Czym jest dla Ciebie czas?
Kim jesteś Ty?
Kaczki to moje ulubione ptaki
Pamiętam tylko nasze jesienne spacery
Gdzieś na skraju naszej surrealnej świadomości
Błądząc między złotymi koronami drzew
Odkrywaliśmy razem, co oznacza wieczność
Pamiętam tylko skryte, chłodne jezioro
Które widziałem w tafli Twoich lazurowych oczu
Gdzie sezon burz zalewał sielankowy poranek
Przerwany niepewnym przyszłości mrugnięciem
Pamiętam tylko te dwie zagubione kaczki
Nurkujące wprost w mrok nostalgicznej rzeki
Upojone Twoim smutkiem w przeciągłym spojrzeniu
Które karmiłaś wytworem zwiędłej namiętności
Pamiętam tylko, jak odeszłaś początkiem zimy
A z Tobą te wszystkie wspólne wspomnienia
Bezpowrotnie odleciały gdzieś w stronę południa
Skazując mnie na wieczność bez pożegnania
Jednak kaczki to moje ulubione ptaki!
Rzeka
To prawda — czas płynie jak rzeka
Niezwykła moc nieuchwytnego żywiołu
Zamienia człowieczka w poważną personę
Porywając prądem kończących się horyzontów
Czy jednak do tej samej, znanej mi wody
Nie mogę spróbować wejść ponownie?
Chciałbym przecież utopić się w przeszłości
Znanych zapachach, zmysłach, dotykach
Odległych meandrach uczuć, zdarzeń i pamięci
Woni polnych kwiatów z wakacji gdzieś na wsi
Które pachniały mi jedynie beztroską młodością
Słodyczy pierwszych miłostek ulotnych jak dym
Które pozwoliły usłyszeć trzepot motylich skrzydeł
Goryczy spostrzeżenia rzeki przy domu rodzinnym
Niech poniesie mnie za krawędzie map świata
Pokaże nieodkryte granice ludzkiej pamięci
Skoro swoim błękitem porwała wszystko, co ważne
A ja płynę jako marzyciel, niepoważny człowiek
To może chociaż uda mi się to wszystko dogonić
Już czas
Ostatnie liście opadają z drzew
Tak jak nasze ciężkie powieki
Zasłaniają szarą rzeczywistość
Podaną w słodkim opakowaniu
My leżąc na oderwanej krze
Zabieramy przyszłość innym
Odpływając w zimowy sen
Chociaż powinniśmy zapadać
Modlimy się o lepsze jutro
Abyśmy w końcu byli w stanie
Przełamać nasze pierwsze lody
I piekielnie podkręcić atmosferę
Słysząc jedynie płacz z pokoju obok
Spacer po Krośnie
Zimą w moim mieście zapada głucha cisza
Ludzie odbierają ulicom ostatnie tchnienie
Zbierając się jedynie w bezimiennych kościołach
Wyznać im przeszłość, która już dawno za nimi
W chłodne dni zwykłem oglądać naczynia ze szkła
Przeraża mnie w tym fakt, że dostrzegam w nich odbicie
Wszystkie wyroby powstają u nas nieskazitelne
Chociaż z czasem nabierają różnych odcieni
W zależności od opieki i dbałości właściciela
Zabawne — pomyliłem Miasto Szkła z …
Łabędzia pieśń
Rutyna jest niczym nadzieja — wrogiem!
Jest niebezpieczna i głupia zarazem
Bywa zadziwiająco zwodnicza
Przyszłość mruży i spojrzeń pozbawia
Spychając nas w rzeki czasu rwący prąd
Nie dając nam nawet żadnych pozorów
Bo tak jak zawsze piłaś tę poranną kawę
Leniwie paląc cienkie papierosy
Czułem kuszący zapach wanilii
Bo tak jak zawsze widziałaś moje piwne oczy
Muskając swoją porcelanową skórę
Przychodziła do Ciebie nuta nieśmiałości
Myśleliśmy, że tak będzie zawsze
Ślepi i absurdalni jak młodociana miłość
Oddając jej nasze puste truchła
Jednak ona odeszła od nas okrutnie szybko
Wraz z jednym błahym gestem
Tym jedynym
I tak ostatnim
Kubosy
Człowiek podobno jest istotą społeczną
Aby przetrwać, potrzebuje innych ludzi
Nie lubię tej zasady
Gdyż odpowiadają mi tylko Ci
Którzy są w stanie stworzyć
Klapki dla samotnych kaczek
Gdzieś w odległych Himalajach
Lubiący smutek pustych plaż
I piasek z wilgotnej mgły
Wśród białych dywanów północy
W zasadzie nie lubię ludzi
Zaparzymy
Zaparzymy wspomnienia w litrach czarnej kawy
Od której skóra nam zbladła, krew pociemniała
Oczu na świat nie otworzyła, chociaż chciała
Kojąc gorzkim smakiem słodkiej rutyny poranka
Uwiedziemy w naszej pamięci wszystkie złe wybory
Barwny kwiat wolnej młodości, cierń dorosłości
W nieświadomym biegu za chwilą uniesienia i czci
Widzimy zaledwie szklaną kroplę w morzu życia
Przełamiemy w sobie lato dawno już zatracone
Postawimy żelazną kurtynę za lekką przeszłością
Szkolnymi momentami i zabawną życia treścią
Przystępując do najważniejszej próby istnienia
Krótka historia o patriotyzmie
Mój kochany
Nie uciekłeś od Niej
Kiedy krwią zbrudzono Jej lica
Mój kochany
Nie odrzuciłeś Jej
Gdy bomba cicho kończyła tykać
Mój kochany
Nie odpuściłeś im
Nawet kiedy węzeł mocno trzymał
Mój kochany
Nie przystałeś im
Aby dać sercu wieczny odpoczynek
Powiedz mi jedynie mój kochany
Czemuś z twej pięknej szyjki
Nie chciał urwać na chwileczkę
Cierniowej pętli z bieli i czerwieni
Dziesięć przykazań
Boże
Nie
Doceniasz
Nas
My
Ludzie
Zdołamy
Złamać
Wiele
Więcej
***
Wojna przyszła z nieba
Bitwy przyszły z nieba
Auschwitz przyszło z nieba
Człowiek przyszedł z nieba
Tak jak ta samotna topola
Zapomniana piękna dama
Przyodziana w pełnię złota
Stary grób pozorów ozdabia
Wojna przyszła z nieba
Bitwy przyszły z nieba
Auschwitz przyszło z nieba
Człowiek przyszedł z nieba
Obojętność wypełzła z najgłębszych otchłani piekła
Elegia o poległym
Z ciała Twego wyrosły wielkie pola makowe
Krwią splamione czerwonych kwiatów armie
Wzięły z Twoich sinych ust ostatnie tchnienie
Oczy Twoje jak nieba ciemnego jasne gwiazdy
Blado lśnią w ziemi czeluściach podziemnych
Rozświetlając zapomniane domy Poległych
Lekko żarzące się serce wkrótce całe zgaśnie
Zostawiając po sobie zapach jasnego dymu
Który jak rodzona matka utuli cicho do snu
Krwawej historii losu, wybladły, zimny Wybrańcu
Padłeś jak jesienny liść na daremnej wichurze
Powoli, pokornie i bezszelestnie, jak pozostałe
Zmarszczony i szlachetnie złoty, jak pozostałe
Odpoczywasz teraz cicho w spokoju samotnie
Pod złamaną wierzbą dawno już zapomnianą
Opłakującą nieznane imię nieznanego chłopca
Pod jedynie cienką krzyża belką spróchniałą
Wbitą w ziemię wilgotną od czerwonych łez
Bo wzdłuż łanów, po przebytej ciężkiej męce
Kroczycie teraz z kompanią złączeni za ręce
Na chabrowych plażach, gdzie kaczy śpiew
Próbuje zagłuszyć bezbronny krzyk przeszłości
’
‘
’
Powiedz mi, proszę, wybladły, zimny Wybrańcu
Czy karabin do ręki — swej chudej ręki wziąłeś
Czy marzenia — piękne marzenia ciszy oddałeś
Czy zabijać — brata zabijać przed Bogiem zdołałeś
Za to jedno bicie wszystkich zjednoczonych serc?
Relikcie dawnych prochów niepewnej przeszłości
Chociaż ten stłuczony znicz już dawno się wypalił
To nie ukoi Ciebie słodki sen wiecznej wolności
Bo gdy Twój jedyny Bóg zadmie w odwagi złoty róg
Ty wstaniesz, a z Tobą karabin, co niegdyś wystrzelił
Z kompanią złączeni za ręce, w ciemność, gdzie wróg!
Muzeum
Witam Państwa w muzeum
Zanim zaczniemy zwiedzanie
Proszę się trochę rozejrzeć
Co Pan sądzi o obrazach?
Znajome, pełne wdzięku
Zapewne cenionego artysty
A jakie są Pani spostrzeżenia?
Fatalna kreska, źle wykończone
Niech Pan tylko spojrzy!
Drodzy Państwo, mam złe wieści
Wystawa znajduje się w sali 210
Proszę opuścić komnatę lustrzaną
Autoportret
Gdzieś na skraju zapomnianego muzeum
Za niewielką częścią obłąkanego tłumu
Oglądającą jedną szarą postać
W czarnym pokoju bez luster
Na podwyższeniu ze starych kartonów
Stoi on — niewidzialny człowiek
Lekko pobrudzony farbą
Przy swej spróchniałej sztaludze
A zaraz obok jedno puste krzesło
Jakby na kogoś czekało — nie czeka
Jakby przerwę dać miało — nie daje
Czym więcej jest krzesło dla artysty?
Dla samotnego w swej wizji marzyciela
Tymże, czym stanie się płótno
Lekko pobrudzone trwałą farbą
Przekrzywiane i pędzlem dotykane
Gdzie nieważne są wszystkie detale
Tylko podpis: ars longa, vita brevis
Zwierzęta
Jesteśmy w zasadzie jak zwierzęta
Które ciągle uczą się przetrwania
W poszukiwaniu lepszego jutra
Różni nas tylko: „za wszelką cenę”
***
Melisa na dobry sen
Czosnek na chorobę
Znajomości na życie
Pieniądze na niewiadome
Na wszystko jest odpowiedź
Tylko dlaczego tak pusto patrzysz w przyszłość
Z przezroczystą łzą na policzku
Homo sapiens
Przeciętny homo sapiens
To znaczy homo
A w dodatku seksualista
Czy też inny kosmita weganin
Zaczyna dzień od modlitwy
Do boga swojego jedynego
Chwalebnego Pana Szatana
Później stwarza pozory
Je coś, co nazywa obiadem