E-book
7.35
drukowana A5
38.76
Kabaret Absurdu Teatralnego

Bezpłatny fragment - Kabaret Absurdu Teatralnego


Objętość:
188 str.
ISBN:
978-83-8273-708-0
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 38.76

Cyganka Zosia

Wchodzi prezenter na scenę, obok niego facet przebrany za Cygankę.

PREZENTER: Witam państwa. Mam przyjemność przedstawić państwu, najlepszą wróżbitkę świata, Nostradamusa 21 wieku, miss mokrego podkoszulka. Cygankę Zosię.

CYGANKA: Powitać.

PREZENTER: Niech pani tu usiądzie, a ja poproszę kogoś z publiczności. Ochotniczkę. Najlepiej pannę, która chciałaby poznać swoją przyszłość. Proszę się nie bać, ona nie gryzie.

CYGANKA: Ze sztuczną szczęką to sobie mogę.

PREZENTER: Jest ochotniczka. Jak masz na imię?

ASIA: Asia.

PREZENTER: Brawa dla Asi za odwagę. Proszę się nie denerwować. ( Prezenter przyprowadza kobietę z widowni do Cyganki. )

CYGANKA: Idź pan już. Ten facet działa mi na uzębienie. Zośka jestem. ( Podaje dłoń na przywitanie, rzuca okiem na dłoń Asi z myślą, że ukradnie z jej ręki pierścionek lub obrączkę. ) Ani pierścionków, ani obrączki. Też mi wybrał. A więc masz na imię? Nie mów! Zgadnę. Asia. Mieszkasz? Nie mów! Zgadnę. W Polsce. Wiek? Nie, nie mówmy. No dobra kochaniutka. ( Siadają. ) Powróżę ci najpierw z ręki. ( Asia podaje prawą dłoń. ) Uuu, aaa. Serce miłości. Widzę, dużo kresek, odcinków, cięciw. Nic z tego nie wynika, ale ta linia tutaj jest długa. Będziesz długo żyć. Nawet dożyjesz emerytury. A tu linia frontu Polsko — Ruskiego… będzie cud w twoim życiu. I ciemność, widzę ciemność. Rzuć dyszkę. ( Cyganka zakrywa ręką swoje oczy. Czeka chwilę. ) Nie masz. Dobra. Bez pieniędzy, bez obrączek, ale mi wybrał dziad jeden. Teraz rzucę kośćmi. ( Cyganka wyjmuje atrapę kości z nogi człowieka. Wyrzuca za siebie. ) Nie, to resztki z obiadu. ( Później znajduje zwykłe kości do gry. ) Gdzie ja je schowałam… a są. ( Rzuca Cyganka kostkami. ) Pięć dodać sześć razem dwanaście, parzyście. Niedobrze, znowu wrócę późno do domu. Teraz ty. ( Rzuca Asia, a Cyganka znowu liczy błędnie. ) Pięć plus trzy razem dziewięć. Sama radość czeka na ciebie w życiu. Pranie, gotowanie, sprzątanie. Dobra kochaniutka, może powróżymy teraz z kart, 100% sprawdzalności. ( Cyganka wyjmuje talie kart i pojedynczo rozkłada. ) Zobaczmy, co cię czeka? Zakonnica. ( Pierwsza karta wizerunek zakonnicy. ) Uuu. Będziesz kochana bezrobotna. Królik. ( Następna karta. ) Dużo, dużo dzieci urodzisz. Nic dziwnego, że nie będzie chciało się pracować. ( Wyjmuje swoją kartę z banku. ) A to? Ups. To moja karta kredytowa z Amber Gold. Tak Tusk reklamował ten bank, że taki cygański, więc brałam kredyty i miał rację. Do tej pory nie muszę oddawać pieniędzy. Kowalewski. ( Kolejna karta. ) Brunet odwiedzi cię wieczorową porą. Rekin. ( Kolejna karta. ) Nie je ryb. Wegetarianin. Księżyc. ( Kolejna karta. ) Raz w miesiącu wyje. Coś nie ma wzięcia. ( Wyjmuje kartę z wizerunkiem piosenkarki Britney Spears. ) Nic dziwnego. Britni Śpirs. Brzyydalll. Wąż. ( Karta z wężem ogrodowym. ) To tego moczy się nocą. Karzeł. ( Kolejna karta. ) Ma niski poziom cukru we krwi. Martini. ( Kolejna karta. ) Przed użyciem wstrząśnij. ( Mówi po cichu do Asi. ) Gucci. ( Kolejna karta. ) Znaczy, ma styl. A nie. Gutti. Lubi podróbki. Warcaby. ( Kolejna karta. ) Bystry to nie jest. Pies z pizzą? ( Kolejna karta. ) Aaa, wabi się Giuseppe. Papieros. ( Kolejna karta. ) Poliglota. Byk. ( Kolejna karta. ) Zakolczykowany. Rower. ( Kolejna karta. ) Tak wiem, pierwsze skojarzenie, lubi pedałować, ale po prostu, może nie dorobił się samochodu. Zdjęcie z Wojewódzkim. Kolejna karta. ) No to już wiemy, że jest po nieudanym związku. ( Cygance dzwoni telefon. Dzwonek Cyganeczka Zosia. Wyjmuje stary model urządzenia. ) O mężulek dzwoni. Przepraszam na chwilę. Czego?! W pracy jestem. Obiad? W lodówce! Wiem, że nie mamy lodówki. Idź do żabki i weź coś dla mnie. Wolno, wolno. Co nam mogą zrobić? Jesteśmy mniejszością narodową. I zgarnij dzieci z ulicy. Narka. Mąż. Siedzi w domu nierób, a ja muszę wciskać ludziom kit, żeby zarobić na chleb. Lecimy dalej. Teletubisie. ( Kolejna karta. ) Komuniści staną wam na drodze. ( Cyganka pluje na kartę. ) Nie lubię komunistów, internowali mnie za komuny. Wszystkich zabierali z mieszkań, a mnie zgarnęli z ulicy. Krowa i Red Bull? ( Kolejna karta. ) Twój kochany da ci ptasie mleczko. Róże. ( Kolejna karta. ) I bukiet tulipanów. Smok. ( Kolejna karta. ) Niedobrze. Urząd skarbowy będzie się domagał podatku od darowizny. Osioł. ( Kolejna karta. ) Ale kolega twojego Shreka okiełzna, to zło. Michałowa. ( Kolejna karta. Kobieta z serialu Ranczo. ) Wyjdzie z tego niezły bigos. Łyżka. ( Kolejna karta. ) Utoniecie w swoich ramionach. Sałata. ( Kolejna karta. ) Nie mam zielonego pojęcia. I ostatnia karta. ( Pisze na niej ODWRÓĆ SIĘ. ) Odwróć się. Gdzie? Nic nie widzę. A nie, to ty kochaniutka masz się odwrócić.

( Odwraca się Asia za siebie i widzi wywróżonego faceta z kart. Mężczyzna zaczyna śpiewać. )

KAWALER: Ti Amo, to znaczy kocham. Ti Baccio, całuję ciebie. Gdy jestem z tobą dziewczyno, tak dobrze mi, jak w niebie. ( Mężczyzna ma w ręku ptasie mleczko i tulipany. Podchodzi do Cyganki zamiast do Asi. )

CYGANKA: Kurde, coś w tym prawdy jest.

Cyganka ucieszona wychodzi razem z facetem. Asia zostaje sama przy stole. Podchodzi prezenter i dziękuje jej za występ.

Cyrograf

Z dyskoteki ochroniarz wyrzuca otyłego faceta o imieniu Gabriel.

OCHRONIARZ: Sezon na misia już się skończył!

GABRIEL: Oddałbym wszystko, żeby moje życie się zmieniło. ( Mężczyzna mówi z płaczem. )

Odgłos spłuczki z WC. Pojawia się diabeł, wychodzi z łazienki. Ciągnie za sobą papier toaletowy jak ogon.

DIABEŁ: Wzywałeś mnie biedaku?

GABRIEL: Kim jesteś?

DIABEŁ: Dla przyjaciół Kubuś. Zawodowo zajmuję się pomaganiem ludziom. ( Diabeł daje mężczyźnie swoją wizytówkę. )

GABRIEL: A skąd ten ogon?

DIABEŁ: Diabelstwo się przykleiło. ( Diabeł odwraca się i wyjmuje papier z majtek. )

GABRIEL: A te rogi?

DIABEŁ: Stare dzieje. To przez Ewę.

GABRIEL: Tę Ewę? Z raju?

DIABEŁ: Złamała sankcje, a mi się oberwało, a ja jestem Bogu ducha winny. Przyznaję się, trochę zaniżyłem cenę jabłek, ale mamy przecież wolny rynek. Jestem niewinny. Przysięgam na Boga. ( Trzyma palce na ukos podczas przysięgi. )

GABRIEL: Jasne, a jak było z Ablem?

DIABEŁ: No jak? Mówiłem Kainowi, żeby go tylko postraszył. Krzyczałem w nogi! W nogi! Rąbnął w łeb, zgon na miejscu i czyja wina? Trenera.

GABRIEL: I za karę siedzi się w piekle.

DIABEŁ: Nie, ja tylko nadzoruję. Taki anioł stróż.

GABRIEL: Pewnie kochasz tę robotę?

DIABEŁ: Nienawidzę. Mam już dość tego zapachu spalonego mięsa, tego szkodzenia ludziom…

GABRIEL: Dobrze cię rozumiem, też pracowałem w fast foodzie.

DIABEŁ: Jak podpiszesz mi deklarację członkowską do naszego klubu, to spełnię twoje cztery życzenia.

GABRIEL: Jak złota rybka?

DIABEŁ: To cienias, spełnia tylko trzy.

GABRIEL: A są tam? No wiesz…

DIABEŁ: Laseczki? Człowieku! Z całego świata. Cudzołożnice, nimfomanki, białe, czarne.

GABRIEL: No nie wiem. Chciałbym, ale miałem inne plany na życie. Chciałem pójść na studia…

DIABEŁ: Papierek chcesz mieć. Rozumiem. Zapiszę cię do naszego uniwersytetu.

GABRIEL: Macie tam uczelnię?

DIABEŁ: Jeszcze, jaką. Uniwersytet potworów, wykładają najlepsi. Taki np. Judasz, specjalista od kontrwywiadu, Neron — BHP i ochrona przeciwpożarowa. Amadeusz…

GABRIEL: Muzykę?

DIABEŁ: Nie, seksuologię. Od muzyki mamy Mansona. Napoleon… nie ten teraz wykłada w Carrefourze. Hitler — ochrona środowiska, Jelcyn…

GABRIEL: Ten też?

DIABEŁ: Oczywiście. Współpracuje z nami od lat, ale nadużywa alkoholu.

GABRIEL: To źle?

DIABEŁ: Na miłość Boską! Alkohol to zło wcielone. Przy tej temperaturze, chcesz, żeby mi wszyscy odlecieli?

GABRIEL: No… nie wiem, czy warto?

DIABEŁ: Ale proszę, zobacz moje rekomendacje. ( Diabeł pokazuje mu na kartce cytaty. ) Lady Gaga — dobry jak diabli. Nergal — nie taki diabeł straszny jak go malują. Pan prezes — idź do diabła. Mam klientów na całym świecie. Zgódź się. ( Zbliża się i szepce mu do ucha. ) Zgódź się. Kurde, ile miodu.

GABRIEL: A w wolnych chwilach co robicie?

DIABEŁ: Czytamy Biblię. Żartuję. Nie, nie podajemy się propagandzie. Jemy bigos i oglądamy M, jak miłość, a w radiu leci diabelska muzyka.

GABRIEL: Heavy metal?

DIABEŁ: Nie, disco polo. No i opalanie, non stop.

GABRIEL: I to ma być piekło? To są wczasy pod gruszą. Dobra. Zgadzam się, umowa stoi.

( Podaje diabłu rękę na zatwierdzenie umowy. )

DIABEŁ: Stoi to sołtysowi po dożynkach, mi to trzeba podpisać.

GABRIEL: Masz długopis?

DIABEŁ: Mam. Wczoraj jeszcze miałem. ( Szuka i nie może znaleźć. )

GABRIEL: Zginął? Diabli wzięli?

DIABEŁ: Możliwe. Wczoraj byłem w trójkącie.

GABRIEL: Bermudzkim?

DIABEŁ: Nie, akademickim. Jest.

GABRIEL: Gdzie mam podpisać?

DIABEŁ: Chwila. Co nagle to po diable, nie chcę wyjść na oszusta. Zapoznaj się najpierw z regulaminem. ( Daje mężczyźnie do ręki regulamin i zabiera od razu. ) Zaznacz też zgody marketingowe.

GABRIEL: A co tu jest drobnym druczkiem?

DIABEŁ: Diabeł tkwi w szczegółach. Takie postanowienie końcowe.

GABRIEL: Dobra podpisuję.

DIABEŁ: Czekaj! Jesteś pewien? Może chcesz wykonać telefon do przyjaciela?

GABRIEL: Nie mam przyjaciół.

DIABEŁ: Ofiara losu. Podpisuj.

GABRIEL: Zaraz, a nie powinienem podpisać własną krwią?

DIABEŁ: A po co mi twoja krew? Co to ja jestem centrum krwiodawstwa?

GABRIEL: Ale w filmach… ( Podpisuje mężczyzna. )

DIABEŁ: Ta telewizja to mi psuje tylko wizerunek. A ja jestem zwykłym biznesmenem. Podpisz jeszcze kopie.

GABRIEL: Po co?

DIABEŁ: Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Wałęsa też podpisał, a później mi zarąbał oryginał. Dobrze, że Kiszczak miał kopie. Do was Polaków trzeba mieć anielską cierpliwość.

GABRIEL: Dobra podpisane.

DIABEŁ: No chłopie będziesz miał jak w niebie.

GABRIEL: I co teraz?

DIABEŁ: Koncert życzeń.

GABRIEL: Chcę być szczupły.

Diabeł podchodzi i palcem przebija mu brzuch. Gabriel pod bluzką ma balon, od razu jest szczuplejszy.

DIABEŁ: Jak palcem odjął.

GABRIEL: Chcę być przystojny.

Diabeł wyjmuje z kieszeni maskę z podobizną Di Caprio i wkłada mężczyźnie na głowę.

GABRIEL: Chcę być bogaty.

Diabeł idzie na bok, bierze cztery lalki dzieci i kładzie mu po dwie na rękach.

DIABEŁ: ( Zaciera ręce. ) I ostatnie?

GABRIEL: Chcę coś niemożliwego. Drożdżówkę, którą nikt nie dotykał przede mną.

DIABEŁ: Na jakim świecie ty żyjesz? ( Daje mu 7days’a. ) Łatwo poszło. Teraz ciesz się życiem. Jak umrzesz przyjdę po twoją duszęęęęę!

Gabriel daje diabłu dzieci do podtrzymania.

GABRIEL: Poczekaj. ( Wyciąga diabłu ze spodni umowę, żeby mu pokazać jeden zapis. ) Zobacz, co tu jest napisane? Mam prawo zrezygnować z umowy w ciągu 14 dni, więc bądź miły.

DIABEŁ: Kurde zauważył. Jak chcesz, mogę ci dzieci pobawić?

GABRIEL: Możesz?

DIABEŁ: Bogatemu to zawsze diabeł dzieci kołysze.

GABRIEL: OK. Ja lecę cieszyć się życiem.

DIABEŁ: Tylko uważaj na siebie.

GABRIEL: Spokojnie. Złego diabli nie biorą.

Doktor lepka rączka

Na ulicy przed domem spotyka się doktor ze swoim sąsiadem.

SĄSIAD: A co to za nieszczęście idzie?

DOKTOR: Cześć sąsiad.

SĄSIAD: Cześć. Jak tam w pracy?

DOKTOR: A spoko, wyspałem się.

SĄSIAD: Działo się coś?

DOKTOR: Skoro mnie nie budzili, to chyba nikt nie umarł, ale przedwczoraj musiałem operować.

SĄSIAD: I co?

DOKTOR: Zgroza. Zamiast pacjentowi nerkę wyciąć, to wyciąłem mu śledzionę.

SĄSIAD: Jak to mogło się stać?

DOKTOR: Obok stołu operacyjnego stał spirytus i tak non stop myślałem o śledziu.

SĄSIAD: To sąsiad operuje, to pewnie kardiochirurg?

DOKTOR: Nie, operator koparko ładowarki. No pewnie, że chirurg, ale serc to nie wycinam, to jest poważna sprawa. Wiesz, że jak się je wytnie, to trzeba włożyć drugie i jeszcze podpiąć, a ja na hydraulice się nie znam.

SĄSIAD: A co z tym pacjentem co mu płuca wyciąłeś?

DOKTOR: Żyje do tej pory. Na ssaniu zamontowałem mu odkurzacz, a na tłoczeniu dmuchawę. Tylko że jest jeden mały problem. Musi leżeć przy gniazdku.

SĄSIAD: To pewnie się nudzi?

DOKTOR: Nie, cały czas się modli, żeby mu prądu nie wyłączyli.

SĄSIAD: A jak z zarobkami, sąsiad? Dychę wyciągniesz?

DOKTOR: Dychę to z samych kopert wyciągam. Słuchaj sąsiad, przychodzi ostatnio do mnie taka babka, daje mi kopertę i pyta się, czy jej mąż wyjdzie z tego? Ha, ha.

SĄSIAD: I co? Wyszedł?

DOKTOR: Tak, nogami do przodu. Od dwóch godzin już leżał w kostnicy, ale jak tu nie wziąć? Przecież się starałem, nawet leki kazałem mu podać, ale ciężko, ciężko sąsiad wyżyć za te 20 tysięcy.

SĄSIAD: Trzeba żyć oszczędnie. Zamiast szynki kupić parówkę.

DOKTOR: Nie jadam parówek.

SĄSIAD: Od kiedy?

DOKTOR: Od kiedy obejrzałem Galileo. Poza tym mam dużo osób na utrzymaniu.

SĄSIAD: Przecież masz tylko żonę.

DOKTOR: Żonę, kochankę, o dzieciach nie wspomnę.

SĄSIAD: Masz, sąsiad dzieci? Nie wiedziałem.

DOKTOR: Kilkanaście nieślubnych, błędy młodzieńczych lat. Naiwny byłem, myślałem, że jak będę uprawiał sex na strzeżonych parkingach, to będzie bezpieczny. A teraz trzeba płakać i płacić.

SĄSIAD: No dobra. Kobiety, alimenty i na co jeszcze?

DOKTOR: Tabletki uspakajające.

SĄSIAD: Żartujesz. Bierzesz je za darmo ze szpitala.

DOKTOR: Taką truciznę, co tam dają? W życiu. Pacjenci, jak to biorą, to później wariują. Na przykład jeden taki próbował popełnić samobójstwo. Skakał z parapetu na podłogę.

SĄSIAD: I udało mu się?

DOKTOR: Tak, ale dopiero, jak mu podpowiedziałem, żeby skoczył na główkę. Normalnie dom wariatów. Jak nie wypiję przed operacją pół litra, to mi ręka normalnie tak, tak lata ( Pokazuje. ) Albo ostatnio to mało zawału nie dostałem. Robię sekcję zwłok, a tu gościu wstaje i pyta się mnie, która godzina?

SĄSIAD: I co zrobiłeś?

DOKTOR: A co miałem zrobić? Uśpiłem go i dokończyłem. Akt zgonu już wypisany, rodzina już czekała na ciało… nie mogłem ich rozczarować. Ja to ogólnie idę ludziom na rękę, żeby nie powiedzieć, do każdego rękę wyciągnę.

SĄSIAD: Ten kraj schodzi na psy.

DOKTOR: Ma sąsiad rację, ludzi nie opłaca się leczyć. Dlatego teraz otwieramy nowy oddział dla psów, kotów i surykatek.

SĄSIAD: A skąd te surykatki?

DOKTOR: Z reklamy Wedla, najadły się za dużo czekolady.

SĄSIAD: Ty sąsiad, to masz dopiero ciekawą pracę. Nie to, co ja.

DOKTOR: A właśnie sąsiad, gdzie ty w ogóle pracujesz?

SĄSIAD: W Najwyższej Izbie Kontroli. ( Sąsiad pokazuje odznakę. Doktor ucieka. )

Dracula

Zamek Draculi. Słońce zaszło, hrabia dopiero co wstał, rozciąga ręce. Przychodzi do niego jego sługa, garbaty Igor.

IGOR: Dobry wieczór, panie. Blado pan coś wygląda.

DRACULA: Martwiłbym się, jakbym nie wyglądał.

IGOR: Nie wyspał się pan?

DRACULA: Takie spanie w ciągu dnia, w nocy nie powinno się pracować.

IGOR: No właśnie. Chciałbym porozmawiać z panem o dodatkach nocnych.

DRACULA: Ty niewdzięczniku! Wyciągnąłem cię z hipermarketu. Robiłeś w świątek, piątek i w niedziele…

IGOR: Tak, ale tam mi chociaż płacili.

DRACULA: A ja ci najlepsze dziewki z okolicy przyprowadzam. Konsumuje tylko raz, a ty tam z nimi w lochach… strach pomyśleć, co wyprawiasz?

IGOR: ( Uśmieszek na twarzy. ) Gram w szachy.

DRACULA: Takie szachy, że maty słyszę co drugie posunięcie.

IGOR: To chociaż panie daj mi urlop. Pojechałbym sobie na Ibizę, wygrzewałbym się w słońcu. Może pan jechać ze mną?

DRACULA: Teraz to spaliłeś. Głupcze, niby po co ja śpię w ciągu dnia?!

IGOR: Bo cię Bóg opuścił?

DRACULA: Po prostu ten typ tak ma. A ty co robisz, jak ja śpię?

IGOR: Otworzyłem firmę produkcyjną, dobrze prosperuje.

DRACULA: Co wytwarzasz?

IGOR: Kołki.

DRACULA: Jakie?! ( Dracula patrzy z wściekłością. )

IGOR: ( Kłamie. ) Budowlane. Budowlane. Nie te ciosane.

DRACULA: Lepiej byś się przyjął w centrum krwiodawstwa, nie musiałbym z domu wychodzić.

IGOR: Mdleję na widok krwi.

DRACULA: To chociaż trumnę mi zbij, przydaj się na coś.

IGOR: A ktoś umarł?

DRACULA: Do spania.

IGOR: Większą, czy amerykankę?

DRACULA: Śpię sam.

IGOR: To najwyższy czas się hajtnąć. Żona by panu śniadanie do trumny przynosiła.

DRACULA: Do trumny to już mnie jedna doprowadziła. Zaprosiła mnie na kolację, tylko nie powiedziała, że to ja mam być głównym daniem. Ja jestem singlem i tak mi dobrze. Chodzę, gdzie chcę, jem, kogo chcę, wracam nad ranem.

IGOR: Żyć nie umierać.

DRACULA: ( Hrabia sprawdza swój oddech. ) Masz miętówki? Nie wiem, co ci ludzie jedzą? Czuć chemię.

IGOR: A gdzie pan się stołuje?

DRACULA: Na onkologii.

IGOR: To pan hrabia bierze pod ząb pierwsze lepsze?

DRACULA: Nie, pytam się, czy szczepione.

IGOR: Miętówek nie mam, ale panie? Kurier przyniósł wczoraj paczkę. ( Igor idzie po paczkę. )

DRACULA: To prezent na moje urodziny. Od Stacha. Otwórz.

IGOR: ( Otwiera paczkę. ) To lustro.

DRACULA: A to żartowniś. Stłucz je.

IGOR: Ale to 7 lat nieszczęścia.

DRACULA: Nieszczęście to moje drugie imię. ( Igor bierze młotek, wychodzi. Słychać tłuczone szkło. Wraca. )

IGOR: To który już roczek przeleciał?

DRACULA: Nie wiem, jak to liczyć? Od narodzin, czy od zgonu?

IGOR: Normalnie go zabili, a on uciekł. Jeszcze pan hrabia ma zaproszenie na pogrzeb sołtysa.

DRACULA: Nie idę. On nie był na moim, ja nie idę na jego. A poza tym muszę iść do dentysty, coś mi utknęło w zębach.

IGOR: Pokaż pan. ( Podchodzi, zagląda mu do ust i wyjmuje złoty łańcuszek. ) O naszyjnik. Złoty.

DRACULA: To tej Cyganki.

IGOR: A prosiłem, zdejmować przed jedzeniem.

DRACULA: Wkurzyła mnie normalnie.

IGOR: Coś złego wywróżyła?

DRACULA: Strach mówić. Ponoć będę żył tylko 100 lat i będę miał dużo dzieci.

IGOR: A pan hrabia nie ma dzieci?

DRACULA: Chyba z tobą.

IGOR: Jest pan niezdolny?

DRACULA: Nie, nieżywy. Muszę się z tego wszystkiego napić. Co tam nam zostało w spiżarni?

IGOR: Pusto.

DRACULA: A gdzie dziewki?

IGOR: ( Mówi z uśmieszkiem sadysty. ) Zaszachowałem je, ale, ale panie. Wczoraj przyszli do nas Świadkowie Jehowy. Chcieli porozmawiać o życiu wiecznym i zamknąłem ich w wieży.

DRACULA: Nie mam czasu na teorie. Gryziemy albo nie? Niech się zdecydują. A gdzie ten mój ulubiony rocznik ’32?

IGOR: Ta babunia? Zeszła z tego świata.

DRACULA: A ja specjalnie ją trzymałem na święta. Teraz muszę lecieć na miasto, upolować coś krwistego.

IGOR: Podwójnego McBurgera?

DRACULA: Kogoś z nadciśnieniem, a później wpadnę sobie do kina na noc grozy.

IGOR: A co grają?

DRACULA: Dzwoneczek i bestia z Nibylandiiiii… wrócę przed świtem.

IGOR: W to nie wątpię. Krzyż na drogę.

DRACULA: Weź, nie wspominaj mi o krzyżach. Jestem uczulony.

IGOR: Na krzyże?

DRACULA: Nie, na pyłki. Widziałeś w zamku, chociaż jeden krzyż?!

IGOR: No nie, ale hrabia to tak śpi. ( Igor rozciąga ręce, robiąc krzyż. )

DRACULA: To na znak protestu.

IGOR: Mnie jak coś wkurza, to palę.

DRACULA: Igorze. Igorze. ( Podchodzi do niego i kładzie rękę na jego barku. ) Ja to jestem zły z natury, ale ty jesteś urodzonym sadystą. ( Igor jest z tego dumny. ) Erotomanem… i garbusem.

IGOR: ( Igor wstaje, prostuje się. Nie ma garba, tylko specjalnie chodzi zgarbiony. ) Tylko nie garbus. Ja po prostu lubię stąpać nisko ziemi. No i rentę sobie załatwiłem.

DRACULA: Ładnie, firma, renta. Żyć nie umierać.

IGOR: To co? Może hrabia dziabnie?

DRACULA: W życiu, choćbyś był ostatnim człowiekiem na ziemi.

IGOR: Szkoda, niepotrzebnie się ponacinałem. ( Wychodzi. )

DRACULA: ( Widząc krew na szyi Igora, hrabia zrywa się i biegnie za nim. ) Igorku! Zaczekaj.

Dreamliner

Kokpit Dreamlinera lecącego do Moskwy. Dwóch polskich pilotów wpatrzonych w niebo.

STACHU: Dobrze lecimy kapitanie?

KAPITAN: Bo ja wiem. Podaj mi mapę.

STACHU: Proszę.

KAPITAN: ( Przegląda mapę, jest rozłożona do góry nogami. ) Szkoda, że nie ma tu znaków. ( Łączy się przez CB radio. ) Mobile, mobile, jak tam droga na Moskwę?

CB: Czysto masz.

KAPITAN: Dzięki, na Ostrołękę też masz czysto. Widzisz prosto przed siebie.

STACHU: To ja sobie zapalę.

KAPITAN: Otwórz okno, bo mi zadymisz w całej kabinie.

STACHU: ( Otwiera. Wieje silny wiatr i gasi mu zapalniczkę. ) Zamknę, bo przeciąg się robi.

KAPITAN: A ja się napiję.

STACHU: To wolno?

KAPITAN: Jestem kapitanem, mi wszystko wolno. Zobacz, Okocim. Tylko dla orłów. Aaa, niebo…

STACHU: W gębie.

KAPITAN: Nie, przed nami.

STACHU: Nie boi się kapitan kontroli?

KAPITAN: A kto mnie skontroluje w powietrzu? Bocian? Bocian jest zajęty rozdawaniem pożyczek. Zobacz, bez trzymanki.

( Puszcza kierownicę, leci myśliwiec i go wystrasza. Wkurzony wstaje z fotela. )

KAPITAN: Jak lecisz bałwanie!? Nie widzisz, że to jednokierunkowa? Piją za kierownicą, a później pchają się na czołówkę.

STACHU: Włączmy może autopilota.

Włączają, odzywa się Krzysztof Hołowczyc: Leć cztery kilometry prosto, później wleć na rondo…

KAPITAN: Może lepiej nie. Jeszcze nas wyprowadzi w pole.

STACHU: ( Dzwoni telefon. ) Tak? Kapitanie, Mariola.

KAPITAN: Jaka Mariola?

STACHU: Ta od lodów.

KAPITAN: Aha, daj. Co tam Mariola? Terrorystę masz. Zakładników wziął. Co żąda? PlayStation. Aaa, niepełnoletni jest. Co, swoich rodziców wziął za zakładników? To powiedz mu, że w sprawy rodzinne się nie wtrącamy. ( Odkłada słuchawkę. )

STACHU: No kapitanie! Szacun, nerwy ze stali.

KAPITAN: Dlatego jestem kapitanem, a ty myjesz podłogę.

STACHU: Znowu? ( Myje podłogę. ) Kapitanie, coś znalazłem. ( Znalazł urwany kabel po serwisowaniu. Sabotaż Rosjan. )

KAPITAN: A to Ruscy zostawili po tym ostatnim serwisowaniu. Jak wylądujemy, to im oddamy.

Odzywa się wieża rosyjska.

WIEŻA: Tu wieża. Lecicie kursem kolizyjnym.

KAPITAN: Co ten Ruski szwargocze?

STACHU: Nie wiem. Nie rozumiem po rusku.

WIEŻA: W górę! W górę!

KAPITAN: Da. Haraszo. ( Pokazuje kciukiem do Stacha, że będzie dobrze. )

WIEŻA: Odpalamy.

KAPITAN: My też was lubimy. ( Kapitan rozkłada ręce do Stacha, nie wiedząc, o co Rosjanom chodziło. )

STACHU: Kapitanie! Rakieta nam przed nosem przeleciała!

KAPITAN: Że oni zawsze muszą nas witać fajerwerkami.

STACHU: Dostaliśmy! Pali mi się skrzydło.

KAPITAN: Gdzie? Nie widzę.

STACHU: Już zgasiłem.

Paliło się ramię Stachowi, ale je ugasił.

KAPITAN: Mayday, Mayday.

STACHU: Jaki mejdej?

KAPITAN: W filmach tak mówili, jak spadali.

STACHU: A mówią, że to ja jestem głupi. Daj. ( Przejmuje mikrofon. ) Houston! Mamy problem.

KAPITAN: Nikt nam już nie pomoże.

STACHU: Skoro mamy zginąć, to muszę ci coś wyznać.

KAPITAN: Tylko niemiłość.

STACHU: No to może następnym razem.

KAPITAN: ( Mówi do pasażerów. ) Witam. Tu wasz Kapitan. Spadamy. Prawdopodobnie wszyscy zginiemy, ale proszę się nie martwić. Spadniemy w malowniczy górski krajobraz, który zamieszkują misie i wiewiórki.

STACHU: Co kapitan robi?

KAPITAN: Odwracam ich uwagę.

STACHU: Czy nie jest czas na panikę?

KAPITAN: Masz rację, panikujmy.

STACHU: Aaa…

KAPITAN: Aaa…

Stachu, się zakrztusza. Kapitan daje mu Halsa, ten się nim dławi.

KAPITAN: Weź Halsa. Lepiej? ( Kapitan uderza Stacha w plecy, ale po tym jeszcze gorzej. Kolega zakrztusił się na amen. ) Oddychaj! No nie, w katastrofie to niesztuka zginąć? Bądź solidarny z załogą. Co mówisz? Nie dasz Ruskim satysfakcji.

Stachu, macha głową, że nie to. Pokazuje na gardło.

KAPITAN: Masz ich tu, a ja ma ich tu. ( Pokazuje palcem na tyłek. ) Masz rację, nie wezmą nas żywcem. ( Wyciąga scyzoryk szwajcarski, pomału wyciąga po kolei nożyczki, pilnik, aż w końcu nóż. ) Polsko, ojczyzno moja. Ten tylko cię ceni, kto cię stracił…

Ma już sobie wbić nóż w serce, a tu w radiu odzywa się losowanie lotto. Bierze kupon z kieszeni, uważnie czeka na wyniki. Stachu siedzi nieżywy.

RADIO: Przedstawiamy państwu szczęśliwe liczby: 1… 2… 3… 4… 5… 6.

KAPITAN: Tak! Wygrałem! Wygrałem! ( Siada znów w fotelu, zakłada sobie czerwoną opaskę na głowę jak Rambo. ) Tu kapitan odwołuję katastrofę. ( Chwyta za kierownicę, podnosi samolot do góry i na bok. )

Stachu, spada z fotela, kapitan ląduje, załoga mu dziękuje, klaszcząc.

KAPITAN: ( Wychodzi z kabiny i pokazuje ruskim gest Kozakiewicza. ) I co, kopara opadła?

Słychać strzały, kapitan ucieka.

Dyspozytorka pogotowia

Kobieta na dyżurce pogotowia idzie z filiżanką herbaty.

DYSPOZYTORKA: Dojdę. Dojdęę. Dojdęęę. ( Dzwoni telefon. Wystraszona wylewa herbatę. ) Dzięki Bogu, plama. Znowu się zaczyna. Dzień dobry. Jadwiga Pachulec się kłania. Powiatowa stacja pogotowia ratunkowego imienia Koziołka Matołka w Pacanowie. W czym mogę pomóc? No. Aha. Tak. No. Nie, kebaba nie mamy. Pizzy też nie sprzedajemy. Co mnie obchodzi, że jest pan śmiertelnie głodny? Panie, my tutaj ratujemy ludziom życie. Nie, nie sprzątniemy pana starej… Już nie handlujemy skórami. Do widzenia. Co za człowiek? ( Popija i znowu telefon. ) Znowu? Dzień dobry. Jadwiga Pachulec. Powiatowa stacja pogotowia… słucham. Co? Żona nie oddycha. A co pan z nią, robił? Moja, moja sprawa. Ode mnie zależy, czy wyślę karetkę? Aha, ten tego. Jak długo? Po Bożemu? Na łóżku, czy na podłodze? Proszę pana, to jest ważne. Aha, i nagle straciła oddech. Mnie też to się często zdarza. Proszę się uspokoić, położyć ją na plecach. Już leży. I rozpiąć bluzkę. A zapomniałam, że już wszystko zdjęte. Co? Prądem! Nie, ja wiem, że ma pan prącie, to znaczy prąd. Proszę się ubrać, bo mnie pan rozprasza. Co? Nie chce się schować. Polać zimną wodą to zawsze działa. No już? ( Popija herbatę. ) Żona panu umiera, a pan teraz będzie się stroił. Już? Teraz proszę, robimy usta, usta. No jak?! Nigdy nie robiłeś to z żoną? A co robiliście, usta nos? Co? Ty zbereźniku! Już cię lubię. Dobrze, otwiera pan wargi i dmucha. Dmuchać mocno. Tak. Co pan tak sapie? W które te wargi pan dmucha? Te na górze, człowieku. Daj kobiecie odetchnąć. Co za ludzie? Proszę, wdmuchujemy powietrze. Nie, nie włączamy kompresora. Ze swoich płuc. Tak. Może pan wziąć Tic Taca. Już? Robi pan wdech, żona robi wydech. Nie robi, to proszę nacisnąć w okolicy piersi. Nie, nie głaskamy. Koniec z pieszczotami, teraz trzeba walić. Wal pan. Co? Sztuczna szczęka jej wypadła. Chłopie, z wyczuciem, to jeszcze żywe stworzenie. Wdech i ucisk. Wdech i ucisk. Jak długo to ma pan robić? Aż żona wstanie i powie, że już nie chce. Proszę nie dziękować. Czekoladki można podesłać. Do widzenia. Lubię pomagać ludziom. ( Odkłada słuchawkę. Znowu dzwoni telefon. Odbiera wściekła. ) Czego!? Spadł pan z dachu i złamał nogę. I co mam panu dać medal za to?! Boli. No musi boleć. Otwarte złamanie, to proszę schować tę kość, bo się psy zlecą. U nas jest takie powiedzenie. Jakby kózka nie skakała, to by nóżki nie złamała. Jest pan kawalerem? Tak. No to do wesela się zagoi. Tak. No na pewno, jak pan jest w potrzebie, to ja jestem facetem. Do widzenia. ( Chce się napić herbatki, ale nie może, bo znowu odbiera telefon. ) Słucham, pogotowie… Co? Pies panu umiera. Dobrze, już wysyłam karetkę z hyclem. Proszę podać adres. Hmm. ( Zapisuje. ) Proszę poczekać, długopis mi nie pisze. ( Bierze do ust długopis. ) Imię i nazwisko? Nie psa! Pana. Nazwisko rodowe ojca. Czy dziadek służył w wermachcie? To jest bardzo ważne, proszę pana. Służył. Teraz średnia zarobków z trzech ostatnich miesięcy. Netto. Tak, 800+ też się wlicza. Ooo, nieźle. Nie próżnował pan, a czy lubi pan Krzysia Ibisza? Tak, to super, bo on właśnie ma dla pana ofertę. Telewizje za pół ceny i telefon za złotówkę. Ma pan telefon, to dla psa niech pan weźmie. Ja nie naciągam, wolę bez. Panie, minister nam każe, musimy na siebie zarabiać. Nie chce pan! To nici z karetki! Będzie pan miał swojego psa na sumieniu. Chu… ( Rzuca słuchawkę. ) Cham. ( Znowu chce się napić i znowu nie może. ) Nawet nie dadzą się napić. Halo. Nie! Do wielkiej orkiestry świątecznej pomocy. Żartuję. Miał pan wypadek. A samochód cały? Tył skasowany. Szkoda. Jakie autko? Garbusek. Zawsze o takim marzyłam. A silnik? O koniach proszę mi nie wspominać, już się dzisiaj nasłuchałam. Sprzedaje pan? Po co panu złom? Proszę podać cenę. To za dużo. Dam tysiąc albo nie, zamiana. Pan weźmie karetkę, a ja garbuska. A co, jeśli kierowca się nie zgodzi? Panie, sama do pana pojadę. Już wyjeżdżam. ( Wybiega zadowolona. )

Dziki Zachód

Dwóch kowbojów jedzie przez prerię, na koniach zabawkach.

KOWBOJ 2: Dziki Zachód. Ach, czy ty to czujesz bracie?

KOWBOJ: Nic nie zdejmowałem.

KOWBOJ 2: Tak pachnie wolność. Zobacz bracie, jak nasz kraj się rozwija? Mamy już kolej, samoobsługową myjnię konną, darmową służbę zdrowia.

KOWBOJ: Kogo?

KOWBOJ 2: Dr Queen. Ty, patrz… Czerwonoskórzy. ( Pokazuje palcem na publiczność. )

KOWBOJ: Nie, to nasi po przepiciu. Wiesz, raz znałem taką jedną Indiankę. Nazywała się Mokra Pupa.

KOWBOJ 2: Dlaczego? Była jedyną kobietą w wiosce?

KOWBOJ: Nie, miała grypę żołądkową. Jej ojca zwali Gazprom. ( Kolega chce zadać mu pytanie, ale on już mu tłumaczy. ) Lubił fasolę. Natomiast jej matka…

KOWBOJ 2: Tylko mi nie mów, jak się nazywała.

KOWBOJ: Ta akurat normalnie. Krystyna. Emigrantka z Polski. Ktoś jej powiedział, że na zachodzie zarobi więcej.

KOWBOJ 2: Ty, a wiesz, jak poznać Polaka? Anglik się modli, Boże, chroń królową, Ruski się modli, Boże, chroń mój tyłek, a Polak Boże chroń prezesa. Ha, ha.

KOWBOJ: Dlaczego? ( On się nie śmieje. )

KOWBOJ 2: Nie wiem. To są wywrotowcy, wszyscy popierają nazistów, a oni nie. Patrz! Biały dym. Wiesz, co to znaczy?

KOWBOJ: Indianie wybrali nowego papieża?

KOWBOJ 2: Nie, idą na wojnę.

KOWBOJ: Jaką?

KOWBOJ 2: Ojczyźnianą. Chcą wypędzić wszystkich białych i przywrócić równowagę mocy.

KOWBOJ: W sumie to ich popieram, wolność dla wszystkich.

KOWBOJ 2: Ty Zorro, chcesz wracać do Europy, paść owce? Musimy stawić im opór, bo za kilkadziesiąt lat prezydentem Stanów będzie kolorowy.

KOWBOJ: Tak? Na przykład kto?

KOWBOJ 2: No ten… Ile Johny ma jaj?

KOWBOJ: Oba ma.

KOWBOJ 2: Kolorowi do kolorowanek.

KOWBOJ: Ale z ciebie rasista.

KOWBOJ 2: Nie jestem rasistą, przecież mam żonę murzynkę.

KOWBOJ: Tak? To po co zaprosiłeś na wesele Ku Klux Klan?

KOWBOJ 2: Chciałem, żeby posprzątali.

KOWBOJ: No i posprzątali całą jej rodzinę.

KOWBOJ 2: To po co ich straszyli wudu?

KOWBOJ: Wódą! Pytali się ich, czy polać?

KOWBOJ 2: To mogli polewać, a nie się pytać.

KOWBOJ: A pamiętasz, co zrobiłeś w Meksyku?

KOWBOJ 2: Ustrzeliłem parę grzechotników.

KOWBOJ: A skąd wiesz, że to były grzechotniki?

KOWBOJ 2: No bo w rękach trzymali te… grzechotki.

KOWBOJ: A widzisz, węże nie mają rąk.

KOWBOJ 2: No dobra, może to byli Meksykanie.

KOWBOJ: A do Teksasu, dlaczego już nie jeździsz?

KOWBOJ 2: Nie jeżdżę, odkąd oberwałem z półobrotu.

KOWBOJ: Taki chojrak, a w domu babski król.

KOWBOJ 2: No przecież mówią w radiu, codziennie rano bij małą czarną. No więc bije. Jesteśmy już niedaleko, czuję obiad.

KOWBOJ: Słyszysz? Kto tak dusi kota?

KOWBOJ 2: Dusi kota? To moja żona.

KOWBOJ: Nie lubi kotów?

KOWBOJ 2: Nie, ona śpiewa.

KOWBOJ: Aha. Wstrząsający talent.

KOWBOJ 2: Wpadniesz na pieczonego indyka?

KOWBOJ: Nie, dzięki. Jak twoja żona piecze tak samo, jak śpiewa, wolę zaliczyć McDonalda.

KOWBOJ 2: Jak tam chcesz. Tylko uważaj na stada bizonów.

KOWBOJ: Spoko, mam strzelbę.

KOWBOJ 2: A oni żniwa.

Góralski list

Góral siada przy stole i zaczyna pisać list.

GÓRAL: ( Śpiewa. ) Hej górole nie bijta się, mom dwie łowce podzielita się. Troche się łosksybołem, tero mogę napisać list. ( Na brodzie i twarzy ma plastry. ) Kortke mom. Pena mom. Łod cego tu zacąć? A jus wim. Moja najdrosso. Najukochanso. Naj… moze nie bede i tak podchlebioł, bo utyje. Ceść Maryna. Tu jo. Stasek. W nawiasie… niedźwiedź z Krupówek. Pise do ciebie łostatni list. Tylko spokojnie nie panikuj. Jus ci tłumace. Gdyż, ponieważ. Wróć! Słychać, ze po podstawówce jestem. Łostatni list. Bo… jutro kupuje se smartfona. Wróć. Nie wi, co to jest. Kupuje te godające pudełko. To bede dzwonił. Tylko ty tys muśisz se kupić i wejść na dach, zebyś mioła zasięg. Zasięg? No zeby cię było widać. Mom ci tela do powiedzenia. Wcoraj pojechołem kóniem pole łorać. Słonko świeciło. Psysedł sąsiad z jabolami… a dalej to nie pamiętom. Nie, zebym był pijok. Jo to unikom picia w pracy bo, później mi staje. Ciekawe ło cym sobie pomyśli. Moze napise, bo pózniej bedą zwady w związku. Jo to unikom picia w pracy, bo mi staje kóń. I wsystko jasne. A ty jak żyjesz? Nie, pise jak cep. A ty jak bytujesz? Pewnie mos ręce pełne roboty. W sobote kcem cię zabrać na dozynki. To kupie ci chlyb ze smolcem. Nie, to ma na codziń. Kebaba. Mom nodzieje ze wi z cym to się je. Później siądziemy i pokonwersujemy. Wieśniacko bzmi. Pogodomy, a później się zobocy. Moze pudymy kaj w ksoki. Albo nie, na pierwsy randce nie wypado. Ale muse sprawdzić cy mo simloka? Tęskni mi się bardzo. Zol mnie ścisko. Serce kołoce gdy cię nie widze. A jak widze to coś innego się dobijo. Mój babcok godo ze głuptok ze mnie. Ze za stary na zeniacke. A jo ji na to. Tsech jus pogzebałaś, a drugi nie dos. Moze i stary kawaler jestem, zato zymby mom zdrowe. W copce nie jem. Do kościoła uczę… uczęszczam. Trudne słowo. Śpiewać ni umiem, ale ustami dobze operuje. Niby pobozno, ale bedzie wiedzić ło co chodzi. Pewnie się zastanowios, ile mom pola. Mało. Ino dwadzieścia hektarów. Z palcem nie napise, gdzie se obrobiom. Traktor tys mom, ale jus niechodzi. I dobze. Paliwo drogie. Ło ce tseba płacić, a łod cego mom kónia. Powiedz łojcu ze psyjade z bimbrem, a matusi, ze te łowce dom co obiecołem. Dzieśić. Więcy nie jest worta. Ale to i nie napise. Taki scyry to nie jestem. Napise tak. Jesteś worta kazdy łowcy. No tero to zapunktowołem. Papier wsysko psyjmie. To jo jus bede kuncył. Tsymaj się mocno. Nie. Nie zrozumie aluzji. Tsymaj spódnicę wysoko. Łocy dookoła głowy. Nie długo bedzies moja. Na razie pa pa pa buziacków sto dwa. No i zeniacke mom w kieseni.

Grabarze

Siedzi dwóch grabarzy na krzesełkach na cmentarzu, między grobami. Jeden bawi się łopatą, drugi szpachelką. Widać po nich, że się nudzą.

DIODA: Ale nudy. ( Dioda stary kawaler w okularach, wierzy we wszystkie teorie spiskowe. )

HENIEK: Życie płynie, a nikt nie chce umierać.

DIODA: Kryzys mamy w branży.

HENIEK: Zobacz, jak te babki sobie spacerują? Śmieją nam się w twarz.

DIODA: Jeszcze przyjdzie kryska na Matyska.

Wchodzi szef.

HENIEK: Szef?

SZEF: Nie, Kacper przyjazny duszek.

HENIEK: A szef tak na czarno ubrany, zmarł ktoś?

SZEF: No właśnie nie, dlatego jestem w żałobie. Firma może upaść.

HENIEK: Takie czasy nastały, ludzie lecą w kulki.

DIODA: W głowach im się poprzewracało, chcą po sto lat żyć.

SZEF: Święta prawda.

DIODA: ( Mówi dumnie. ) Zastój mamy, ale ja i tak kopię. Mam tajne informacje z NASA, że w Ziemię uderzy wielka asteroida i wszyscy zginą.

SZEF: To by było super. Dużo pracy nas czeka.

HENIEK: A nas, kto pochowa?

SZEF: Ja pochowam ciebie. Ty mnie, a Dioda sam się pochowa.

HENIEK: Tylko mnie chowaj do góry nogami, bo na plecach, jak leżę to chrapę.

SZEF: Ale kiedy ona przyleci?

DIODA: ( Wyjmuje telefon. ) Sprawdzę, mam tajną aplikację ze sklepu pleja. ( Klika na telefonie. ) Nie, nie sprawdzę. Policja mi wyłączyła WiFi.

SZEF: Czy z nim…

HENIEK: Był porwany przez ufo.

DIODA: Muszę się schować. Satelity mnie namierzają. ( Przykrywa się kocem. Szef kiwa głową do Heńka, o co chodzi. )

HENIEK: CIA wydało na niego wyrok.

SZEF: No i nastała grobowa cisza.

DIODA: Bawimy się w króla ciszy? Start.

SZEF: Słuchajcie…

DIODA: Przegrałeś. Obcinasz zmarłym paznokcie. ( Pokazuje na szefa palcem. )

SZEF: Słuchajcie. Mam znajomego w Syrii. Podeśle nam ze dwóch terrorystów, to znaczy uchodźców, i ci zrobią nam robotę.

HENIEK: Dobry pomysł, a szef zostaje dzisiaj na kolację?

SZEF: Mogę, ale żona tam sama…

HENIEK: Otworzymy płytę i jej też coś wrzucimy. Dioda, leć po świeczki.

DIODA: Do sklepu?

HENIEK: Skup się, na cmentarzu jesteś. Weź od Mareczka. Proszę siadać, szefuniu. Nie tutaj, tu spoczywa Michalski.

SZEF: A gdzie tabliczka?

HENIEK: Na złomie. ( Szef chciał usiąść na grobie, Heniek ścieli grób białym obrusem. Podaje talerze i szklanki. ) Proszę. Mamy tu wszystko jak w domu.

SZEF: ( Zauważa czarny worek. ) A co w tym worku macie?

HENIEK: Kości. Jak nie zakopujemy, to odkopujemy. Jest zainteresowanie. Studenci biorą, sataniści. A żeberka dla piesków. Proszę mięsko.

SZEF: Ale to…

HENIEK: Ze sklepu. No, tacy hardcorowcy to nie jesteśmy. Proszę spróbować. Wątróbka bardzo słodka. ( Szef zaczyna jeść. ) Od cukrzyka.

SZEF: Co?! ( Przestaje jeść. )

HENIEK: No ten, co sprzedaje na mięsnym. Cukrzykiem jest.

DIODA: Mam świeczki. ( Przynosi dwie duże świeczki, zawinięte z grobu. )

HENIEK: No większych się nie dało. ( Dioda smutny idzie pod namiot. )

SZEF: Taki wrażliwy jest?

HENIEK: Ostatnio próbował ze sobą skończyć, ale gałąź się złamała i wpadł do rzeki. Przez te głupie wieszanie chłop, by się utopił.

SZEF: Źle mu tu z nami? Ma wymarzoną pracę. Kobiet wokół pełno od A do Z.

HENIEK: Ale wszystkie oziębłe. On potrzebuje trochę ciepła.

SZEF: Dioda, podejdź. Masz tu dychę, kup sobie jakiegoś ciucha.

DIODA: Za tyle to ze dwa kilo kupię.

SZEF: I znajdź sobie dziewczynę.

DIODA: Znalazłem, ale okazało się, że nie ma serca. Ani nerek. Ani wątroby.

HENIEK: A ta na piątej alei?

DIODA: Inwalidka. Jak patrzę na nią, to nie chce mi się żyć. ( Wraca do siebie. )

SZEF: I co myślisz?

HENIEK: Jak tak dalej będzie zastój, to on jest naszym kołem ratunkowym.

SZEF: A kto nam zapłaci? Rodziny nie ma. Wszyscy go prześladują. Inwigilują. Ma schizofrenię.

HENIEK: Ale szefie, mamy martwy sezon.

SZEF: Głowy do góry, los się odmieni.

DIODA: Rozmawiałem na Gadu — Gadu ze Snowdenem. Może nam załatwić robotę u ruskich.

SZEF: Nie, tam bardzo mordują, a później mordują tych, co mordowali. A później tych, co to widzieli, a na koniec tych, co nie widzieli, ale stali obok. Wiesz, ile to roboty?

HENIEK: Dioda lubi głęboko kopać, będziemy chować hurtem. Tak po rosyjsku.

SZEF: Jakby płacili od łebka. Trzeba o tym pomyśleć.

HENIEK: To, co uderzamy w nowy rynek? Trzeba za to wypić. Dioda, leć po przepitke. ( Stawia nalewkę. )

DIODA: Do sklepu?

HENIEK: Tak, tym razem do sklepu.

SZEF: A z czego ta nalewka?

HENIEK: Lepiej szef niech nie pyta. ( Pije sam szef. )

SZEF: Prawie jak na scypie.

HENIEK: Pomarzyć można.

SZEF: Mocna. Pali w brzuchu.

HENIEK: Zaraz młody przyniesie coś na przepicie. ( Szefa zaczyna bardzo grzać nalewka, upada na ziemię. ) Szefie, co panu jest? Co mam robić? Dobić czy ratować? Co on by zrobił na naszym miejscu? ( Ucieka. )

Szef wstaje, udaje zombie. Przychodzi Dioda, a szef mówi jak zombie i wyciąga ręce do niego.

SZEF: Diooodaaa. Dioodaaa.

DIODA: No nie, wcześniej wysłali terminatora, żeby mnie zlikwidował, a teraz zombie. ( Bierze łopatę i uderza w głowę. Przychodzi Heniek i patrzą razem na martwego szefa.

HENIEK: Coś ty zrobił?

DIODA: Pokonałem kryzys. To, co chowamy?

Kalambury

Dwie drużyny po trzy osoby i jeden prowadzący.

PROWADZĄCY: Witam państwa w Kalamburach. Dzisiaj gościmy wspaniałych gości. Drużynę z Pacanowa. Panie Mietku, proszę przedstawić swój team.

MIETEK: Jaki tim? Tylko my jesteśmy. ( Nie rozumie, co to znaczy team. )

PROWADZĄCY: I drużynę Romana z Krakowa.

ROMAN: Witam, jestem Roman, to mój brat Paweł, a to Józek. Sąsiad.

PROWADZĄCY: Miała być tylko rodzina?

ROMAN: Śpi u nas, pierze, gotuje. Jest dla mnie jak brat, w potrzebie to i po flaszkę poleci.

PROWADZĄCY: OK. Rozumiem. Dzisiaj do wygrania mamy 21-calowy telewizor marki Trilux i pojemniki próżniowe.

MIETEK: Próżniowe to ja już mam… dzieci.

PROWADZĄCY: Czy zasady teleturnieju są dla wszystkich jasne? ( Józek podnosi rękę. ) Coś wytłumaczyć?

ROMAN: Nie. Usłyszał jasne i zgłasza się na ochotnika, żeby lecieć po piwo.

PROWADZĄCY: Dobra, zacznijmy. Pierwsi będą Pacanowianie.

ROMAN: Pacany! Pacany! No co? Dopingujemy.

PROWADZĄCY: Proszę tu stanąć. Ja pokazuję hasło, ty go demonstrujesz, twoja drużyna zgaduje.

MIETEK: Piętaszek. ( Czyta z kartki. )

PROWADZĄCY: Nie! Nie wolno czytać na głos. W ogóle nie wolno się odzywać.

MIETEK: Bawisz się w moją żonę?!

PROWADZĄCY: Drugie hasło. ( Pokazuje Mietkowi kartkę z hasłem BOMBASTYCZNIE. )

Mietek pokazuje choinkę, później na swoje krocze.

ZDZICH: Kapelusz. Płaszcz.

WOJTEK: Choinka! ( Mietek bije mu brawa i dalej na krocze wskazuje.) Bombki. Bomba atomowa. Hiroszima. Al-Kaida. Pulp Fiction. ( Mietek kiwa głową, że nie, pokazuje jeszcze raz na krocze i pokazuje palcem, że jedna. ) Bombki. Bombka. ( Mietek pokazuje, że duża. ) Bomba. Sex bomba. Michał Szpak?! I co koniec? Styknie? Bombastyknie? ( Mietek pokazuje, że blisko. )

ZDZICH: Bombastycznie.

PROWADZĄCY: Brawo. Pierwszy punkt zdobyty. Zapraszam Romana. ( Pokazuje mu hasło. )

ROMAN: Następne poproszę.

PROWADZĄCY: To nie koncert życzeń.

PAWEŁ: Idź na całość. Idź na całość.

ROMAN: Dobra, pokazuję. ( Hasło OWSIANKA. )

Idzie, daje pieniążka do puszki, dostaje serduszko i sobie przykleja.

PAWEŁ: Facet. Miłosierny. Samarytanin. UNESCO.

JÓZEK: Wielka orkiestra świątecznej pomocy. ( Roman pokazuje, że tak i chce, żeby zgadli słowo Owsiak. Pokazuje, jakby trzymał mikrofon i się jąkał. ) Owsiak!

Roman pokazuje jak je łyżką.

PAWEŁ: Nienażarty Owsiak. ( Roman pokazuje inaczej: krowę jak je siano, a Owsiak. ) Krowa. Krowa je siano. Owsiak je. Skąd mam wiedzieć co je?

JÓZEK: Owsianka!

ROMAN: Tak, chyba cię zamelduję. ( Tak się cieszy, że Józek zgadł. )

PROWADZĄCY: Jeden do jednego. Następnego proszę z waszej drużyny.

WOJTEK: Idź ty. ( Mówi do Zdzicha. Zdzich idzie, popatrzył na kartkę raz i chce odejść, zagląda jeszcze raz ( Hasło STĘPIONY NÓŻ. )

ZDZICH: No bez jaj. ( Pokazuje ślepego, jak idzie po omacku. )

MIETEK: Zombie. Lunatyk. Otwarcie Media Markt!

WOJTEK: Ślepy. ( Zdzich pisze w powietrzu liczbę trzynaście. ) Ślepy z trzynastego? No Stępień. ( Zdzich pokazuje, że tak i drugie słowo. )

MIETEK: Dwa. Stępień bis?

WOJTEK: Siekiera. Kosa. ( Zdzich pokazuje, że ma w ręku narzędzie ostre i macha nim. )

MIETEK: Wibrator?

ZDZICH: Jak cię zaraz! ( Straszy go, bo nie może zgadnąć. )

MIETEK: A nóż.

WOJTEK: Stępniowy nóż.

PROWADZĄCY: Blisko.

WOJTEK: Nóż Stępnia. ( Zdzich łapie się za głowę. )

MIETEK: Jak nie, to co?

ZDZICH: Stępiony nóż!

PROWADZĄCY: Przykro mi, nie zdobywacie punktu. Teraz wy.

ROMAN: Paweł. ( Paweł idzie pokazywać. Ma hasło WEEKEND, więc pokazuje słowa z piosenki Weekend — Ona tańczy dla mnie. ) Ja, uwielbiam ją. Ona tu jest i tańczy dla mnie.

PROWADZĄCY: Tak, tak. Co to jest?

ROMAN: Nie wiem, nie słucham Disco Polo. Bo dobrze wiem, że złapię ją i w sercu schowam na dnie. ( Paweł dalej pokazuje. Roman śpiewa, ale udaje, że nie wie, co to jest.)

PROWADZĄCY: Hasło?

ROMAN: Nigdy nie zgadniemy.

PROWADZĄCY: Chodziło o weekend, jak ten zespół disco polowy.

ROMAN: Nie. Nic mi to nie mówi.

PROWADZĄCY: Nadal remis. ( Podchodzi do niego Wojtek, dumny, że tym razem jego drużyna zdobędzie punkt. ) Proszę zobaczyć hasło. ( Pokazuje mu kartkę. Hasło LINCOLN. ) Dajesz!

WOJTEK: Chwila, bo nie zapamiętałem. ( Zagląda jeszcze raz i pokazuje kurę, a później słonia Dumbo. )

ZDZICH: Kurczak. Koko.

MIETEK: Słoń. Dumbo. Koko jambo. Mr. President! ( Wojtek pokazuje, że tak, chodzi o prezydenta i pokazuje samochód. )

ZDZICH: Auto. Prezydent i auto.

MIETEK: Będę brał cię w aucie. ( Wojtek pokazuje Amerykę. Zdjęcie flagi ma na sobie. ) W amerykańskim aucie?

ZDZICH: Lincoln?

PROWADZĄCY: Tak. Brawo. Prowadzicie. Co na to drużyna Romana?

ROMAN: Józek, cała Polska na ciebie patrzy.

Józek zdejmuje okulary i wychodzi na scenę dumny, patrzy na hasło i wkłada rękę do spodni. Hasło JOSEPH LOEWY.

ROMAN: To jest ten. Ten! Ten Niemiec.

PROWADZĄCY: Brawo wszyscy wiemy, że chodziło o selekcjonera reprezentacji Niemiec Josepha Loewa. Zakończyliśmy pierwszy etap. Mamy remis. Czas na rysowanie. Zapraszam. ( Mietek wychodzi, prowadzący daje mu marker do malowania na tablicy, a ten wkłada sobie do kieszeni. ) Oddaj. Mam tylko jeden. Teraz zasady są inne. Hasło musicie namalować, nie pokazywać. Zrozumiano?

MIETEK: Tak. ( Pisze na tablicy HASŁO. ) Dobrze?

PROWADZĄCY: Pięknie. To jest hasło. ( Pokazuje mu kartkę z hasłem DONALD TUSK. )

Mietek maluje kaczora, później granicę. Kaczor wyjechał do mamusi. Aluzja do Tuska i Merkel.

ZDZICH: Kaczka. Rosół. Niedziela.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 38.76