E-book
36.75
drukowana A5
60.48
Kajdan

Bezpłatny fragment - Kajdan


Objętość:
260 str.
ISBN:
978-83-8369-223-4
E-book
za 36.75
drukowana A5
za 60.48

Rozdział 1

Jechali przez rozświetlony ulicznymi latarniami i neonami Rzeszów. Zbliżała się północ. Noc była z gatunku tych tropikalnych. Wysoka wilgotność, temperatura w okolicach dwudziestu trzech stopni Celsjusza. Przez otwarte okno radiowozu wlatywał przyjemny chłód. Oczywiście chłód, jak na ostatnie dni, kiedy w ciągu dnia pogoda biła kolejne rekordy wysokich temperatur.

— Nienawidzę takiej pogody. Wszystko się do mnie przykleja, człowiek poci się jak świnia, mózg nie pracuje. Ogólnie wkurwia mnie słońce i najchętniej przeniósłbym się gdzieś na północ. Może Norwegia, Finlandia, Islandia — mówił znużony aspirant sztabowy Szczepan Kajdanowicz, znany wśród kolegów, jako Kajdan.

Siedząca za kierownicą radiowozu starsza posterunkowa Agata, młoda policjantka, która jeszcze cztery miesiące temu przygotowywała się do egzaminu kończącego Szkołę Policji w Katowicach, popatrzyła z politowaniem na doświadczonego kolegę.

— Słońca nie lubisz? Ja to bym mogła mieć taką pogodę cały rok. Do tego wszystkiego jakieś schłodzone winko, woda, plaża — rozmarzyła się.

Kajdanowi umęczonemu upalnym dniem nawet nie chciało się kontynuować tematu. Zasunął szybę w radiowozie, a następnie przekręcił gałkę od klimatyzacji na zimny nawiew. Nieśpiesznie popatrzył przez boczną szybę radiowozu na idącą ul. Bardowskiego, w oddali kobietę. Podtrzymywał ją młodszy od niej partner. Kobietę od razu poznał, mężczyznę widział dopiero pierwszy raz w życiu.

— Patrz. Grażynka idzie z jakimś nowym frajerem — powiedział ze skrzywioną miną.

— Kto to jest? — zapytała Agata.

— Ech — westchnął Szczepan. — Nie znać Grażyny? Znanej celebrytki ze śródmieścia? Widać, że masz doświadczenie w fabryce krótsze, niż data ważności jogurtu w sklepie — powiedział z politowaniem w głosie.

Grażyna, mówiąc wprost była żulicą. Doświadczeni patrolowcy znali ją lepiej niż własną kieszeń. Wyglądała na sześćdziesiąt lat, ale miała czterdzieści. Fest baba. Sto osiemdziesiąt centymetrów, osiemdziesiąt kilogramów żywej wagi, blond przetłuszczone włosy, ale zawsze w obcisłych bluzkach i legginsach. Spod tych seksownych bluzek wylewał jej się brzuch. Coś miała jednak w sobie, co przyciągało do niej facetów. Oczywiście nie normalnych facetów, tylko takich z głębokiej patologii, zwykle starą recydywę, która po wyjściu z kryminału szukała nie tylko alkoholu, ale mówiąc wprost seksu. Grażyna kradła, włamywała się do domków na działkach, robiła dziesiony, czasami pobiła jakiegoś żula. Taki był jej chleb powszedni. Jednak to nie cała prawda. Dwadzieścia lat temu także kręciła się wokół rzeszowskiego dworca, ale ponoć, a przynajmniej mówią tak policyjne legendy, była ładna. Poznała wówczas jednego z recydywistów. Zamieszkali na jednej z melin przy ul. Batorego. Miesiąc miodowy nie trwał jednak długo. Szybko stała się workiem do bicia. Raz straciła dwa zęby po ciosie pięścią. Któregoś listopadowego i chłodnego dnia jej facet kolejny raz zaczął ją bić. Tym razem paskiem od spodni, a dokładniej klamrą. Wcześniej pili wódkę, z mety w jednej z piwnic przy ul. Okrzei. Jak to w piwnicy, były jakieś narzędzia. Grażyna w akcie desperacji chwyciła młotek, taki ciężki, gumowy, jakiego używają brukarze. Uderzenie było na tyle silne, że facetowi wklęsła czaszka w okolicach skroni. A krwi było tyle, co na świniobiciu.

Dwie godziny później była już w rękach kryminalnych. Ci nie przepracowali się, bo jeden z normalsów mieszkający w kamienicy zszedł do piwnicy po ziemniaki i zauważył trupa, a obok śpiącą w kącie kobietę. Zadzwonił na alarmowy numer, a kryminalnym zostało tylko zakuć ją w kajdanki.

Podczas rozpytania, zamroczona alkoholem z przekrwionymi oczyma i śmierdząca połączeniem zapachu gówna, rzygowin, moczu i krwi powiedziała: „Jebnęłam, to jebnęłam. Na chuj drążyć temat”. Kryminalnym rzeczywiście nie chciało się drążyć tematu. Grażyna półtora roku później została skazana za zabójstwo. Prokurator chciał dla niej piętnastu lat. Facet ją non stop bił, więc były i okoliczności łagodzące. Adwokatowi z urzędu udało się… a może nie udało, tylko sędzia zlitował się nad biednym losem Grażyny. Niemniej jednak dwudziestoletnia dziewczyna usłyszała wyrok ośmiu lat pozbawienia wolności. Najniższy z możliwych za zabójstwo. Jak to mówi stara recydywa, odjebała wyrok od deski do deski. Legendy głoszą, że ani razu nie napisała wniosku o przedterminowe zwolnienie. Po wyjściu popełniała wiele przestępstw. Za kilka z nich, tych drobnych trafiła na kolejne lata do puchy.

Agata zatrzymała radiowóz tuż przy przechodzącej parze. Szczepan nacisnął przycisk i szyba zjechała w dół. Do klimatyzowanego wnętrza radiowozu wdarł się powiew ciepłego powietrza.

— Królowo, dokąd to idziesz ze swoim księciem?

Para zignorowała policjantów. Agata ruszyła za nimi radiowozem w żółwim tempie. Kajdan wychylił się nieznacznie przez szybę i z uśmiechem na ustach powtórzył pytanie:

— Gdzie to jaśniepaństwo się wybiera?

— Wypierdalaj — przepitym, zachrypniętym głosem odezwał się do niego partner Grażyny.

Szczepan tylko na to czekał.

— Dawaj bomby i zatrzymuj się — rzucił przez ramię do Agaty.

Ta posłusznie włączyła sygnały świetlne i zahamowała. Z radiowozu natychmiast wyskoczył Kajdan. Facet, który mu się przed chwilą postawił, popatrzył się nienawistnym wzrokiem na policjanta.

— I co kurwa? — wychrypiał.

Zza radiowozu energicznym krokiem wyszła Agata. Trzymała dłoń na tonfie. Choć na ulicy była już od kilku miesięcy, jeszcze nie było okazji pójść z kimś na ostro. Jakieś mało dynamiczne domówki, zbieranie nurków do żłobka i tym podobne pierdoły. Teraz widziała, że tu się nie skończy na zabawie. Jej dłonie delikatnie drgały. Nie wiedziała, czy z adrenaliny, czy ze strachu, a może jednego i drugiego. Jej wzrok przeskakiwał z bujanego klienta na Grażynę. Ta ostatnia była wyjątkowo spokojna. Mętnym wzorkiem patrzyła na policjantkę i absolutnie nic nie robiła. Za to jej partner nakręcał się.

— Pakujecie się do radiowozu i jedziemy na dmuchanko — rzucił tonem rozkazującym Kajdan.

Facet wyraźnie się wkurwił. Rozdarł na sobie koszulkę i teraz stał przed parą policjantów w samych poplamionych spodenkach i założonych na stopy tandetnych, chińskich klapkach basenowych. Zrobił krok w kierunku pobliskiej latarni. Światło ukazało całe jego oblicze. Dopiero teraz Szczepan zarejestrował, jak delikwent jest wymalowany. Wyglądał jak pisanka na Wielkanoc. Pod okiem wydziarana cynkówa, od oka płynęły łezki, do tego mgiełki, przedłużki, na czole wydziabany świr i napis „Boże kopsnij rozumu”. Tors i brzuch były także całe niebieskie. Do tego blizny po starych chlastach na przedramionach. Facet wyglądał przerażająco. Przerażająco dla kogoś, kto nie ma do czynienia z takimi ludźmi na co dzień.

Recydywista podniósł ręce do bokserskiej gardy i wychrypiał:

— Choć kurwo jedna. Napierdalamy się psie!

Agacie ciśnienie skoczyło do stanu, w którym wzywa się karetkę. Tętno biło jak szalone, rozsadzając skronie. Zdołała jednak wyciągnąć tonfę i przyjęła pozycję, której uczyli ją w policyjnej szkole. Czekała na reakcję Szczepana.

Kajdan jadł z niejednego policyjnego pieca chleb. Trenował w młodości przez wiele lat boks olimpijski. Jako nastolatek nawet zdobył kilka razy w różnych kategoriach wiekowych i wagowych medale m.in. Mistrzostw Polski. Do dzisiaj, tyle że już sam dla siebie trenował boks, biegał, jeździł na rowerze i pływał. Miał umiejętności, możliwości i kondycje jak koń.

Słowa recydywisty nie przestraszyły go, nie zdenerwowały. Poczuł krew, ten zew, wewnętrzny instynkt, który przez całe życie pchał go do walki. Uśmiechnął się.

— Agatko nie wtrącaj się. Załatwimy to z panem po męsku. Bez użycia pałek, broni, gazu i innych zabawek. Tylko ja i pan.

Widział, że delikwent wprawdzie uniósł ręce do gardy, ale zwyczajnie nie potrafił jej trzymać. Patrzył z rozbawieniem na jego niezdarne ruchy. Pozwolił mu nawet na zadanie trzech ciosów w swoim kierunku. Te poszły w powietrze. Ustawił się szybko w pozycji na mańkuta i zamarkował dwa lekkie prawe proste na twarz agresora. Jako że w boksie siła ciosu nie zależy od mięśni, tylko wychodzi z nóg, odchylił się jak wahadło, w podręcznikowy sposób i uderzył już z całej siły lewym hakiem. Pięść weszła cała, idealnie pod żebra. Takie ciosy rzadko wchodzą tak czysto, gdy naprzeciwko siebie stają pięściarze. Tu, jednak miał do czynienia z ulicznikiem, amatorem. Uderzenie padło centralnie na wątrobę, czyli organ, który boli niemiłosiernie, jeśli się go precyzyjnie trafi. Ból jest tak ogromny, że żaden, absolutnie żaden człowiek nie ustoi go na nogach. Działa on, jednak z opóźnieniem trzysekundowym. I tak też było i teraz. Recydywista padł na chodnik jak rażony piorunem.

— Aaaaa, kurwa, kurwa, matko moja. Aaaaa, ja pierdolę! — skomlał, wijąc się z bólu.

Szczepan nieśpiesznie podszedł do niego. Następnie schylił się i docisnął kolano do jego pleców. Wprawnym ruchem wyjął swoje kajdanki i zacisnął na przegubach rąk mężczyzny. Robił to tysiące razy w swojej kilkunastoletniej karierze policjanta. Szybkim ruchem podciągnął recydywistę do góry.

Agata stała bokiem do nich, a plecami odwrócona do wydawać by się mogło zamroczonej alkoholem i cholera wie, czym jeszcze Grażyny. Policjantka była delikatnie zszokowana sytuacją, która rozegrała się parę sekund temu przed jej oczyma. W organizmie buzowała jeszcze adrenalina, nie mogła opanować drżenia dłoni. Zrobiła krok w kierunku partnera, aby mu pomóc, w tym samym momencie Kajdan rzucił przez ramię:

— Ja sobie poradzę. Bierz do radiowozu babę.

Dosłownie w tym samym momencie Agata poczuła zalewającą ją falę gorąca. Nie potrafiła określić centrum tej fali ciepła. Zrobiło jej się słabo, a nogi zaczęły być gumowe.

— Szcze… — nie dokończyła.

Nieznacznie zatoczyła się i upadła na kolana. Po czym runęła całym ciałem na ziemię. Szczepan kątem oka zauważył, co się dzieje. Natychmiast wrzucił zatrzymanego do otwartej budy na tyłach radiowozu. Błyskawicznie wyjął tonfę i z całej siły, uderzył w prawą rękę Grażyny. Ta zawyła z bólu i w tym samym ułamku sekundy upuściła na chodnik nóż, który chwilę wcześniej wbiła starszej posterunkowej w plecy, na wysokości nerki. Zakrwawiony przedmiot potoczył się pod koła radiowozu. A napastniczka trafiona przez Kajdana klapnęła na tyłku. Szczepan działał jak automat, nie myślał. Uderzył potężnym cepem z dołu w twarz Grażyny. Z jej nosa trysnęła krew jak z fontanny. Kobieta, nieprzytomna poleciała do tyłu, uderzając głową o ziemię i rachityczną trawę, jaka rosła tuż przy chodniku. Gęsta, czerwona ciecz cieknąca z nosa stworzyła na jej twarzy misterny wzór. Kajdan nie patrzył na nią. Złapał za policyjne radio.

— Zero osiem na zero trzy zgłoś się. Zero osiem na zero trzy zgłoś się! Policjant wzywa pomocy! — nerwowo krzyczał do radiostacji.

Szybko usłyszał zniekształcony przez słuchawkę głos dyżurnego z Komendy Miejskiej Policji w Rzeszowie.

— Bardowskiego cztery, koło delikatesów. Ranna policjantka. Szybko kurwaaa, dawajcie karetkę — krzyczał rwanymi słowami.

Obrócił się do Agaty, której oczy coraz bardziej się zamykały.

— Młoda, młoda — gwałtownie mówił do niej.

— Ej, ej, ej nie odpływamy — starał się ją otrzeźwić.

Agata patrzyła na niego mętnym wzrokiem. Próbowała poruszyć ustami, ale Szczepan nie wiedział, co chce powiedzieć.

— Bo… boli — powiedziała wreszcie cichym głosem, który się łamał.

— Pom… — po chwili nie mogła jednak wypowiedzieć słowa.

— Pomóż mi, proszę — ostatkiem sił wyszeptała.

Szczepan pobiegł do radiowozu po opatrunek z apteczki, a dokładniej po bandaż. Chwycił delikatnie partnerkę i podniósł jej ciało, tak, żeby obróciła się na bok. Na twarzy Agaty pojawił się okropny grymas bólu. Zaczęła jęczeć. Spod jej pleców wypływała kałuża krwi. Szczepan miał umazane dłonie i mundur lepką cieczą. Wszystko się ślizgało i kleiło. Nie mógł sobie poradzić z rozdarciem opakowania z bandażem. Po chwili udało mu się i wsadził bandaż w jej ranę. Mocno dociskał i patrzył w gasnące oczy młodej dziewczyny.

— Będzie dobrze, będzie dobrze — powtarzał cicho, trochę do siebie, trochę do policjantki.

— Jeszcze chwilkę, wytrzymaj, będzie dobrze, zaraz będzie karetka — dodał.

Czas dłużył się niemiłosiernie. Kajdanowi wydawało się, że ta sytuacja trwa wieczność. W oddali widział błyski policyjnych bomb i słyszał charakterystyczny dźwięk jadącego alarmowo radiowozu.

W pewnym momencie Agata poczuła błogość, ciało, stało się lekkie, ból zniknął, świat wirował, gwiazdy na niebie tańczyły w jakimś dziwnym tańcu, nawet księżyc się do niej uśmiechał. Słyszała niewyraźnie jakby w oddali dźwięk sygnałów karetki i policyjnych radiowozów. Nie miała żadnych myśli. Gasła powoli jak dopalająca się świeczka. Aż wreszcie jej oczy zamknęły się… już na zawsze.

Rozdział 2

— Pozostań ze mną, Panie, Twoja obecność jest mi konieczna, abym o Tobie nie zapomniał. Ty wiesz jak łatwo opuszczam Ciebie.

Pozostań ze mną, Panie, bo jestem słaby i potrzebuję Twojej mocy, abym tak często nie upadał.

Pozostań ze mną, Panie, bo Ty jesteś moim życiem, bo bez Ciebie popadam w zniechęcenie.

Pozostań ze mną, Panie, bo Ty jesteś moim światłem, bo bez Ciebie pogrążam się w ciemności.

Pozostań ze mną, Panie, aby mi wskazywać Twoją wolę.

Pozostań ze mną, Panie, abym mógł słyszeć Twój głos i iść za Tobą.

Pozostań ze mną, Panie, bo bardzo pragnę Ciebie miłować i zawsze być z Tobą.

Pozostań ze mną, Panie, jeżeli chcesz, abym Ci dochował wierności… — z przymkniętymi oczyma modlił się Szczepan.

Gdy skończył, wstał z kolan, popatrzył po pustym kościele i zawiesił wzrok na wiszącym, na krzyżu Jezusie. Lubił ten spokój i moc, jaką dawała mu modlitwa. Po śmierci policyjnej partnerki potrzebował Boga, rozmów z nim i po latach niechodzenia do Kościoła wrócił do chrześcijańskiej wiary.

Podszedł do wyjścia z Kościoła Świętego Krzyża w Rzeszowie, odwrócił się w kierunku ołtarza, przyklęknął i przeżegnał się. Wyszedł na zewnątrz i popatrzył w niebo koloru stalowego, zasnute gęstymi chmurami. Zaczynał kropić deszcz. Wiało i panował chłód. Dochodziła godzina siódma nad ranem, dlatego na ul. 3 Maja praktycznie nie było przechodniów. Szedł w kierunku apteki i ul. Jagiellońskiej. Kilkaset metrów dalej znajdowała się Komenda Miejska Policji w Rzeszowie. To tam pełnił służbę od roku. Wcześniej pracował na jednym z rzeszowskich komisariatów.

Po zdarzeniach, jakie rozegrały się przy ul. Bardowskiego, przez blisko pół roku był na zwolnieniu lekarskim od psychiatry. Ciężko przeżył śmierć Agaty. Młoda policjantka przed feralnym patrolem, podczas którego zginęła była tylko raz na patrolu z Kajdanowiczem, a i w sumie znali się pobieżnie, ale zginęła mu praktycznie na rękach, dlatego to zdarzenie tak nim wstrząsnęło. Tamtej nocy zaciął się. Ratownicy medyczni podali mu jakiś zastrzyk. Już w szpitalu, od psychiatry dostał receptę na siatkę leków. Nie pamiętał, że ze szpitala odbierała go żona, nie pamiętał także pierwszego tygodnia po zabójstwie policjantki. Czuł się jakby, to nie jemu się to przydarzyło, ale brał udział w jakimś filmie lub serialu. Później chodził do psychiatry, był kilka razy u psychologa. Na początku przełożeni sami nie wiedzieli, co z nim zrobić. Każdy bał się kogoś takiego wypuścić z bronią na ulicę. Dla Szczepana policja była całym życiem, po miesiącu od zdarzenia pomyślał jednak, że może trzeba odejść z tej pracy.

Któregoś poranka powiedział Monice, swojej żonie:

— Wiesz, odchodzę z fabryki. Coś zacznę szukać, podobno mamy najniższe bezrobocie w unii, to powinienem znaleźć jakąś mało stresującą robotę.

Monika popatrzyła na niego z politowaniem.

— Przecież ta praca, to dla ciebie całe życie. Zawsze na pierwszym miejscu była policja, a później ja z twoim synem. Chciałabym, bardzo bym chciała, żebyś coś zmienił w swoim życiu, ale marnie to widzę.

Kajdan nie odezwał się, ale wiedział, że miała rację. Chciał jej udowodnić, jak bardzo myli się i, że się zmieni, a Agata, służba i wszystko, co było wcześniej, pójdzie w niepamięć. Jak bardzo się mylił, przekonał się po miesiącu od tej rozmowy. Szukał ogłoszeń o pracę na wielu portalach. Z jego wykształceniem i doświadczeniem zawodowym nikt go nie chciał. Na pięćdziesiąt wysłanych CV nie odpowiedział… nikt. W desperacji zadzwonił do jednej z firm, która szukała ochroniarza. Miał otrzymać pół etatu z najniższej krajowej plus premie na umowie zlecenie. Praca miała polegać na siedzeniu w budce, na budowie. Co noc mieli kradzieże materiałów budowlanych, więc potrzebowali kogoś, kto przypilnuje terenu. Budka dwa razy dwa metry, w lecie pięćdziesiąt stopni Celsjusza w środku, w zimie prawie tyle, co na zewnątrz. Przyszły szef powiedział mu, że może przynieść sobie butle z gazem do ogrzewania. Jak to wszystko zobaczył, to ręce same mu opadły. Więcej już nie popatrzył na ogłoszenia.

Dotrwał sześć miesięcy na „el cuatro”, jak nazywali zwolnienie lekarskie policjanci i postanowił wrócić do służby. O dziwo, komisję lekarską przeszedł bez żadnych problemów. Nie chciał jednak już jeździć w patrolu. Jego przełożony, choć brakowało mu ludzi, a Kajdan był jego najlepszym patrolowcem, od razu wyraził zgodę na jego odejście. Nie chciał faceta, który przeżył to, co Szczepan.

— Nigdy nie wiadomo co takiemu odpierdoli, a do pełnej emki mam jeszcze pół roku, a jak mi coś wywinie i dostanę rykoszetem? — pomyślał i szybko pozbył się zbędnego balastu.

Przełożeni mieli jednak kłopot z Kajdanowiczem, bo początkowo nie było pomysłu, gdzie go umieścić. Pewnego dnia Szczepan został wezwany do starego, czyli Komendanta Miejskiego Policji w Rzeszowie.

— Wiesz, że cię cenię i zawsze uważałem, że jesteś jednym z najlepszych moich ludzi?

— Nie wiem panie komendancie, ale zawsze lepiej późno niż wcale usłyszeć takie słowa — powiedział trochę sarkastycznie Kajdan.

Komendant chrząknął i trochę się skrzywił, jednak kontynuował:

— Mam takie jedno miejsce i tam bym cię widział…

— Co to za miejsce? — wszedł mu w słowo Szczepan.

— Naczelnik kryminalnych ma miejsce po Ryśku. Jak byłeś na zwolnieniu, to Rysiek odszedł na zasłużoną emkę po trzydziestu trzech latach.

— Czyli komendant widziałby mnie w poszukiwaniach?

— Dokładnie. Tam trzeba kogoś z doświadczeniem, z jajami, myślącego.

Zgodził się na propozycję starego, choć z drugiej strony czy mógł mu odmówić? Wychodząc z gabinetu komendanta, miał mieszane odczucia. Myślał o czymś spokojnym np. o drogówce. Całe życie był na ulicy, ale w innej roli. U kryminalnych miało być wszystko inne, to w końcu praca operacyjna, której nigdy nie wykonywał.

Po przyjściu do nowego wydziału, szybko jednak poczuł się jak ryba w wodzie. Wielu rzeczy m.in. różnych procedur uczył się od nowa. Szło mu jednak doskonale. W zespole został dobrze przyjęty, zresztą cztery osoby tworzące zespół znał już wcześniej. Na przestrzeni lat ich drogi przecinały się podczas różnych działań policyjnych. Poszukiwacze harowali jak woły, bo nie było dnia, żeby nie dostawali zgłoszeń przynajmniej kilku zaginięć. Zaginięć, które trzeba było przyjąć, coś przy nich podłubać, a i tak ci zaginieni wracali zwykle po trzech dniach sami do domu. To często faceci, którzy chcieli odpocząć od swoich żon, dzieci, od problemów dnia codziennego. Szli w pijackie tango z kolegą na jakiejś działce albo wyjeżdżali z jakąś „koleżanką” na kilka dni w Bieszczady. Jak na wódę już nie mogli patrzeć, mieli brudne gacie i skarpetki lub znudziła się dupa, którą zaciągnęli do łóżka, to wracali do domu. Nic szczególnego, proza życia. Zdarzały się jednak, choć rzadziej zgłoszenia, które rzeczywiście dotyczyły spraw ocierających się o zagrożenie życia i zdrowia. Głównie miały związek z ludźmi chcącymi z jakichś powodów popełnić samobójstwo. Czasami pojawiały się „kupy”, jak określali je policjanci w postaci zgłoszeń, które wskazywały na to, że dana osoba mogła paść ofiarą przestępstwa, a mówiąc wprost, mogła zostać zamordowana lub porwana. Ciężkie i trudne do rozwiązania sprawy, które zwykle bardzo szybko były przenoszone do komendy wojewódzkiej. Do zadań poszukiwaczy należały również zatrzymania poszukiwanych przez sądy i prokuratury listami gończymi. Co roku takich spraw mieli setki. Bandycka ferajna uciekała najczęściej do Wielkiej Brytanii, dlatego policjanci musieli liczyć na pomoc oraz łaskę swoich angielskojęzycznych kolegów i koleżanek.

Krótko po przyjściu do wydziału Szczepan zetknął się z pewnym zaginięciem, które weszło mu głęboko w pamięć i mocno nim wstrząsnęło. Chodziło o młodą kobietę z powiatu rzeszowskiego. Jej zaginięcie zgłosili zrozpaczeni rodzice. Na zdjęciu wręczonym policjantom przez ojca, dziewczyna wyglądała bardzo ładnie. Miała subtelną urodę, kasztanowe długie włosy, piękne piwne oczy, kształtne usta i alabastrową cerę. Absolutne zaprzeczenie dzisiejszych napompowanych i nadmuchanych różnymi botoksami lalek. Dziewczyna jednak chorowała i to poważnie. Pierwsze oznaki choroby wystąpiły w Wielkiej Brytanii, gdzie wyjechała zaraz po studiach z bankowości. Znała perfekcyjnie język angielski, niemiecki i rosyjski. W Manchesterze dostała pracę w jednym z największych banków na Wyspach. Istna sielanka, ale któregoś dnia rodzice odebrali telefon od polskiej pielęgniarki ze szpitala psychiatrycznego w szkockim Glasgow. Dla rodziców to był szok, że ich wspaniała córka wylądowała w tym przybytku. Katarzyna, bo tak miała na imię, trafiła tam, po tym jak ludzie zawiadomili tamtejszych policjantów, że jakaś kobieta wyjada resztki ze śmietnika na tyłach restauracji. Podczas prób porozmawiania z nią personelu knajpy, Katarzyna zachowywała się jak… pies i to taki groźny. Warczała, wydawała jakieś dziwne pomruki, zaatakowała także patrol, który przyjechał zająć się nią. Podrapała po twarzy jednego z policjantów, a policjantkę ugryzła w łydkę. Skąd się wzięła w Glasgow? Nikt tego, na czele z Polką nie wiedział. Trafiła na oddział psychiatryczny. Po tygodniu od telefonu, w Szkocji zjawili się jej rodzice. Po następnych dwóch tygodniach mogli zabrać córkę do Polski. W kraju trafiła do kolejnego szpitala psychiatrycznego, bo leczenie w domu nie dawało żadnych efektów. Po kilku latach terapii młoda kobieta znajdowała się w całkiem dobrym stanie. Mieszkała z rodzicami i podejmowała próby znalezienia pracy. Któregoś jednak dnia zniknęła z rodzinnego domu. To właśnie Szczepan miał zająć się tym zaginięciem.

Z jej rodzicami spędził dobrych kilka godzin, słuchając historii z życia Katarzyny. Kajdan widział w oczach matki dziewczyny autentyczny ból i strach. Kobieta miała napuchnięte od płaczu oczy. Widać było, że z mężem kochali ją ponad życie. Jedynaczka była ich oczkiem w głowie.

Wspólnie i w porozumieniu ze swoim przełożonym zarządzili szeroko zakrojone poszukiwania. To był wówczas priorytet, bo wiele wskazywało, że życie i zdrowie Katarzyny może być zagrożone. Lekarz, który zajmował się kobietą, twierdził, że istnieje duże prawdopodobieństwo podjęcia przez nią próby samobójczej.

Do poszukiwań zatrudniono kilkudziesięciu policjantów z oddziałów prewencji, strażaków ochotników, leśniczych, myśliwych z miejscowego koła łowieckiego, a także lokalnych mieszkańców. Wszyscy przeczesywali tereny leśne w pobliżu domu rodziców zaginionej. Nie znaleziono nie tylko Katarzyny, ale żadnego innego śladu. Szczepan z policjantami sprawdził okoliczne szpitale, przychodnie, monitoring na pobliskim dworcu i miejscowym sklepie spożywczym. Sprawdzili nawet gwałciciela, który mieszkał około pięciu kilometrów od domu Katarzyny. Facet siedem lat temu wyszedł z więzienia po odsiedzeniu ośmiu lat za gwałt ze szczególnym okrucieństwem. Kajdan brał pod uwagę, że zaginiona mogła być łakomym kąskiem dla takiego zwyrodnialca. Okazało się, że gwałciciel wiódł nudne i samotne życie, miał alibi, a jakby tego było mało, walczył z nowotworem prostaty. Przy okazji sprawdzania go został tak mocno przyciśnięty przez kryminalnych, że przyznał się… do kłusownictwa w pobliskim lesie.

Po zaginionej kobiecie nie było śladu. Szczepan odbierał codziennie po kilka telefonów, to od matki, to od ojca dziewczyny. Nie miał jednak żadnych wieści. Sprawą zainteresowała się prokuratura i media. Te ostatnie dzięki Kajdanowi, gdyż znał jednego z dziennikarzy rzeszowskich Super Wiadomości.

Szczepan chciał, żeby media nagłośniły tę sprawę, ale przełożeni, a zwłaszcza pan prokurator nie chcieli o tym słyszeć.

— Jeszcze kurwa pismaków mi tu trzeba i telefonów w jej sprawie, co pięć minut — uciął temat prokurator.

Kajdan wiele lat temu poznał Marka, dziennikarza z Super Wiadomości. Co pewien czas bezinteresownie dzielił się z nim informacjami ze swojej pracy. W sumie niewiele mówił, ale z punktu widzenia Marka wiedza ta była bezcenna. Mówiąc krótko, dzięki Kajdanowiczowi, miał newsy na „jedynkę” lub czołówkę portalu.

Szczepan wykręcił numer do kolegi.

— Witam pana redaktora.

— A witam, witam. Co tam? Dzwonisz, bo zaginął wam prezydent Rzeszowa, czy kochanka jakiegoś posła? — zapytał z rozbawieniem w głosie dziennikarz.

— Takie rzeczy, to tylko w serialach. U nas tak normalnie — zaśmiał się. — Mam takie zaginięcie numer jeden i potrzeba mi, żeby społeczeństwo dowiedziało się o nim, a jednocześnie może coś przekazało nam. Może widział ktoś zaginioną… zresztą cokolwiek mogą nam dać, byleby się znalazła cała i zdrowa.

Szczepan w parę minut streścił, o co chodzi, dał namiary na rodziców Katarzyny, którzy także dziwili się, dlaczego zaginięcie ich córki musi być owiane tajemnicą. Sami nie wiedzieli jednak jak pójść z tym do mediów, Szczepan poczynił za nich pierwsze kroki. Oczywiście działając w głębokiej konspiracji, bo za przekazywanie informacji dziennikarzowi groziły mu zarzuty od prokuratura i postępowanie dyscyplinarne.

Wkrótce w Super Wiadomościach pojawił się artykuł, a lokalne gazety i inne portale, jak to zwykle bywa w mediach, powtórzyły informacje po sobie. Szczepan był zaskoczony, bo wiadomość ukazała się nawet w największych stacjach informacyjnych w kraju. Telefonów od tak zwanych informatorów mieli wiele, ale z reguły albo coś sobie pomylili ludzie, albo dzwonili jacyś odklejeni wariaci, którzy np. byli przekonani, że zaginiona wpadła w ręce kosmitów. Efektów tych telefonów nie było żadnych. Niestety. Jakby tego było mało prokurator zajmujący się tą sprawą, zaczął szukać źródła wycieku informacji do mediów. Sprawdzano bilingi telefoniczne prawie całego wydziału kryminalnego. Na szczęście dla Szczepana, dzwonił on do dziennikarza z telefonu… znajomego. To nie pierwsza taka akcja w komendzie, więc wiedział z doświadczenia, że nie może używać swojej komórki, żeby nikt nie powiązał jego numeru z numerem dziennikarza. Podejrzewano, że to on mógł stać za tym wyciekiem informacji, ale nie było na to żadnych dowodów. Ostatecznie sprawa rozeszła się po kościach. A śledztwo zaginionej kobiety przejął inny prokurator, który znany był z tego, że lubił policjantów. Co było raczej rzadkością w jego profesji.

Pięć tygodni po rozpoczęciu poszukiwań, na biurku Kajdana zadzwonił telefon.

— Witam. Sierżant Wadecki przy telefonie — przedstawił się policjant z komisariatu, który funkcjonował na terenie, gdzie doszło do zaginięcia kobiety.

— Witam. Co tam?

— Dzwonię, bo miejska poszukuje tej Katarzyny Skrzyńskiej i właśnie jakiś miłośnik lasu pół godziny temu zgłosił nam, że znalazł ciało w lesie.

Szczepana aż poderwało na równe nogi.

— Jak znalazł ciało? Gdzie to ciało? — krzyknął do słuchawki.

— W lesie panie aspirancie, a dokładnie na skraju lasu, w takich trawach. W linii prostej kilometr od domu tej zaginionej. Wszystko się zgadza. To samo ubranie, co w opisie, nawet wygląd twarzy jej się zbytnio nie zmienił — opowiadał policjant delikatnie sepleniąc.

— Dobra, dobra, już tam jadę do was, tylko wyślij mi współrzędne z Google Maps.

Gdy przyjechał, na miejscu stały już dwa radiowozy z siedzącymi w środku policjantami, a także karetka z lekarzem, który potwierdził zgon. Za kilka minut miał przyjechać prokurator. Szczepan dowiedział się, że nic nie wskazywało na to, żeby przy śmierci Katarzyny brały udział osoby trzecie, tak przynajmniej twierdził lekarz. Zwłoki były zachowane w bardzo dobrym stanie i pomimo czasu jaki upłynął od zgonu, można było rozpoznać twarz kobiety. Bez wątpienia leżało przed nim ciało zaginionej.

Kajdan stał na łące z prokuratorem kilkadziesiąt minut. Co chwilę odganiali od siebie jakieś natrętne owady, machając rękami. W powietrzu unosił się zapach trawy i polnych kwiatów, których w tym miejscu było zatrzęsienie. Przez głowę policjanta przebiegła myśl, że dziwnie to wszystko wygląda. Jakieś maki polne, chabry, koniczyna, a bezpośrednio w nich ciało kobiety. Jakby ten obraz namalował chory psychicznie artysta. Razem z prokuratorem obserwowali czynności, jakie wykonywali policyjni technicy, co pewien czas wymieniali się uwagami, po czym Szczepan pożegnał się i wsiadł do swojego nieoznakowanego radiowozu. Czekało go to, czego najbardziej nie lubił w tej pracy. Ruszył do domu zaginionej poinformować rodziców o śmierci ich córki.

Specjalnie wcześniej nie dzwonił do nich, żeby ograniczyć element szoku. Z doświadczenia wiedział, że ludzie, dowiadując się o śmierci bliskich im osób zachowywali się różnie. Czasami ich reakcje mogły zagrozić ich życiu i zdrowiu.

Wziął głęboki wdech powietrza i nacisnął guzik dzwonka do drzwi. Rozległ się charakterystyczny dźwięk, jaki można było usłyszeć w wielu domach w okresie PRL.

Po chwili drzwi otworzył ojciec kobiety. Na twarzy starszego mężczyzny pojawił się delikatny uśmiech.

— O dzień dobry. Jakie zask… — nie dokończył, a jego mina błyskawicznie zrzedła.

Szczepan nie był dobrym ani nawet przeciętnym aktorem, od dziecka po jego twarzy widać było jak na dłoni wszystkie emocje. Tym razem było podobnie, miał wręcz kamienną twarz.

— Znaleźliście moją córkę? — zapytał w progu drzwi Szczepana, już bez uśmiechu i z bladą twarzą.

Po chwili obydwaj mężczyźni stali w wiatrołapie. Ojcu Katarzyny zrobiło się słabo. Szczepan musiał go przytrzymać. W tym samym momencie z kuchni, z rękoma w mące, którymi chwilę wcześniej lepiła pierogi, wyszła mama zaginionej. Na widok twarzy męża i samego Szczepana zrobiła dwa kroki w tył. Usiadła na drewnianym taborecie, by po chwili wpaść w niewyobrażalną rozpacz. Szczepan nie zdążył nic powiedzieć. Kobieta za to zsunęła się z taboretu i upadła na podłogę. Kajdan nigdy czegoś takiego nie widział. Przerażająca scena, która nawet jego, zaprawionego w bojach policjanta chwyciła za gardło. Kobieta krzyczała z cały sił:

— Nie, nie, nie, nie!

Biła pięściami w podłogę, przeraźliwie płakała, nie mogła się opanować. Złapała za włosy na swojej głowie i zaczęła z całych sił je ciągnąć. W tym samym momencie pan Zbigniew usiadł spokojnie na podłodze i patrzył w jeden punkt. Szczepan wyjął smartfona, wykręcił dyżurnego.

— Daj mi tu szybko karetkę, ale tak na biegu.

Podszedł do mamy Katarzyny i próbował ją uspokoić. Nie wiedział jednak jak. Objął zapłakaną, zasmarkaną z opuchniętymi oczyma kobietę i przytulił ją do siebie. Sam nie wiedział skąd taka reakcja, ale nic innego nie przyszło mu do głowy.

— Pani Krysiu za chwilę będzie karetka, lekarze pani pomogą.

— Dlaczego? Dlaczego moja córka? — powtarzała jak mantrę, bijąc delikatnie pięścią w prawe ramię Kajdana.

Pół godziny później ratownik medyczny dał zastrzyk uspakajający ojcu Katarzyny, z kolei matkę trzeba było zabrać do szpitala.

Kajdan wstał z fotela w salonie, popatrzył na portret Matki Boskiej wiszący na wprost niego i w myślach zadał tylko jedno pytanie:

— Dlaczego?

*****

Trzy dni później pani Krystyna nadal znajdowała się na silnych lekach od psychiatry. Za to pan Zbigniew był już w takim stanie, że mógł pojechać do kostnicy i zgodnie z procedurami rozpoznać swoją córkę. W kostnicy towarzyszył mu Szczepan, który chcąc nie chcąc musiał być przy tym obecny. Ta sprawa wstrząsnęła nim jak żadna wcześniej. Zastanawiał się przez te trzy dni, dlaczego tak osobiście odebrał śmierć młodej kobiety. Odpowiedzi jednak nie znalazł.

Prawdziwym szokiem dla niego był natomiast powód śmierci Katarzyny. Tydzień później rozmawiał telefonicznie z prokuratorem zajmującym się sprawą zaginionej. Rola Kajdana, jako poszukiwacza już się skończyła, chciał jednak wiedzieć, jak doszło do śmierci.

— Mam wstępne wyniki sekcji zwłok i powiem, że nigdy wcześniej nie spotkałem się z czymś takim. Z taką śmiercią — mówił do słuchawki zdziwiony śledczy.

— Wyobraź sobie, że ona się tam położyła, gdzie ją znalazł ten grzybiarz, czy kto to był i zmarła z głodu i braku płynów.

— Że co? — zapytał zdziwiony Szczepan, który myślał, że coś źle zrozumiał.

— No położyła się w tych trawach i nie ruszyła się przez dzień i noc. Brak jedzenia jeszcze przez kilkanaście dni nie byłby tak wielkim problemem, ale ona nie piła i odwodniła organizm. Lekarz mówił mi, że pięć, sześć dni wystarczy, żeby bez płynów umrzeć. I ona tam tak leżała, powoli konając. Ty wiesz, jak ona musiała się męczyć?

Szczepan nie mógł jednak tego zrozumieć. Wymienił jeszcze jakieś zdawkowe zdania z prokuratorem i zakończył połączenie. Zszokowany tym, co usłyszał, popatrzył przez okno w niebo, a że był w pokoju sam, to złożył dłonie do modlitwy i szeptem zaczął mówić:

— Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą. Błogosławionaś Ty między niewiastami…

Rozdział 3

Pół godziny wcześniej minęli Medykę, a dokładniej granicę Ukrainy z Polską. Ominęli także Przemyśl. Kierowca zielonego busa jechał nie więcej niż czterdzieści kilometrów na godzinę. Czujnie się rozglądał. Wyraźnie czegoś szukał. Na wąskiej, gminnej drodze nie było ludzi, nie było samochodów. Kilkadziesiąt metrów dalej ich oczom ukazał się las. Przyśpieszył, aby w pewnym momencie włączyć kierunkowskaz w lewo. Przy leśnej drodze stało zbutwiałe drzewo, przy którym z jakiegoś bliżej nieznanego człowiekowi powodu, w powietrzu wirowały muchy. Droga była grząska, bo wczoraj padały tu ulewne deszcze. Mocne słońce nie zdążyło jeszcze osuszyć zalegającego na drodze błota. Przejechali dwieście metrów, kiedy oczom kierowcy i pasażera zielonego busa ukazała się polana, a na niej dwa inne busy na polskich blachach.

Z pojazdów wysiadło pięciu mężczyzn. Śniada cera, czarne włosy, drogie zegarki na przegubach, markowe ubrania. Dwóch z nich ubranych było w marynarki i dżinsy, trzech także w dżinsy, ale zamiast marynarek nosili cienkie, czarne skórzane kurtki. Już z daleka wyglądali na Turków.

Zielony bus stanął w odległości dziesięciu metrów od nich. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn. Kierowca wyglądał jak Czeczen, drugi był Polakiem.

— Jak podróż? — zapytał z niemieckim akcentem jeden z mężczyzn ubrany w marynarkę.

— Podróż? Oczywiście, jak zawsze doskonale — odpowiedział mu Polak.

— Dziewczyny dobre są? Są gut? — Turek kaleczył język polski.

Polak nie odpowiedział, skinął na Czeczena, a ten poszedł na tył busa. Otworzył drzwi, z których wyskoczyło dwóch nabitych facetów, wyglądających jakby całe życie spędzili na siłowni. Po ich twarzach nie widać było choćby śladowych oznak inteligencji, za to z oczu patrzyli im sadyści.

Jeden z nich krzyknął do wnętrza busa:

— Wysiadać kurwy!

Na błotnistą drogę powoli wyszły cztery młode dziewczyny. Na oko między osiemnastym a dwudziestym rokiem życia. Na ich twarzach malował się strach. Wiedziały już, że nie trafiły do raju, o którym opowiadano im na pogrążonej w wojnie Ukrainie.

Dziewczyny, dwa miesiące wcześniej tylko cudem nie zostały zgwałcone przez rosyjskich żołnierzy. Zawdzięczały to temu, że schroniły się w komórce u jednej z nich, w domu pod lasem. Rosyjscy żołnierze nie podchodzili do tego domu, bo krążyła plotka, że jest nawiedzony. A plotki wzięły się stąd, że dziesięć lat wcześniej ojciec Oksany, jednej z dziewczyn powiesił się w tym domu, nie wytrzymując trudów życia. Najprawdopodobniej jednak Rosjanie nie wiedzieli, że ukrywają się tam jakiekolwiek osoby, dom nie wyglądał na bogaty, a żołnierze owszem bali się, ale nie duchów, tylko Ukraińców, którzy ukrywali się w pobliskim lesie. Mówiąc wprost, bali się, że jak schleją się, to ktoś im tam obetnie głowy. Zresztą nie musieli chodzić do tego domu, bo w wiosce znajdowało się wiele gospodarstw, z których kradli różne rzeczy, a i kobiet oraz dziewczynek było pod dostatkiem.

Gdy ukraińskie wojsko odbiło miasteczko, cztery dziewczyny ukrywające się pod lasem, dowiedziały się, co tak naprawdę działo się z ich sąsiadkami. Na przykład w jednym z domów, znaleziono koleżankę ze szkoły podstawowej Oksany. Wisiała na umazanym smarem sznurku, rozebrana od pasa w dół. Jej narządy rodne Rosjanie pocięli nożami. Miała także pozrywane wszystkie paznokcie u dłoni, a na czole wyciętą nożem literę „Z”. Szczęściary jak nazywano je później w miasteczku były „tylko” zgwałcone przez żołnierzy. Jedne kilkanaście razy, inne kilkadziesiąt razy. Rosjanie nie odpuszczali kilkuletnim dziewczynkom, kobietom, jak i staruszkom. Najstarsza zgwałcona kobieta miała dziewięćdziesiąt sześć lat.

Oksana wiedziała, że musi z tego miejsca wyjechać, że musi uciekać. Wprawdzie wojsko ukraińskie odbiło tereny, na których mieszkała, ale ludzie gadali, że Rosjanie wkrótce ponownie wrócą i przejmą utracone miasteczka i wioski.

Pewnej lipcowej nocy wraz z koleżankami dostały się autobusem do Kijowa. Nie miały tam nikogo. Miały za to uzbierane pieniądze na nocleg, na góra dwa dni i transport do Polski. Dlaczego do Polski?

Yulia, kuzynka Oksany od czterech lat studiowała w Rzeszowie. Dziewczyna często dzwoniła do domu i opowiadała przez telefon:

— Polska to inny świat. U nas nigdy nic dobrego nas nie czeka. Bieda, bieda i jeszcze raz bieda. W Polsce wielki świat. Czyste ulice, zadbane domy, dobre samochody.

— Przecież u nas też mają dobre samochody i pałace — odpowiadała Oksana.

— Na Ukrainie? Chyba tylko bandyci i politycy — prychnęła śmiechem. — W sumie na jedno wychodzi. W Polsce są możliwości, duże możliwości.

Słuchała tych wszystkich opowieści kuzynki, trochę jak bajek lub baśni z tysiąca i jednej nocy. Nie zastanawiała się nad tym głębiej. Od kilku miesięcy była kucharką w miejscowej szkole, miała chłopaka i to jej wystarczało. Nawet po wybuchu wojny nie chciała słyszeć o wyjeździe. Po tym jednak, jak zobaczyła zbrodnie dokonane przez Rosjan, diametralnie zmieniła zdanie.

Telefonicznie umówiły się z Yulią, że przyjedzie do Rzeszowa razem ze swoimi trzema koleżankami. Miały tylko załatwić transport, a o ten było trudno. Kraj był ogarnięty wojną, dlatego każda podróż kosztowała krocie.

W Kijowie poznały Polaka. Twierdził, że pracuje dla jakiejś organizacji pomocy humanitarnej i właśnie wyjeżdża do Polski w drogę powrotną. Co więcej, ma miejsce dla czterech osób i nie chce za to żadnych pieniędzy. Dziewczynom powinna zapalić się w głowie czerwona lampka. Niestety. Nie zapaliła się. Okazało się, że zabrali je trzej Polacy i jeden Czeczen z polskim paszportem, który wyglądał groźnie i nigdy się nie odzywał. Bandyci odebrali dziewczynom paszporty, ale obiecali, że ich jedyną pracą po stronie polskiej będzie ta w roli sprzątaczek. Miały na nich pracować przez trzy miesiące — oddając pensje z załatwionej przez nich pracy. Zostawiając sobie absolutne minimum na przeżycie. Później miały już zarabiać tylko na siebie.

Teraz stały w lesie i wiedziały, że sprzątać to z pewnością nie będą. Właściwie, to nic nie wiedziały, a zwłaszcza, kim są ci postawni, ciemni mężczyźni, którzy je teraz dokładnie oglądali. Czuły się jak na targu niewolników. Brakowało, tylko żeby sprawdzili im, jakość zębów i mięśni na rękach oraz nogach.

Później okazało się, że Turcy kupowali właśnie pracownice do swoich burdeli w Berlinie. Wojna na Ukrainie spowodowało, że handlowano kobietami i dziećmi na masową skalę. Nikt się tym nie przejmował. Wręczano łapówki za przymykanie oczu. Obracano ogromnymi pieniędzmi. Kobiety i dzieci następnie wykorzystywano do pracy, jako seksualnych niewolników. Oczywiście najdroższe były dzieci sprzedawane na Zachodzie Europy różnym bogatym pedofilom, ale i kobiety były warte duże pieniądze.

Za Oksanę i jej trzy koleżanki Turcy zapłacili sto tysięcy euro. Nie przepłacili. Każda z takich młodziutkich Ukrainek, w burdelu potrafiła przynieść miesięczny dochód w okolicach ośmiu tysięcy euro. W kilka miesięcy pieniądze Turkom się zwracały i zaczynali zarabiać góry pieniędzy. Gra była warta świeczki.

Dziewczyny zostały rozdzielone i zapakowane do dwóch busów. Oksana trafiła do pojazdu z rudą, ale bardzo ładną Anastasią.

Wypożyczony przy granicy niemieckiej bus wyjechał z lasu, a kierowca skierował się w stronę autostrady, a dokładniej w stronę Rzeszowa. Oksana wiedziała, że muszą z koleżanką uciec. Nie wiedziała jeszcze tylko jak.

Rozdział 4

Z nieba lał się żar. Kolejne upalne lato w Polsce, którego tak bardzo nie lubił Szczepan. W komendzie przy ul. Jagiellońskiej nie było klimatyzacji. To znaczy była, ale tylko u wybranych, czyli w gabinetach komendantów. Hołota, czyli szeregowi policjanci nie mogła liczyć na chwilę wytchnienia, miała zapieprzać jak króliczek z reklamy baterii. Każdy, kto z petentów przychodził do komendy pierwszy raz, zwracał uwagę na ogromne przeciągi, bo wszyscy mundurowi otwierali wszelkie możliwe do otwarcia okna. W pokoju, w którym pracował Szczepan, stały dwa biurka pamiętające jeszcze lata dziewięćdziesiąte. Na ścianie widniał kalendarz z jakąś prężącą się na ścigaczu laską. Miała na sobie czarne stringi i skąpy biustonosz, z którego wylewały jej się ogromne piersi. Kalendarz był nieaktualny, widniał na nim 2018 rok. Kogo to jednak obchodziło? Pod kalendarzem wisiała kartka, wydrukowana nie wiadomo, przez kogo, z napisem: „Wizerunek policji, to wizerunek państwa”. Ściany wymagały odświeżenia, a podłoga pamiętała jeszcze czasy głębokiego PRL. Szczepan w swoim „gabinecie” przebywał zwykle sam, bo koleżanka z pokoju od kilku miesięcy znajdowała się na macierzyńskim. Zły, odwodniony i spocony siedział przed ekranem komputera. Dostał zadanie zatrzymania Adama Woźniaka. Mężczyzna był poszukiwany listem gończym do odbycia kary dwóch lat pozbawienia wolności za włamanie. Czysta sprawa, żaden podejrzany, tylko skazany prawomocnym wyrokiem. Chłop nie zgłosił się do odbycia kary i list gończy za nim wydał Sąd Rejonowy w Rzeszowie. Facet był poszukiwany blisko trzy lata. Teraz jednak ktoś życzliwy zadzwonił na numer sto dwanaście, twierdził, że Woźniak pojawił się w Rzeszowie, w którym spędził blisko osiemnaście lat swojego parszywego życia. Z takich właśnie podpierdoleń jak nazywali je policjanci, mieli najwięcej trafień. Trzeba było kuć żelazo póki gorące.

Szczepan wklepał do komputera dane faceta. System mielił informacje i jak zwykle zaciął się. Druga próba okazała się trafiona jak szóstka w totolotka. Wyskoczyło wszystko, co policjanci wiedzieli o dwudziestojednoletnim Adasiu wraz z jego zdjęciem. Na twarzy Kajdana pojawił się uśmiech. Patrzył na policyjną fotografię, zrobioną, gdy Woźniak miał siedemnaście lat i zastanawiał się:

— Jak ten kretyn może się tyle ukrywać, z taką gębą?

Mężczyzna miał wytatuowaną twarz. Praktycznie całą, wyglądał jak z fotek przedstawiających członków gangu latynoskiego Mara Salvatrucha. Popatrzył w kwity i znalazł, że jest zgoda sądu na publikacje wizerunku Woźniaka. Wykręcił numer do oficera prasowego komendy:

— Masz teraz czas? — zapytał podkomisarz Anny Jarosz.

— Nigdy nie mam, ale jak się ładnie uśmiechniesz, to może chwilkę znajdę — odpowiedziała zalotnie. Jarosz znana była w całej komendzie z tego, że każdy policjant ślinił się na jej widok. Wyglądała jak modelka i to taka topowa. Nie zmieniało to jednak faktu, że była jednocześnie jedną z najbardziej inteligentnych policjantek w komendzie i wielu funkcjonariuszy dziwiło się, że nie pracuje na poważnym stanowisku. Krążyły jednak różne plotki mówiące o tym, że to komendant chciał ją mieć blisko siebie. A nikt nie jest tak blisko starego, jak jego oficer prasowy.

— Aniu zaraz zejdę do ciebie.

— Co masz tym razem?

— Trzeba wrzucić takiego jednego pacjenta na stronę policyjną. Zależy mi na czasie, żeby znowu nie spierdolił z Rzeszowa. Ryj cały niebieski to i media szybko go podchwycą, a jak się ukaże na wszystkich możliwych portalach, to ktoś go z pewnością podpierdoli.

— OK. Wpadaj, tylko szybko, bo za godzinę mam spotkanie z naszą maskotką i z dziećmi w przedszkolu.

Kajdan odłożył słuchawkę, popatrzył na sufit, na którym siedziała mucha, która denerwowała go, latając po pokoju, od pół godziny. Uznał, że czas ją zabić. Szukał na biurku czegoś, co posłuży mu do tej okrutnej zbrodni. Wtem zadzwonił jego prywatny smartfon. Rzucił okiem na wyświetlacz. Nie znał numeru.

— Słucham — rzucił do słuchawki, podejrzewając, że znowu dzwonią z banku z jakąś rewelacyjną ofertą kredytu.

— Dzień dobry. Z tej strony podinspektor Damian Grzybowski.

Kajdan w pierwszej sekundzie rozmowy nie zaskoczył, kto do niego mówi.

Grzybowski wyczuwając zawahanie, dodał:

— Naczelnik Wydziału Poszukiwań i Identyfikacji Osób z wojewódzkiej.

— Aaaa tak, tak. Przepraszam, coś mnie z tego gorąca przyćmiło. Słucham inspektora.

Grzybowski uśmiechnął się.

— Mamy do pogadania, ale to nie na telefon. Możesz przyjechać do mnie, do wojewódzkiej za godzinę?

— Tak, jak najbardziej… ale mam się już bać? — spytał niepewnie.

— Jak nic nie zrobiłeś, to nie masz się, czego bać. Dowiesz się wszystkiego na miejscu — odpowiedział oschłym głosem Grzybowski.

Kajdan wyszedł z pokoju i ruszył po schodach do pokoju podkomisarz Jarosz. Po drodze zastanawiał się, co może od niego chcieć naczelnik z wojewódzkiej. Przez całą swoją karierę w policji, w komendzie wojewódzkiej był może z dziesięć razy. To dla niego za wysokie progi. Siedziała tam elita policyjna. No może nie taka elita policyjna, bo w miejskiej panowała opinia, że służbę tam pełnią sami leserzy i nieroby. Szczepan wiedział jednak, że tak nie jest. To znaczy jest, ale nie do końca, bo z dwadzieścia — trzydzieści procent policjantów z wojewódzkiej, to byli prawdziwi fachowcy, crème de la crème tej służby. A reszta rzeczywiście niedojdy i plecaki, czyli tacy, co to się dostali tam po znajomości.

Szybko załatwił z podkomisarz Anną Jarosz wklejenie na stronę policyjną komunikatu o poszukiwaniach Woźniaka i przede wszystkim jego fotkę, która była wisienką na torcie. Komunikat miał się ukazać w widocznym i eksponowanym jednocześnie miejscu za godzinę. Wychodząc z pokoju, na którego drzwiach wejściowych widniała tabliczka z napisem „oficer prasowy”, wciągnął nosem, ostatni raz duszącą i jednocześnie słodką woń perfum, którą skropiona była pani oficer.

— Co za kobieta — uśmiechnął się w myślach.

*****

Do spotkania z naczelnikiem zostało jeszcze trzydzieści minut. Poszedł na dyżurkę i zapytał, czy jest jakiś patrol, który podrzuciłby go na ul. Dąbrowskiego do komendy wojewódzkiej. Miał szczęście, nie musiał iść na nogach. Dziesięć minut później podjechali wywiadowcy, którzy zabrali go na pokład.

— Co tam Kajdan? Jak się robi w kryminalnym, spokój, czy przejebane? — zapytał go kierowca radiowozu aspirant Jerzy Boczek.

Znali się z Kajdanem jeszcze ze szkoły policyjnej, z Katowic. Nazwisko Boczek pasowało idealnie do aspiranta. Jeszcze w szkole policyjnej był najgrubszy z całej kompani. Pochodził ze wsi i miał charakterystyczne czerwone policzki. W policyjnej szkole miał największe problemy podczas tak zwanego WF i zajęć z technik interwencji. Prowadzący zajęcia strasznie go dojeżdżali. Jeden z nich mówił do niego, że powinien mieć na nazwisko nie Boczek, tylko Świnia, bo jak to określił, jest tak „upasiony”. Jurek zawziął się i skończył jednak szkołę. Od tego czasu nic się nie zmienił, nie schudł, ale także nie przytył. Po wielu latach kariery w oddziale prewencji na Zaczerniu, przeniósł się do Wydziału Wywiadowczo Interwencyjnego. Był dobrym policjantem, o czym Kajdan doskonale wiedział. Nieraz drogi patrolówki i wywiadowców przecinały się i niejeden raz wchodzili ze Szczepanem, w interwencje, na ostro.

— No co ja ci powiem Jureczku? Raz jest dobrze, raz jest przejebane — odpowiedział Kajdanowicz.

— A przepraszam. Gdzie moje dobre maniery? Nie przedstawiłem was sobie — zaśmiał się rubasznie Boczek.

— To nasz prawdziwy diamencik, a powiedziałbym, że prawdziwy brylant w wydziale. Nasza Ola — kiwnął głową na siedzącą po jego prawej stronie bardzo ładną policjantkę, która dotychczas nie odzywała się.

Ola uśmiechnęła się do Kajdana i wyciągnęła w jego kierunku dłoń.

— Miło mi. Ale Jurek, jak zwykle, powiem brzydko, pierdoli jakieś głupoty.

— Nie, nie. Skoro Jurek tak mówi o kobiecie, to znaczy, że jest ona wyjątkowa — zarechotał Kajdan.

Ruszyli spod komendy. Minęli światła na ul. Lisa Kuli. Następnie po lewej stronie radiowozu zamek, w którym mieścił się sąd. Chwilę później wstrzymał ich niewielki zator drogowy przy placu zabaw dla dzieci. Ola nie odzywała się, Kajdan myślał o nadchodzącej wizycie u naczelnika, a Jurek jak najęty opowiadał o swoim psie, owczarku niemieckim, który ostatniej nocy miał biegunkę. Gruby policjant musiał przerwać swoją pasjonującą opowieść, bo podjechali pod główne wejście do wojewódzkiej.

— Wysiąść i otworzyć ci drzwi? — zapytał Szczepana, z kamienną twarzą Jurek.

Kajdan skrzywił minę, nie wiedząc, o co chodzi koledze.

— No jak w karocy. Jaśnie pan podjeżdża pod zamek i służba otwiera drzwi.

— Ty chyba nigdy nie zmądrzejesz. Jebnij się w łeb — odpowiedział mu z uśmiechem Szczepan.

— Dzięki za podwózkę i miłej służby — rzucił w kierunku pary policjantów.

— Jak jeżdżę z Olą, to zawsze jest miła — powiedział z rozanieloną twarzą aspirant.

Policjantka pokręciła głową i uderzyła go łokciem w żebra.

Szczepan jeszcze raz pożegnał się i trzasnął drzwiami radiowozu.

Machnął szmatą na dyżurce. Powiedział, do kogo idzie. Młody policjant przekazał mu, jak ma trafić do pokoju naczelnika. Szczepan wdrapał się w po schodach, następnie szedł długim korytarzem i wreszcie zobaczył tabliczkę opatrzoną imieniem i nazwiskiem podinspektora Damiana Grzybowskiego. Delikatnie zapukał. Po chwili z pokoju usłyszał głośne:

— Wlaz!

Szczepan wszedł pewnym krokiem. Podał na przywitanie dłoń naczelnikowi. Ten wskazał mu krzesło, na którym miał usiąść.

— Dobra bez zbędnego pierdolenia, bo za pół godziny mam naradę u starego. Dobre duchy mówią, że z aspiranta bardzo dobry policjant jest.

— Skoro tak mówią, to pewnie tak jest — odpowiedział, nieśmiało się uśmiechając. Nadal jednak podejrzewał, że czeka go coś złego.

Naczelnik napił się wody ze stojącego na jego biurku jednorazowego, plastikowego kubka. Nadął policzki.

— Właśnie. Mam wakat u siebie i chcę, żebyś się do mnie przeniósł. Jesteś inteligentny, potrafisz logicznie myśleć, nie boisz się wejść na ostro, masz gadane, szybko nawiązujesz kontakty, masz dobre kontakty operacyjne, no i duże doświadczenie w fabryce, a to ważne w tej robocie. Idealny z ciebie kandydat.

Kajdan nic się nie odezwał. Patrzył podejrzliwie w oczy naczelnika.

— Nic nie powiesz?

— To oczywiście zaszczyt…

— Przestań pierdolić o zaszczytach i honorach — przerwał mu Grzybowski.

— Oczywiście będziesz mieć wyższą grupę, lepsze pieniążki, a z tego, co wiem, masz magistra, to i oficerem możesz zostać. To jak? Krótka piłka. Chcesz zobaczyć, na czym wygląda prawdziwa robota policyjna? Czy nadal się bawić w gówniane sprawy, w gównianej komendzie?

— Sam kurwa pracujesz w gównianej komendzie — Kajdanowi przeszło przez myśl. Uruchomił mu się w głowie lokalny patriotyzm, który nakazywał uważać tych z wojewódzkiej za niedojdy.

— Panie naczelniku jak już mówiłem, to dla mnie zaszczyt. Oczywiście, że się zgadzam — odpowiedział.

*****

Kilkanaście minut później wyszedł z komendy. Nie chciało mu się iść na nogach do miejskiej, a z wojewódzkiej nikt by go radiowozem nie podwiózł, dlatego podążał w kierunku przystanku na ul. Dąbrowskiego. Popatrzył w stronę dawnej Hungarii, restauracji z czasów komunistycznych i pomyślał.

— Tak bez zastanowienia taka decyzja? Co ty dobrego Kajdan zrobiłeś? A jak cię wjebali na minę? — zasępił się na twarzy.

— No nic mleko się rozlało. Zgodziłem się, może nie będzie źle, a i lepsza kasa przyda się w domu. Monika się ucieszy — pocieszał się w myślach, choć wciąż nie do końca był przekonany co do słuszności swojej decyzji. Nigdy nie był asertywny, już w podstawówce nie potrafił odmawiać kolegom, którzy namawiali go do robienia różnych głupot. Z wiekiem ten stan się pogłębiał.

Na przystanek podjechał miejski autobus. Wśród wysiadających osób znajdował się niezbyt wysoki mężczyzna o rudych włosach. Mógł mieć około trzydziestu lat. Nieśpiesznie podszedł do wiaty przystanku. W tym samym momencie w jego stronę odwrócił się Kajdan. Miał fotograficzną pamięć. Wiedział, że to Przemysław Kowalski. Był szukany listem gończym przez Prokuraturę Rejonową dla Miasta Rzeszów. Podejrzewali go w sprawie rozbojów dokonywanych na staruszkach. Facet wyrywał babciom torebki. Młodzi nie noszą pieniędzy, tylko karty, a starsze kobiety trzymają często przy sobie po kilkaset złotych emerytury. Kilka takich babć w miesiącu i było kilka tysięcy złotych. Kowalski był jednak jak dinozaur, bo w dzisiejszych czasach właściwie nikt już nie dziesionował, czyli nie dokonywał rozbojów.

Szczepan nie namyślając się, podszedł spokojnie do mężczyzny. I wypalił prosto z mostu:

— Policja! Jesteś zatrzymany.

W tej samej chwili Kowalski, który miał charakterystyczną rudą grzywkę, odepchnął policjanta. Na tyle mocno, że ten wpadł na młodą kobietę stojącą z dziecięcym wózkiem. Rudy zaczął gnać przed siebie. Biegł prawie tak szybko, jak Usain Bolt, w kierunku ul. Wincentego Pola. Szczepan za nim, ale zaczął zostawać z tyłu. Kowalski biegł jak szalony, a wręcz pędził. Przebiegli tak około czterystu pięćdziesięciu metrów. Tuż przed lokalnym targowiskiem Kajdan zaczął krzyczeć:

— Stój, policja! Stój, policja! Stój kurwa, bo będę strzelał!

Oczywiście nie było mowy o strzelaniu, bo na ulicy było za dużo ludzi. Nawet nie wyciągnął służbowego glocka. Krzyczał, żeby przestraszyć uciekającego. Jego plan się powiódł, bo Kowalski słysząc słowa o strzelaniu, troszkę zwolnił i przeszło mu przez myśl, żeby się zatrzymać. Nie zrobił tego, ale moment zawahania się wykorzystał Szczepan, dobiegając do niego. Kopnął w nogę Kowalskiego, tuż przy kostce. Tak jak w podstawówce podstawiało się nogę koledze, który biegł na WF przed nami. Kowalskiego uderzenie wybiło z rytmu, potknął się i runął do przodu, wpadając w faceta obładowanego siatkami z warzywami i owocami kupionymi na pobliskim ryneczku.

Szczepan dopadł go, wprawnym ruchem wyjął kajdanki i zakuł je na przegubach dłoni uciekiniera.

— Zajebał ci ktoś dzisiaj w turban, zjebie? Po chuj uciekałeś? — dysząc, pytał Kajdan.

Wziął kilka głębokich oddechów, wyjął legitymację policyjną i pokazał gromadzącym się wokół niego emerytom.

— To bandyta poszukiwany listem gończym, proszę się odsunąć — mówił rwanymi ze zmęczenia i nadmiaru adrenaliny słowami.

Wyciągnął telefon. Wydzwonił dyżurnego i przedstawił sytuację. Poprosił także o przyjazd karetki, bo Kowalski, upadając, uderzył twarzą o chodnik i dość mocno lała mu się krew z nosa i buzi. Na chodniku leżały dwa zęby należące jeszcze kilka minut temu do rudego.

Za pięć minut na bombach, jak w serialu przyjechały dwa radiowozy. Jeden z nich znajomy. Na miejsce wezwano parę wywiadowców, Jurka i Olkę.

— Królu złoty bawisz się bez nas. Nieładnie, nieładnie — mówił do Szczepana jak zwykle uśmiechnięty Jurek.

Razem z Olą dźwignęli do góry Kowalskiego. Ten nagle dostał przypływu energii.

— Ty jebany frajeze. Ty chuju złamany. Zobacys, złoze na ciebie skargę — mamrotał, sepleniąc po utracie zębów.

— Zamknij ryj okurwieńcu. Stoisz i się nie ruszasz — krzyknęła do Kowalskiego Olka, trzymając w prawej dłoni tonfę.

Rudy nie chciał się uspokoić, więc policjantka wbiła mu końcówkę tonfy pod żebra. Kowalski natychmiast zasyczał z bólu, ale przestał się rzucać i komentować.

— Mówiłem ci. Brylant nie kobieta — ruszył Jurek oczami w kierunku Szczepana.

Kowalski zrozumiał, że nic nie wskóra, a jeszcze może otrzymać na komendzie, jak to mówią policjanci — omłot. Postanowił zmienić taktykę.

— Pomózcie mi, pomózcie dobrzy ludzie. Słabo mi się robi. Karetka, chcę karetki.

Po chwili teatralnie osunął się na chodnik.

— No kurwa jego była mać. Teraz będziemy się z nim pierdolić na SOR-ze kilka godzin. Ja pierdolę — prychnęła ze skrzywioną miną Olka.

Wszyscy policjanci ze zrezygnowaniem na twarzach wpatrywali się w bandytę, który leżał na trawie i coś gadał do siebie. Emeryci niespiesznie odchodzili z miejsca zdarzenia. Plac pustoszał. Słońce świeciło coraz mocniej, a z oddali słychać było karetkę pogotowia, która jechała zabrać do szpitala rudego — symulanta.

Rozdział 5

Oksana wciąż zadawała pytania dwóm Turkom. Ci jednak nie odpowiadali. W okolicach Łańcuta jeden z nich mocno się zdenerwował.

— Zamknij się! — krzyknął w języku niemieckim do Oksany, po czym wyciągnął zza kurtki pistolet i odchylając się do tyłu, przystawił dziewczynie broń do skroni.

— Zamknij się, bo cię odjebie! — warknął jeszcze raz.

Oksana nie rozumiała nic z tego, co mówił, ale nie musiała. Pistolet przy jej skroni był lepszym przekaźnikiem emocji niż słowa. Zrozumiała, że jest bardzo źle. Po chwili w jej piwnych oczach pojawiły się łzy. Wiedziała jednak, że nie może się poddać.

Gdy wjechali do Rzeszowa, było już ciemno. Bus sunął zatłoczonymi jak na tę godzinę drogami stolicy Podkarpacia. Kierowca wpisał w nawigacji adres domu znajdującego się w pobliżu Przylasku, położonego na granicy miasta i miejscowości Hermanowa. To pagórkowate miejsce porośnięte było lasem, w którym stała Kaplica Matki Bożej, Cudowne Źródełko. W pobliżu umiejscowiona była popularna knajpa z amerykańskim jedzeniem.

Nawigacja pokazała dwóm bandytom, że mają jechać al. Sikorskiego, następnie przez Tyczyn. Na światłach przy Biedronce stanęli na pasie do prawoskrętu. Na lewym pasie, tuż na ich wysokości zatrzymał się policyjny patrol z komisariatu w Tyczynie. Policjanci rzucili okiem na dwóch śniadych mężczyzn, ci spojrzeli na policjantów. Kierowca nawet uśmiechnął się do stróżów prawa. Mundurowi odwrócili jednak wzrok w kierunku serwisu rowerowego.

— Może zacząć krzyczeć? Wzywać pomocy? — biła się z myślami Oksana.

Anastasia podejrzewała, o czym myśli jej koleżanka. Siedziała jednak jak sparaliżowana, pamiętając jeszcze o wyciągniętej broni przez jednego z Turków.

Oksana szybko porzuciła myśl o wezwaniu pomocy, bo bus miał z tyłu przyciemniane szyby. Nic nie było widać, przy takim ruchu samochodów policjanci zapewne nic by również nie usłyszeli.

Na sygnalizatorze pojawiła się zielona strzałka. Turcy ruszyli nieśpiesznie z włączonym kierunkowskazem. Jechali ulicą Budziwojską, po drodze mijając były dom publiczny na osiedlu Budziwój. Pokonali ponad trzy kilometry i skręcili w lewo, w ul. Podleśną, obok kapliczki z 1882 roku. Dalej droga wiła się pod stromą górę. Pokonali kolejne kilka kilometrów i skręcili na podjazd do dużego domu w stylu włoskim. Turek, siedzący na fotelu pasażera wysiadł z busa i wyciągnął telefon. Dziewczyny widziały, że z kimś rozmawiał przez kilka sekund. Następnie wrócił do pojazdu, a po chwili brama wjazdowa zaczęła się otwierać. Zaparkowali tuż przy stojącym na posesji samochodzie Mercedes-Benz AMG GT. Popielate auto miało moc ośmiuset czterdziestu trzech koni mechanicznych i prezentowało się nadzwyczaj pięknie. Piękna była także cena, bo oscylowała wokół miliona dwustu tysięcy złotych.

Z domu wyszedł właściciel pojazdu i domu. Na oko sześćdziesięcioletni mężczyzna. Miał przerzedzone, za to dłuższe i zaczesane do tyłu przyprószone siwizną włosy. Był szczupły, a wręcz wychudzony. Po ubraniach widać było, że ma klasę. Markowe ubrania wyglądały na nim jak na modelu. Jedyny mankament w jego wyglądzie znajdował się na twarzy. Nad mocno zarysowaną szczęką, na prawym policzku widniała blizna, która powstała w wyniku zadania mu jakimś bliżej nieokreślonym narzędziem rany ciętej.

Mężczyzna przywitał się z Turkami i zaczął z nimi rozmawiać po niemiecku. Kilka minut później do busa ruszył kierowca. Dobrze zbudowany Turek kazał wysiąść z auta dwójce dziewczyn. To znaczy tak, podejrzewały po jego ruchach, bo nic nie rozumiały z tego, co mówi.

Gdy podeszły bliżej starszego mężczyzny ten uśmiechnął się do nich.

— Zbyszek jestem — skinął szarmancko głową w kierunku dziewczyn.

Coś jeszcze powiedział do nich w języku polskim, ale dziewczyny nic nie rozumiały. Znały tylko język ukraiński, a ten w żaden sposób nie był podobny do polskiego.

Starszy mężczyzna zaprosił wszystkich do domu. Oksana otaksowała wzrokiem willę. Dla dziewczyny to nie była willa, tylko pałac. Tak ekskluzywnych sprzętów i przedmiotów nie widziała nigdy na własne oczy. To znaczy, widziała podobne, ale jedynie w amerykańskich filmach.

Zbigniew wręczył dziewczynom ręczniki i pokazał na migi, żeby poszły do łazienki umyć się po podróży. Nic nachalnie, wszystko odbywało się grzecznie i w miłej atmosferze.

Dziewczyny weszły do łazienki, która wyglądała, jakby sam sułtan turecki się w niej mył.

W pewnym momencie Anastasia rozkleiła się i zaczęła płakać. Oksana przytuliła ją, odgrywając rolę tej mocniejszej psychicznie osoby.

— Umyjmy się, tak jak nam kazał, może nie będzie, tak źle i nic się nie stanie — zaklinała rzeczywistość Oksana.

— Przecież wiesz, co będzie później.

Oksana patrzyła w oczy Anastasii i milczała, bo wiedziała, że koleżanka ma rację.

Po tym, jak rozebrały się, do łazienki weszła jakaś kobieta i bez słowa zabrała ich brudne i przepocone ubrania. Za to zostawiła piękne jedwabne szlafroki.

Po piętnastu minutach umyte i jeszcze bardziej przestraszone niż wcześniej wyszły niepewnie z łazienki. Podeszła do nich ta sama kobieta, która przyniosła im wcześniej szlafroki. Okazało się, że mówi w języku ukraińskim. Kobieta miała około pięćdziesięciu lat i była Ukrainką, która jeszcze dziesięć lat temu mieszkała we Lwowie.

— Chodźcie za mną do kuchni. Musicie coś zjeść — powiedziała do dziewczyn.

To coś do zjedzenia to nie było coś, tylko uczta godna królów. Krewetki, homar, mięso kraba. Na stole leżał kawior, różnego rodzaju szynki, sery pleśniowe i owoce. Oksana i Anastasia pierwszy raz jadły takie rzeczy. Oksanie nawet przemknęło przez myśl, że trafiły do jakiegoś baśniowego świata.

Jadły nieśpiesznie, przy stole siedziała z nimi Ukrainka. Widziały przez wielką szybę, że w salonie siedzą z kolei Turcy ze Zbigniewem.

— Panowie dziękuję za przyjazd. Nie było żadnych kłopotów po drodze? — zapytał Turków.

— Nie było, ale to ryzykowne jeździć z dupami na nielegalu po tym całym Rzeszowie i tym zadupiu. Może byś odpuścił? — zapytał jeden z bandytów.

— Umowa jest taka, że ja wam załatwiam towar prima sort, a wy płacicie plus, przywozicie mi dziewczynki do testów.

— Nie boisz się w swoim domu tych dziwek? A jak coś się stanie…

— A co się może stać? Uciekną? Podpierdolą mnie na psy? To tylko kilka godzin u mnie i zabieracie je do Niemiec. A później… przecież one już i tak nie żyją, tylko jeszcze o tym nie wiedzą. Ile one u was popracują? Maks rok i skończą z przedawkowania. To, komu mają mnie podpierdolić? — uciął temat Zbigniew.

Turek pokiwał głową na znak aprobaty.

— No nic. My tu bajerzemy, a tu czas na zabawę — zatarł dłonie i klepnął się w uda.

Kiedy trwała rozmowa w salonie, Ukrainka zaprowadziła dziewczyny do pokoju, w którym znajdowały się dwa lustra, szafa i mnóstwo kosmetyków. Kazała im się pomalować.

— Taki mocny makijaż z pudrem na policzkach. Macie pół godziny… a i w szafie są ubrania, załóżcie je.

Oksana i jej koleżanka posłusznie wykonały polecenie. Po wykonaniu makijażu, wyglądały jak ruskie prostytutki. Bielizny w szafie nie znalazły, ubrały tym samym na gołe ciało legginsy push up, podkreślające pośladki i obcisłe koszulki. Były gotowe.

— Ty zostajesz — powiedziała Ukrainka tonem nieznoszącym sprzeciwu do Oksany.

— Ty ze mną — skinęła na Anastasię.

Po trzydziestu minutach Ukrainka przyszła po Oksanę. Szły długim korytarzem. Na jego końcu było widać otwarte drzwi.

— No idź tam. Już! — powiedziała do Oksany starsza Ukrainka.

Dziewczyna niepewnie, ze strachem w oczach ruszyła w stronę światła. Gdy stanęła w drzwiach, zobaczyła całkowicie rozebranego Zbigniewa, siedzącego na zamszowym fotelu. Zauważyła wiele tatuaży więziennych na jego ciele. Mężczyzna uśmiechał się do niej. Jego twarz była jednak dziwna, diaboliczna, a oczy z rozszerzonymi źrenicami wyglądały przerażająco. Przez głowę przeszła jej myśl, że Zbigniew znajduje się pod wpływem narkotyków. Oksana ze strachu nie mogła się ruszyć, stała jak zahipnotyzowana.

— Masz dzisiaj szczęście. Twoja koleżanka całkowicie mnie zaspokoiła — powiedział ściszonym głosem. — Dała mi wszystko, co chciałem, a nawet więcej niż chciałem — mówiąc to, oblizał lubieżnie palce, z których skapywała krew.

Dziewczyna obudziła się z letargu i popatrzyła w lewo, w głąb pokoju. Na łóżku leżała Anastasia. Była całkowicie naga, skulona, łkała. Oksana zobaczyła, że z jej pośladków obficie wypłynęła krew. Posoka zaczynała krzepnąć na prześcieradle. Młodziutka Ukrainka dostała impuls. Odwróciła się na pięcie i zaczęła biec korytarzem, w kierunku salonu. Nikt jej nie gonił. Starsza Ukrainka wyszła jednak z kuchni, nie przeczuwając, że ktoś biegnie korytarzem. Obydwie wpadły na siebie.

— Ty głupia kurwo! — krzyknęła do niej starsza kobieta.

W tym samym momencie, bez zastanowienia Oksana chwyciła jakąś małą rzeźbę stojącą na stoliku, pierwszy przedmiot, który miała pod ręką. Nie zastanawiając się, wyrżnęła nim w głowę Ukrainki. Ta padła jak rażona piorunem i zalała się krwią z rozbitego czoła. Oksana działała jak automat. Pozbierała się z ziemi i pobiegła do salonu. Widziała, że za jego oszklonymi drzwiami jest ogromny teren zielony. Biegła jak szalona przed siebie. Dobiegła do jakiejś furtki, która na jej szczęście była otwarta. Droga prowadziła do całkowicie ciemnego lasu. Nie zważała na to. Biegła byle do przodu, byle daleko od tego koszmaru, jaki widziała.

W tym samym czasie ocknęła się Ukrainka i pobiegła do Zbigniewa, który wyraźnie czymś naćpany niewiele sobie robił z tego, że przed chwilą z jego domu uciekła jedna ze sprzedanych, jak bydło na targu kobiet. Zaklęła pod nosem i wybiegła na korytarz, brocząc krwią. Następnie skręciła do drzwi wejściowych znajdujących się po drugiej stronie salonu. Szaleńczo otworzyła je i krzyknęła w języku niemieckim do Turków palących papierosy przy samochodzie.

— Uciekła! Gońcie ją! Kurwa gońcie ją!

Godzinę później, Oksana wyszła na jakąś nieoświetloną drogę asfaltową. Ledwo szła, bo nie miała butów i gałęzie, szyszki oraz drobne kamienie zmasakrowały jej stopy. Przerażona nie wiedziała gdzie uciec. Nagle zauważyła światła samochodu, zaczęła bez zastanowienia machać rękoma. Chciała pomocy, ludzkiej pomocy.

Samochód zatrzymał się na poboczu. Okazało się, że to sportowy mercedes Zbigniewa. Z auta wypadli Turcy i siłą wciągnęli do pojazdu krzyczącą wniebogłosy dziewczynę. Już w środku dostała cios łokciem w szczękę. Światło momentalnie jej zgasło. Gdy po jakimś czasie odzyskała świadomość, zobaczyła wąską rzekę, dwóch Turków i Zbigniewa, który wyciągał sznur z samochodu. Świat jej zawirował i kolejny już raz tej nocy straciła przytomność.

Rozdział 6

Minęło kilka miesięcy odkąd Szczepan, przeniósł się do komendy wojewódzkiej. W miejskiej zgłoszone zaginięcia liczone były w setkach, w komendzie przy ul. Dąbrowskiego było ich o wiele mniej. Podobnie z poszukiwaniami ściganych listami gończymi. Różnica polegała na tym, że w wojewódzkiej sprawy były większego kalibru. Szukali takich prawdziwych zbójów, a i zaginięcia były te z gatunku tych, o których rozpisują się media, powstają filmy i seriale.

Pod koniec listopada Kajdan został wysłany przez naczelnika na urlop. W bieżącym roku nie wybrał ani jednego dnia, a jakby tego było mało, miał dziesięć dni zaległego z ubiegłego roku.

Spontanicznie wymyślił, że pojadą z żoną i synem na „wakacje” nad morze. Końcówka listopada stała się niespodziewanie zimowa. Od dziecka jego marzeniem było zobaczyć morze właśnie zimą, a szczególnie o tej porze roku jego ukochany Gdańsk. Z żoną nie było problemów, miała pracę, w której z dnia na dzień mogła wybrać urlop, nawet ten dłuższy. Trochę przejmowali się szkołą syna i tym, że opuści wiele zajęć, ale ostatecznie zdecydowali się na wyjazd.

Dwa dni spędzili w Toruniu, który uwielbiali od lat i zawsze w drodze do Trójmiasta się w nim zatrzymywali, aby bodaj chwilę powłóczyć się po uliczkach pięknego starego miasta. Szczepan wymyślił, że pozostałe dziesięć dni spędzą w dwóch miejscach noclegowych. Na pierwsze pięć dni wynajęli duży apartament przy ul. Dzianej, w samym sercu starego Gdańska. Choć temperatura spadła do kilku stopni powyżej zera, to codziennie godzinami chodzili po wspaniałym Gdańsku. Kolejne pięć dni spędzili przy ul. Wypoczynkowej, tuż nad samym morzem. Szczepan spełnił marzenia, chodząc po przyprószonej śniegiem plaży. Rodzina także była zadowolona. Istna sielanka. Policjant odciął się od problemów dnia codziennego, natłoku pracy, nawet pewnego wieczora leżąc z Moniką w łóżku, snuł wizję przeniesienia się do komendy w Gdańsku.

Ostatniego dnia pobytu, dokładnie szóstego grudnia obudził się przed godziną szóstą rano. Z Trójmiasta, do Rzeszowa mieli wyjechać około godziny czternastej. Nie chciał budzić żony ani syna, ubrał się i poszedł ostatni raz na pobliską plażę. Niespodziewanie tego dnia przyszło ocieplenie, na termometrze widniało dziesięć stopni Celsjusza na plusie i to już nad ranem. Na plaży nie było ani jednego człowieka. Szczepan czuł się, jakby był sam na ziemi. Po cichu pomodlił się, zresztą robił to codziennie, to był jego swoisty rytuał. Następnie popatrzył w dal na niezwykle spokojne morze i pomyślał o przeszłości, a dokładnie o śmierci Agaty. Przypomniał mu się ten cholerny wieczór, kiedy zginęła na służbie. Czasami mu się śniła. Prosiła go wówczas, żeby jej nie zostawiał samej na ulicy, żeby nie odchodził, żeby trwał przy niej przez wieczność. Nagły powiew wiatru od morza otrzeźwił go. Wyciągnął z kieszeni smartfona i popatrzył na godzinę. Była dokładnie szósta minut czterdzieści pięć. Chciał już wracać do apartamentu, ale, jako że jechali dzisiaj do Rzeszowa, a za dwa dni, w poniedziałek miał zgłosić się na służbę, to postanowił zobaczyć, co słychać w jego rodzinnym mieście. Wcześniej odciął się zupełnie. Nie patrzył na lokalne portale, ważne było tu i teraz, czyli Trójmiasto.

Przeglądnął kilka rzeszowskich portali. Nie było tam nic ciekawego. Kolejne już artykuły o planach budowy obwodnicy Rzeszowa. Artykuły, które były powielane od dobrych kilku lat. Jakieś dzieci zatruły się salmonellą w żłobku. Znudzony przewijał palcem w dół. W pewnym momencie jego uwagę przykuło zdjęcie ładnej dziewczyny. Tytuł artykułu, który ukazał się tydzień wcześniej, brzmiał „Policja prosi o pomoc. Zaginęła młoda kobieta”. Siłą rzeczy nacisnął palcem artykuł. To był właściwie suchy komunikat skopiowany ze strony policyjnej. Na stronie napisane było, że zaginęła Ukrainka Oksana Kowalenko. Dla posiadających jakąkolwiek wiedzę na temat zaginięcia podany był numer kontaktowy sto dwanaście, ale także ten na biurko jego kolegi Sławka, który był najbardziej doświadczonym poszukiwaczem w miejskiej. Powiększył zdjęcie dziewczyny.

— Ładna — przeszło mu przez myśl.

Pomyślał również, że trzeba wkrótce wracać do pracy i nawet go to ucieszyło. Wyłączył ekran smartfona, schował go do kieszeni kurtki i ruszył w kierunku nowoczesnego gdańskiego osiedla, gdzie ceny mieszkań osiągały zawrotne kwoty zaczynające się od miliona złotych, a kończyły nierzadko na trzech milionach.

*****

W poniedziałek stawił się na odprawę. Po omówieniu bieżących spraw naczelnik Grzybowski zakomunikował Kajdanowiczowi, że komendant wojewódzki nakazał przejąć od komendy miejskiej sprawę zaginięcia Kowalenko Wydziałowi Poszukiwań i Identyfikacji Osób.

— Co w tym zaginięciu jest tak szczególnego, że mamy to przejąć? — zapytał z zainteresowaniem Kajdan.

— Dziewczyna szukana jest przez miejską od kilku miesięcy. Dostali zgłoszenie niedługo po tym, jak przyszedłeś do nas. Niby nic szczególnego. Do komendy zgłosiła się kuzynka zaginionej. Twierdzi, że ta cała Oksana miała do niej przyjechać na wakacjach. Rozmawiały telefonicznie jak Kowalenko była w Kijowie. Na drugi dzień miała z koleżankami przyjechać do Rzeszowa — opowiadał Grzybowski. — No i nie pojawiła się.

— Może gdzie indziej pojechała? Może zginęła w jakimś ostrzale rakietowym na Ukrainie?… — Szczepan nie dokończył. Szybko przerwał mu naczelnik.

— Może. Tyle że Yulia kuzynka zaginionej, twierdzi, że Oksana powiedziała jej podczas ostatniej rozmowy, że poznały jakiegoś Polaka, który za darmo, po drodze postanowił je podwieźć do Rzeszowa. Zresztą po odprawie zadzwonisz do porucznika Straży Granicznej. Jest w grupie rozpracowującej pewnych gangusów zajmujących się handlem ludźmi. On ci naświetli wszystko, co wie na ten temat — zakończył naczelnik.

Pół godziny później Kajdan wystukiwał na smartfonie numer porucznika Grzegorza Grotowskiego. Po kilku sygnałach telefon odebrał mężczyzna. Szczepan zarejestrował w pierwszej chwili, że facet miał charakterystyczny głos, jak prezenter radiowy.

— Witam. Z tej strony aspirant sztabowy Szczepan Kajdanowicz. Mój szef dał mi do ciebie numer. Ponoć kontaktowaliście się z nami w sprawie Oksany Kowalenko.

— No witam. Miło poznać.

Rozmawiali dobre czterdzieści minut. Szczepan nasłuchał się o tym, jak intratnym interesem po wybuchu wojny stał się handel ludźmi. Dowiedział się również, że jest jakaś nowa grupa. Polska grupa, która współpracuje z Ukraińcami i kradnie kobiety za wschodnią granicą, a następnie je sprzedaje. Kontakt operacyjny strażników granicznych twierdził, że wśród tej grupy był m.in. Czeczen z polskim paszportem oraz pewien kibol z Łodzi. To były jednak płotki, ktoś im to zlecał, a szef tej grupy miał szerokie kontakty w ukraińskim i rosyjskim światku przestępczym. Sprawą nawet interesowała się ABW, ale jak to oni, nie chcieli innym służbom nic zdradzić. Działali osobno.

Szczepan usłyszał również, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że facetem, który poznał w Kijowie Kowalenko, był właśnie kibol z Łodzi. Zwykle jednak to członkowie ukraińskich grup przestępczych poznawali i oplatali swoimi mackami kobiety, które masowo uciekały ze wschodu Ukrainy do Kijowa. Były zagubione, przestraszone, bez pieniędzy. Po przedstawieniu wizji raju w Polsce lub krajach Europy Zachodniej odsprzedawali je polskiej grupie, która załatwiała przejazd do Polski i przede wszystkim przez granicę. Następnie kobiety kolejny raz były sprzedawane, tym razem Turkom lub członkom różnych klanów arabskich z Niemiec. Ci wywozili kobiety głównie do Berlina i wykorzystywali je do niewolniczej pracy w burdelach. Choć były i takie, które godziły się z losem i nie miały problemów ze sprzedawaniem własnego ciała.

*****

Minął miesiąc od rozmowy z porucznikiem Grotowskim. Policjanci z wydziału wraz ze Szczepanem przeprowadzili szereg różnych działań w sprawie Kowalenko. Kajdan osobiście rozmawiał z kuzynką zaginionej. Rozmowa nic nowego nie wniosła. Dziewczyna właściwie powtórzyła to, co wcześniej przeczytał z notatki, którą napisał jeden z policjantów z miejskiej po tym, jak ukraińska studentka zgłosiła zaginięcie swojej kuzynki.

Rozpoczął się Nowy Rok, a sprawa Oksany nie posunęła się nawet o centymetr.

Pewnego dnia na biurku Kajdana rozdzwonił się telefon. Dzwonił jeden z jego kolegów kryminalnych, z miejskiej. Ci pracując przy pewnej sprawie, otrzymali informacje od funkcjonariuszy Służby Więziennej. W rzeszowskim areszcie śledczym przebywał pewien aktywny kibol jednego z łódzkich klubów. Razem z kolegami kradli luksusowe auta, następnie kontaktowali się z właścicielem, któremu proponowali odkupienie samochodu. Proceder prowadzili w całej Polsce. Jednym z okradzionych był biznesmen z Rzeszowa. Okup miał przekazać na parkingu hipermarketu w Krasnem, miejscowości położonej tuż pod Rzeszowem. Bandyci byli tak bezczelni, że nie wierzyli, że ktoś może powiadomić policjantów. A może byli tak głupi? Niemniej jednak kibol wpadł podczas odbierania pieniędzy za luksusowego lexusa. Wcześniej on, jak i jego grupa znajdowała się od miesięcy pod ścisłą obserwacją łódzkich policjantów. Materiałów operacyjnych było wiele.

Kibol trafił na co najmniej trzy miesiące do przybytku przy ul. Załęskiej 76. Jak to bywa w tym środowisku, złodzieje opowiadają różne prawdziwe i nieprawdziwe historie. Robią to z nudów, ale także, aby zyskać w oczach innych złodziei. Nie inaczej było z łodzianinem. Kibol w areszcie śledczym opowiadał recydywiście, koledze z celi o porwaniach i handlu kobietami. Trudnić się tym miał jeden z jego najlepszych kumpli z kibolskiej bojówki. Popełnił kolejny błąd. Kolega recydywista nie był taki sztywny, na jakiego wyglądał. Mówiąc wprost, wynosił Służbie Więziennej pewne informacje. Informacja poszła dalej i trafiła do policjantów kryminalnych, a następnie do Kajdana, który poczuł krew.

Szczepan wszedł pewnym krokiem, po schodach do budynku zakładu karnego i jednocześnie aresztu śledczego na rzeszowskim osiedlu Załęże. Pokazał policyjną legitymację i poprosił o kontakt z majorem Służby Więziennej, z którym wcześniej się umówił w sprawie wizyty u kibola o pseudonimie Kajtek. Jako że Kajtek siedział na sankcji, to musiał także uzyskać zgodę na widzenie u prokuratora. Z tym nie było żadnych kłopotów.

Osadzony czekał już w małym pokoju wykorzystywanym, na co dzień, jako pomieszczenie do spotkań z więziennym psychologiem. Miał około sto dziewięćdziesiąt centymetrów. Ważył blisko sto kilogramów i wyglądał jak atleta. Od służby więziennej Szczepan dowiedział się, że Kajtek trenował przez lata MMA. Nawet wystąpił na kilku jakichś gównianych galach w remizach strażackich. Nic poważnego. Gdy Kajdan pierwszy raz popatrzył na twarz kibola, od razu skojarzył mu się z filmowym obrazem SS-mana z obozu koncentracyjnego. Biała cera, niebieskie oczy, boki i tył głowy wygolone praktycznie na zero, na górze głowy miał krótkie włosy uczesane na żelu, czy jakiejś piance na bok. Z jego twarzy biła buta, jakaś trudna do opisania wyższość. Kibol obserwował wchodzącego do pokoju policjanta. Patrzył na niego jak na szmatę do podłogi lub ewentualnie na jakieś gówno leżące w parku na chodniku. Szczepan postanowił jednak pokazać pełną kulturę, dlatego nie wypalił od razu z grubej rury.

— Dzień dobry panie Kajetanie. Nazywam się Szczepan Kajdanowicz i jestem policjantem z Komendy Wojewódzkiej Policji w Rzeszowie.

Kibol nie odezwał się słowem.

— Mam do pana parę pytań. Liczę na współpracę.

— Na co ty liczysz? — zapytał policjanta z pogardą. Następnie prychnął i uśmiechnął się sam do siebie.

— Liczę, że jest pan rozsądny i pomoże mi w rozwiązaniu pewnej ważnej sprawy, a mianowicie zaginięcia młodej Ukrainki. A i jeszcze jedno. Nie przeszliśmy na ty, więc mówmy sobie per pan.

— Nic nie wiem o żadnych Ukrainkach, a już na pewno o ich zaginięciach — odpowiedział mu spokojnie.

— A ja wiem za to, że z pana wychodzi w tym momencie taki mały, malutki kłamczuszek. Wiem, że pan wie coś, co mnie interesuje, a interesuje mnie handel ludźmi i pański przyjaciel z bojówki. Tylko tyle i aż tyle.

Otworzył w tym momencie teczkę, z którą wszedł do pokoju i zerknął na pierwszą kartkę.

— Hmmm… jak on się nazywał? No nie mogę znaleźć. Nie wiem także, co dokładnie robił i z kim.

Kajtek z kamienną twarzą wpatrywał się w twarz patrzącego mu głęboko w oczy Kajdana. Nic nie odpowiedział. Siedzieli tak wpatrzeni w siebie minutę. Policjant uznał, że jednak obrał złą taktykę i z kimś takim, tak prowadzona rozmowa nie przejdzie. Miał jednak asa w rękawie. Szczepan delikatnie uderzył otwartymi dłońmi w biurko, przy którym siedzieli.

— Dobra, zrobimy tak.

W tej samej chwili wyjął z teczki zdjęcie ładnej blondynki, zrobione gdzieś na ulicy. Widać było, że kobieta nie wiedziała, że była fotografowana.

— Kto to jest?

Kajtek niechętnie skierował wzrok na zdjęcie. Milczał.

— Powtórzę pytanie. Kto to jest?

— No Hanka.

— Co ty taki kurwa mało rozmowny jesteś? Jaka Hanka?

— Hanka Kosowska.

— A coś więcej?

— Ale co mam więcej powiedzieć? — zapytał coraz bardziej zdezorientowany, bo nie wiedział, dlaczego policjant pyta o żonę jego przyjaciela.

— Dobra, bo ty jakiś kretyn jesteś i tak będziemy tu siedzieć do jutra i nie załapiesz, o co chodzi. Jak już powiedziałeś, to Hanka Kosowska. Żona niejakiego Mateusza Kosowskiego o pseudonimie Kosa. Tak się składa, że był to do niedawna lider bojówki, do której należysz. Twój świetny ziomek. Razem sobie jeździcie tzn. jeździliście, bo teraz ty jesteś tutaj, na różnego rodzaju ustawki. Robiliście z Kosą i kolegami zasadzki m.in. tą słynną w lesie pod Płockiem. Tą, w której zginął chłopak z Białegostoku, a nikt wam tego nie przybił, bo nie ma dowodów. Przynajmniej na razie nie ma dowodów. Zresztą teraz to nieważne. Do rzeczy. Coś ci się pojebało w główce i jeszcze przed tym, jak poszedłeś pierdzieć w pasiaki, zacząłeś dymać panią Kosowską.

Kajtek zacisnął mocno szczękę, ale wciąż się nie odzywał.

— Przypomnę ci, że robiłeś to, jak Kosa trafił do kryminału przeszło rok temu. Nawiasem mówiąc, chodzą głosy, że Kosa podporządkował sobie cały kryminał w Strzelcach Opolskich i rządzi tam miejscową grypserą. No, ale przecież o tym doskonale wiesz.

— I co z tego? — wreszcie odezwał się Kajtek.

— Tyle z tego cymbale, że… a zresztą popatrz sobie.

Kajdan wysypał z teczki plik zdjęć, które zostały wykonane podczas obserwacji członków grupy biorącej okupy za kradzione samochody. Na zdjęciach widać było jak Kajtek czule, obejmuje Hankę, jak ją całuje w usta, a na jednej fotce nawet jak ją łapie za tyłek.

— To tak na zachętę pokazuję. Te są akurat ze Świnoujścia, z długiego weekendu. Pamiętasz? Jasne, że pamiętasz. A zdradzę ci, że takich zdjęć mam więcej. Co jedno to lepsze.

Kajtkowi zaczął drgać nerw na policzku. Wiedział, w jakim kierunku zmierza ta rozmowa.

— I teraz tak. Służba Więzienna pójdzie nam na rękę. Kosa zobaczy te fotki. Uwierz mi, że zobaczy wszyściutkie, a ty wiesz, jaki to jest pojeb i co on ma w głowie. Jak myślisz, jakie pójdą grypsy do Rzeszowa? Dobrze myślisz. Będziesz żałował, że nie jesteś pedofilem, bo wtedy byś trafił na ochronki. A tak, jako taki ura bura, szef podwóra żadnej ochrony nie otrzymasz. To teraz możemy obstawiać, kiedy zostaniesz ujebany do spodu. A jak to ciebie nie rusza, to jest kilka takich fotek, jak na twoich kolanach siedzi czternastoletnia córka Kosy. Chuj wie, czy cię ciągnie do małych dziewczynek. Ja tam nic nie mówię, ale śmiało mogę ci wykręcić aferę, po której będą mówić o tobie dzieciojebca, a wtedy to już wiesz… bankowo ci dupa pęknie.

— Ty chuju, ty kurwo jedna! — ryknął Kajtek.

W nerwach energicznie wstał i wywrócił stojące obok krzesło. Bał się jednak zaatakować Szczepana. Do pokoju natychmiast wskoczyło dwóch barczystych funkcjonariuszy Służby Więziennej, którzy kazali uspokoić się Kajtkowi, jednocześnie siłowo posadzili go na krześle. Jeszcze przez chwilę trzymali kibola pałającego nienawiścią do policjanta. Ten patrzył na Szczepana w taki sposób, że aż ciarki przechodziły. Kajdan wiedział, że trafił w dziesiątkę.

— Idę po kawę. Zajmie mi to pięć minut. Następnie wrócę tu i chcę pełnej współpracy. Absolutnie pełnej — powiedział spokojnym, ściszonym głosem Kajdanowicz.

Postał za drzwiami pokoju dłużej niż pięć minut. Przez chwilę wrócił wspomnieniami do czasów, gdy za małolata dobrze się uczył, a babcia powtarzała, że ze Szczepcia będzie pewnie jakiś lekarz, światowej klasy chirurg. Później już różowo nie było, choć był inteligentny, to wolał biegać z kolegami po osiedlu niż otwierać książki i zeszyty.

— No nic. Jak się nie chciało nosić teczki, to teraz trzeba kurwa kopać dołeczki — pomyślał, wziął głęboki oddech, po czym energicznie nacisnął klamkę i wszedł do pomieszczenia, w którym siedział ze spuszczoną głową Kajtek.

— Zamieniam się w słuch — powiedział do bandyty.

Rozdział 7

W Rzeszowie rozpętała się śnieżyca. Szczepan wracał do komendy nieoznakowanym radiowozem. Jakiś facet w radiu mówił, że ma przyjść super ocieplenie za tydzień. Miało być nawet piętnaście stopni Celsjusza na plusie, w połowie stycznia. Teraz jednak warunki były koszmarne. Rzeszów stał w jednym wielkim korku, na drogach nie było odśnieżarek i piaskarek. Jednym słowem armagedon. Szczepan posuwał się przez most Tadeusza Mazowieckiego w zawrotnym tempie dwudziestu kilometrów na godzinę. Myślał o tym, co powiedział mu czterdzieści minut temu Kajtek.

Kibol opowiedział ze szczegółami, to, co wiedział o handlu kobietami, a dokładniej o tym, co opowiadał mu jego kolega z kibolskiej bojówki. Okazało się, że na Ukrainie grupy przestępcze mieszać się miały ze służbami bezpieczeństwa i policjantami. Tak opowiadał Smoku, przyjaciel Kajtka, który trudnił się dozorem sprzedanych kobiet. Po wódce opowiadał kumplowi, że kobiety z terenów, gdzie trwały najcięższe walki, masowo uciekały do miejsc, w których było bezpieczniej. To akurat nie była żadna wiedza tajemna. Nie miały pieniędzy, nie miały majątku. Te brzydkie, które nikogo nie miały poza granicami Ukrainy, zostawały w Kijowie. Nikt się nimi nie interesował. Były skazane na biedne życie, ale życie. Przejebane miały za to te ładne. W ośrodkach pomocy wyciągali do nich ręce mili panowie. Panowie ze służb i policji. To oni prowadzili rozmowy i okazywali współczucie oraz chęć pomocy. Następnie dziewczyny były zabierane, do starego hotelu robotniczego. Na miejscu dochodziło do gwałtów, ale takich delikatnych, jeśli można powiedzieć, że gwałt może być delikatny. Chodziło o to, żeby zastraszyć, ale fizycznie nie uszkodzić. Bo kto później taką dziewczynę kupi? Prócz zabawy, „stróże prawa” oczywiście otrzymywali pieniądze za sprowadzenie wyselekcjonowanych dziewczyn. Wówczas przejmowali je ich koledzy, miejscowi bandyci, których szefowie znali pewnego Polaka. To on stał za całym procederem od strony polskiej i płacił dobre pieniądze za dziewczyny, oczywiście dobre jak na Ukrainę. Jak się nazywał? Tego Kajtek nie wiedział. Kumpel opowiadał mu, że to był jakiś stary recydywista. Siedział w polskim kryminale jeszcze w latach osiemdziesiątych, później ponoć wyjechał do Niemiec i robił tam jakieś lewe interesy. Podobno chodziło o handel bronią i właśnie kobietami.

Smoku opowiadał Kajtkowi, że kobiety były przewożone przez nich busami na granicę. Tam szły odpowiednie łapówki. Chodziło o to, żeby nikt nie wiedział, że jakaś Olena, czy inna Svetlana przekraczały granicę. Oficjalnie kobiety żyły na Ukrainie i nigdzie nie wyjeżdżały. Mówił również, że zwykle podczas takiej podróży była przeraźliwa nuda i nic się nie działo, bo kobiety, choć zabrano im paszporty, zachowywały się spokojnie. Niektóre były naiwne, inne bały się coś zrobić, a jeszcze inne i tak nie miały lepszych perspektyw przed sobą.

— Smoku mówił mi, że tylko raz było groźnie. Byli w jakimś mieście niedaleko Kijowa i nagle niedaleko drogi, w jakiś budynek, chyba blok mieszkalny pierdolnęła rakieta wystrzelona przez ruskich. Mówił, że prawie się osrał ze strachu. Że to nie to samo, co atakowanie innych kiboli, nawet ze sprzętem. Później Ukraińcy mówili im, że Rosjanie wystrzelili tę rakietę gdzieś ze statku wojennego zacumowanego w chuj kilometrów od tego miejsca. Podobno zginęły jakieś dzieci w tym bloku — opowiadał kibol Szczepanowi.

Kajtek powiedział na koniec, że kumpel twierdził, iż nikt inny nie jeździ z tymi dziewczynami na wysokości województwa lubelskiego i podkarpackiego. Mieli ten teren na wyłączność. To właściwie była cała opowieść Kajtka. Więcej nic nie wiedział. Za to dał namiary na Smoka. A to już było coś, nawet więcej niż coś, bo wreszcie policjanci mieli jakiś punkt zaczepienia. Policyjny, szósty zmysł podpowiadał Szczepanowi, że Oksana trafiła właśnie na tę grupę. I ten cały Smoku może okazać się kluczem do rozwiązania tej sprawy.

Po blisko półtorej godziny jazdy przez śliskie i zaśnieżone drogi Rzeszowa Szczepan wreszcie dojechał do komendy wojewódzkiej. Przekazał naczelnikowi i policjantom, którzy podobnie jak on zajmowali się sprawą, czego się dowiedział. Grzybowski wziął na siebie zawiadomienie łódzkich policjantów oraz prokuratora. Kibolowi trzeba było założyć podsłuch i obserwację, samo zatrzymanie nie wchodziło w grę, bo nic na niego nie mieli, poza opowieściami Kajtka, który dodatkowo nie złożył ich na papier, a więc nie były dowodem w sprawie. To, co powiedział Kajtek, było, mówiąc krótko wiedzą operacyjną.

Czas płynął, a zrobić nic więcej nie można było. Kajdan zawsze powtarzał, że w serialach kryminalnych sprawy rozwiązują w czterdzieści minut, im zajmuje to trochę dłużej. Musiał uzbroić się w cierpliwość.

*****

Któregoś dnia, w wydziale na tapetę wskoczyła stara sprawa dotycząca poszukiwań faceta, który ponad dwadzieścia lat temu, w jednej z wiosek na Podkarpaciu, spalił żywcem swoją żonę. Następnie uciekł do pobliskiego lasu i słuch po nim zaginął. Zabójstwo było popełnione na tle spraw majątkowych pomiędzy małżonkami. Z peselu wychodziło, że zabójca, pan Józek miał obecnie osiemdziesiąt pięć lat. Miał, jeśli żył. Nikt w wydziale w to nie wierzył, ale akta sprawy były w szafie i od czasu do czasu trzeba było coś przy tym podłubać. I m.in. tym zajmował się od tygodnia Kajdan. Efektów podobnie jak w sprawie Oksany nie było jednak widać.

Nastał luty, śnieg stopniał i pojawiła się niespodziewanie wiosna. Kajdan stał przed drzwiami, na korytarzu pierwszego piętra komendy wojewódzkiej z ładną i jednocześnie pulchną brunetką. To tam w jednym z pokojów swoją siedzibę miał zespół prasowy komendanta wojewódzkiego. Szczepan rozmawiał o wszystkim i o niczym ze swoją znajomą podkomisarz Sylwią Gajdek. Była jedną z szeregowych policjantek, które musiały odpowiadać drogą telefoniczną lub mailową na głupawe pytania dziennikarzy. Pisała również informacje na stronę policyjną komendy wojewódzkiej. Mówiąc krótko, odwalała kawał najgorszej roboty, której nie robiła pani nadkomisarz, rzecznik prasowa komendanta. Ta była tylko od wyższych celów np. udzielania wywiadów przed kamerami. Kajdan jej nie lubił. Zresztą całe biuro prasowe nie przepadało za panią nadkomisarz.

Podczas ich rozmowy o wszystkim i o niczym, z naciskiem na mierny poziom nauczania w polskich szkołach oraz trudny los dzieci, w kieszeni dżinsów Kajdana zaczął wibrować smartfon.

— Jesteś w komendzie? — zapytał Grzybowski.

— Tak, naczelniku. Coś się stało?

— Na biegu, do mnie. Mamy tego chujka z Łodzi. Wpierdolił się sam na minę… — urwał połączenie.

Kajdan przeprosił Sylwię, że nie może dłużej rozmawiać i pognał do pokoju naczelnika. Czuł, że tym razem sprawa Kowalenko ruszy z kopyta.

Rozdział 8

Zbigniew jechał swoim mercedesem przez berlińską dzielnicę Kreuzberg. Z radia leciała stara piosenka Jana Hammera — Crockett, s. Znana z serialu „Policjanci z Miami”. Zbigniew nienawiść do psiarni wyssał z mlekiem matki, ale „Policjantów z Miami” lubił oglądać, nawet po cichu kibicował dwóm głównym bohaterom, policjantom. Sam nie wiedział dlaczego.

Mijał kolejne kamienice na Kreuzbergu. Nie przepadał za tym miejscem, bo dzielnica kojarzona była z artystami i studentami. Miała trudny do opisania, specyficzny klimat, który go drażnił. Kilka minut później jego oczom ukazała się dzielnica Neukölln. To zdecydowanie było jego miejsce. Niemcy mówili na nią Mały Stambuł. Do niedawna strach było tam się pokazywać. Oczywiście nieproszonym gościom. Dzisiaj dzielnica stawała się coraz bardziej modna.

Zaparkował swoją limuzynę pod jedną z niepozornych knajp, która oferowała kebap, a nie jak w Polsce kebab przez „b” na końcu. Wyszedł z auta i pierwsze, co poczuł, to powiew chłodnego wiatru, następnie do jego nosa dostał się zapach mięsa, prawdziwego mięsa baraniego. Przymknął oczy, a w jego głowie pojawiły się wspomnienia z Berlina, w którym mieszkał przez ładnych kilka lat. To wówczas poznał tureckich gangsterów, którzy z nim współpracowali. Czego nie robili zwykle z nikim, kto nie był ich narodowości. W jego przypadku zrobili wyjątek.

Jeszcze w latach osiemdziesiątych Zbigniew odsiedział wyrok w polskim więzieniu. Grypsował, a jakże. Ale po wyjściu wiedział, że nie ma, co szukać w Polsce. Wszędzie panowała bieda, marazm, nawet przestępcy trudno było zarobić większe pieniądze. A on miał ambicje. Postanowił uciec przez zieloną granicę do Niemiec, do Berlina Zachodniego. Uczył się języka niemieckiego. Zupełnie sam, z książeczki, którą… oczywiście ukradł jeszcze w polskiej księgarni. W nowej ojczyźnie bynajmniej nie został przykładnym obywatelem. Nie przepracował uczciwie ani jednego dnia. Za włamania do domów trafił kolejny raz do więzienia, tym razem niemieckiego. Po latach wspominał, że ten kryminał w porównaniu z tym polskim, to były istne wczasy. Niemniej jednak było to więzienie, a co za tym idzie, siedzieli w nim bandyci. Za kratami jego kumplem został pewien Turek o imieniu Ayaz. Działał on w tureckich gangach. Miał na sumieniu wiele przestępstw, był także jednym z liderów grupy przestępczej. Pech chciał, że trafił do więzienia, gdzie prym wiedli przestępcy z klanów arabskich zamieszkujących Berlin. Ci nienawidzili jak psów, Turków i odwrotnie było podobnie. Tak się stało, że Ayaz nie miał swoich ludzi obok siebie, mógł zatem liczyć na Zbigniewa, a ten z dobrego bandyckiego serca pomagał mu. Dobrego, to może zbyt dużo powiedziane. Zbigniew liczył, że Ayaz pomoże mu wejść w poważniejszy bandycki świat. Polak, któregoś dnia nawet pociął nożem jednego z Arabów, który chciał zrobić krzywdę Turkowi. Zbigniew wyszedł z kryminału po dwóch latach. Ayaz półtora roku później. Przez ten czas nie zapomniał o kumplu, któremu zawdzięczał życie. Polecił go bandytom z tureckim rodowodem, a właściwie, to nakazał, żeby Polak wdrażał się w specyficzny, kryminalny świat Berlina. Po wyjściu z więzienia Turka, ten przejął całkowitą władzę nad dużymi grupami przestępczymi, tempo kariery Zbigniewa nabrało wówczas niesamowitego rozpędu. Zajmował się między innymi handlem bronią, a z czasem handlem żywym towarem i nadzorowaniem tureckich burdeli. Życie recydywisty płynęło wartkim strumieniem. Jednak w połowie lat dziewięćdziesiątych Ayaz zmarł. Nie były to żadne porachunki. Był gruby i odszedł na tamten świat z powodu… zawału serca. Władzę w tureckim półświatku przejął jego syn Yusuf, a Zbigniew został odsunięty na boczny tor z sugestią, że ten świat należy jednak do Turków, tylko i wyłącznie do Turków. Zbigniew postanowił wrócić do Polski.

— Witaj bracie — z uśmiechem na ustach i rozłożonymi w geście przyjaźni rękoma, Zbigniew powitał w knajpie Yusufa.

Potężny Turek siedzący przy stoliku skinął mu głową. Otaczało go kilku potomków ludzi pochodzących z Imperium Osmańskiego. Byli modnie ubrani, obwieszeni złotą biżuterią, nosili drogie zegarki. Mieli modnie przystrzyżone włosy i brody. W powietrzu unosił się intensywny zapach baraniego mięsa, a z głośników leciał hip-hop wykonywany przez tureckich Niemców.

Mężczyźni odeszli od stolika. Został tylko Yusuf, który zaplótł palce dłoni i oparł je na blacie stołu. Powolnym krokiem, do stolika, przy którym siedział, podszedł Zbigniew. Usiadł naprzeciw wielkiego Turka.

— Co pijemy? Może jakieś piwko, a może winko?

Yusuf przekręcił nieznacznie głowę w lewo i głęboko popatrzył w oczy Polaka.

— Żartowałem, żartowałem, przecież wiem, że Allach patrzy i nie możesz — powiedział z rozbawieniem.

Kilka sekund później młody chłopak z obsługi restauracji przyniósł Zbigniewowi jeszcze gorącego kebapa. Chodziły słuchy, że w całym Berlinie nie było lepszego. Ale tylko słuchy, bo do knajpy wstęp miały jedynie tureckie gangusy. Inni mogli żałować, bo ten tutaj kebap, to nie było jakieś gotowe, kupowane w hurtowni spożywczej gówno jak w Polsce, tylko codziennie starannie przekładane płaty mięsa baraniego i tłuszczu. Zbigniew kochał prawdziwe tureckie żarcie.

Yusuf przyglądał się Polakowi, jak ten przeżuwał kęsy jedzenia. Obydwaj milczeli. Gdy Zbigniew skończył, Yusuf pochylił się nad stołem, w kierunku Polaka i powiedział:

— Chciałem, żebyś przyjechał, bo towar się nie zgadza.

— W jakim sensie się nie zgadza?

— W ostatnich miesiącach miałem około trzydziestu procent strat na zysku z burdeli.

— A co ja mam do tego? Może Niemcom już nie staje, jak należy? — zarechotał.

— Może i tak. Jednak z mojej obserwacji wychodzi na to, że przysyłasz coraz gorsze świnie.

— U mnie towar jest zawsze pierwsza klasa. Zresztą kiedyś jak jeszcze robiłem z twoim ojcem biznesy, to on nie narzekał. Ja wiem, że to były Polki, ale… — nie dokończył.

— Mój ojciec nie żyje od wielu lat i nie obchodzi mnie, co było kiedyś. Żyje dniem dzisiejszym, a martwię się o przyszłość. Szczególnie o przyszłość naszej współpracy.

— Co ty pierdolisz?

Gdy wypowiedział te słowa, momentalnie, doskoczył do niego jeden z Turków, który jeszcze kilkanaście minut wcześniej siedział przy jednym stole z Yusufem. Błyskawicznym ruchem przystawił ostrze noża do gardła Zbigniewa.

— Przeproś — powiedział w języku tureckim. Polak doskonale zrozumiał. Tyle Zbigniew zdążył się nauczyć, żyjąc kiedyś między niemieckimi Turkami.

— Przeproś, bo zarżniemy cię tu jak świnie — powtórzył mężczyzna i widać było po jego minie, że nie żartuje.

Zbigniew niechętnie, ale przeprosił Yusufa.

— A teraz posłuchaj. Moi ludzie musieli ścigać Ukrainkę, która ci spierdoliła w tym całym Rzeszowie. Zwróciłeś za nią pieniądze, ale oni narażali swoją wolność dla twoich zboczonych pomysłów. Już wtedy mnie wkurwiłeś.

— Ale to…

— Cisza. Ja mówię, ty milczysz. Druga sprawa. Jak już wcześniej wspomniałem, od początku roku, przysyłasz mi jakieś wybrakowane kobiety. Prawie nikt nie chce tego ruchać. A ja prowadzę poważny biznes. Moje kluby są ekskluzywne i nie pozwolę sobie na to, żeby spadła renoma tych miejsc. Ty wiesz, że do moich burdeli przylatują poważni ludzie nawet ze Stambułu, Paryża, czy Londynu? Dzięki mnie i tylko mnie masz dom, jaki masz. Masz auto warte kilkaset tysięcy euro i kurwy, które jak to mówisz, testujesz. A testujesz je, kiedy one są już moje.

— Yusuf spokojnie, może rzeczywiście masz rację… To znaczy, masz na pewno rację. Będę naciskał na swoich ludzi na Ukrainie, żebyś był maksymalnie zadowolony.

— Oczywiście, że będziesz, bo jeszcze jedna wpadka i zmieniam dostawcę. Pamiętaj, ile zawdzięczasz mojemu ojcu i mnie. Zawsze o tym pamiętaj.

W Polaku aż gotowała się krew, jednak pokornie spuścił głowę i skinął głowę. Wiedział, że Yusuf nie żartuje. Wiedział, jakim jest skurwysynem, którego jedno skinięcie może mu odebrać nie tylko pieniądze, ale i życie. A to nie wszystko. Przez myśl przeszła mu scena, którą widział wiele lat temu. Yusuf postanowił wówczas ukarać donosiciela. Zgwałciło go dwunastu facetów. Jeden po drugim. Wszystko nagrali smartfonem, następnie obcięli mu język i uszy oraz wyłupili oczy. Później podrzucili go pod bramę pogotowia. Z tego, co słyszał, facet przeżył… Na samą myśl o tym zdarzeniu przez plecy Zbigniewa przeszedł zimny dreszcz.

Siedział jak otępiały i wpatrywał się w twarz Yusufa. Czekał na pozwolenie odejścia od stołu. Yusuf wstał pierwszy, podszedł do Zbigniewa i klepnął go wielkim jak bochen chleba łapskiem w plecy.

— Gdybyś był pierwszym lepszym, już miałbyś poderżnięte gardło, ale mój ojciec twierdził, że uratowałeś mu życie, dlatego teraz to ja pozwalam ci żyć — powiedział Turek.

Ruszył ze swoją ekipą do drzwi wyjściowych. Wtem nieśpiesznie odwrócił się w stronę Zbigniewa.

— A za tę Ukrainkę, która nie żyje, załatwisz mi Koreankę — tubalnie zaśmiał się, a wraz z nim reszta jego ekipy.

— Jaką kurwa Koreankę? — zapytał się stary recydywista sam siebie w myślach.

Rozdział 9

Zbliżała się godzina czwarta nad ranem. Cała Łódź otulona była mrokiem nocy. Z nieba na to piękne miasto spoglądał wyglądający jak rogalik księżyc. Powietrze było rześkie, w przeciwieństwie do poprzedniego dnia, kiedy Łódź przykrył smog wyglądający jak gęsta mgła z XIX-wiecznych powieści kryminalnych umiejscowionych w Londynie. Kajdan rozsiadł się na niewygodnym krześle, w sali odpraw komendy wojewódzkiej przy ul. Lutomierskiej. Popijał lurowatą kawę z kubka, którą kupił chwilę wcześniej w automacie na korytarzu. Z kieszeni jego kurtki wystawały dwa wafelki kokosowe, które miały mu dzisiaj służyć za śniadanie. Od miesięcy nie miał czasu ćwiczyć i wyraźnie przytył. Codziennie obiecywał sobie jednak, że weźmie się za siebie. Wytrzymywał jednak tylko do południa, a następnie jadł słodycze w hurtowych ilościach. Nie miał silnej woli. Teraz jednak jego umysł pochłaniała rozpoczynająca się właśnie odprawa z policyjnymi kontrterrorystami. Przedstawił swoją wiedzę na temat Smoka, łódzkiego kibola. Opowiedział słuchającym go policyjnym komandosom, jak jest to niebezpieczny człowiek i co potrafił zrobić. Doskonale jednak wiedział, że na sali siedzieli absolutni profesjonaliści, elita, która potrafiła niejednokrotnie podczas realizacji zdziałać cuda. Na koniec głos zabrał dowódca komandosów, który przypomniał w kilku zdaniach plan działania, który opracowany był kilka dni przed przyjazdem Kajdana do Łodzi. Wśród biorących udział w realizacji było jeszcze kilku miejscowych kryminalnych i policjantów z łódzkiego Wydziału ds. Zwalczania Przestępczości Pseudokibiców.

Czterdzieści minut później Szczepan wyjechał z komendy wraz z policjantami pięcioma nieoznakowanymi radiowozami. Droga zajęła im dosłownie kilka minut, bo mieszkanie figuranta znajdowało się rzut beretem od wojewódzkiej na Starych Bałutach. Gdy czekali na rozpoczęcie pojmania Smoka, Kajdan oparł się plecami o ścianę radiowozu. Przymknął na chwilę oczy i jeszcze raz przypominał sobie, co kilka dni temu powiedział mu jego szef, naczelnik Grzybowski.

Okazało się, że Smoku niby był inteligentny, ale z naciskiem na niby. Dzisiaj, większość dowodów zbiera się poprzez podsłuchy. Smoku chyba tego nie wiedział albo nie grzeszył inteligencją. Dureń, jak nazwał go naczelnik Grzybowski, umawiał się telefonicznie na transport dziewczyn z Ukrainy. Kilka razy dzwonił do bliżej nieokreślonego Ukraińca. To, co tam powiedział, wystarczało, żeby spędził dobrych parę lat za kratami. Trzeba było kuć żelazo, póki gorące, dlatego prokurator wydał natychmiastową zgodę na zatrzymanie młodego mężczyzny. Odpowiednio obrobiony mógł pomóc rozbić grupę przestępczą. Wszyscy wiedzieli, o jaką stawkę toczy się gra i nie wolno było dopuścić do ucieczki bandyty.

Od trzech dni łódzcy kryminalni podążali za Smokiem jak jego cień. Dwadzieścia cztery godziny na dobę był pod obserwacją, wszystko, dlatego, żeby mieć absolutną pewność, że w dniu realizacji będzie w obiekcie, na który policjanci przypuszczą szturm.

Szczepan przekonał się, że w robocie kontrterrorystów najgorsze jest ciągłe czekanie. Czekanie, na tę chwilę, w której po krótkiej akcji wyciąga się figuranta. Policjanci czekali tym razem na mityczną godzinę szóstą rano, o której to mogli przypuścić szturm.

Podczas tych długich minut w radiowozie Kajdan usłyszał od kontrterrorystów historię, jaka im się przydarzyła tydzień wcześniej. Wyciągali z mieszkania znanego w Łodzi złodzieja samochodowego. Ten nosił często przy sobie broń, dlatego przełożeni kryminalnych chcieli zminimalizować ryzyko niepotrzebnej strzelaniny i poprosili o pomoc komandosów.

— On się ukrywał w różnych miejscach, tym razem spał na melinie, gdzie były takie stare okna z cienką szybą. Tradycyjnie, szósta rano, wjeżdżamy z drzwiami, dwie sekundy później wpadamy do salonu, patrzymy, a ten bierze rozbieg i jeb, skacze na tygrysa w szybę — opowiadał Adam, jeden ze szturmowców.

— Jak w szybę? — zapytał zdziwiony Szczepan.

— No taki kurwa akrobata był z niego. Tak jak mówiłem, tam były cienkie szyby i jebany się przebił…

— Ale co on chciał zrobić? Które to było piętro?

— Parter. Nie wiem, na chuj liczył, ale za oknem był malutki balkon i na nim przywieszony taki stelaż ze sznurkami…

— Na mokre ciuchy?

— Dokładnie. I ten idiota na nich się zatrzymał i zawisł.

— Przeżył ten lot przez szybę?

— A jak. Cały pochlastany, ujebany we krwi, chłopaki także, bo musiały go wyplątać z tych sznurków, ale przeżył. Rozmawiałem z kumplem z kryminalnego, który był później przy nim w szpitalu. Lekarze nie mogli sobie poradzić ze zszyciem tego debila, ale jakoś się udało.

— Świat to jest jednak dziwny. Taki cymbał przeżyje, a normalny człowiek, czy dziecko zachorują na jakieś gówno i od razu umrą.

Kontrterroryści przytaknęli Kajdanowi głowami. Przez następne kilkanaście minut, w radiowozie panowała absolutna cisza. Szczepan widział na twarzach policjantów pełne skupienie.

— Dobra panowie, wychodzimy — przerwał ciszę, przez radio dowódca realizacji.

Ponad dwudziestu komandosów wyskoczyło z radiowozów. Część zaczęła otaczać starą, obskurną kamienicę z każdej strony. Około dziesięciu policjantów weszło na klatkę schodową, na której śmierdziało z piwnicy kocim moczem. Zapalili światło. Na parterze stara żarówka dawała ciemnożółte światło i mrugała jak w horrorach. Atmosfera była iście filmowa. Po schodach, po cichu, na drugie piętro zaczął skradać się korowód policjantów. Kajdan, choć aż go wyrywało do przodu, musiał zgodnie z procedurami trzymać się końca stawki.

Policjanci zatrzymali się przed wyróżniającymi się drzwiami z numerem dwanaście. W całej kamienicy wszystkie drzwi do mieszkań prezentowały się, jakby pamiętały jeszcze czasy okupacji Łodzi. Tylko te pod dwunastką były nowe i wyglądały profesjonalnie. Szturmowcy poczekali dwie minuty. Jeden z nich podciągnął na przegubie ręki mundur i podświetlił zegarek. Pierwsi dwaj przy ścianie zobaczyli dokładnie godzinę piątą minut pięćdziesiąt dziewięć.

Kilkadziesiąt sekund później skinęli na siebie głowami. Ten wyższy uderzył kilka razy pięścią w drzwi. Jednocześnie krzyczał tubalnym głosem:

— Policja otwórz drzwi! Otwórz drzwi, bo wyważymy!

Oczywiście wiadomo było, że wylecą one z zawiasów, bo nawet gdyby Smoku chciał je otworzyć, to nie zdążyłby do nich podejść. Jeden ze szturmowców podszedł do drzwi i energicznymi ruchami zaczął w nie uderzać ważącym około piętnastu kilogramów taranem. Kilka prób nie powiodło się. Zza jego pleców wyskoczył kolega z narzędziem podobnym do diaksa. Przystawił do zawiasów, a w powietrze poleciały piękne iskry. Po chwili zawiasy były częściowo rozbrojone. Wystarczyło uderzyć jeszcze młotami i drzwi wypadły.

— Policja! — rozniósł się krzyk jednego z policjantów.

Do środka wleciał granat hukowy, który miał zdezorientować osoby przebywające w środku. W kuchni, na ziemi spokojnie leżał Smoku. Leżał w majtkach, grzecznie z założonymi rękoma za głowę. Miał już do czynienia z policyjnymi komandosami i wiedział jak każdy szanujący się bandyta, że nie warto się szarpać, bo i tak nie wygra. Nie wiedział o tym jego kolega, a jednocześnie również kibol, który przyjechał do niego w odwiedziny ze Śląska i akurat miał pecha nocować w trakcie policyjnej realizacji.

Rzucił się na wchodzącego do salonu policjanta i przycisnął go do ściany, a że ważył sporo, to w pierwszych sekundach policjant obładowany sprzętem nie mógł sobie z nim poradzić. Trzy sekundy później napastnik otrzymał od innego policjanta kopnięcie pod kolano. Siłą rzeczy uklęknął, a wówczas dostał takiego kopa na klatkę piersiową, że aż stracił na chwilę oddech. Na ziemi został dobity kolanem i zakajdankowany. Podobnie zresztą jak Smoku, tyle że ten z tego zdarzenia wyszedł bez uszczerbku na zdrowiu.

Do mieszkania wpadł Kajdan, schylił się do leżącego na ziemi Smoka i zbliżył swoją twarz do jego.

— Mam cię kolego!

Smoku nie wiedział, o co chodzi policjantowi. Był przekonany, że chodzi o ustawki i różne kibolskie sprawy. Nie przypuszczał, że jeszcze tego samego dnia ruszy transportem na przesłuchanie do rzeszowskiej prokuratury.

Czynności w mieszkaniu trwały kilka godzin. Policjanci przeszukiwali każdy zakamarek mieszkania. Przy okazji znaleźli kominiarki w barwach łódzkiego klubu, dwa noże myśliwskie, dwie maczety znanej firmy, a także niewielkie ilości białego proszku, jak okazało się później, po badaniach w policyjnym laboratorium, była to amfetamina. Z kolei w telefonie Ślązaka znajdował się filmik, na którym widać było, jak kibole w brutalny sposób znęcają się nad pseudokibicem innego klubu, łamiąc mu dwie nogi i dwie ręce. Solidny dowód, ale w sprawie, która Szczepana nic, a nic nie interesowała.

— Ucieszą się w komendzie, w Katowicach — skomentował, oglądając brutalny filmik.

Szczepana interesowało jedynie zaginięcie Kowalenko i związek z tym zaginięciem Smoka.

Podczas oględzin zadzwonił do niego naczelnik, ale, że nie mógł odebrać, to wysłał mu SMS o treści: „Nie mogę rozmawiać, po wszystkim zadzwonię. Mamy jeńca. Wkrótce zabieram go na męki”.

Zwrotny SMS brzmiał: „Brawo!”.

Po wszystkim Kajdan oddzwonił do Grzybowskiego. Przedstawił mu krótko przebieg całego dnia i pojechał jeszcze do komendy wojewódzkiej, pozałatwiał sprawy związane z kibolem, a następnie spotkał się z kolegami po fachu, łódzkimi poszukiwaczami. Wymienili się doświadczeniami, anegdotami, ponarzekali na słabe zarobki i majstrowanie rządzących polityków przy ich wcześniejszych emeryturach i zrobiła się godzina piętnasta.

Szczepan wsiadł do nieoznakowanego radiowozu i ruszył w kilkugodzinną drogę do Rzeszowa. Był naładowany adrenaliną, ale potwornie zmęczony. A przy tym niesamowicie głodny. Ostatnim jego posiłkiem były wafelki zjedzone jeszcze w nocy przed realizacją. Postanowił zatrzymać się na jakiejś stacji benzynowej w Łodzi i zjeść hot dogi, a także dostarczyć organizmowi cukru. Tak, cukier był mu teraz potrzebny, po tych magicznych białych kryształach mógł góry przenosić.

Przeżuwając hot doga, wyciągnął smartfona i zadzwonił do swojej żony.

— Jak tam kochanie? Wszystko się udało? — zapytała.

— Tak, tak, ale lecę na pysk, tak jestem zmęczony. Nie spałem całą noc.

— A teraz mi powiesz, gdzie jesteś? Czy nadal to tajemnica?

— Teraz już tak. Do Łodzi mnie przywiało.

— Gdzie? Bo coś mi przerywa.

— W Łodzi — powtórzył głośniej.

Gdy zapadła decyzja o dacie realizacji, dowiedział się tego dosłownie, o godzinie czternastej poprzedniego dnia. Monice powiedział telefonicznie tylko, że musi jechać, gdzieś daleko. Wsiadł do auta i po kilku godzinach zameldował się w Łodzi. Dogrywał szczegóły policyjnej realizacji do godziny dwudziestej pierwszej, a później mógł się przespać w policyjnym mieszkaniu. Nie mógł jednak zasnąć.

— To teraz tak będzie wyglądało nasze życie? Czy to tylko taki jednorazowy wyjazd?

— Jednorazowy — odpowiedział, ale wiedział, że kłamie.

— Dobra muszę kończyć, bo tu są gigantyczne korki i jak tak jeszcze chwilę pogadamy, to wrócę dopiero jutro.

— OK. To pa. Kocham cię.

— Ja ciebie też.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 36.75
drukowana A5
za 60.48