmy z Wojtkiem przy stoliku sami. Przeprosiłam i zadzwoniłam do Artura. Niestety, zgłosiła się poczta głosowa. Potem tańczyliśmy i żartowali. Był taki taniec, że tańczyliśmy zdecydowanie za blisko. Czułam tego faceta całym ciałem i muszę powiedzieć, że to mi się podobało. Wojtek pocałował mnie w rękę.

— Szkoda, że jesteś zajęta… bo …

— Wojtek! Nie kończ… to potem może uwierać…

— Oj Olu! Co ty wiesz… Czasem człowiek chciałby z siebie wszystko wykrzyczeć, choćby to faktycznie miało uwierać… I albo nie ma odwagi, albo nie ma komu…

Koło piątej rano postanowiliśmy zakończyć zabawę, pomimo, że była naprawdę szampańska. Przed moim pokojem Wojtek przytulił mnie i pocałował w czoło.

— To co? O jedenastej na deski?

— O boże! Tak rano?

— A chcesz jechać na Olimpiadę?

— Nie wiem.

— Pamiętaj! Trening czyni mistrza.

— Dobrze, kacie bez serca, sumienia i skrupułów, torturuj mnie… torturuj…

Pożegnaliśmy się. W pokoju jeszcze raz zadzwoniłam do Artura. Poinformowano mnie po niemiecku, ze połączenie nie może być zrealizowane. Pełna sprzecznych myśli, walki z sobą samą, uczuciami, odpowiedzialnością i lojalnością zasnęłam. Drugiego załamała się pogoda. Po śniadaniu poszliśmy na krótki spacer. Ustaliliśmy, że wyjeżdżamy jutro po śniadaniu i nie czekamy na obiad. Wojtek, między wierszami, sugerował, że to ostatni wieczór, że trzeba to uczcić, że może byśmy się gdzieś wybrali, a potem… Udawałam, że nie łapię jego aluzji, wiedząc, że robię z siebie kretynkę. Trzeba byłoby mieć iloraz inteligencji pelargonii, żeby nie wiedzieć o co mu chodzi. Coś mi jednak podpowiadało, że najlepszym wyjściem jest udawanie idiotki. Po kolacji Wojtek powtórzył propozycję

— No to co? Ostatni wieczór, jutro wyjazd, a my tak spokojnie…

— Wojtek! Proszę, daj spokój. Mam Cię za faceta z klasą i chciałabym, żeby tak zostało…

— Trudno. Ale dostanę numer telefonu…

— Może?

Położyłam się po dziewiątej. Myśli mieszały się natarczywie i bez sensu. Wojtek no… Artur, Manfred, Edzio, Garguła, Ula, Zośka, mieszkanie, Marek, samochody, Włochy… Potem jechałam takim dużym, chyba dziesięcioosobowym samochodem z barkiem i telefonem, który ciągle dzwonił i dzwonił, a ja nie mogłam go znaleźć… Obudziło mnie pukanie do drzwi. Spojrzałam na zegarek O boże! Dopiero dwudziesta trzecia! Podeszłam do drzwi. Otworzyłam. W drzwiach stał… Artur! Wciągnęłam go do pokoju, nogą zamknęłam drzwi i przyssałam się do jego ust jak wariatka.

— Matko! Jak dobrze, że jesteś! Dlaczego nie zadzwoniłeś?

— Bo do końca nie wiedziałem, czy przyjadę. Byłem w Ostrawie, w zakładach Skody i w ostatniej chwili pomyślałem, że do Villach to w zasadzie rzut beretem…

— Ładny mi beret…

— No i jestem. Pójdę do łazienki…

— Wracaj szybko… czekam…

I nagle zaczęła mnie męczyć natarczywa myśl, że Artur mnie sprawdza. A może to tylko najprostszy w świecie przypadek? A jak nie? Jak naprawdę sprawdza? Dlaczego? Dlatego, że zapłacił za mój pobyt? Że dał pieniądze?. Że jestem jego zabawką? Że… Nie dokończyłam rozmyślań. Wszedł Artur, odświeżony, pachnący, wesoły, jak ktoś, komu nagle spadł kamień z serca, jakby znalazł to co zgubił i dawno spisał na straty a jednak…

Najbardziej na śniadaniu zaskoczony był Wojtek. Wyglądało na to, że obecność Artura pozbawiła go złudzeń i… nadziei. Był trochę rozkojarzony, ale panował nad sobą i trzymał fason. Artur wyglądał na bardzo szczęśliwego, a Maciek zapytał:

— Olu, czy mogę dostać numer Twego telefonu? Czasem jest mi wrednie smutno i muszę z kimś ciekawym pogadać. Więc tak sobie pomyślałem, gdybyś się zgodziła…

Wyglądało to tak naturalnie, że jeżeli Artur miał jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, to wejście Maćka musiało go ich pozbawić. Wojtek spojrzał na Artura i spytał:

— O której wyjeżdżacie?

— Cholera! To miała być niespodzianka, no ale trudno, dopiero za pięć dni…

— Artur! Nic nie powiedziałeś…

— Wojtek? Dawałeś Oldze lekcje na stoku?

— Próbowałem…

— Każdy przyzwoity kurs kończy się egzaminem. No więc, młoda damo, zwieraj szyki…

— O matko! Następne tortury…

Pięć dni zleciało niewiadomo kiedy. Wszystko, co przeżyłam, warte było tego, co dostał Artur. Do domu wróciłam pełna wrażeń, zadowolona z siebie i … bogatsza o prawie tysiąc dwieście euro.

***

Artur podwiózł mnie pod dom.

— Olu! Chciałbym z tobą umówić się na poważną rozmowę. Naprawdę, wierz mi, bardzo dla mnie ważną…

— No, to brzmi groźnie i tajemniczo. Stało się coś?

— Może tak, może nie… nie wiem… Ale to dla mnie bardzo ważne. Zadzwonię i się umówimy, dobrze?

Na tym poprzestał. Ciekawiło mnie to jego zagadkowe zachowanie. O co mu chodzi? Najpewniej poznał kogoś, zależało mu na tej osobie, a on nie chciał mnie zranić… Cały Artur! No i po co ta cała zabawa? Mógł powiedzieć normalnie, jak człowiek, ze to było nasze ostatnie spotkanie, że trudno, ale są sprawy ważniejsze od naszej znajomości, a może… ten ktoś jest młodszy, ciekawszy, inny i ta go kręci, a mną już się nacieszył, nasycił, po co to odkładać… No tak, młodszy! Pomyśl babo! Za niecałe półtora roku przekroczysz trzydziestkę. I co będzie? Będziesz starą, mocno przechodzoną dupą, na którą polecą tylko podtatusiali panowie lub emeryci czyli faceci grubo po sześćdziesiątce. Albo więc będziesz udawać kolejne orgazmy, znosić i tolerować z obrzydzeniem sprytnie ukrywanym, ich obwisłe brzuchy, śliniące się usta braki wzwodów i ciągłe obawy o stan ich serca, czy jak kto woli układu krążenia po viagrze, albo coś zaczniesz robić z tym swoim zasranym życiem już teraz, bo za rok czy półtora będzie za późno. Miotałam się z tymi myślami i wcale nie powiem, że było mi wszystko jedno. I tak pewnie prowadziłam by tą dyskusję z sobą samą do usranej śmierci gdyby nie telefon. Dzwonił Maciek.

— Tak dzwonię! Nie nic się nie stało. Jak narty?

A potem w słuchawce usłyszałam głos Wojtka.

— Mogła byś wpaść do L… Zrobimy z Maćkiem dobry obiad… Pozwiedzamy, pogadamy…

— Zaraz, zaraz… a Twoja żona?

W słuchawce cisza, a potem taki stłamszony ni bardzo nienaturalny głos Wojtka:

— Nie mam żony…

— Wojtek, przepraszam, nie wiedziałam…

— Wpadniesz?

— Kiedy?

— Zapraszamy Cię na sobotę. Jak będziesz wyjeżdżać z N… to zadzwoń…

***

Do L. wyjechałam po jedenastej. Umówiliśmy się w L. w Rynku pod fontanną. Luty był prześliczny. Niewielki mróz, trochę, nie za dużo i nie za mało śniegu, oślepiające słońce i taki podniecający zapach nadchodzącej wiosny. Taki nastrój powinien towarzyszyć człowiekowi przez całe życie. „Nie powinnaś się, Kajka, wikłać w niemożliwe do rozwiązania układy. Po co?” Wojtek z Maćkiem byli punktualni. Połaziliśmy po L., zaprosili mnie na kawę i ciastko do takiej bardzo sympatycznej kafejki, o istnieniu której nie wiedziałam, pomimo, że dość dobrze znam L… Potem był obiad. Wojtek z Maćkiem mieszkali w dzielnicy willowej w takim bardzo ładnym, parterowym domu z dość dużym ogrodem. Z zewnątrz wyglądało to wszystko bardzo niepozornie, ale w środku…? Dosłownie mnie zatkało. Jak kończyłam urządzać swoje gniazdko, to wydawało mi się, że piękniejszej rzeczy nie ma na świecie. Okazało się, że jest. Po obiedzie Maciek odebrał telefon, powiedział, że musi wyjść do kolegi. Zostaliśmy sami. Wojtek poprowadził mnie do takiego bardzo przytulnego saloniku, podał kawę, koniak i lody.

— Za koniak dziękuję. Wiesz, że jestem samochodem…

— A musisz wracać?

— Nie rozumiem…

— Chciałbym, żebyś została do jutra…

— Do jutra? A co na to Maciek? Ja…

— Nie kończ. Muszę z kimś pogadać. Zrozum… muszę, to dłużej we mnie nie może siedzieć…

— Wojtek! Ja o Tobie przecież nic nie wiem, znamy się w sumie parędziesiąt godzin… Ty…

— To właśnie chciałbym, żebyś mnie poznała, bo widzisz… tak przepraszam, że pytam, jesteś z Arturem?

— A jeżeli powiem, że nie?

— Olu! Powiedz to… proszę…

— Nie, nie jestem. Artur to tylko kumpel i …

— Co „i”?

— Pozwól że nie teraz. Chciałeś mówić o sobie. Jesteś z kimś?

— Nie, bo widzisz…

Wojtek ożenił się jeszcze na studiach. Poznał Dorotę chyba na drugim roku. Oboje studiowali na Akademii Medyczne. Ona stomatologię a on ortopedię. Na czwartym roku pobrali się. Zarówno rodzice Doroty, jak i Wojtka, nie byli zbyt zamożni. Ot takie normalne, przeciętnie sytuowane małżeństwo trzydziesto tysięcznego miasteczka. Oboje, po studiach wyjechali do L… Tam rozpoczęli pracę w Klinice Pourazowej. W latach dziewięćdziesiątych postanowili otworzyć własną przychodnię. Udało się. Mieli mnóstwo pacjentów i zaczęło im się powodzić. Maciek wtedy miał już cztery lata. Życie niczym nie zmącone i bardzo szczęśliwe gwałtownie zakłóciła ta absurdalna wiadomość: Dorota ma raka piersi. Wykryto go stosunkowo wcześniej, wydawało się, że wygrają. Niestety, po ośmiu latach walki, Dorota przegrała. To był szok. Tylko dzięki rodzicom i teściom pozbierał się do kupy. W wychowaniu Maćka pomagali raz jedni, raz drudzy, aż do momentu, kiedy nagle zmarł teść Wojtka. Teściowa załamała się całkowicie i po dziewięciu miesiącach pożegnali ją na zawsze. Półtora roku temu zmarł ojciec Wojtka. Nie miał jeszcze siedemdziesięciu lat, ot tak jakoś… Została tylko matka, która zamieszkuje ze swoją młodszą o pięć lat siostrą, bo tak chce i tak im jest dobrze. Wojtek się z tym pogodził, Maciek jest już na tyle dorosły, że dają sobie doskonale radę. W prowadzeniu domu potrzebna jest jednak kobieca ręka, dla te dwa razy w tygodniu przychodzi Pani Helenka, dawna znajoma Doroty, która sprząta, opiera i takie tam… jak to w domu.

— To by było tyle. A potem pojechaliśmy z Maćkiem do Villach i spotkałem Ciebie. Olu! Taka kobieta jak Ty trafia się raz na sto tysięcy kobiet. Jesteś przepiękną młodą, inteligentną, niesamowicie seksowną kobietą… a zresztą, po co tak krążyć… no… zakochałem się i już… możesz się śmiać… możesz sobie kpić… a w ogóle to…


— To teraz ja muszę Tobie coś powiedzieć. Szczerość za szczerość. Ja nie jestem kobietą dla Ciebie, rozumiesz? Nie jestem…

— Dlaczego?. Czy ja … czy mnie…

— Dlatego, że ja nie jestem taką, za jaką mnie masz…

— Nie rozumiem…

— Jestem dziewczyną do towarzystwa, czyli jak kto woli dziwką Rozumiesz? Miałam wszystko: studia, dobrze płatną pracę, przyjaciół tylko nie miałam szczęścia. Z dnia na dzień wylano mnie z pracy, tylko dlatego, że nie poszłam z szefem do łóżka… Za mną była kariera, awanse i dobra praca, a przede mną raty za samochód, komorne i wszystko to, co się nazywa życiem. Praca za siedemset, czy tysiąc złotych nie wchodziła w grę. Przestudiowałam mnóstwo ogłoszeń, wykonałam wiele telefonów i nic. Ciągle to samo, albo już za późno, albo nie to co w ofercie albo po prostu lipa. Postanowiłam zagrać inaczej. To ja dałam ogłoszenie. To ja stawiam warunki i ja jestem sobie sterem, żeglarzem, okrętem, a nawet oceanem. Tak. Zarabiam w taki sposób na całkiem niezłe życie. Pewnie, że jestem czuła, pewnie, że chciałabym inaczej, ale stało się tak jak się stało. Jeżeli chcesz cokolwiek planować ze mną to musiałeś poznać tą drugą stronę Olgi czy Kaji… zresztą jak chcesz… A teraz poczęstuj mnie koniakiem… Powiedziałeś, że mnie kochasz… Pierwszy raz usłyszałam to chyba w dziewiątej klasie, potem chyba raz na studiach… i dopiero teraz. Warto było tak długo czekać… Jeżeli możesz mnie przenocować… a jeżeli nie, to…

— Zaraz przygotuję kolację…

— Mogę Tobie pomóc?

— Zapraszam do kuchni…

Maciek przyszedł punktualnie. Po kolacji pogawędziliśmy trochę, on przeprosił i poszedł do swego pokoju. My z Wojtkiem gadaliśmy do pierwszej w nocy. Czułam ogromną ulgę. Nie musiałam niczego udawać. Znowu byłam sobą. Rozeszliśmy się do pokoi. Wojtek przyszedł powiedzieć dobranoc. I tak jakoś wyszedł o… piątej. Po raz pierwszy od wielu dni robiłam to spontanicznie, bo chciałam, bo to było z kimś, chyba bliskim, a może…

***

Pożegnałam się z Maćkiem w saloniku. Wojtek odprowadził mnie do samochodu.

— Zastanowisz się nad nami?.Proszę, nie musisz odpowiadać teraz. Możesz za tydzień, za miesiąc, za pół roku…

— Ja ciągle nie wiem Wojtku, czy mam prawo… przecież tego co robię nie mogę skończyć ot tak, od razu… są zobowiązania, układy…

— Ja wiem i dlatego naprawdę nie nalegam… widzisz bo ja…

— Rozumiem twoje rozterki, ale są i obawy, A jak nam coś nie wyjdzie i w gniewie odwołasz się do mojej przeszłości? W nerwach wypomnisz mi ją? Zrozum, ja nie będę miała argumentów do obrony ani siebie ani swoich racji, a życie jest tylko życiem, nie nad wszystkim zapanujesz, nie wszystko przewidzisz…

— Oleńko! Ja daję Tobie słowo honoru…

— Nie dawaj, proszę. Jeszcze nie teraz…

— Zadzwonisz?

— Jak tylko dojadę. Obiecuję.

***

Nie zdążyłam jeszcze dobrze się rozpakować, kiedy zadzwonił Edzio.

— Ty sobie Kajka nie leć w kiery. Praca pracą, ale są sprawy do załatwienia kurna. Ja Cię kurna ścigam już dwa dni, a Ciebie…

— Oj Edziu, normalnie wyjechałam i nie wzięłam komórki. No zapomniałam…

Znowu byłam Olgą — Kłamczuchą. Miałam dwa telefony. Tak dzieliłam te numery, żeby nie komplikować sobie niepotrzebnie życia. Ot taki kaprys, albo ułomność. Jak kto woli. Faktycznie, sprawdziłam. Edzio dzwonił siedem razy…

— Jak kurna można zapomnieć komóry. Ty chyba kurna jakaś niedzisiejsza jesteś…

— Edziu, nie przegrzewaj swoich zwojów mózgowych, dobrze? Piętnaście lat temu to pewnie byś latał ze słupem telefonicznym, co? Tylko skąd byś wziął tyle kabla…

— To było kiedyś. A teraz jest teraz kurna, wiesz?

— No dobrze Maleńki, o co chodzi?

— Ten co wziął Twoje mieszkanie, chce zameldować tam kurna, swoją matkę. Ale nie może tego zrobić bez ciebie. Ponadto chciałby spisać umowę przedwstępna kurna bo chce dać zadatek kurna…

— Jaki zadatek?

— Jak to jaki? Chce kupić tą chałupę.

— A ile daje?

— Kurna, Kajka, ja nie wiem. Nie pytałem…

— Edziu, rozeznaj po ile chodzą takie mieszkania, bo widzisz, sytuacja się zmieniła, przedtem to ja chciałam sprzedać szybko, a oni mogli kupić, a teraz to oni chcą kupić szybko, a ja ewentualnie mogę sprzedać..

— Ty, Kajka to powinnaś być szefową jakiegoś lombardu albo skupu złomu metali kolorowych…

— Edziu, fanzolisz, to tylko interesy…

Teraz, zgodnie z obietnicą, zadzwoniłam do Wojtka…

***

Spotkaliśmy się z kupującymi we środę. Potem u notariusza podpisaliśmy dokumenty z zastrzeżeniem, że jeżeli oni zrezygnują z kupna to przepada połowa przedpłaty, jeżeli ja to zwracam zaliczkę i płacę od kwoty zaliczki ustawowe oprocentowanie według NBP.. Drugą część otrzymam po roku. W ten sposób znowu przybyło mi na koncie, ale urwały się stałe dochody. No cóż. Nie ma nic za darmo! Nie byłam pewna, czy dobrze to rozegrałam, ale Edzio powiedział, że dobrze. Kwota, jaką wytargowałam była maksymalna, a i ceny mieszkań idą w dół i nie wiadomo, co będzie za rok. Nie wiem dlaczego, ale powiedziałam Edziowi, że uczcimy to innym razem. Pojechałam do domu. Nie wiem kto nade mną sprawuje opiekę, ale na pewno sprawuje. Pod domem czekał Artur.

***

Przywitaliśmy się dość wylewnie. Tak. Określenie „dość wylewnie” oddaje atmosferę tego powitania. Zarówno mnie, jak i Artura trawiła niepewność. Mnie? Wiem dlaczego, chociaż czy to do końca była niepewność? Z czym przyjechał Artur? Niestety, nie wiedziałam.

— Przytulnie tu u Ciebie…

— Dziękuję, czego się napijesz?

— Poproszę o kawę… Olu… przyjechałem bo nadszedł czas, żeby coś ważnego wyznać. Wiem, że to może Cię zaskoczyć… ale… no wiesz … życie płynie, czas bezpowrotnie ucieka…

— Artur, proszę, wyduś to z siebie…

— Dobrze… wyduszam… czy chcesz zostać … moją żoną?

Czego jak czego, ale tego się nie spodziewałam. Czy oni wszyscy powariowali? Najpierw Manfred, potem Wojtek a teraz Artur… Byłam tak zaskoczona, że zabrakło mi tchu… Minę też chyba miałam dziwną, bo Artur powiedział:

— Dobrze się czujesz?

Podniosłam nerwowo ręce do góry, złapałam głęboki oddech:

— Czy możesz powtórzyć?

— Zostań moją żoną…

— Ty naprawdę chcesz ożenić się z dziwką?

— Olu..

— Poczekaj, nie przerywaj… ale ja sprawę nazywam po imieniu… doskonale wiemy, co robię… i Ty i ja i nie mamy co udawać, że jest inaczej…

Wykrzyczałam Arturowi to samo, co powiedziałam Wojtkowi. Potem się rozbeczałam, a potem nastąpiła cisza. Cisza, która była moim ogromnym krzykiem rozpaczy…

Rozmawialiśmy do późna. Każda ze stron przekonywała o swojej racji. Artur spojrzał na zegarek.

— Mogę zostać?

— Przepraszam Cię, ale muszę zostać sama…

— Oczywiście rozumiem… oczywiście… tak…

— Nie gniewaj się…

— Ależ przestań… oczywiście, że się nie gniewam. Obiecaj, że na spokojnie przemyślisz moją propozycję… przemyśl… wiem, ze potrzebujesz czasu… Ja naprawdę Cię kocham!

Zostałam sama. Nie mogłam zebrać myśli. Wszystko wymykało się spod kontroli… Serce waliło jak oszalałe… W coś się Ty babo wplątałaś, w co? Jak z tego wybrniesz? Jedynym pocieszeniem było to, że nie musiałam się spieszyć, że miałam czas…

***

Rano postanowiłam zrobić zakupy. Połaziłam po sklepach, pooglądałam wystawy i prawdę mówiąc nic nie kupiłam, za wyjątkiem jedzenia. Sama nie wiem dlaczego, ale pojechałam do baru „Na zakręcie”, ot tak jakoś, nawet nie po drodze… Wybrałam stolik w kącie sali. Byłam ja i jakiś facet. Siedział tyłem i chyba pił piwo. Zamyśliłam się… Sytuacja moja była raczej dziwna i niecodzienna, Stanowczo za szybko to wszystko się działo. Facet pijący piwo nagle wstał, podszedł do mnie i powiedział:

— My się na pewno znamy…

To był Garguła. Nic nie pozostało z tego eleganckiego, schludnego faceta. Nieogolony, w pomiętym ubraniu, chyba z „Lumpexu” i w białych adidasach, wyglądał fatalnie.

— Nie bój się. Garguła nie bije, zresztą to i tak nie ma znaczenia. Ja do Ciebie nie mam pretensji, jeżeli już to do tej ździry Ulki i siebie. Mogę usiąść?

— Siadaj. — zrobiło mi się go żal. To co sobą przedstawiał to był obraz nędzy i rozpaczy — Napijesz się piwa? A może Ci pożyczyć pieniędzy?

— Ech Kajka! Nie znasz jednak mnie, ja nie pożyczałem, nie pożyczam i nie będę pożyczał, rozumiesz?

Kiwnęłam głową na znak, że rozumiem… ale gówno rozumiałam…

— E tam, gówno rozumiesz… jakby czytał w moich myślach — Ty nigdy nie oglądałaś świata z poziomu rynsztoka… Widzisz, nie pożyczałem dlatego, bo miałem, a nie pożyczam dlatego, że jak się pożyczy to trzeba oddać, a ja nie mam z czego. A wiesz czemu nie będę pożyczał? Dlatego, że będę miał swoje i nie będę musiał…

— To może…

— Nic nie może… Chcesz mi pomóc, to wysłuchaj mnie, chociaż ty jedna mnie wysłuchaj… Zapalił papierosa i zaczął mówić:

Moja matka, jak była wojna, miała czternaście lat. Jej rodzina, któregoś ranka znalazła w chlewiku Żyda. Za to groziła kula. Ojciec mojej matki nie miał sumienia go wygonić i tak ten Żyd przeżył w tym chlewiku wojnę. Po jej zakończeniu nagle zniknął. Po wojnie matka ukończyła rusycystykę na Uniwersytecie i pracowała w Liceum. Nie miała chyba szczęścia do facetów, albo … no w każdym razie była panną. Gdzieś w latach sześćdziesiątych pojawił się on, to znaczy ten Żyd. Był od matki starszy o dziesięć lat. A potem te wszystkie wyjazdy do Izraela, nagroda „Sprawiedliwy dla narodów” czy jakoś tak, w każdym bądź razie w siedemdziesiątym drugim urodziłem się ja. Dziadek tego nie przeżył i rodzina wyrzekła się mojej matki. Przyjechali z Klemensem Gargułowiczem, bo tak się nazywał mój ojciec, do N… i zostali. Matka nie miała problemów z pracą a Klemens, ponieważ był kuśnierzem, garbarzem i czymś tam jeszcze został technologiem w Spółdzielni Inwalidów „Świt”. Ja w dziewięćdziesiątym roku skończyłem technikum w C… Zostałem specjalistą od wszystkiego co dotyczy skór. Ale upomniało się o mnie wojsko. Trudno! Odsłużyłem swoje i po wojsku w dziewięćdziesiątym trzecim zatrudniłem się w „Świcie”. Jak wiesz, nastały ciężkie czasy i spółdzielnia zaczynała robić bokami. Wtedy ojciec, z takim Teodorem Plewko, wiceprezesem, zrobili jakoś tak, że spółdzielnia splajtowała, a potem oni ją kupili. Ten Teodor miał córkę Urszulę. Nie była ładna, ale miała figurę. Jezu! Jaka miała dupę i resztę… No, nieważne… Mój Klemens Gargułowicz nie wytrzymał tempa i wykitował na serce. Ja zostałem jego prawnym następcą w tej zasranej spółce, której nikt nie wróżył przeżycia roku. I to mnie wkurwiło. Nazwałem ją „Skór Trade”. Trochę pojeździłem, trochę poczytałem, podliczyłem wszystko i namówiłem ojca Ulki na nową technologię. Ulka odwiedzała mnie w naszej fabryce jak pracowałem po południu, przynosiła kanapki, a ja za to obsługiwałem ją na dywanie w swoim biurku. W każdym razie Ulka poczuła potrzebę zwierzeń i opowiedziała, jak to student prawa, sąsiad, o pięć lat od nie starszy ją zgwałcił. Potem groził, że wszystko rozpowie, a ona, rzekomo za milczenie dawała mu się gwałcić kiedy chciał i jak. No ale to jej sprawa… Potem zatrudniliśmy chałupników, nie musząc tym samym inwestować w powierzchnię produkcyjną, czyli mury. A potem odwalił kitę ojciec Ulki, prosząc na łożu śmierci żebyśmy się pobrali. No i tak się stało. Ja zająłem się interesami, a Ulka domem i resztą. Oczywiście Spółka była moja, to znaczy nasza, a potem Ulka wymusiła na mnie zatrudnienie mecenasa. Dla świętego spokoju zatrudniłem go. Jako radca był nie najgorszy, ale trzymałem go na dystans. Niestety, więcej o nim nie opowiem, bo nie wypada… Przez te dwanaście lat odkładałem sobie nieco na kupkę, no i uzbierało się tego sporo. Dlatego mogłem u Ciebie wykupić swoje długi i jeszcze co nie co zostało. Ulka w tym czasie roztyła się, przestała o siebie dbać i ciągle miała pretensje… a że ją nigdzie nie zabieram, a to znowu, że nikogo nie przyjmujemy, że nigdzie nie chodzimy… ale ja tu chodzić z takim hipopotamem, no kurwa jak? Bank, w którym trzymałem swoja forsę, przez gapiostwo urzędnika wysłał do domu kwity i mleko się rozlało. Ulka uruchomiła Mecenaska, a ten tylko we wiadomy sobie sposób, dowiedział się co i jak… Tak się złożyło, że zacząłem budować dom i potrzebowałem gotówki. Mecenas z Winieckim zaproponowali odkupienie z mojej części dwadzieścia procent za dość dobrą cenę. I tak zostałem w mniejszości. Ulka, Mecenasik i Winiecki posiadali razem siedemdziesiąt pięć procent, a ja mogłem ich tylko w dupę pocałować. Po spotkaniu z Tobą, ta ździra w zmowie z tymi palantami zredukowali mnie do roli zaopatrzeniowca, z pensją dziewięćset złotych, rozumiesz? Dziewięćset… Ale ja im, kurwa, jeszcze pokażę… zobaczysz. Mało tego przeniosła mnie, w naszym czteropokojowym mieszkaniu, do najmniejszego pokoju… jak kurwa jakąś niepotrzebną rzecz… Wyobrażasz sobie? Ale ja mam swój honor! Ciebie przeprosiłem, rozliczyłem się z Tobą i najważniejsze, że mogę Tobie spojrzeć prosto w oczy, a reszta to … gówno, za przeproszeniem. Ale ja coś wiem, czegoś się dowiedziałem… i jak tu, Kajka, siedzę wykorzystam to, kurwa wykorzystam, a wtedy będzie się ta pinda czołgać u mych stóp…

— Może mogę jakoś pomóc?

— Nie, Kajka! Ty mi już pomogłaś. Zrobiłaś ze mnie człowieka, rozumiesz? C z ł o w i e k a! A teraz idę. Ty i Zośka zawsze byłyście w porządku, zawsze! Cześć. Jeszcze zobaczysz mnie w garniturze, daję Tobie na to słowo honoru. A jak Gargulewićz daje, to znaczy, że daje…

Byłam zaskoczona, rozbita, zdezorientowania i w ogóle nie bardzo wiedziała co się stało. Miałam swoje kłopoty i rozterki, a jeszcze Garguła… Ale pomogę Tobie Marcinku, pomogę, choć jeszcze o tym nie wiesz. Zadzwoniłam do Zośki.

— Co robisz wieczorem? Może byś wpadła?

— Wiesz, chętnie, ale nie mogę, wiesz… Małgośka jest chora…

— Małgośka? A kto to jest Małgośka?

— To Ty nie wiesz? Dobra, jak wpadnę, to Ci opowiem. Ale nie dzisiaj… Może być jutro?

***

Spotkałyśmy się u mnie o siedemnastej.

— Kto to jest Małgośka? Ja ją znam?

— Nie, nie znasz. To moja… córka…

— Córka? Jaka? Skąd?

— Skąd, skąd, z kapusty. Jak jest baba i ma dziecko to musiał być chłop, nie?

— Musiał. Ale kto to jest?

— Do końca nie wiem… tak wyszło… Zresztą, nieważne. Kiedyś Ci opowiem. Ty pewnie coś chciałaś?

— Ty… co się dzieje z Gargułą?

— Dziewczyno! Nędza, dno…

— Mnie się też tak zdaje. Spotkałam go. Wygląda jak lump dworcowy…

— Wygląda, bo prawie jest. Nie dość, że Ulcia go zredukowała i zrobiła z niego pachołka, to jeszcze bezczelnie pieprzy się z Mecenasikiem prawie na jego oczach…

— Jak to? I on się tak daje?

— On nie wie.

— Jak to nie wie?

— Oni, to znaczy Ulka i Mecenasik wysyłają go w każdy wtorek do Ż… Garguła musi wyjechać już po ósmej, żeby być w Ż… o jedenastej. No to policz… wraca koło trzeciej, a oni w tym czasie, tup, tup, tup do wyra i ciupcianko, że aż miło…

— Faktycznie biedak. No a mecenasowa?

— Zostawił ją, jak mecenas powiedział, żeby się nie wpieprzała w nieswoje sprawy, bo ją pogoni.

— A jaka ona jest?

— Absolutne przeciwieństwo Ulki. Wysoka, dosyć zgrabna, tylko nie ma wcale biustu, czyli decha… ale jest bezpłodna, tak jak Ulka, a takie czepiają się każdych gaci.

Dowiedziałam się tego, co chciałam, jeszcze pogadałyśmy o tym i owym, Zośka przyrzekła, że opowie mi tą swoją, tak skrupulatnie skrywaną historię kiedy dojrzeje i zostałam sama. Postanowiłam, że Ula zapłaci mi za tą dziwkę i to że mnie nie ma… Oj, zapłaci… Edzio znalazł gościa, który za dwa wina, w sposób bardzo kulturalny, dostarczył Gargule list, jak to powiedział, od przyjaciela. Było to w piątek. Garguła walcząc z sobą i swoją ciekawością pił całą sobotę i pół niedzieli, o czym doniósł mi Edzio, oczywiście niczego się nie domyślając. We środę rano zadzwoniła Zośka.

— Kajka! Boże! To już nie rewolucja, to trzęsienie ziemi…

— Co, jak…

— Garguła przyszedł rano, ogolony, odprasowany, wypachniony, zebrał wszystkich i powiedział, że od teraz to on jest prezesem, a jeżeli jest ktoś, komu się to nie podoba, to najlepiej będzie jak zmieni pracę. Zakomunikował również, że ja Zofia Bielska od dnia dzisiejszego jestem jego osobistą asystentką i zastępuję go podczas jego nieobecności, natomiast Pani Urszula Gargułowicz i Pan Mecenas przebywają na urlopie okolicznościowym, bezterminowo. Mecenas przyszedł koło jedenastej po swoje rzeczy, miał opuchniętą gębę i był zupełnie przygaszony. Ulka dzwoniła do Garguły chyba ze cztery razy, ale on powiedział, że z tą babą na razie nie będzie rozmawiał. Poprosił Winieckiego. Rozmawiali około pięciu minut. Winiecki wyszedł od Garguły taki jakiś szary i przygaszony. Potem, przy mnie z księgową ustalił, że bez jego asygnaty ani Winiecki, ani Mecenas, ani Ulka nie mogą pobrać żadnych pieniędzy i nie mają prawa podpisywania dokumentów finansowych. No mówię Ci: R e w o l u c j a!

Byłam, po raz pierwszy od sprawy z Gargułą zadowolona. I to bardzo. Na Gargule wzięłam rewanż, ale nie byłam szczęśliwa. Miałam po prostu wątpliwości. Ale teraz już tych wątpliwości nie miałam. Kto tutaj, do cholery jest dziwką? Ja, która daje facetom trochę szczęścia za parę złotych, czy ona, która przyprawia rogi swojemu mężowi za jego pieniądze…

***

I tak minęły cztery lata mojej pracy na własny rachunek. Faceci to jednak dziwny gatunek. Gdyby chodziło o zatrudnienie mnie u każdego z nich za głupie dwa tysiące, to pewnie wymawialiby się trudnościami, brakiem etatu i takimi tam… bo byłoby im szkoda pieniędzy, ale płacić pięć, a nawet dziesięć razy więcej, to… A niech tam…

***

Właśnie zastanawiałam się, gdzie w tym roku zrobię sobie urlop i czy dostanę od swoich panów jakąś propozycję, kiedy z tego zamyślenia wyrwał mnie dzwonek telefonu, jak ja to ustaliłam — nr 2. Garguła! Cholera! Odżył i pewnie będą kłopoty. A niech tam, zresztą…

— Malicka. Słucham…

— Witam Cię Kaju, Marcin Gargułowicz z tej strony. Miło Cię słyszeć…

— No… cześć. Niech zgadnę: sprawdzasz numery, których posiadaczy nie pamiętasz, pomyliłeś się albo masz jakiś interes…

— To się nazywa intuicja, spostrzegawczość i inteligencja. Tak. Mam sprawę, dużą sprawę… ale … no …to nie na telefon…

— Ile potrzebujesz? — musiałam jakoś zagadać, żeby nie wydało się, że już o wszystkim wiem,

— Jeszcze raz zadasz takie pytanie, a przestanę wierzyć i w Twoją intuicję i inteligencję…

— O kurcze. Aleś zagadał…

— Dobra. Musimy koniecznie się spotkać. To ważne, nawet nie wiesz jak ważne, przynajmniej dla mnie.

— To wpadnij do mnie…

— Przecież nie zapraszasz nikogo do domu…

— Dla Ciebie robię wyjątek… ale tylko dla Ciebie.

— Kajka, dziękuję. Kiedy i o której?

— Może być dzisiaj o szóstej?

— Jesteśmy umówieni.

Marcin Gargułowicz potrafił zaskakiwać. Zjawił się punktualnie. Taki, jak ten z przed czterech lat, szykowny, pachnący, w doskonale skrojonym garniturze. W zasadzie to nie garnitur czynił z niego bardzo eleganckiego mężczyznę tylko dodatki. Tak! Garguła ogromną wagę przywiązywał do dodatków. Cholera! Dlaczego wcześniej tego nie zauważyłam? Bukiet kwiatów, który mi wręczył był oszałamiający.

— No… nie poznaje… Marcin, przecież jeszcze kilkanaście dni temu…

— Kilkanaście dni Kaju, to nie raz bardzo dużo, tak… bardzo… Ktoś mi pomógł, chyba po raz drugi, zresztą…

— To dobrze. Ludzie powinni sobie pomagać — chyba się trochę zarumieniłam — Jak się ludziom udaje życie to…

— Tak, jak się udaje… Kaju, właśnie, jak się udaje. A tobie się udało?

— Mnie? I tak i nie… Zawodowo to chyba tak, ale prywatnie… na to różnie… raz tak, raz nie… ale co zrobić, kiedy szczęściu i karierze nie zawsze po drodze, niestety…

— Kaju, mam pytanie: jak Ci się pracuje u tego Niemca?

— Nieźle, ale ciężko. Wiesz… te ciągłe wyjazdy, takie nieprzewidziane, nieplanowane…

— Czyli nie jest to taka wymarzona, wyśniona praca…

— Wymarzona to ona nie jest, ale jak się chce przyzwoicie zarobić, to trzeba się na wiele decydować, nawet jeżeli to na co się decydujesz jest uciążliwe.

— A myślałaś o zmianie pracy?

— Marcin, a gdzie ja znajdę pracę tak płatną…

— Gdzie? U mnie.

— Ty przyjąłbyś mnie do pracy, Ty… a co na to twoja żona?

— Faktycznie! Nic nie wiesz. Widzisz, moja żona już nigdy o niczym nie będzie decydować. Otóż ktoś bardzo oddany — podpisał się tak — doniósł, że Ulka i Mecenas mają miłosne schadzki. Sprawdziłem i okazało się to prawdą. Zrobiłem sporo zdjęć, a potem Mecenasowi skułem mordę. Ulkę wcisnąłem w fotel, bo niestety kobiet nie biję, a należałoby się jej. Rozmowa była bardzo zasadnicza i krótka. Albo rozwód z jej winy i traci wszystko, albo Mecenas i Ulka oddają mi po siedemdziesiąt pięć procent swoich akcji, co powoduje, że Ulka ma w sumie dziesięć procent, Mecenas pięć, co razem z Winieckim daje im trzydzieści procent. Zgodzili się na to bez szemrania. Ja w zamian będę im wypłacał co miesiąc pewne kwoty, Mecenasowi tysiąc złotych, a Ulce tysiąc pięćset. Otóż znaczy to tyle, że Ulka straci siedem i pół tysiąca, z Mecenas trzy i pół. Daje mi to oszczędność w kwocie jedenastu tysięcy. Winieckiemu też obniżyłem pobory o dwa tysiące. Dlatego stać mnie na złożeniu Tobie konkretnej propozycji. Proponuję stanowisko zastępcy Prezesa ds. Rozwoju z pensją pięć tysięcy, od jutra. Wiem, że może to być tak od razu niemożliwie bo masz swoje zobowiązania. To stanowisko będzie na Ciebie czekać nawet rok. Jednak póki co, to proponuje Ci funkcje doradcy ds. handlowych, w niepełnym wymiarze za dwa i pół tysiąca. Nie musisz być w pracy. To ja będę Cię prosił o spotkania i rady, w czasie określonym przez Ciebie… co Ty na to?

Zbaraniałam. Marcin Gargułowicz, ten sam Marcin Gargułowicz, który mnie wylał z pracy za to, że nie dostał dupy, przez którego zostałam tą, którą zostałam, przez którego mściwą decyzję robiłam to, co robiłam. Marcin Gargułowicz, który kupił mi kawalerkę w taki sposób, że gówno miał do niej, że przeze mnie został sprowadzony do roli posłańca, któremu każdy mógł powiedzieć „spierdalaj”, który nawet mnie nie przeleciał, a tylko trochę po obmacywał, on, którego wodziłam za nos, z którego kpiłam, na którym wieszałam najgorsze psy i szukałam okrutnej zemsty, on c h c e, żebym u niego pracowała i była jego zastępcą…

— Ja Cię bardzo przepraszam, ale czy Ty mówisz poważnie… czy ja, czy potrafię, a w ogóle to…

— A w ogóle to ja lubię pracować z ludźmi konkretnymi, odważnymi, dążącymi do celu bez względu na cenę, a jeżeli jeszcze ci ludzie są cholernie sympatyczni i bardzo piękni, to…

— Teraz przesadziłeś…

— Nie, nie przesadziłem. Wydoroślałem! Każdy to osiąga, tylko, ze każdy w innym wieku. Na mnie wypadło akurat teraz… Jak mawiał poeta „minionych kształtów żaden cud nie wróci do istnienia…”, a ja mogę tylko żałować, bo naprawdę byłoby do czego wracać, a tak to, zresztą… Kaju spokojnie przemyśl moją propozycje. Bez względu na decyzję oddzwoń. Będę czekał. Naprawdę zależy mi na twoim „t a k”. I jeszcze jedno: moja propozycja nie zawiera żadnych podtekstów. Takie propozycje składam tylko przyjaciołom i ludziom zaufanym, a ty do nich należysz.

Marcin poszedł, a ja znowu zostałam sama, sama z natłokiem wrażeń, myśli, niepewności i nadziei, bo przecież to faktycznie byłam bez pracy. Byłam tylko… dziwką.

***

Zadzwoniła Zośka.

— Kajka. To ważne. Musimy się spotkać, koniecznie. Możemy dzisiaj?

— No dobra, ale co Ciebie tak przypiliło?

— Powiem, jak się zobaczymy. O której?

— Możesz o siedemnastej?

— Będę.

Przyszła, jak zwykle lekko spóźniona. Jak to Zośka.

— Masz coś mocniejszego? To nalej…

— No to czuję, że masz problem…

— Ja? Nie, ja nie mam. To Ty masz.

— Ja? A jakiż to problem może mieć dziewczyna, która nie ma problemów? Chyba…

— Pieprzysz, kochanieńka. Rozmawiałaś z Gargułą?

— Rozmawiałam…

— Dostałaś propozycję?

— Tak, ale…

— Nie ma żadnego ale. Bierzesz to. To jest fucha na medal. Rozumiesz? Na medal!

— Czyś Ty Zośka zdurniała do reszty? Po tym co o nim mówiłam i …

— A chcesz wiedzieć co on o tobie mówi? Tak? To lepiej wypij, bo to co usłyszysz trudno znieść na trzeźwo.

— No nie…

— Nie „no nie”, tylko słuchaj. Garguła powiedział dosłownie: Gdybym wtedy Kajki nie wyrzucił to dzisiaj „Skór Trade” byłaby firmą o formacie europejskim. Straciłem cztery lata. To da się nadrobić, ale tylko z Kajką”. Czy Ty to rozumiesz? Gargulec to idealny facet!

— Kochana! Idealny facet to taki, który jest ciut lepszy od poprzedniego…

— Zaczyna być z Ciebie stara dupa, jak Boga kocham, stara dupa! Ja to bym się nawet sekundy nie zastanawiała…

— A skąd Ty wiesz, o co chodzi?

— Skąd? Marcin poprosił mnie do siebie, powiedział o waszej rozmowie i bardzo, ale to bardzo mnie prosił, abym pogadała z Tobą, jak baba z babą. On najpoważniej w świecie myśli o Twoim powrocie do firmy i powiedział jeszcze coś bardzo dziwnego, powiedział „trudno jest dać wszystko, co się ma osobie, która tego nie chce, dlatego Zosiu spróbuj z nią porozmawiać, to naprawdę bardzo ważne, spróbuj”, no to próbuję…

— A jak powiem „nie”?

— To będziesz skończoną wariatką.

— A jak powiem tak?

— A masz inne, lepsze wyjście? No to je znajdź. Nie często się wygrywa taki los…

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 63.37