E-book
11.03
drukowana A5
39.74
Kaganek

Bezpłatny fragment - Kaganek

- czyli opowieść o człowieku, który zginął, by żyć dalej. Książka została utworzona przy pomocy AI


Objętość:
178 str.
ISBN:
978-83-8414-624-8
E-book
za 11.03
drukowana A5
za 39.74

Przedmowa

Książka jest fan fiction znanej serii gier wideo. Pomysł na nią został zainspirowany grami z serii Dark Souls i innymi produkcjami soulslike. Szczerze dziękuję twórcom tych wydań za stworzenie tak błyskotliwego uniwersum. Zachęcam niebojących się wyzwania graczy do wypróbowania sił i zręczności w rozgrywce w tę i jej podobne gry.

Prolog

Wyjdź naprzeciw mrokom nocy i jutrzenkowym blaskom. Nie unikaj obrażeń, dopij ciepłe piwko i zatańcz z przeznaczeniem. Prowadź, zamiast dać się prowadzić. Nie zwlekaj do kolejnego dzionka z tym, co czeka na ciebie w tej chwili.

Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę, lecz kto beznamiętnie spogląda, jak strumień życia przepływa mu między palcami, niewart jest kolejnego tchnienia. Przyjmij dar radości i smutku, ofiarowany przez matkę przy narodzinach. Przyjmij obietnicę szczęścia i nieuniknione cierpienie, byś w każdej porze wędrówki przez świat nie wiedział, nie widział, lecz stale odczuwał, że w tętnicach żwawo płynie krew twego ojca, dziada i pradziada.

Odbijesz się nieraz od ściany pogardy, od urodzaju bezmyślności. Poniesiesz w sercu niespełnione uczucie. Z okaleczonym ciałem, duchem lub umysłem zabrniesz wprzód, stopa za stopą. Przeżyjesz życie, zamiast je przetrwać. To ty decydujesz, która droga jest dla ciebie najlepsza.

W końcu przystaniesz, gdy starość zbije cię z nóg. A może unikniesz jej bezruchu, gdy — przedwcześnie, ale spełniony — stawisz się na sądzie Czternastu Aniołów i, wywleczony przed ich majestat, pozwolisz wywrócić własną duszę na drugą stronę, by sprawiedliwie ocenili dzieło twego życia. Dzieło bycia ze światem lub na świecie.

*****

Przecież słyszeliście tę historię wielokrotnie, ale nie chcecie słuchać żadnej innej. Opowieść o bohaterze, co zginął dziesiątki, ba, setkę razy, byście dziś cieszyli się światłem słonecznym, blaskiem ciągnącym od wschodu i słońcem kończącym bieg za zachodnimi szczytami. Dzięki niemu bramy miasta Czternastu Aniołów są otwarte dla przybyszów, kupców, wędrowców, a południowa jasność spływa na szczyt Wieży Czternastu Luster, odbija od nich i rozświetla tron królowej.

Lecz nie tylko on padł w walce z ciemnością. Również obrońcy sławetnej twierdzy. Nocą walczyli za królową i w jej imieniu umierali, a za dnia, dzięki ostatnim blaskom słonecznej tarczy i Lustrom Aniołów, odradzali się w stołecznych katakumbach. I ponownie sięgali po oręż i nie oddali miasta wrogowi. Jako jedyni przeciwstawili się nawałnicy, która pogrążyła krainy za górami, północne wyżyny, doliny świętej rzeki, większą część królestwa i rozbiła się na murach najstarszej twierdzy kontynentu.

Nic by to nie dało. Nic. Gdyby nie on — jeden, który poświęcił setkę żyć, dotarł do upragnionego celu i walczył z najpotężniejszymi herosami wroga. Bestiami, poczwarami, diabołami, smokami i wszelkim plugastwem, pragnącym zadomowić się na naszej ziemi.

Czas pokazał, że wytrwałość w postanowieniu, ustawiczna praca nad sobą i odrobina pomocy czarownika zrobią z nikogo bohatera. Nie byle bohaterzynę, lecz najznamienitszego z wojaków, jacy stąpali po zalanym posoką gruncie. I najlepsi z najlepszych potykają się, padają na twarz, lecz wielkość poznaje się po tym, że człeczyna podniesie się po odniesionej porażce i niepojętej klęsce.

Czternastu Aniołów podąża w ślad za wielkimi. Strzeże ich, ostrzega przed niebezpieczeństwem, wespół dzierży oręż i przyjmuje ciosy, by szlachetny heros pokazał o wiele więcej niż to, co potrafi. Za nim z pewnością podążała Czternastka.

Michał trzymał tarczę, gdy spadały na nią najpotężniejsze uderzenia; Dariusz wykrywał niebezpieczeństwo w najgłębszych mrokach; Ireneusz przyjmował śmiertelne rany; Mateusz wspinał się na szczyty, wyznaczał kierunek pochodu; Damian odbierał trudy wędrówki, grzał w poważnych mrozach i chłodził ciało w ferworze walki; Tomaszowie umilali czas postoju; Andrzej zabliźniał odniesione w walce rany, chronił je przed infekcjami i zdejmował z barków bohatera powodowany nimi ból; Piotr wywierał wpływ na zachowanie pełnej uwagi, bezpieczeństwa i czujności również podczas regeneracyjnego snu; Dawid Kapłan otworzył skróty, pozwalające na szybki powrót do bezpiecznej przystani; Kamil Pierwszy i Drugi rozrzucili potężny oręż na drodze podróży, by — wraz ze szlifowaniem umiejętności walki — w pełni wykorzystał moc zwykłej, ale i zaklętej broni; i dwójka Radosławów natchnęła ciało, by wchłaniało dusze poległych oponentów i odbywało błyskawiczną podróż pomiędzy rozpalonymi w obozowiskach ogniskami, palonymi ze szczyptą srebrnego pyłu, w którego zapas wyposażyli go magowie.

I ja brałem udział w tym szaleństwie. Darowałem naszemu czempionowi ten oto kaganek, który rozświetla wasze rumiane buźki. Odrobinę światła w niemal bezużytecznej lampce. Znało ono wszystkie ścieżki prowadzące do domu, pomagało odrodzić się w przypadku porażki, po krwawej śmierci. W niewielkim stopniu pozwalało na błyskawiczne leczenie ran — nie bez końca, lecz od czasu do czasu — okazywało się nieodzownym i najlepszym towarzyszem podróży, którą, w przeważającej większości wypadów, skazywano na odniesienie porażki i — na szczęście — nieostateczną śmierć.

Działo się to ponad czterysta lat temu, bo choć przybycie zła niemal nas doszczętnie zgładziło, to przyniosło dar wielokrotnie dłuższego życia. Dlatego i nasza królowa, jej otoczenie i dziatki, i walczący, i ginący na murach Twierdzy Czternastu Luster, i ten, kto się odradzał, by podjąć się obrony i po raz kolejny parszywie zdechnąć na skąpanym we krwi murze, otrzymał to błogosławieństwo.

Mam czterysta trzydzieści osiem lat i jestem w kwiecie wieku. Opowiadałem tę historię dziesiątki tysięcy razy. I wiecie co? Z przyjemnością opowiem ją jeszcze jeden raz.

Początek

— Zachariasz pisze, że życie jest nieuniknionym pasmem nieszczęść, z których próbujemy się wykaraskać, by ponownie wpaść w bagno — chudzielec, trzymając się przyjaciela i lawirując w tłumie przechodniów, przełożył mądrości filozofa na zrozumiały język.

— I w tym tkwi twój problem, drogi bratku. Wczoraj byłem w tawernie. Wykonałem popisowe numery, podjadłem, napiłem się dobrego piwka i umówiłem z zakochaną w pieśniach i poezji dziewuszką — jego towarzysz, wyższy o głowę i wyraźnie bardziej barczysty, szedł z głową zadartą w górę, pełną swobodą, jakby z leniwym, lecz dość tanecznym drygiem.

— Nie rozumiem. Co dziewuszka ma wspólnego z filozofią Twierdzy Czternastu? — twarz chłopca przyjęła niepewny wyraz.

— Wszystko, młodzieńcze — zabrzmiało to nad wyraz teatralnie, co często zdarzało się mężczyźnie. To pieśniarz, grajek i aktor — wszystko. Jeżeli nie rozumiesz, to nie wiem, co z tobą począć.

— Mógłbyś się trochę rozwinąć, zamiast od razu przekreślać moje wszelkie nadzieje na przyszłość.

— Ślęczysz w tych księgach jak postrzelony mnich. Rozumiem to, taki zawód. Bajki, bajędy, historie i opowieści — wypowiadał te zdania bardziej ze zniechęceniem niż z aprobatą do działań przyjaciela. — Życie ci mija z każdą przewróconą stronicą. Zamiast tego, wsłuchaj się w ludzi. Najlepsze historie zdobywa się podczas rozmowy. Bajania starców, opowieści wieśniaczek podczas nocnych schadzek, nawet rytm pieśni kowala, którą nuci, gdy bije żelazo. Chcesz wpaść w bagno, to odłóż literaturę i wystaw nos za drzwi cyrkowego wozu. Życie zaczyna się na ostatniej desce i kończy na pierwszej kolejnego tomu. Kiedy to zrozumiesz, ujrzysz, że pomiędzy Zachariaszowymi nieszczęściami i wpadaniem z jednego bajora w drugie zdarzają się szczęśliwe, a czasem bardzo przyjemne rzeczy.

— Negujesz nowatorską, nowożytną i uznaną w królestwie filozofię na podstawie umówionej schadzki z byle nowomieszczanką — wyjaśnienia wyraźnie nie usatysfakcjonowały chudzielca.

— Ma ona niestety znacznie pokaźniejsze argumenty niż twój mnich Zachariasz kiedykolwiek widział na oczy — młodzian zaśmiał się i zaczął mruczeć pod nosem sobie tylko znaną melodię.

Wędrowali dalej, rozpoczęli podróż w okolicach pękającego w szwach targu, przeszli przezeń, następnie przez dzielnicę świątynną, gdzie każdy z aniołów znalazł przynajmniej jedną własną kapliczkę, a najważniejsi — górujące ponad innymi miejskimi zabudowaniami świątynie — potem coraz luźniejszymi uliczkami, tam oferowano mniej atrakcyjne usługi i pomieszkiwała już część mieszczan. Znaleźli się wreszcie w jednej z bocznych odnóg. Wypytali tamtejszych o dokładne miejsce zamieszkania swego obecnego żywiciela.

Droga minęła im na wspomnianej dyspucie, a gdy uznali, że nie dojdą do consensusu, rozprawiali o bardziej przyziemnych i tyczących się ich obecnego położenia tematach, czyli przede wszystkim o tym, jak dostać się ze sztuką do zamku, występować przed znamienitszą i hojniejszą publicznością i spełnić najśmielsze marzenie, czyli zaskarbić na tyle uznania, by stanąć oko w oko z królewską rodziną i małoletnią, nową królową, która dopiero co przyjęła na barki ciężar panowania całym królestwem.

Tymczasem nadszedł czas rozliczenia, ponieważ ich pracodawca nie pokazał się na deskach małego przetargowego teatru, i to w dniu wypłaty okrągłej sumki za codzienne, całotygodniowe występy.

Nie wykazał najmniejszego zamiaru zapłaty za wykonaną pracę. Nasłał na nich kilku zbirów, wyraźnie tańszą siłę roboczą od aktorskiej trupy.

Tak rozpoczęła się ta kabała. Najpierw nieco się stawiali. Barczysty nosił u pasa małą pałkę, a chudzielec tak machał rękoma, że oponenci z trudnością podchodzili do chłopaczka, by go ustrzelić.

Pięciu drabów biło mocno. Gdy pałka wyleciała z dłoni i nastąpiło nieuniknione zmęczenie wyprowadzaniem ciosów, po kilku otrzymanych sierpowych i kopniakach poznali nieprzyjemność zlizywania z ziemi własnej krwi. Na tym się nie skończyło. Zbiry wyraźnie nie znały zasad walki, mówiących o tym, że leżącego nie trzeba dobijać, i naprawdę ich nieźle pokiereszowały.

Po mordobiciu długo nie pozbierali się o własnych siłach. Takie uroki robienia szemranych i niepewnych interesów. Zamiast spodziewanego zysku zagwarantowali sobie tygodnie powrotu do zdrowia. Niby kości pozostały nienaruszone, lecz cóż po tym, gdy z powodu pobicia prawie potracili świadomość. Trzymał ich przy niej poważny ból, dzięki któremu dosadnie czuli, że żyją.

Zebrali się, stanęli na nogach i szybko uciekliby z przytargowego teatrzyku, gdyby poborca podatkowy nie przyszedł po należne królowej srebrniki. Opłaciliby się, mieli oszczędności — to minimum na złe czasy. Pieczołowicie schowane przed ewentualnym włamaniem do ich wozu. Gdy po wielu otrzymanych razach dotarli na miejsce, jej nie zastali.

Afrodyta — najpiękniejsza z pięknych, trzecia z pięcioosobowego aktorskiego składu. Katarzyna — pewna siebie, odważna, zręczna i gibka jak nikt inny. Wędrowali razem od niedawna, zaledwie od dwóch sezonów. Nieraz robiła z nimi to, co chciała. Obydwoje walczyliby o nią jak zaciekłe lwy, lecz ona wszystkich trzymała na dystans.

Nietykalna i do końca niepoznana. Na scenie zdolnie grywała i kochankę, i ladacznicę, i dworzankę, czy samą księżną. W życiu prywatnym wszystkich odstawiała na bok, z uwielbieniem zachęcała młodych chłopców, by później, jak zwykle, zostawić ich z niczym.

Zarzut niepłacenia podatków niósł ciężkie konsekwencje. Kto nie spłacał należności, gwarantował sobie nie lada kłopoty. Ludzi, pragnących otrzymać szansę zasiedlenia jednego z miejskich domów czy przejęcia zakładu umiejscowionego za jedną z palisad, nigdy nie brakowało. W mieście systematycznie dochodziło do przetasowań ludności.

W samym centrum, a raczej w głównej twierdzy, nie działo się najlepiej. Poprzedni władca, ostatni z dynastii, pozostawił królewski skarbiec ogołocony niemal do dna. Ogromne braki środków na opłacenie państwowych zobowiązań zmusiły młodą królową do podniesienia wysokości podatków i dokonania zmian w prawie dotyczącym ich płatności i uchylania się od ich płacenia. Więzienia i placówki wydobywcze pękały w szwach, zapełniając miejsca ludźmi, którym się w życiu nie powiodło.

Królowa zastała kraj na skraju bankructwa, a zastosowane środki zaradcze dotknęły i chudzielca, i barczystego, i pozostałą dwójkę ich towarzyszy niedoli. Tymczasowy ból spowodowany pobiciem okazał się zdecydowanie najmniejszym problemem, jaki ich spotkał.

Z każdym poborcą podatkowym w Mieście Czternastu Luster maszerowało czterech żołdaków zapewniających bezpieczeństwo i egzekwujących prawo ustalone przez królową. Czterech akurat wystarczyło na czwórkę oszukanych i okradzionych przez koleżankę po fachu aktorów, bajarzy i grajków, co łudzili się, że w stolicy znajdą odrobinę szczęścia. Trzeba nauczyć się je chłonąć z każdą chwilą, bo jest ulotne.

Wybawienie

12 lat później

Nie wiem, co trzymało go przy życiu. Wyniszczony, wycieńczony, z popsutym uzębieniem i organizmem na skraju wyczerpania. Inni dawno padliby pod ciężarem niesionego oburącz kopalnianego kilofa, kolejni odebraliby sobie życie.

Kierowany światłem królowej, ognikiem tlącym się w kaganku niesionym przy boku, przybyłem do miejsc wydobycia granitu, gdzie ludkowie odbywali dożywotnie kary za rozmaite zbrodnie popełnione przeciw obywatelom królestwa lub koronie.

Czego innego się spodziewałem. Chłopek wyglądał jak zbiór — na całe szczęście poukładanych i skórą zabezpieczonych przed rozpadem — kości. Odwodniony i skrajnie niedożywiony czekał na wydanie ostatniego tchnienia.

Nie wiedziałem, jakie są jego przewiny. Czym zasłużył na tę nieprzebaczalną mordęgę i bezkresną katorgę? Nigdy o to nie zapytałem, bo nastały czasy, kiedy przebacza się wszystko, byle osiągnąć cel, którym jest wybawienie od najgorszego końca.

Podszedłem bliżej i z niewielkiej odległości obserwowałem, gdy resztką sił, wykrzesanych nie wiadomo skąd, ciężko pracował w granitowym kamieniołomie. Równo, systematycznie, bez zbędnego pośpiechu. Gdzie tu się spieszyć. Jego stan wskazywał na bliskość śmierci, a na wybawienie od ciężaru kilkunastoletniej rutyny nie liczył. Oczywiście poza zbawieniem niesionym przez ostateczność.

Powinien zdechnąć, zemrzeć, zakopać się pod gruzem, zgnić i spopieleć, lecz przybyłem, by wybawić go od złego i wrzucić w najgorsze. To z mojego powodu, a raczej z powodu błędnego ognika kaganka, nie zmarł po raz pierwszy i jedyny, lecz poczuł smak śmierci ponad setkę razy — i za żadnym z nich nie bolało to ani odrobinę mniej.

Odebrałem mu szczęście odejścia we śnie, ból ginięcia od bata i niezrozumienie, i otępienie niesione przez śmierć głodową. Taki ze mnie wybawiciel. Taką dobrą nowinę przyniosłem. A niedługo potem wielokrotnie witałem, gdy budził się do życia w podziemiach Twierdzy Aniołów. Zaraz po tym, jak trafił na wygłodniałą bestię, co żywcem rozszarpywała ciało, albo gdy ostrze rozpruło brzuch i zdychał z wybebeszonymi na wierzch jelitami, pozbawiony łaski dobicia przez bezlitosnego miecznika.

Tyle bólu i rozpaczy dla męża, który w tamtym momencie z ledwością uniósłby ciężar dziecięcego mieczyka. Krwi przelanej, płynącej strumieniem z ran, rozprutych wielokrotnie na każdej części ciała. Mięsa, wnętrzności i śmiertelnie uszkodzonych organów.

Wierzymy w patronów, aniołów opiekujących się żywymi i martwymi, zdrowymi i chorymi, biednymi i bogaczami. Niosą ukojenie w najgorszych dniach życia. Dają spokój niecierpliwym, wytchnienie zapracowanym, radość smutnym i zbawienie pokonanym przez życie. Nikt nie ujmuje im wielkości i nie podważa autorytetu. Użyczyli nam w najcięższym czasie luster, pozwalających na ponowne narodziny sługom oddanym błogosławionej sprawie. Pod ich opieką utrzymaliśmy część królestwa i najstarszą z twierdz w obliczu najazdu piekielnych hord. Niewielu pamięta, jak drogo to kosztowało.

Utrata wiary oznaczała jednoznacznie brak ponownego odrodzenia. Dlatego przemierzaliśmy królestwo z kagankami przy boku, poszukiwaliśmy wśród ludu tych, których najtrudniej złamać. Zdarzali się tacy, co odradzali się kilkunastokrotnie, a garstka — ponad dwadzieścia razy. Wielu przechodziło przez sort. Eliminowaliśmy spośród wybranych plon, który się nie nadawał.

Jedni tracili zmysły, inni człowieczeństwo, sumienie, rozum, rzetelny osąd, pojmowanie, wreszcie wiarę. Nikt nie wiedział, ile można wytrzymać. Kiedy pożegnają zbroję i złapią za kosę czy młot kowalski, lub po prostu przetrwają resztę dni, pochłonięci do cna szaleństwem.

Nie wiem, ile ludzkich żyć uratowaliśmy, a ilu opuściło nas na zawsze. Specjalnie wyselekcjonowani uczeni i magowie starali się, by ocalić przed zgubą jak największą liczbę wojowników. Dziś ci, którzy przeżyli, cieszą się długowiecznym życiem. Skażeni przez zło, nie zostali przez nie zniszczeni, zmienieni ani pochłonięci. Żyją niemal nieśmiertelnie. Nie wszystkim się powiodło.

Nie życzyłem im tego. Żadnemu. Człowiek wypełnia wyznaczony czas i odchodzi, gdy przychodzi na niego kolej. I nigdy nie wraca. Zostawia świat żywym, a nie żywym trupom, których namnożyliśmy dziesiątki. Przyznam się, że uciekałem. Nie pozostawałem w twierdzy, dopóki mnie nie potrzebowano. Zapalałem kaganek i wyrywałem się na trasę. Poza twierdzą nie słuchałem, nie patrzałem, nie widziałem i nie myślałem o okaleczonych, z których spora część do niczego się nie nadawała. Żyli — bardziej i mniej szczęśliwie. I żyją do dziś. Dopadło ich błogosławieństwo, tylko co z tymi, którzy się nie pozbierali.

Bez poświęcenia nie obronilibyśmy się przed złem. W połowie drogi brakłoby rąk do obrony. Gdyby nie aniołowie, piekło żywcem zeżarłoby nasze ziemie. Tak jak pochłonęło inne królestwa kontynentu.

Dzięki władzy królowej odparliśmy atak i zmusiliśmy przeciwnika do odwrotu i porzucenia części zajętego terytorium. Jej wstawiennictwo okazało się kluczowe. Bez niej nie ostałby się kamień na kamieniu. To jej zawdzięczamy otrzymane łaski. Cieszę się, że utrzymuje władzę. Być może to dlatego nie doszło do ponownego ataku. Po tak długim czasie w piekielnych czeluściach nazbierało się pełno plugastwa i robactwa. Przyjdzie dzień, w którym wypłynie na powierzchnię. Ja mam nadzieję, że nie dożyję powtórki. Wam życzę, byście cieszyli się wzlotami i przetrwali upadki życia bez konieczności spoglądania w twarz marom, mrokom i wypełzającemu z ciemności złu.

Stałem, przyglądałem się i nie rozumiałem, co da z siebie to ciało, całkowicie wyzute z energii. Nie mnie oceniać, osądzać ani przemyśliwać. Zadanie pozostawało takie samo: z wiarą i bez pytań, bez zastanowienia i bezmyślnie poddać się pod wyższą, najwyższą władzę. Nie ja podejmowałem decyzje. To aniołowie, utrzymujący płomień kaganka przy życiu, wzywali ludzi do największego poświęcenia. Utrata wiary w ich mądrość pozbawiłaby mnie światła, a jak doskonale widzicie — ognik tli się w kaganku. Dziś nie wyznacza mi drogi wędrówki — i oby nie nadeszły czasy takiej potrzeby.

Bohater nie liczył na taką radość. Nieszczęście w życiu przyprowadziło go do kamieniołomu, gdzie przez kilkanaście lat ciężko pracował, nieszczęście w śmierci wrzuciło w kołowrót zgonów i ponownych narodzin. Mimo wszystko jego wiara i rozum pozostały niezachwiane.

Zmysłami czułem zapach jego ducha. Omiotła mnie woń morskiej soli. Czysta, jak z ciemnych oceanicznych głębin. Zapach nieskażonej duszy. Rzadkość w czasach ognia i popiołu. Jaką popełnił zbrodnię, że tak mocno go ukarano? A może po prostu odpokutował? Nie zapytałem, bo to nie miało znaczenia.

Podzieliłem się z nim kawałkiem suchego chleba. Przeprowadziliśmy krótką, lakoniczną rozmowę. Kazałem rozerwać jego kajdany i wyciągnąłem z miejsca, z którego wychodzi się na górniczej taczce — wprost do dołu ze zbiorowym grobem.

Przyjął propozycję wyjazdu bez entuzjazmu. Brakło mu sił życiowych, nie wykrzesał minimum uśmiechu. W podróży wypatrywałem, kiedy wyzionie ducha. Nie umarł. Na razie.

Cena wolności

— Wiesz, dlaczego cię zabrałem? — zapytałem na jednym z postojów.

— Mam ci w czymś pomóc — oznajmił beznamiętnie.

— Pojmujesz, co dzieje się w królestwie? Otrzymaliście w tym kamieniołomie wieści ze świata?

— Nie bardzo mnie to interesowało, kiedy skuty łańcuchami pracowałem od świtu do zmierzchu. — Z takim podejściem nie mogłem się nie zgodzić.

— To dość zrozumiałe. Postaram się rozjaśnić nieco, na czym stoimy. Królowa ostatnia broni się przed atakiem martwiaków, wypełzających z piekielnych czeluści. Korona jest zagrożona, a najstarsza twierdza jest ostatnią ostoją człowieczeństwa na kontynencie. Ja i mi podobni przemierzamy niezajęte tereny w celu werbowania wojowników, którzy przeciwstawią się najeźdźcy.

— Chcesz, bym dołączył do waszej armii?

— Pragnę, byś stał się jednym z wojowników i bronił tej ziemi do ostatniego tchu — tak jak każdy z tych nieszczęsnych wybrańców.

— Wybawiłeś mnie od śmierci, by posłać na śmierć? Bym zginął poćwiartowany przez chodzące trupy? — Taka perspektywa wyraźnie mu przeszkadzała. — Ja nigdy nie trzymałem miecza w dłoni. Jestem aktorem. Byłem aktorem. Teraz jestem tylko chodzącym Zachariaszowym nieszczęściem.

— Wybrało cię światło kaganka, moc Czternastu Aniołów — tłumaczyłem mu, a raczej wmawiałem sobie, jednocześnie się rozgrzeszając i zrzucając winę na coś większego. — Wyszkolimy cię należycie. Damy narzędzia do walki i obrony. Wesprzemy z wszelkich sił i pomożemy powrócić do domu, gdy przyjdzie nieuniknione.

— Nie mam domu. Nigdy nie miałem. Nawet nie pochodzę z tego królestwa. Całe wolne życie spędziłem w trasie, między jednym a drugim teatralnym podestem. Nie znam niczego poza starymi legendami, bajkami i powiastkami, kamieniem i granitem.

— Świat się skończy, jeśli się poddamy. Dzięki sile aniołów odradzamy zmarłych wojaków. Nie obiecam, że koniec nie zaboli, jak i ponowne narodziny, lecz i ty możesz zasłużyć na to, by pisano o tobie opowiadania i układano legendy — próbowałem połechtać ego rozmówcy — zamiast zakopać się w kamieniu i bezczynnie czekać, aż przyjdzie po ciebie piekło. Życiowe nieszczęście nie wybrało tylko ciebie z tysięcy istnień, ale tak jak i tysiące pozostałych sam kreujesz dalszy los. Od ciebie zależy, czy skorzystasz z szansy i chwycisz w dłoń miecz i tarczę, czy poddasz się czeluściom bez walki.

— Nie wiem, jak robi się mieczem i broni tarczą. Nie wiem, ile malutki człowieczek zaradzi w walce z piekielną hordą. — Zrobił dłuższą pauzę, po czym bardzo mnie zaskoczył. — Stanę do walki w waszej sprawie i uznam ją za własną. Nie ze względu na Czternastu czy nieomylne światło, lecz w walce o ludzi, którzy zaznaczyli się w moim życiu, z dawna straceni z oczu, pewno układają sobie świat na tym małym skrawku niespalonej ziemi. O ile nie pochłonęła ich czeluść. I powiem ci więcej. Choćby całe piekło zrzuciło mi się na głowę, zębami wgryzę mu się w gardło i rozerwę krtań — dla tych, którzy ponad dwanaście lat temu warci byli największego poświęcenia i warci są poświęcenia dziś. Bo nawet pod koniec świata, po utracie wszelkich zmysłów i po nieuniknionej śmierci, nie zapomnę, jak zaznaczyli się na drodze mojego istnienia. Jeżeli życie jest ceną wolności — gotów jestem ją zapłacić.

— Ceną wolności jest ból walki, śmierci i ponownego odrodzenia. Każdy znosi cierpienie inaczej, walczy bardziej lub mniej zapalczywie, odchodzi z większą czy mniejszą godnością i rodzi się, by stawić czoła nieznanemu, bo nikt nigdy nie wie, co kryje się za kolejnym rozdrożem. Czy czeka tam diabeł, czy ukojenie.

Cierpienie

Podróżowaliśmy wiele dni. Jazda konna bardzo go męczyła, a zmęczenie zmuszało nas do robienia częstszych i dłuższych postojów. Nie forsowałem tempa. I tak dziwiło mnie, że o własnych siłach dosiadał konia.

Nie rozmawialiśmy wiele. On nie kwapił się do rozprawiania o swych dziejach, a ja nie chciałem ich poznawać. Tak jak bratać się z tymi, których w wielu przypadkach, po wielokrotnym oddaniu życia, czekały parszywe losy.

Nie że brakło szczęśliwców, co w odpowiednim momencie odłożyli broń i żyli we względnym szczęściu. Tacy nie spędzają snu z powiek. Nie zmuszają do wielokrotnego zastanowienia, czy czyni się dobrze, czy popełnia karygodny błąd.

Jeszcze nie dopadł mnie dzień sądu. Nie zapadła ostateczna ocena dokonań. Pozostał czas na odkupienie. Tylko czy za zniszczenie tylu ludziom życia, ponadprzeciętnie długiego życia, przegranego i pozbawionego nadziei na lepszy czas, go dostąpię? Czy istnieją czyny, które wymarzą taką podłość? A może jako szubrawa gadzina osobiście zajmę kolejne miejsce w drodze do przedsionka piekieł.

Nie uciekł, nie próbował pozbawić mnie życia we śnie i przygarnąć mienia. A bywali i tacy. Ci, co nie rozumieli potęgi magii, siły czarownika i mocy człowieka, który jednym spojrzeniem doskonale ocenia ludzką wartość. Prawie każdego człowieka. Jego wtedy nie rozgryzłem. Zastanawiało mnie, co napędza ten skrępowany kawałkiem skóry szkielet.

Dałem mu się posilić. Napoiłem. W miarę rozsądku. Po tylu latach niedożywienia, po zbytnim przejedzeniu, zmarłby we śnie. Podzieliłem się z nim zwykłą, codzienną strawą, w której zapas dostatecznie się zaopatrzyłem. Kromka chleba, plaster sera, odrobina smalcu. Prawdziwa uczta dla człowieka w takim stanie, kondycji i z jego przeszłością.

Dobrze wiedziałem, jakie rzeczy zdarzały się w takich miejscach jak granitowy kamieniołom. Niedożywienie i ciężka fizyczna praca czyniła z ludzi potwory. Zdarzali się tacy, co ukrywali zwłoki zmarłych i posilali się nimi. I inni, którzy własnoręcznie wcześniej pozbawiali ich życia. Oczywiście, gdy straż dopadła nikczemnika, trafiał wprost do zbiorowego grobu. Nie zawsze prawda wychodziła na jaw lub padało na nią światło dopiero, gdy ciało lub ciała obgryziono do kości.

Nie podejrzewałem go o podobną zbrodnię. Nie sprawiał wrażenia człowieka, który utracił pojmowanie, rozum czy sumienie. Nie rozumiałem tylko, jakim sposobem łapie oddech i otwiera powieki. Jak przetrwał tak długo w tak nieprzyjaznych warunkach życia? Zastanawiało mnie, ile go to kosztowało? Za co przehandlował cenę życia? Co oddał w zamian diabłu, by nie utracić człowieczeństwa?

Dotarliśmy na miejsce. Przejechaliśmy przez palisady i główną bramę twierdzy. Zostawiliśmy konie stajennym i pieszo ruszyliśmy do kolejnych bram, w stronę wieży. Wymieniłem krótkie powitania ze strażnikami i weszliśmy do środka.

Na najniższej kondygnacji przywitała nas Eliza. Znałem ją od dawna, służyła latami, a przez pewien czas łączyło nas coś więcej. Ostatecznie rozeszliśmy się w zgodzie i pozostaliśmy dobrymi znajomymi. Ani ona mnie, ani ja jej nie zawróciliśmy w głowie na tyle, by związać się na dłużej. Taki to zwykły i krótki romansik zapieczętował to koleżeństwo trwające latami.

— Feliks, Feliks, drogi, cierpliwy Feliks. Bywasz w świątyni coraz rzadziej, kolego. — przywitała mnie tymi słowami, co zapowiadało, że coś jest na rzeczy.

— Elizo, moja droga, rozumiem, że masz wieści. — podszedłem bliżej, by położyć dłoń na jej barku w ramach zwyczajowego powitania.

— Wieści, wieści, zawsze są jakieś wieści. — odwzajemniła gestem powitanie i kontynuowała — Kiedy jesteś w trasie kilkanaście dni, to w tak dużym mieście wiele może się wydarzyć.

— Oczywiście, tylko gdy nazywasz mnie „cierpliwym”, to nigdy niczego dobrego nie zwiastuje.

— Cierpliwość jest przywilejem tych, którym nie sypie się grunt pod nogami — odparła.

— Twierdza stoi, a podłoże jest stabilne — i dodałem, wskazując stojącego nieco z tyłu mężczyznę — A to kolejny z wojaków, którzy o to zadbają.

Eliza stanęła na palcach i wychyliła się nieco w bok, patrząc nad mym ramieniem, któż to stoi za moimi plecami. Widok wychudzonego obszarpańca najwyraźniej nie zrobił na niej dobrego wrażenia, lecz komentarz pozostawiła dla siebie.

— Możemy pomówić bez świadków, Feliksie? — zapytała i momentalnie pokierowała mnie na stronę, tak by nikt nie słyszał, o czym rozmawiamy.

— Więc cóż złego masz do przekazania, kochana? — mówiłem szeptem. Ona również obniżyła ton głosu.

— Następny — jej głos błyskawicznie zaczął się łamać — Wyrwali mu zęby, obcięli członki, biczowali, potem obdarli ze skóry, a na końcu… — zrobiła pauzę, by zdławić w gardle płacz — nadziali na pal. — Nie wiedziałem, jak ją pocieszyć. Nie znałem takich słów. — Umierał przez tydzień. Na siłę go poili i karmili, dopóki przełykał. — Zrobiła długi wydech. — Powiesili mu na szyi kaganek, by po katorgach nie czekał długo na ból odrodzenia w Studni Czternastu.

— Chciałem objąć ją ramieniem, pocieszyć, lecz wtedy ostatecznie padłaby maska wytrwałości i popłynęłyby łzy. Milczałem w bezruchu.

— Nie wiem dokładnie ilu, ale uczymy wszystkich, by nie dali się pojmać żywcem. Lepiej przeciąć sobie tętnicę niż przeżywać coś podobnego. Kto doszedłby do ładu po takich męczarniach? — Wymieniliśmy przerażająco smutne spojrzenia. Nastąpiła długa chwila ciszy.

Pozbierała się, jej twarz odrobinę pojaśniała, odstąpiła ode mnie na krok i dodała głosem o zwykłej sile:

— Idźcie, zdążycie na przysięgę. Nie będziecie musieli czekać z rytuałem do jutra. Więc do zobaczenia na dole.

Poinstruowała nas i pożegnała, ruszając w sobie tylko znanym celu. Nie obdarzyła ponownym spojrzeniem mojego towarzysza.

Rytuał

Przysięga odbyła się w głównej sali, gdzie znajdował się tron panującej i Lustra Czternastki. Przebiegła bez zakłóceń, rozpoczęła się od oddania czci królowej i poddania się pod władzę jej i aniołów.

Tamtego dnia przed jej obliczem pojawiło się siedmiu mężczyzn i dwie kobiety. Zwykle liczba ta wahała się w okolicach dziesiątki. Tak było i tym razem. Nie znam dokładnej liczebności wędrujących po królestwie magów wyławiających z ludu przyszłych wojowników, lecz wystarczyło nas, by zagwarantować stały dopływ świeżej krwi przeciwstawiającej się piekielnej nawałnicy. Niektórzy czasem wracali z trzema czy czterema rekrutami jednocześnie. Mnie też się to zdarzało.

Nadeszły czasy, że zagłębialiśmy się w wolne królestwo coraz dalej, ale i zagrażająca twierdzy horda rozbijała się na dwóch armiach stacjonujących wystarczająco daleko od stolicy.

Po miecz sięgali zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Panująca uznała damską część społeczeństwa za równą teoretycznie silniejszej płci. Jak dowiodły pierwsze wojowniczki, kobiety okazały się odporniejsze na ból i cierpienie i szybciej dochodziły do równowagi po ponownych narodzinach i wcześniejszej śmierci. Nie osiągały podobnej mocy w uderzeniu, ale walczyły z wielką zapalczywością i nie oddawały łatwo pola wrogowi. Nadawały się wyśmienicie do walki bark w bark na murach obronnych i na polach większych bitew. Gorzej radziły sobie, kiedy wyznaczano je do mniejszych drużyn wypełniających misje w głębi zajętych przez wroga terytoriów.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.03
drukowana A5
za 39.74