E-book
10.29
drukowana A5
58.49
K A Z i K

Bezpłatny fragment - K A Z i K

Objętość:
293 str.
ISBN:
978-83-8351-899-2
E-book
za 10.29
drukowana A5
za 58.49

OJCIEC

1

Tunel wypluł statek jak rozciągniętą i przeżutą gumę balonową, czemu towarzyszyło specyficzne zjawisko spowolnienia czasu oraz dziwny, wręcz niepojący dźwięk. Coś między mlaśnięciem, a splunięciem.

Za każdym razem, kiedy wylatywali z podprzestrzennej dziury, czuła się przez kilka sekund jak zmęczona i sponiewierana zawodniczka walk w basenie z glutami.

Gęsta breja utrudniała ruchy i niby wszystko było realne, ale jednak nie do końca. Coś jak sen na jawie. Oszołomione, naszpikowane dragami i zmęczone od alkoholu i prochów ciało, tkwiło utaplane i całe zatopione w kolorowej galarecie. Nigdzie nie było solidnego punktu zaczepienia. Ręce ześlizgiwały się z ciał przeciwniczek i brzegów basenu, a oczy mało co widziały, oślepiane ostrymi knajpianymi reflektorami, a na dodatek zachlapane glutowatą mazią. I jeszcze do tego pośród wrzasku rozochoconych samic i samców, ta cholerna wariacka muzyka i właśnie, to obrzydliwe… ćmokanie i chlupanie.

Brrr! Jakież to jest wstrętne uczucie! – wzdrygnęła się.


Wstrząsnął nią gwałtowny dreszcz. Bo, jak zawsze przy okazji wylotu z tunelu przypominała sobie czasy kiedy jako młodziutka dziewczyna musiała jakoś zarabiać, żeby przeżyć na tej zasranej planecie. Nie wstydziła się tego, co wtedy musiała robić. Tam, gdzie chodzi o przeżycie i pełny brzuch, kiedy nie robi się krzywdy sobie i innym, nie ma wstydu. Z tym „nie robieniem sobie krzywdy”, to może trochę przesadziła. Co mogła poradzić, że takie miała skojarzenia. To między innymi przez te cholerne retrospekcje, szczerze nienawidziła momentów wyjścia z tuneli podprzestrzennych TTP. One zawsze, oprócz kiepskiego samopoczucia i wisielczego humoru, dodatkowo wywoływały jeszcze u niej złe wspomnienia.

Kiedy zmysły wreszcie wróciły na właściwe miejsce, zorientowała się, patrząc przez szerokie okno czołowego iluminatora, że KAZIK leci zbyt szybko i są już kawał drogi od lejkowatego wylotu przejścia. Na dodatek w jakiejś pustej i kompletnie nieznanej przestrzeni.

Co prawda nie raz tak się zdarzało, że w tym momencie specjalnie dodawali gazu, żeby uniknąć ewentualnych niespodzianek, czyhających przy wyjściu z dziury, ale tym razem ponoć miało nie być takiej potrzeby.


Na ile pozwalało jej ściśnięte nudnościami gardło, krzyknęła:

— Ojciec, hamuj! Hamuj mówię! Skurczybyku jeden! Zwolnij, bo zaraz tam zejdę do ciebie i ci urwę ten łysy łeb!

Dopiero po słowach groźby, zobaczyła w bocznych iluminatorach mętny zielonkawy blask płomieni hamujących, wylatujących z dysz. Statek zwalniał, co od razu napięło pasy bezpieczeństwa którymi była przypięta. Lecieli coraz wolniej i wolniej, aż w końcu KAZIK zatrzymał się gdzieś w niebotycznej pustce kosmosu, a potem zaczął lekko wirować wokół własnej osi.

— Tyle razy ci mówiłam, żebyś zaraz po wylocie zwalniał i hamował na wstecznym ciągu! Chyba, że wcześniej ustaliliśmy coś innego. Nigdy nie wiadomo na co możemy się nadziać! Jeszcze se tubylcy pomyślą, że mamy jakieś wrogie zamiary i mogą nas powitać różnymi dziwnymi pukawkami! Co wtedy zrobimy?! No, Ojciec, gadaj! — Wywoływany Ojciec milczał jednak przezornie, więc dokończyła za niego. — W najlepszym wypadku, będziemy mieć wielką dziurę w zadku KAZIK-a i będzie po wszystkim! A w najgorszym, przy okazji, będzie też po naszych tyłkach! Ojciec, naprawdę mam ochotę urwać ci ten łysy łeb!…


Nakręcała się coraz bardziej, co ostatnio często jej się zdarzało w trudnych momentach, a trzeba przyznać, że tych trudnych, też było coraz więcej.

— No już doobra. Nie wrzeszcz tak maleńka. Przecież już wisimy, nie widzisz? Jak się obudziłaś, to sam miałem zacząć hamować. Wszystko w porządku. W koło nas jest puściutko i nie ma żywej duszy.


Na lewitującym gdzieś pod sufitem monitorze górnego pokładu mostka, którego ekran właśnie zajarzył się bladą poświatą, pojawiła się uśmiechnięta facjata Ojca. W jego łysej i gładkiej jak kolano czaszce, odbijały się chyba wszystkie kolorowe lampki kontrolne sterowni statku.

Pilot kosmiczny Pio Turek, nazywany przez nią i innych Ojcem, patrzył na nią z krzywym i wyzywającym uśmieszkiem na pyzatej gębie. Podkręcał paluchami cienkiego i długiego wąsa, zawijając go sobie na kciuki.

— Ja ci zaraz dam „maleńką”, ośle… — sapnęła cicho.

Odpięła pasy fotela.

— Idę się odświeżyć, a ty włącz zewnętrzne skanery i przeleć wszystko dokoła. Jasne? Wracam za kilka minut.

— Okej. Doskonale wiem, co robić! Zrób się na bóstwo, a potem świeża i pachnąca przyjdź tu do mnie! Czekam, maleńka!…

Popatrzyła z litością na jego błazeńską gębę, a wychodząc ze sterówki, pokazała za plecami wyprostowany serdeczny palec. Co natychmiast wywołało u Ojca głośny rechot.


*


Statek towarowo-handlowy Kompanii Astronautycznej Ziemi i Księżyca, o numerze rejsowym 10.00.09, wisiał nieruchomo w przestrzeni kosmicznej po wyskoczeniu z tunelu podprzestrzennego TTP. Znalazł się na obrzeżach, jakiejś spiralnej galaktyki typu „S”, zapomnianej przez Boga i ludzi.

Ogromna obła ładownia statku, dosadnie nazwana przed chwilą — „zadkiem”, bardziej przypominała odwłok opitego krwią kleszcza, niż mniej szlachetną z nazwy część ludzkich pleców.

Powłoka ładowni błyszczała żółtawo — zresztą jak wszystkie inne statki Kompanii — odbijając światło nielicznych tutaj gwiazd.


Do zadka od jego węższej spodniej strony, zacumowany był na czas lotu w przestrzeni kosmicznej potężny lądownik. To w nim znajdowały się główne elementy i napęd kosmicznej ciężarówki oraz część pasażerska i sterownia statku.

Sposób połączenia wielkiej ładowni z lądownikiem przypominał dawne kołowe zestawy transportowe, którymi na lądzie wożono większe ilości towarów. Co było związane z tym, że ładownia musiała zakotwiczyć się do lądownika, poprzez potężne siodło złącza, umieszczone na grzbiecie frachtowca.

Pod lądownikiem — maluteńkim w stosunku do ładowni — zwisało w dół (w zależności od typu i wielkości statku) od czterech do sześciu wielkich łap. To na nich pojazd „siadał”, kiedy musiał wylądować na stałym lądzie jakiejś planety.


Nie zdarzało się to zbyt często, bo mimo, że frachtowiec był o wiele mniejszy od ładowni, to i tak jego wielkość była przytłaczająca, dlatego do lotów na „stały ląd” używano najczęściej tak zwanych skoczków — czyli pojazdów zdolnych do przewiezienia kilku osób i niewielkiej ilości towaru.

Sam lądownik statku towarowego też przypominał kleszcza, ale tym razem nie był podobny do opitego krwią odwłoka, a raczej do jego wrednego ryjka.

Płaski i zwężający się w tępy szpic przód frachtowca, obrysowany był podwójnym szeregiem okrągłych i podłużnych iluminatorów, przypominających oczy pajęczaka. Sterczące od przodu „ryja” długie anteny dalekiego zasięgu, to były jakby szczęki tego wrednego owada — chelicery, którymi pajęczak wgryzał się w skórę ofiary. Zaś wystające z pomiędzy nich, potężne działko plazmowe średniego kalibru do złudzenia przypominało — hypostom, przez który owad spijał krew ofiary.

Jak było z tego widać, całość do złudzenia upodobniał statek handlowej Kompanii kosmicznej do tego, na szczęście już wymarłego, wstrętnego robala.

Po obu stronach burt ładowni widać było wielkie litery znaków rozpoznawczych Kompanii. Nad nimi, patrząc od góry, umieszczono okrągłe logo firmy oraz numer rejsowy statku.

To Ojciec nazwał ich statek „KAZIK”.

Inne pary, latające na podobnych frachtowcach Kompanii, nazywały swoje pojazdy zgodnie z jego wyglądem: Kokoro Ami (Kleszcz), Alantakun (Pajączek), Fanpaya (Wampir) i tak dalej.

Zresztą, wygląd statku i paskudny charakter pajęczaka doskonale też odzwierciedlały funkcje, do których pojazd Kompanii był stworzony.


KAZIK był bowiem jednym z wielu tysięcy frachtowców, najbardziej agresywnej spółki handlowej w tej części znanego wszechświata.

Tak więc, nazywanie ich statków handlowych „kleszczami” oraz przyrównywanie ich do tych robali, czy też do czegoś jeszcze bardziej paskudnego, znakomicie oddawało charakter działalności koncernu, powiedzmy, że „handlowego”.


Dlaczego więc pilot Pio Turek, nazwał ich kosmiczną ciężarówkę: „KAZIK” — cholera go wie. A do tego, co ta nazwa znaczyła, chyba wiedział tylko on sam.

Może stało się tak z sentymentu do swojego pradawnego pochodzenia? A może, tak miał na imię ojciec Pio, który dla spidu sprzedał chłopaka łapaczom dusz z Armii Księżyca, kiedy ten miał ledwie pięć lat?

Mimo nienawiści i żalu do ojca, Turek nie wyzbył się swoich rodzinnych korzeni, ani też nie zapomniał o swoim pochodzeniu. Czego choćby przykładem był fakt, że klął, a kiedy był zdenerwowany, to gadał do siebie w tym swoim starym szeleszczącym i dziwnym języku.

Może właśnie dlatego, frachtowiec Kompanii o numerze rejsowym 10.00.09, to był po prostu KAZIK i tyle.

Zresztą dla wnikliwych oraz tych, którzy chociaż troszkę znali język Ojca, nie było tajemnicą, że nazwa statku, to po prostu skrót literowy powstały z nazwy firmy — Kompanii Astronautycznej Ziemi i Księżyca.


*


— Maleńka — usłyszała w uszach spokojny głos Ojca.

— No, czego chcesz? — warknęła i pomyślała: niech sobie nie myśli, że słodkim głosikiem mnie udobrucha

— Wiesz, jest coś dziwnego w odczytach dalekosiężnych skanerów. Musiała byś to jednak zobaczyć.

Czy choć raz mogą wylecieć z tunelu bez jakichś problemów? — pomyślała ze złością. — Zawsze, jak nie jest: „coś dziwnego” albo „niepokojącego” albo wręcz „coś bardzo śmiertelnego”, to albo: „ktoś do nas strzela!”, albo: „ktoś nas goni i chce zniszczyć!”, albo: „chcą nam odstrzelić zadek!”… I to ma być ten cholerny pusty kosmos? Śmiechu warte!


Wyszła z kabiny regeneracyjnej, dopięła pod szyją opięty kombinezon i po raz ostatni zerknęła w lustro, poprawiając niesforny pukiel długich rudych włosów. Wąskim korytarzem przepłynęła ze swojej kabiny prosto w dół, kierując się do sterówki pilota.

Grawitacja w tej części lądownika była włączona. Ojciec siedział sobie wygodnie rozparty w fotelu i trzymał wyprostowane nogi na konsoli. Teraz na jego łysej głowie sterczały, mające chyba ze sto lat, ulubione okulary przeciwsłoneczne w drucianych oprawkach.

W kabinie panowała idealna cisza, nie licząc delikatnych popiskiwań skanera dalekiego zasięgu. Za oknami iluminatorów ziała pustka kosmosu, a główne światła kabiny były przytłumione do minimum.

Podeszła cichutko od tyłu i mocno szarpnęła za oparcie fotela.

— Mam cię!…

Zaskoczony Ojciec wystraszył się i zamachał rękami. Nie wiedziała, że w jednej z nich trzymał kubek z kawą. Napój wyskoczył z naczynia i kula płynu zgrabnie „wylądowała” na jej nowym i świeżutkim kombinezonie.

— No, co ty! Zwariowałaś?! Porypało cię?! — krzyknął.

Ojciec stanął przodem do niej z pustym kubkiem w ręku. W jego oczach widać było autentyczną złość.

Ona zaś, popatrzyła na kombinezon i na gigantyczną plamę z kawy, jaka powstała na jej piersiach. Palcem starła część fusów z ubrania, a potem podniosła wzrok na Pio:

— Ja cię chyba faktycznie zabiję, Turek — powiedziała wolno.

Wyciągnęła ręce do przodu w geście, który wskazywał, że zaraz spełni groźbę i łysa głowa Ojca spadnie na podłogę sterówki, ścięta jak makówka. Pilot skurczył się w sobie, bo doskonale znał umiejętności i możliwości swojej szefowej. Stał potulnie, czekając w pokorze na karę.

— Ale przecież, to nie była moja wina, maleńka — mruknął.


Podeszła powoli i stanęła tak blisko, że jej piersi dotykały do pochylonej głowy Ojca. W końcu, była od niego wyższa o jakieś dwadzieścia cali.

Fusy z kawy, umazały środek jego gładkiej czaszki. Złapała twarz Ojca w dłonie i uniosła ją delikatnie do góry.

— A teraz, panie pilocie… — warczała, jak rozdrażniona kotka. — Masz dokładnie wyczyścić swojego kapitana. Bo inaczej pożałujesz, że w ogóle się tutaj znalazłeś. I, nie wolno ci używać rąk. One, mają pracować na dole. To rozkaz! Wykonać natychmiast, pilocie Turek… — zamruczała.

Poczuła, jak silne dłonie Ojca rozpoczęły powolną wędrówkę po jej udach, by za chwilę zatrzymać się na pośladkach.


Nagły dźwięk alarmu, który zawył im nad głowami, był w tym momencie gorszy od wyjścia z tunelu! Rozbuchane zmysły, zostały gwałtownie zmuszone do odwrotu i oboje musieli przenieść swoje doznania w diametralnie inne miejsce.

Zawsze tak jest, zawsze! Kurr…

Oboje stanęli przed konsolą komputera pokładowego o wdzięcznym imieniu Ujek, czyli: Uniwersalnej Jednostki Komputerowej.

— Ujek, co jest? — spytała, strzepując (już teraz samodzielnie) fusy z kombinezonu.

Z głośników wydobył się bezosobowy metaliczny głos:

— To pytanie było do mnie pani kapitan? Bo ja mam, jak wiadomo, dalej areszt i nie wolno mi gadać.

— Ujek… — warknęła — zwalniam cię z aresztu. I, dla twojego dobra, nie przeginaj, bo skończysz jako procek do kabinowego kibla.

Komputer chrząknął (o ile komputery mogą chrząkać) i oznajmił:

— Hmm, rozumiem, ale ja i tak już obsługuję ten … a, co tam. Melduję, że na czternastej, pięć dni pokładowych na podświetlnej, znajduje się duża gromada statków. Nie odpowiadają na wezwania do identyfikacji. Mimo, że są to statki Kompanii.

— Złośliwy jesteś, wiesz! — krzyknęła. — Pięć dni?! Nie mogłeś z tym poczekać, pięć minut?!

— Nie rozumiem pytania. Po co wam te pięć minut? I, dlaczego tylko pięć?…

— Doskonale rozumiesz tyyy… blaszana pucho! — wrzasnął Ojciec — I zmień głos na normalny! Dalej, raport — warczał wściekły, siadając w fotelu pilota.


Komputer kontynuował, ale już miłym głosem mężczyzny w średnim wieku:

— Wypraszam sobie takie epitety! Jak ja „blaszana pucha”, to ty Ojciec: „kupa mięcha”!

— Ujek, słyszałeś, nie przeciągaj struny, bo kopnę w reset!

— Reset? A skąd ty znasz takie stare słowa, Pio.

— Ujek, do cholery! — wrzasnęła Tyra.

— No, doobra. W tej kupie statków jest czterdzieści pięć jednostek. I wszystkie głuche. To znaczy, żaden z nich się nie odzywa. No i też, nie odpowiadają na wywołanie ich identyfikatory biologiczne, a wśród wszystkich tych statków panuje kompletna cisza.

Kapitan Tyra Uve usiadła w fotelu obok Ojca.

— Jesteś pewien? Czterdzieści pięć jednostek Kompanii?

— Tak, jestem pewien. Jeszcze umiem liczyć…

— W jakim są stanie? Jakieś uszkodzenia albo ślady ataku?

— Brak uszkodzeń zewnętrznych. Wiszą w przestrzeni w jednym miejscu i dosłownie wszystko mają wyłączone.


Popatrzyła na Ojca.

— Co tu jest grane? Podobno namiar na wylot z tej właśnie dziury jaki nam dał Fin, miał być pewny na sto procent. Zaklinał się skurczybyk, że nie będzie tutaj nikogo innego! Ba, miało tutaj nie być żadnej innej jednostki z naszej Kompanii! A tu, patrz, czterdzieści pięć frachtowców! Gnojek wziął za informację kupę kasy! Zresztą, dobrze wiesz ile. Opłacaliśmy go przez tyle lat! A teraz nagle nas wystawił. Tylko, dlaczego to zrobił? Fin, jak dotąd nigdy nas nie zawiódł! Co tu jest grane? Kurwa!… — zaklęła szpetnie w języku Ojca i uderzyła pięścią w oparcie fotela.

— Chyba, daliśmy się wpuścić w liny, bo ktoś inny dał mu o wiele więcej. Jednak w tym momencie, nie czas się nad tym rozwodzić — powiedział wolno. — Pytanie: co teraz zrobimy? Zostajemy i badamy sprawę, czy wracamy. Dziura jest niedaleko. Ujek wbije namiary, krótkie czknięcie i jesteśmy z powrotem u siebie. Tam poszukamy Fina, tę zdradziecką oślizłą gadzinę i kłamczuszka, no a potem pogadamy sobie z nim o naszych pieniądzach — myślał na głos.

— Masz rację Ojciec, ale nim wrócimy, możemy zrobić jeszcze coś… — powiedziała. — Ostrożnie podlecieć w pobliże i sprawdzić, co się stało z tamtymi. Co prawda, ryzykowalibyśmy, że i nam, tak samo jak tamtym, coś się może stać. Ale, gra jest warta świeczki tylko pod jednym warunkiem. Ujek!… — zawołała nagle i może trochę zbyt głośno. — Dawaj na holo listę statków i ich aktualny wygląd.

— Yes, my lady! Robi się — odpowiedział komputer.

Natychmiast w przestrzeni między pulpitem sterowniczym KAZIKa, a fotelami, pojawiła się barwna lista zgromadzonych na kupie, wszystkich czterdziestu pięciu jednostek Kompanii oraz ich holograficzny wygląd.


Znali wszystkie załogi tych transportowców. Tyra przesuwała hologramy, oglądając statki ze wszystkich stron.

— Ryzyko jest duże. Nie bez powodu jest tam tak cicho i pusto. Musiało się coś stać z ludźmi. Chyba jednak ładunki muszą być całe. — Zastanawiała się na głos.

— Ujek, masz kontakt z Rodziną? (tak się potocznie mówiło w ich slangu o łączności komputerów z różnych jednostek). Tamte Ujki pracują?

— Nie mam łączności. Panuje kompletna cisza, jakby je ktoś całkowicie wyłączył, a z zewnątrz nie potrafię ich uruchomić. Są jakby… zablokowane.

— Dziwne, a ładownie na statkach są pełne?

— Tak. Tam gdzie są towary, to są nieruszone.

— Jak myślicie? Chyba nie zrobili sobie zlotu absolwentów, co? Statki na parkingowej, a oni wszyscy na balandze — spytała Ojca z krzywym uśmiechem na twarzy. — O czym myślisz?

— Zastanawiam się nad jednym — powiedział. — Wiesz co? Jeżeli im się coś stało, to znaczy, że powiedzmy, odeszli w zaświaty, a ładunki są całe, to odwiecznym prawem znaleźnego, mamy prawo do wszystkiego, co jest w ładowniach — Pio mówił wolno i z namysłem.

— Mów, mów Ojciec! Bo zaczyna mi się to o czym gadasz, bardzo podobać! A ty Ujek, szukaj przepisów Kompanii na ten temat!

— Z drugiej strony — kontynuował Pio — jeżeli im się coś stało, a my to odkryjemy. Wtedy musimy niezwłocznie o wszystkim powiadomić Kompanię. Gdyby tak było, mamy posprzątane, bo nic nam nie dadzą. Kompania zabierze cały towar i jeszcze nas będą gnębić w tematach: a dlaczego, a po co, a skąd, i tak dalej.

— A w takim wypadku, mamy przechlapane. Nic nie dostaniemy i jeszcze zabiorą, to co nam się należy… — dokończyła.

— Zgadza się — mruknął Ujek. — Tak stoi w regulaminie Kompanii.

— No właśnie — powiedział wolno Ojciec. — Jeżeli więc tamtym coś się stało, a my stwierdzimy, że już się nie odstanie, to ich towar możemy sami przewieźć, powiedzmy sobie, gdzieś na jakąś małą, cichą i pustą planetkę albo księżyc, a dopiero wtedy powiadomić Kompanię!

— Ale wtedy, ryzykujemy tym, że NAM — mocno zaznaczyła — też przytrafi się to, co przytrafiło się IM… — skwitowała.


Pio Turek wstał zdenerwowany z fotela.

— Jasny szlag! — zaklęła. — Albo wóz albo przewóz! Wiesz Ojciec, zdajesz sobie w ogóle sprawę, ile tam jest towaru i szmalu?!

— Albo wracamy i łapiemy palanta Fina, ten nam oddaje forsę z nawiązką, a na koniec, jakoś powiadamiamy Kompanię o tym miejscu — mówił dalej Turek, głaszcząc się po łysej czaszce.

W słowo wszedł mu Ujek, ogłaszając:

— Według danych z ostatniej ziemskiej giełdy i cen hurtowych Kompanii… jest tam gratów na jakieś dwa i pół miliarda kredytów.

— O w…

— Lecimy tam, sprawdzamy, co jest grane, zabieramy towar i dopiero wtedy powiadamiamy Kompanię. No i oczywiście kogo się da ratujemy. Pod warunkiem, że ktoś tam oczywiście jeszcze został żywy.

— Żywy? — Popatrzyła z fotela na Ojca dziwnym wzrokiem.


*


KAZIK wolno obrócił się wokół własnej osi. Ojciec właśnie zakończył procedurę odłączania ładowni. Uchwyty cmoknęły i lądownik, jak w zwolnionym tempie, oddalał się od wielkiego odwłoku zadka. Ujek sprawdził aktualne koordynaty i silniki rufowe lekko popchnęły lądownik w stronę grupy dryfujących statków Kompanii.

— Mamy jeszcze trochę czasu na wymyślenie, co i jak trzeba zrobić. Plan musi być dopracowany, bo inaczej zawiśniemy w tym samym miejscu, co tamci i będziemy wyglądali, jak muchy na jakimś lepie… — stwierdziła filozoficznie i usiadła przy stole z puszką piwa w dłoni.


Ojciec siedział na przeciwko niej i zajadał ze smakiem, tę swoją ulubioną brązową papkę, którą nazywał — kaszana.

Kiedyś bardzo dawno temu usiłował ją namówić, żeby skosztowała potrawy. Nawet dała się wtedy skusić, ale to był pierwszy i ostatni raz! Fuuuj!… A jeszcze, kiedy jej Ojciec wyjaśnił z czego tak faktycznie kiedyś się robiło tę jego kaszanę, to zaraz zwróciła wszystko do śmieciarki! Do tego, jakby się nie starała, nigdy się jej nie udało tak samo jak jemu, wymówić tego strasznego słowa! Czy zrobiła dzióbek z ust, czy też inaczej kombinowała, zawijając język w trąbkę, zawsze wychodziły jakieś śmieszne dźwięki, ale nie kaszana. A ile przy tym było śmiechu! Za to Ujek, wypowiadał to słowo bez najmniejszego zająknięcia.

No, ale w końcu Ujek, to była maszyna! Super inteligentna i sprytna jak diabli, blaszana pucha, która znała cały bazylion języków.

Zresztą, przecież nikt inny, a właśnie Ujek szykował w atomowej kuchni KAZIKa całą tę breję dla Ojca.

A robił to na podstawie odnalezionych w chmurze danych, prehistorycznych przepisów. Dobrze, że Ujek lubił historię, a przez to uwielbiał grzebać w bardzo starych informacjach, kiedy to kom-sieć była jeszcze nazywana — internetem.

— Wiesz, jak przeglądałem holo ze skanu, to do głowy przyszła mi ta sama myśl, co tobie. Te statki wyglądają perfect tak samo, jak muchy w smole albo na lepie, albo w sieci wielkiego pająka… — Pio przerwał jedzenie i zamyślił się na chwilę.

— W smole? A cóż to znowu takiego? — spytała.

Odezwał się Ujek:

— Smoła. Kiedyś, bardzo dawno temu. Ziemia. Produkt odgazowania węgla z łupków bitumicznych lub drewna. Lepka cuchnąca maź, składająca się głównie z mieszaniny wielu rodzajów węglowodorów oraz innych związków organicznych. Zawiera…

— Dobra! Ujek, skończ już… — Ojciec skończył jeść. — Smoła, to coś z wyglądu jak kaszana, ale nie nadaje się do żarcia. Ziemskie muchy się do niej lepiły i tyle. — Przepłukał usta piwem i zapytał:

— A może faktycznie to jest pułapka, co? Super dobre holo w przestrzeni, co nas zgrabnie zwabia w czyjąś sieć? Jak, te twoje, muchy.

— Może… — skwitowała cicho.

— Jeszcze mamy czas, żeby zawrócić, maleńka.

— Nie. Podjęliśmy już decyzję. To jest dla nas szansa, by wyrwać się w końcu z tej kosmicznej dziury — powiedziała zdecydowanym głosem. — Nie masz już dosyć tej wiecznej pustki? Tych, tych wszystkich dziwnych i durnych światów! Tego całego bajzlu i wyzysku przez Kompanię?! Bo JA, tak! Chcę się wreszcie gdzieś osiedlić i spokojnie uprawiać swój ogródek…

— Ogródek?

Ojciec mówiąc to, popatrzył na nią jednym okiem poprzez ząbki trzymanego w dłoni widelca. Wreszcie wrzucił go do ruchomej śmieciarki, która jak piesek z otwartym pyskiem, cierpliwie czekała aż Pio zje posiłek, a potem łaskawie wrzuci do niej brudne naczynia i resztki.

— O czym ty gadasz, jaki znowu ogródek. Gdzie na tym zasranym świecie i w tym zasmarkanym wszechświecie, masz teraz spokój! Kolorowe domki i ogródki! Puknij się… — wzruszył ramionami. — Wszędzie jest przesrane, nawet na najmniejszych zapyziałych planetach zabitych dechami. A, jak masz pecha i trafisz na jakichś debili, którzy marzą o władzy i zyskach, to spuszczą ci na łeb neutrina, wirusy albo skasują i ciebie, i ten twój cały… — beknął — ogródek jednym przyciśnięciem guzika. Nie rozumiesz kobieto, że ten twój domek jest tutaj? Na KAZIKu. Taa… już widzę, jak po tylu latach latania, pani kapitan nagle osiądzie na lądzie i będzie uprawiać kwiatki. Daj se spokój, maleńka.


Ojciec wrócił do jedzenia, bo taca grawitacyjna właśnie wyleciała z otworu pokładowej kuchni i podstawiła mu pod nos nową, parującą jeszcze, porcję kaszany. Jednak Pio po skosztowaniu, odstawił miseczkę z powrotem na tacę, odepchnął ją w stronę kuchni i z pełnymi ustami polecił:

— Ujek, podgrzej toto jeszcze raz, dobrze wiesz, że kaszana musi być pierrońsko gorąca…

Obserwując zabiegi Ojca, Tyra otwarła kolejną puszkę piwa. Pociągnęła spory łyk i powiedziała:

— A, co ty tam wiesz. KAZIK, domem? — prychnęła. — Moim wymarzonym ogródkiem? Ja potrzebuję przestrzeni. Zielonej łąki, drzew, nieba i, tych, jak im tam… ptaków. Daj spokój, Pio. Zresztą, co ty możesz wiedzieć o domu, rodzinie i o marzeniach kobiet. Typowy chłop… — zgniotła w palcach puszkę. — Ujek, grawitacja — poleciła komputerowi i wstała z fotela.

Wychodząc z mesy, wrzuciła pustą puszkę w wiecznie otwartą i głodną paszczę śmieciarki.

— Idę spać. Daj znać, jakby co. Moja wachta za pięć godzin…

— Maleńka? A może byśmy tak…

— A daj spokój, żadnych „może byśmy” — warknęła. — Nie chcesz ogródka, to nie ma żadnego: może byśmy…


*


Na mostku panował półmrok, Ojciec obserwował w oknach iluminatorów, coraz bardziej powiększający się obraz układu planetarnego w pobliżu którego tkwiła grupa „zaparkowanych” i porzuconych statków Kompanii.

Po kilku minutach odwrócił się od okien i usiadł w fotelu pilota. Patrzyła na niego w milczeniu. Pio od jakiegoś czasu był jakiś nieswój. Widać było, że coś go gryzie, bo niewiele się odzywał i, co było u niego bardzo nietypowe, od dawna nie widziała u niego uśmiechu na twarzy.

Obsunął się w fotelu i swoim zwyczajem, położył nogi na konsolecie sterowej KAZIKa. W prawej dłoni trzymał kryształową zawieszkę tens-chipa pamięci. Breloczek przyczepiony był do srebrnego łańcuszka, a Pio cały czas obracał go w palcach. W końcu chyba na coś się zdecydował, bo odezwał cichym głosem:

— Tyra?…

Popatrzyła na niego zdziwiona, bo już dawno nie zwracał się do niej po imieniu.

— No, Ojciec. Co ci jest, wal śmiało — zachęciła. — Wytrzymam.

— Wiesz, co to jest? — spytał i podniósł wyżej kryształek, który teraz zwisał luźno na łańcuszku.

— No wiesz, nie rób ze mnie idiotki — żachnęła się.

— Nie chodzi mi o to, co to jest za przedmiot. Tylko chodzi mi o to, co na nim jest… — kontynuował niezrażony jej fochem.

— A skąd mam wiedzieć? — Uśmiechnęła się do niego.

Ojciec nic nie mówiąc, pochylił się i wsadził kryształ do czytnika. Natychmiast na holo i na ekranach monitorów pojawiła się jego nieruchoma twarz.

— Ujek, odtwórz — polecił.

— Ojciec, jesteś pewien? — spytał Ujek.

— Dawaj…


Twarz Pio Turka ożyła. Zobaczyła, jak siedząc na swoim fotelu, z poważną miną szykował się do przekazania światu jakiegoś ważnego komunikatu.

Chrząknął, poprawił jeszcze raz ostrość kamery i po wydaniu Ujkowi polecenia rejestracji, rozpoczął nagranie, mówiąc:

— Ja, Pio Turek, którego nazywają też Ojcem — pilot na statku frachtowym Kompanii Astronautycznej Ziemi i Księżyca o nazwie KAZIK i numerze rejsowym: 10.00.09. W obecności i w pamięci cyfrowej komputera pokładowego nazwanego Ujek, typ „N”, klasa: 911/10.00.009ujk — czyli Uniwersalnej Jednostki Komputerowej statku. Świadomy na duszy i ciele, postanawiam, co następuje na wypadek mojej ewentualnej śmierci… — chrząknął. — Spadkobierczynią całego mojego majątku, zdeponowanego na prywatnym koncie w Centralnym Banku Plejad, ustanawiam moją… — znowu chrząknięcie — biologiczną córkę, której miano w języku e’powszechnym brzmi — Suvia Boo. — W tym miejscu podał jej długi numer rejestrowy. — Matką mojego dziecka jest — Hanko Boo, kobieta z planety Woźnica Byka w gwiazdozbiorze Plejad. — W tym miejscu Pio podał numer rejestrowy kobiety. — Moja córka zamieszkuje obecnie w rolniczej kolonii na drugim księżycu planety Hydro V, również w Plejadach. Postanawiam, że wykonawcą i pełnomocnikiem testamentu — na mocy wewnętrznego prawa Kompanii i Wszech-Prawa Kosmo-Cywilnego — ustanawiam: Tyrę Uve, moją kapitan i dowódcę na tym samym statku Kompanii Astronautycznej Ziemi i Księżyca, numer rejsowy 10.00.09 o nazwie — KAZIK. Wszystko, co teraz mówię jest zgodne z prawdą, a szczegóły testamen…


Nie słuchała do końca wywodów Ojca. Wstała gwałtownie z fotela i zawołała:

— Ujek, skończ to! Grawitacja! Światła!

W kabinie natychmiast zapaliło się ostre białe światło. Podeszła do czytnika i łapiąc za łańcuszek, wyrwała kryształ z wnęki, przerywając monolog Ojca.

— Co to ma być, do kurr… — syknęła, podsuwając kryształ pod nos Turka w zwiniętej w pięść dłoni.

— Nooo… Mój testament, przecież słyszałaś.

— A srał kot, TWÓJ testament!!!… — ryknęła. — Co to jest — Suvia Boo! Co to jest… — HANKO BOO!… Gadaj mi tu natychmiast, łysa pało!

Ojciec wstał z fotela, odsuwając jej rękę od twarzy.

— Nie co, a kto! To, po pierwsze! A, po drugie? Słyszałaś przecież, moja córka i, jej matka! Poznałem Hanko zanim wstąpiłem do Kompanii, a potem, nim trafiłem na KAZIKa, gdzie poznałem ciebie! Tak się złożyło, i tyle!

— I tyle? — Przez chwilę zaniemówiła. — Ty sukinsynu! Tak się złożyło, i tyle?!… — przedrzeźniała go podparta pod boki.

Zbliżyła się niebezpiecznie blisko i stanęła nad nim, niczym kat nad ofiarą.

— Przez tyle lat nic nie powiedziałeś! Przez cały ten czas: byłeś ze mną, pieprzyłeś się ze mną, kradłeś ze mną i zabijałeś ze mną! I, kurwa, NIC o nich nie powiedziałeś! Wiesz, co to jest, pilocie Pio Turek?!

Stanęła tak blisko, że czuł jej oddech na łysej głowie.

— Wiesz, co to jest, Ojciec — szepnęła. — Wiesz, co to będzie, pilocie Pio Turek z Terra Nuova w Zadupiu Wielkim? — wysyczała. — Nie? To już ci tłumaczę: to jest i będzie… KONIEC! Koniec z nami i, koniec z TOBĄ na tym statku! Zrobimy to, co mamy zrobić, a potem, nie chcę cię więcej widzieć na oczy, ani nawet, znać!


Złapała go za kombinezon i podniosła do góry jak piórko, a potem, wysyczała w twarz:

— Znajdź sobie innego „wykonawcę testamentu”, bo ja; kapitan Tyra Uve z Podwójnego Kiplinga…

Nagle przerwała, a jej twarz wykrzywił taki grymas, jakby nagle doznała wielkiego bólu, a zaraz po tym w jej twardych oczach pojawiły się łzy. Puściła Ojca, odwróciła się na pięcie i wybiegła z kabiny.

Zapadła grobowa cisza, w której odezwał się Ujek.

— Hmm, a nie mówiłem?

— Zamknij się… — warknął Ojciec i usiadł ciężko w fotelu.


*


Wpadła do kabiny i rzuciła się na koję. Płakała, waląc jednocześnie pięścią w materac:

— Sukinsyn!… Sukinsyn! Nie chcę go więcej widzieć! Nie chcę go znać, niech go szlag jasny i nagły trafi!

Po chwili ucichła i szlochając zwinęła się w kłębek. Wysmarkała nos i wytarła oczy, rozmazując makijaż. Leżała, chlipiąc cichutko, wpatrzona bezmyślnie w jeden punkt na ścianie. Rozmyślała o swoim losie.

Nawet nie spostrzegła, kiedy zmorzył ją ciężki sen.


— Tyra!… Tyra, obudź się!… Tyyyyra!… — Głos Ujka wkręcał się w uszy poprzez niewyłączony chip dźwiękowy. Świadomość w końcu wróciła na swoje miejsce.

Odezwała się.

— Nie śpię. Co jest?

— Stoimy na parkingowej w cieniu dużej, czwartej planety układu. Ojciec obserwuje gromadę statków Kompanii, którą teraz już doskonale widać w świetle gwiazdy. Planeta ma…

— Dobra, opowiesz za chwilę. Zaraz zejdę na mostek. Zrób mi kawy.

— Kawę już zrobił Ojciec…

— Powiedziałam! Ty, masz mi zrobić kawy! Tą od Ojca, możesz wylać do zlewu!

— Nie rozumiem, jakiego znowu „zlewu”?

Chwila ciszy.

— Ach, już wiem. Ziemia. Dawne urządzenie kuchenne w którym ludzie myli brudne naczynia. Wyleję do śmieciarki. Z cukrem?…

— A, zamknij się już Ujek, bo ci znowu dam areszt. Zaraz tam przyjdę… — machnęła ręką zrezygnowana.


Ojciec siedział na swoim miejscu. Fotel pilota miał przysunięty blisko konsoli i coś tam majstrował przy kontrolkach sterowników dronów i robo-tragów.

Usiadła na swoim miejscu i wzięła do ręki z tacy kubek z gorącą kawą. Upiła łyczek i czując w ustach dziwny smak napoju, w panice szukała miejsca, gdzie mogłaby zwrócić płyn. Na szczęście śmieciarka była na posterunku. Gdy w końcu udało się jej wypluć kawę w jej paszczę, wytarła usta i zapytała:

— Ujek?

— Tak?

— Co, TO jest?

— To jest kawa z cukrem. Nie smakuje?

— Wierz mi, to na pewno nie jest kawa, to jest jakaś pieprzona trucizna!

— Przykro mi… Zrobiłem zgodnie z przepisem jaki mam w pamięci. Ojciec jest zawsze zadowolony z mojego gotowania. Nie wybrzydza, jak ty…

— Dobra — odezwał się nagle Ojciec — potem będziecie dochodzić, czy to kawa, czy coś innego. Teraz mamy ważniejsze sprawy na głowie.

Popatrzyła na Pio i już się nie odezwała, a w złości, zaczęła nawet popijać tę cholerną ujkową truciznę.

Ojciec kontynuował:

— Proponuję usiąść na trzecim księżycu tej tutaj planety. — Pokazał na holo satelitę o którego mu chodziło. — Według analiz, ma stabilny grunt i dużo głębokich kraterów w których byłoby można schować towar z ładowni statków. Dodatkowo, grunt księżyca jest stale w cieniu planety. Tak więc, jest tam cicho, ciemno, bezpiecznie i… przytulnie.

Ojciec zapominając o niedawnej awanturze, jak zawsze, uśmiechnął się promiennie do swojej „maleńkiej” i, zamarł z uśmiechem na ustach, widząc jej minę.

— Hm. Tak właśnie proponuję — chrząknął.


Tyra odezwała się dopiero po chwili.

— Transpondery dalej milczą?

— Tak — odpowiedział Ujek.

— Dobra — mruknęła, a po chwili zastanowienia dodała — siadamy ostrożnie i wypuszczamy dwa drony.

— Jeżeli można, pani kapitan… — przerwał Ojciec — proponuję wysłać trzy, dwa do statków, zaś trzeci niech dokładnie sprawdzi księżyc.

— Powiedziałam: dwa! I, nie przerywaj mi, jak mówię! Jeden sprawdzi statki, a drugi księżyc! Jasne?!

— Jasne, jak słońce — spokojnie odpowiedział Ujek.

Ojciec już nic nie mówił, odwrócił się do holo układu planet i udawał, że czemuś się tam pilnie przygląda.

— Ujek, my siadamy na księżycu. Kiedy zacumujesz i ustawisz BACYNy1, to potem zaraz wypuścisz te DWA drony o których mówiłam.


*


Lądownik wspomagany dyszami sterującymi, posłusznie wykonał lekki obrót, a potem skierował się w stronę księżyca obranego na miejsce lądowania.

Nad samą powierzchnią satelity panował kompletny mrok, rozświetlany jedynie poblaskiem z sąsiednich księżyców i planet. Po kilkunastu minutach lotu w absolutnej ciszy, nad porytym kraterami terenem, przysiedli wreszcie na jego chropowatej powierzchni, wzniecając tuman kurzu i pyłu.

— Silniki, stop.

— Jest, silniki stop — powtórzył Ujek.

— Skan.

— Jest, skan.

— BACYNy?… — spytała.

— Już się okopują. Wystawiłem sześć. Drony uruchomione, i właśnie poleciały — zakomunikował Ujek.

W bocznych szybach iluminatorów zobaczyli, jak dwa idealnie kuliste kształty dronów wystrzeliły w niebo księżyca.

Szybko oddaliły się od lądownika.

— Ujek, uzbrój BACYNy i włącz pole siłowe.

— Tyra?… — cicho odezwał się Ojciec. — Ja chciałem tylko…

Przerwała mu:

— Ta rozmowa jest zakończona. Nie było i nie ma tematu na dalsze dyskusje. Ukryłeś przede mną tak ważną rzecz, że teraz nie mogę ci już w niczym ufać. Jesteś doskonałym pilotem Pio, jednak nawet doskonały pilot, to nie wszystko, bo w tej robocie przede wszystkim potrzebne jest zaufanie. A ja? Ja teraz już ci nie ufam, bo nie wiem, co jeszcze przede mną ukryłeś — powiedziała lodowatym głosem. — Jak powiedziałam, kiedy wrócimy z tej wyprawy cali, schodzisz z pokładu. Oczywiście z odpowiednim udziałem w zyskach. Będziesz mieć więcej kasy dla swojej córki i, jej matki.


Jej palce z całej siły zacisnęły się na pustym kubku po kawie, a oczy znowu stały się szkliste, jednak jakimś cudem zdołała się opanować.

Ojciec popatrzył na nią przeciągle i już się więcej nie odezwał na ten temat.


Uważnie obserwowali przekaz z kamer robotów.

Pierwszy dron sprawdzał grupę statków wiszących w dużej ciasnej grupie pomiędzy podwójnymi gazowymi olbrzymami, a ich kilkoma małymi i — na pierwszy rzut oka — jałowymi księżycami. Planety były bliźniaczo podobne do gigantycznego Jowisza z Układu Solarnego. Sonda systematycznie pokazywała im wszystkie szczegóły z „zaparkowanych” frachtowców.


Każdy z lustrowanych i dokładnie przeskanowanych statków, był martwą, zawieszoną w próżni skorupą, która nie dawała żadnych oznak życia, czy jakiejkolwiek aktywności mechanicznej lub elektrycznej. Skanery drona wyczuwały jedynie delikatne impulsy elektro-magnetyczne, systemów podtrzymujących pracę, a w zasadzie istnienie, poszczególnych baz danych Ujków na każdym ze statków.

Co najdziwniejsze, impulsy te po ich dokładnej analizie przez Ujka, wskazywały, że wszystkie sprawdzane komputery tkwiły w tak zwanych „ustawieniach fabrycznych”!

Znaczyłoby to, że ktoś celowo wymazał u nich pamięć!


Lądowniki transportowców były kompletnie puste i martwe, a ich załogi, mówiąc ogólnie, gdzieś „wyparowały”. Wyłączone były nawet systemy podtrzymujące sztuczną grawitację, tak więc, kiedy dron zaglądał do środka statku przez iluminatory, widać jedynie było w świetle reflektorów, jak w leniwym bezruchu pływają wewnątrz kabin zawieszone w niebycie osobiste przedmioty załóg. Wywierało to bardzo przygnębiające wrażenie.

Odwłoki niektórych statków, czyli ładownie, były pełne, a towary nienaruszone.

Wszystko to było bardzo dziwne…

Drugi dron nieustannie przekazywał obraz holo księżyca oraz obraz przestrzeni od tej strony planet w której utkwiły statki. Robot nie wykrył, ani na planetach, ani na satelicie, najmniejszego śladu jakichkolwiek form życia, a co dopiero cywilizacji. Chemia i prastara geologia, to wszystko.

Martwe statki, martwa planeta i martwe księżyce.

Jednym słowem — kaplica… Zbadanie całego układu planet z resztą satelitów zajęłoby im zbyt wiele czasu. To była już robota dla Kompanii.


Obserwując lot dronów i obrazy z przekazywanych przez nie informacji, Tyra zastanawiała się:

Po co Fin ich tutaj wysłał? Czyżby wiedział, że jest to wyprawa w jedną stronę? I najważniejsze: kto stał za tym wszystkim? Bo to, że jest to celowa robota nie miała żadnych wątpliwości. Fin?… E, chyba nie, to jest cienias. Ale, to wcale nie znaczyło, że ta dupa wołowa, nie weszła w jakieś układy z kimś, kto w odróżnieniu od niego, cieniasem już nie jest. Czyżby zaczął grać w innej drużynie?… A, jak tak, to muszą bardzo, ale to bardzo uważać, bo tych wszystkich nieszczęśników nie zgromadzono tutaj bez jakiegoś konkretnego celu.


Przeniosła palcami zbliżenie obrazu holo na najbliższy statek. Patrząc na żółtą skorupę frachtowca o numerze rejsowym 10.008.001 — „ALANTAKUN 2”2, odezwała się cicho:

— Ojciec, zaczynamy wyładunek ładowni od Alantakun’a. Wyślij tam robo-tragi i dwie grawi-liny. Pierwszy magazyn ma być w tym kraterze. — Zaznaczyła palcem kółko na monitorze, pokazując o jaki krater księżyca jej chodziło.

— Ujek, dawaj drony ochronne wokół tej… — zakreśliła kilka kółek wokół paru obiektów — gromady statków!

— Ile?

— Wydaje mi się, że cztery wystarczą. Jak myślisz?

— Biorąc pod uwagę spectrum zasięgu działek, to na pewno wystarczy.

— Ojciec, a ty powoli wysyłaj ma miejsce maszyny budowlane, wiesz co mają robić. Drony rozpoznawcze cały czas krążą w ustalonych miejscach obserwacji. Mają tam tkwić do końca rozładunku i wypełnienia pierwszego magazynu.

— Rozumiem, male… — w samą porę ugryzł się w język. — Czy maskować miejsca wyładunku?

— Jeszcze się pytasz?! Oczywiście! Na koniec, zostawiasz w każdym bunkrze nasze czujniki. Wiesz, te, co je sam zrobiłeś…

Popatrzyła na niego kątem oka i westchnęła ciężko, kręcąc głową.

— Ujek?

— Słucham?

— Wysuń działka dziobowe i rufowe.

— Działka? A, po co?

— Ujek, nie twoja sprawa, wykonać!


W tym momencie poczuła lekkie drgania pokryw statku, a na monitorach zobaczyła jak ciężkie roboty za… i wyładunkowe wypełzły ze swoich schowków, by potem wolno i majestatycznie skierować się w stronę krateru.

Działka wystawiły w niebo żądła luf i pancerne skrzydełka tarcz ochronnych. Teraz lądownik przypominał wielkiego ziemskiego chrząszcza z rozpostartymi skrzydełkami i czułkami.

Ojciec oderwał wzrok od ekranów, przeciągnął się i nie patrząc na nią stwierdził:

— Teraz będzie nuda. Idę coś zjeść, a potem zejdę na stały grunt rozprostować kości. Przy okazji zobaczę na własne oczy, jak to wszystko wygląda.

Nie czekając na jej zgodę, Pio opuścił mostek.

Miała wielką ochotę pójść za nim do mesy, a potem zejść ze statku w piach księżyca.

— A niech idzie w diabły… — wymruczała pod nosem.


Kamery lądownika i dronów nieustannie pokazywały te same obrazy. Jak roboty „zał-wył” razem z robo-tragami, sprawnie opróżniają ładownie statków, transportując wszystko za pomocą grawi-lin na księżyc, gdzie z kolei ustawiały towar ładunku w kraterze.

Niska grawitacja i brak atmosfery, powodowały, że tak faktycznie mogły za jednym razem przenieść na jego powierzchnię cały ładunek statku.

Więcej czasu zajmowało im dokładne maskowanie towaru w kraterze. Ojciec nadzorował wszystko z powierzchni, zgrabnie przeskakując z miejsca na miejsce. Widać było, że wyraźnie bawił się taką robotą.


Zazdrościła mu, a jednocześnie cieszyła się w duchu jego chwilową wolnością.

Patrząc na wyczyny Pio w prawie zerowej grawitacji rozmyślała:

Kompania na sto procent będzie się dopytywać, gdzie zniknął towar ze statków. Wszczną dochodzenie i na pewno będą go szukać. Na załogach nie będzie im tak zależeć, jak na pieniądzach… chociaż, może się mylę. Nie, nie mylę się. Dla Kompanii, zawsze ważniejsze były pieniądze niż ludzie. Bo, co tam, przecież tych kilkudziesięciu dowódców i pilotów można zastąpić. Prawda? Mało to ich lata? Kiedy już wszystko ukryją, będą mieć o czym pogadać z tymi z Kompanii. Zawsze, to będzie jakaś karta przetargowa. — Uśmiechnęła się pod nosem. — Nikt im nic nie udowodni. Zresztą, nawet gdyby, to co? Oni pierwsi znaleźli statki, znaleźne jest ich. A załogi statków? Załóg nigdzie nie było. I to jest zgodne z prawdą. Jak się wszystko uda, mają zapewniony byt do emerytury, niech tylko Kompania zapłaci jeden procent z wartości całego dobra. Gdyby tamci ze statków, byli na ich miejscu, to daję głowę, też by tak zrobili. Może właśnie dlatego, teraz wiszą tutaj wszyscy razem. My byliśmy sprytniejsi… — westchnęła. — My? Już nie My. Ja, i on. Po prostu byliśmy sprytniejsi, bo nie potrąciliśmy pajęczej nici.


Patrzyła, jak Ojciec dogląda wyładunku następnej partii towaru, kiedy jej uwagę zwrócił powiększający się na księżycu mrok.

Gwiazda zachodzi? Niemożliwe…

Sprawdziła wskaźniki, ale wszystko było w porządku. Ujek też siedział cicho. Nic nie wyło, ani nie buczało ostrzegawczo. Było pusto i cicho. Jednak przecież wzrok jej nie mylił, mrok gęstniał, co również zauważył Pio.

Odwrócił się gwałtownie w stronę lądownika i nagle zaczął biec albo raczej, skakać w jego stronę, wołając jednocześnie:

— Tyra! Krążownik Kompanii na szóstej! Odbezp…

Zanim zgasły ekrany monitorów, zobaczyła jeszcze, jak czerwona wiązka lasera przecina w poprzek grunt księżyca, zahaczając o postać Ojca.


Pio po kolejnym podskoku, dryfował teraz bezwładnie w powietrzu, a jego ciało wolno podążało w stronę lądownika. Jednak w pewnej chwili rozdzieliło się i zaczęło dryfować dwie różne strony! Podobnie do tego, jakby ktoś oddzielił ładownię KAZIKa od lądownika.

— Pio! Ojciec! Odezwij się! Pio, kochany!… — darła się do mikrofonu.

Podskoczyła do szyby iluminatora.

Rozcięte w pół ciało Ojca powoli obracało się w próżni, opadając na pylisty grunt lekko, niczym liść. Nawet nie było widać krwi.

— Ujek! Ujek!… Raport!

Odpowiedziała jej kompletna cisza i szum śnieżących monitorów, holo zniknęło.


Po chwili wszystko, co jeszcze działało na lądowniku zamarło i na mostku zrobiło się równie ciemno, jak w kosmicznej przestrzeni. Nie świeciły nawet lampki kontrolne konsoli.

Zdała sobie sprawę, że teraz na mostku wyglądało wszystko tak samo, jak na tych wszystkich pustych, dryfujących statkach, które jeszcze przed chwilą szabrowali.

Zrozumiała, że to był koniec. Teraz zaraz, sama dowie się, co się tak faktycznie stało z tamtymi załogami.

Jednak dotknęli sieci pajęczej. Muchy złapały się na lep…
Zrezygnowana, siadła się na fotelu Pio i robiąc to automatycznie, przypięła się do niego pasami.

I wtedy wszystko nagle ożyło! Włączyły się ekrany i ryknęły wszystkie możliwe systemy alarmowe KAZIKa! Zaś reszta aparatury zaczęła buczeć, jak nabierające tempa silniki prądu stałego.

Na wszystkich ekranach sterówki oraz na obrazie holo, rzucanym przez projektory, zobaczyła rozpartą wygodnie w fotelu, sylwetkę Robba Q’Finna, zwanego przez wszystkich w Kompanii — Finem.

Przystojna opalona twarz typowego Skandynawa o gęstych jasno-blond włosach i blado niebieskich oczach, ozdobiona była ironicznym uśmieszkiem. Siedział sobie luzacko z rękami wspartymi na oparciach fotela i bezczelnie się na nią gapił!

Jedyną oznaką wielkiego zaskoczenia z jej strony, było lekkie podniesienie brwi oraz wbicie palców w poręcze fotela Pio.

— Cześć Tyra!… Tylko spokojnie maleńka! Ręce trzymaj na widoku i ani drgnij! Nie rób głupstw, bo umrzesz w niewiedzy, a chyba chciałabyś, nim nas opuścisz na wsze czasy, dowiedzieć się dlaczego i po co zginął Pio, a zaraz po nim, zginiesz… ty, prawda? Na pewno też chciałabyś wiedzieć, co się stało z resztą załóg tych wszystkich frachtowców, które teraz wiszą sobie w przestrzeni.

Umilkł, przyglądając się jej uważnie. Wyglądał niczym jakiś porypany koneser sztuki, który rejestrował i delektował się każdym szczegółem jej ciała, uwypuklonym przez obcisły kombinezon.


Nakazała sobie spokój i martwym wzrokiem bez wyrazu, patrzyła tylko na wprost przez szkło przedniego okna na szpiczasty dziób krążownika Kompanii — Tytana 045.

Ogromny okręt wojenny delikatnie dotykał swoimi przednimi antenami gruntu księżyca dosłownie kilkadziesiąt metrów przed KAZIKiem. Stwierdziła, że taki manewr był klasą mistrzowską pilota okrętu.

Tylko dzięki temu, mogła bezpośrednio zaglądać do sterówki statku i „na żywo” oglądać, co się dzieje w środku. Widać, to właśnie Fin zażyczył sobie takiego właśnie przedstawienia.

Pomyślała, że nawet kiedy nie będzie chciała go oglądać na holo, to i tak będzie widziała skurwiela przez okno. I chyba o to mu właśnie chodziło…

Oczywiście zignorowała powitanie Fina i jeszcze raz spróbowała wywołać Ujka.

— Ujek!

— Tak?

— Dlaczego się gnoju nie meldowałeś, jak cię wołałam!…

Za Ujka odpowiedział Fin:

— Tyra, no nie załamuj mnie. Ujek jest tylko maszyną i to maszyną Kompanii. Jest malutką, mikroskopijną częścią korporacji, tak samo jak i ty, prawda? O czym miał meldować i komu? Tobie?… — Zaśmiał się głośno, pokazując garnitur równych, śnieżnobiałych zębów. — Och, Tyra, Tyra… Zawsze taka sama. Niby nikomu nie wierzy, zawsze wszystko sprawdza po pięć razy, a w swoim ogródku, zamiast kwiatków, hoduje chwasty.

Jego mina spoważniała i zbliżył twarz do kamery:

— A ty, Maleńka? Też już spisałaś testament? Co?

Zimne stalowe oczy patrzyły na nią wwiercając się w czaszkę.

— Myśleliście naiwniaki, że Kompania o niczym się nie dowie?! — krzyknął tak głośno, że chyba słyszeli go w piekle. — Co?!!!… — Uderzył pięścią w poręcz fotela. — No, i… mieliście rację, debile! — Ryknął śmiechem. — Nie dowie się! No, bo niby od kogo? Od ciebie? Nie. Bo ty, już nie żyjesz i zaraz dołączysz do tego swojego łysola. Ode mnie?… — Znowu się zaśmiał. — Tym bardziej i absolutnie, nie! No, to od kogo, Tyro Uve? — Przechylił głowę, a nie doczekawszy się odpowiedzi, dalej kontynuował monolog. — Odpowiedź jest bardzo prosta i powinna brzmieć: od nikogo!… — Zaśmiał się i wypił łyk napoju. — Taa… Muszę jednak przyznać, że miałem z wami pewien problem, bo tylko wy dwoje, odmiennie do tej całej reszty pazernych idiotów, nie przylgnęliście do lepu od razu. Bo wy, zachowaliście się nie jak muchy, a jak szczury, byliście bardzo ostrożni. Ale na całe szczęście, tak, jak cała reszta, równie mocno chciwi. A ty, maleńka, nawet poświęciłaś jednego z was dla sprawy, dokładnie tak samo, jak to mają w zwyczaju te przesympatyczne ssaki.


Odwrócił się na chwilę, odbierając od kogoś kolejny kieliszek napełniony bursztynowym, lekko musującym płynem. Tyra skrzętnie wykorzystała ten moment i palcem nacisnęła mały guziczek pod oparciem fotela.


Fin znowu zwrócił się w jej stronę, a kontynuując swój wywód, patrzył w kieliszek pod światło, podziwiając, jak rozszczepia swoje barwy w szampanie.

— Pio. Przykro mi, że biedaczek zginął tak szybko nic nie rozumiejąc, ale jeszcze wszystko przed nim… Teraz masz dwóch pilotów: tego, który cię kochał, czyli górę i tego, który cię zdradzał… czyli, dół!

Śmiał się głośno i upił łyk płynu.

Milczała.

— Milczysz, ale przyznaj szczerze, że to JA dawałem wam i innym takim samym szczurom jak ty, informacje o intratnych interesach. To dzięki MNIE, wy i Kompania zarabialiście kupę kasy! To JA, harowałem jak wół, żeby zdobyć dla takich szumowin — jak tamci ze statków oraz ty i Pio — dobre mapy dziewiczych i do tej pory nieeksploatowanych tuneli. — Upił kolejny łyk. — I, co z tego miałem? Nic. Trochę kasy i poklepywanie po plecach, że niby JA, to taki fajny jestem… Ale z tym już koniec, maleńka. Bo teraz, to JA, rozdaję karty!…

Tak się podniecił tym odkryciem, że aż wstał z fotela. Zdała sobie sprawę, że gdyby było włączone pole siłowe krążownika, to przy takim ruchu obraz za oknem iluminatora zadrżałby lekko.


Nie bali się jej. Wiedzieli, że jest bezbronna jak dziecko.

Za to ona, wiedziała już wszystko to, co chciała wiedzieć…


Fin usiadł z powrotem w fotelu, założył nogę na nogę i spokojnym już głosem, oznajmił:

— No dobra, koniec zabawy. Wybacz, ale gonią inne interesy. Żegnaj Tyra! Pozdrów Ojca, jak się już spotkacie! A wierz mi, spotkacie się na pewno! — zaśmiał się. — Aha, jeszcze jedno, moja droga. No i, niech cię nie zwiedzie wygląd krążownika, bo co prawda jest łudząco podobny do Tytana 045, ale tak faktycznie, jest jednostką z zupełnie innej bajki i świata, a moi nowi przyjaciele… Zresztą, po co ja ci to mówię.


Podniósł dłoń w geście pożegnania oraz, co prawdopodobne, mający dać rozkaz do likwidacji KAZIKa.

— Poczekaj Fin!… — zawołała.

— O, odezwałaś się wreszcie. Masz może ostatnie życzenie. — Uśmiechnął się, przekrzywiając na bok głowę.

— Ja? Nie. Do takiej kanalii jak ty, nie składa się życzeń. Zapomnij o tym. Chciałam tylko zapytać, czy to raczej TY, nie masz jakiegoś życzenia, że tak powiem ostatniego.

Uśmiechnęła się, jak umiała najładniej. Natomiast uśmiech z twarzy Fina zniknął natychmiast i mężczyzna stał się czujny.

— O co ci chodzi, maleńka?

— O to…

Pokazała mu środkowy palec i nacisnęła drugi mały guziczek pod oparciem fotela.


W tej samej sekundzie ze wszystkich luf przednich wyrzutni torped, wyleciały długie cielska pocisków fotonowych.

Ostatnią rzeczą, którą zobaczyła na ekranach, to zdziwiona i śmiertelnie wystraszona gęba Fina.

Torpedy tak małą odległość pokonują w mikrosekundach.

Fin, nawet nie zdążył powiedzieć:

— O, fuck!…


Mostek krążownika zamienił się w białą kulę, a sam okręt wojenny w kupę atomowych śmieci. Krążownik Kompanii Tytan 045, a razem z nim Robb Q’Finn zwany Finem, przestali istnieć…

Przestał też istnieć księżyc, na którym cumował KAZIK.

Przestało istnieć czterdzieści pięć frachtowców Kompanii.

Coś jednak ocalało!

Podrasowany nie tak dawno przez Ojca, bąbel pola siłowego lądownika z trudem, ale wytrzymał uderzenie fali uderzeniowej!


*


Kiedy się ocknęła, na mostku panowała kompletna cisza.

KAZIK wisiał gdzieś w przestrzeni, ustawiony dziobem w stronę odległego niebieskiego pulsara. Odpięła pasy.

Jakimś kolejnym cudem, system sztucznego ciążenia działał. W sterówce śmierdziało spalonym plastikiem izolacji i chemicznym środkiem gaśniczym. Połowa ekranów była czarna, a holo na mostku mrugało jak zepsuta uliczna latarnia, pokazując co chwila ostatnią scenę z życia Fina, czyli jego zdziwioną i głupią gębę.

Bolał ją każdy kawałek ciała.

Na szczęście, przypięta była pasami do fotela Pio. Być może właśnie to oraz system ochronny fotela Pio uratowały ją przed roztrzaskaniem o ściany sterówki KAZIKa. Bo jej fotel wyrwany z mocowań leżał rzucony pod ekranami monitorów.


Przesunęła się bliżej do głównej konsoli sterowniczej. Podparła się łokciami o pulpit i złapała za obolałą głowę. Nagle poczuła, jak z nosa kapie jej jakaś ciepła ciecz. Zerknęła w dół. Na blacie było coraz więcej rozbryzganych kropli krwi.

Krwotok?… — pomyślała i odchyliła się do tyłu, kładąc kark na oparciu fotela. Rękawem starła krew z ust.

Coś z tym trzeba zrobić. Muszę sprawdzić, czy działają systemy ratunkowe i naprawcze. Robo-med powinien sobie poradzić z nosem i krwotokami wewnętrznymi.

Odezwała się cicho:

— Ujek? Jesteś?

— Tak.

Usłyszała w przestrzeni metaliczny głos komputera pokładowego. Odetchnęła z ulgą.

— Poznajesz mnie?

Chwila ciszy.

— Przykro mi, ale nie. Moja pamięć została skasowana dokładnie dziesięć minut i dwadzieścia pięć sekund temu. Pracuję na ograniczonej fabrycznej pamięci awaryjnej.

— KAZIK jest cały?

— KAZIK?

— Noo… statek.

— Lądownik o numerze rejsowym 10.00.09 ma liczne uszkodzenia poszycia oraz sprzętu. Roboty naprawcze już pracują.

— Ujek?

— Tak?

— Masz łączność z Kompanią?

Chwila ciszy.

— Przykro mi, ale nie. Przypuszczalna możliwość kontaktu nastąpi po usunięciu awarii anten dalekiego zasięgu za dwa dni, pięć godzin i dwanaście minut.

— Wstrzymaj naprawę anten, Ujek.

— Na jakiej podstawie? Moim obowiązkiem jest…

— Wiem, co jest twoim obowiązkiem Ujek! Przede wszystkim, masz słuchać moich poleceń i ratować dowódcę statku, a tak się składa, że ja nim jestem!

— Nie znam cię. I nie muszę słuchać twoich poleceń. Słucham tylko „Matki”, czyli osoby mającej odpowiedni kod. A ty nią nie jesteś.

— Dobra. Zezwalam na odczytanie moich danych z chipa medycznego. Tyra Uve… — podała długi numer kodu i przyłożyła dłoń do czytnika.


Panowałaby kompletna cisza, gdyby nie cichy szum urządzeń, szum w uszach wywołany prawdopodobnie działaniem nanobotów, no i, stukanie robotów naprawczych.

Po chwili Ujek znowu się odezwał.

— Rozumiem. Tyra Uve — kapitan frachtowca Kompanii, numer rejsowy 10.00.09. Witam, Matko. Masz liczne obrażenia wewnętrzne, już wydałem odpowiednie polecenia dla robo-meda.

Zmienił głos z metalicznego na męski.

— Słucham twoich poleceń. Naprawa anten dalekiego zasięgu, wstrzymana.

Wstała z trudem i otwarła skrzynkę, którą jakiś czas temu Ojciec umocował pod konsolą. Wsadziła do czytnika wyjęty z niej podłużny czerwony kryształ.

— Ujek?

— Tak, Matko?

— Wczytaj w pamięć kryształ z czytnika ręcznego.

— Rozumiem.

Usiadła zmęczona w fotelu. Wsparła rękę na oparciu i ze zdziwieniem wymacała pod palcami znajomy kształt łańcuszka.

Podniosła do oczu błyszczący różowawo, kryształ chipa z testamentem Pio. Po chwili usłyszała znajomy spokojny głos komputera:

— Tyra?

— Ujek! No, wreszcie! — Ucieszyła się. — Wgraj koordynaty domu, wracamy.

— A gdzie Ojciec? Nie widzę jego chipa medycznego. Nie ma go też na pokładzie. Co się z nim stało? Co z ładunkiem?…

— Nie pytaj teraz, kiedyś ci o wszystkim opowiem.

Po policzkach spłynęły dwie ciężkie łzy.

— Rozumiem. Start za pięćdziesiąt dwie sekundy. Zapnij pasy Tyra…


***


Podeszła wolno do brzydkich blaszanych drzwi, pokrytych starym zielonym plastikiem złuszczonym od słońca. Nacisnęła na dziwny archaiczny guzik komunikatora.

Po chwili drzwi się otwarły z cichym syknięciem i stanęła w nich niska i chuda jak patyk, może dwunastoletnia dziewczynka. Na głowie krótkie zielone włosy postawione na żelu, prosta sukienka w paski, wisiała na niej, jak worek na drewnianym wieszaku.

Dziecko, zdziwione wizytą nieznajomej, zadzierając głowę, patrzyło na nią z dołu, lustrując uważnie wysoką jak wieża radiowa kobietę. Stała przed nią piękna dama ubrana w drogą kwiecistą sukienkę z błyszczącym na piersiach kryształem kapitana kompanii handlowej.

— Lady to ẹniti?3 — zapytała mała w e’powszechnym, śmiesznie przechylając głowę.

Tyra patrzyła w niebieskie oczy dziewczynki i stwierdziła ze smutkiem, że niewątpliwie były to oczy Ojca, oczy Pio…

— Ty jesteś Suvia Boo, córka Hanko Boo?

Dziewczynka w odpowiedzi lekko skinęła głową.

2

Lider grupy szkoleniowej sierżant Prim Kava szedł, a nawet można było powiedzieć, że biegł lekkim truchtem korytarzem szkoły. Kompletnie nie zważał na idących, czy też stojących nauczycieli oraz kadetów. Zupełnie też ignorował fakt, że bieganie po korytarzach było w regulaminie szkoły surowo zabronione.

A, że Prim Kava — czyli Ojo4, jak nazywali go studenci — był mężczyzną słusznych rozmiarów, roztrącał ludzi bez żadnego problemu, niczym kula na kręglarskim torze. Co prawda, nie raz usłyszał za sobą żałosne słowa skargi albo cierpkie okrzyki oburzenia na takie zachowanie, ale uchodziło mu wszystko płazem z dwóch powodów; z powodu jego postury właśnie, bowiem olopa5 Kava przewyższał wzrostem i masą nawet najwyższych ludzi w szkole, pochodzących tak samo jak Tyra Uve z Podwójnego Kiplinga oraz tego, że był mistrzem wszelkiego rodzaju walk we wszystkich możliwych sztukach i sposobach zabijania oraz zadawania bólu.

Jednym słowem olopa Kava był niczym potężna i śmiertelna maszyna, Ojo (Czołg) w ludzkiej skórze, dlatego lepiej było zejść mu z drogi.


Wskoczył do graw-windy.

— Witam pana, olopa Kava, gdzie sobie życzysz pojechać? — odezwał się słodki głosik z interkomu.

— Na kompanię — mruknął.

Okrągła bańka windy bezgłośnie ruszyła w dół, mieniąc się różnymi kolorami tęczy, które wskazywały na to, że poza jej bezpieczną sferą, raczej nie ma się co spodziewać warunków zdatnych do życia, a jedynie pole siłowe utrzymuje wewnątrz bąbla powietrze zdatne do oddychania oraz odpowiednią temperaturę.

Po chwili dotarł na wskazane piętro. Minął jak burza śluzę ze świecącym napisem w e’powszechnym:

„Kampus numer 12. IV batalion, III kompania — Piloci”


Dyżurny ledwie zdążył wstać zza pulpitu, kiedy złapał go za ramię sadzając z powrotem na stołku.

— Zbiórka… — warknął.

Chłopak zerwał się na nogi, strzelił ręką do daszka i zawołał:

— Ta, jest! Panie olopa Kava! Zbiórka!…

Nacisnął jeden z przycisków na pulpicie sterującym. W tym momencie na korytarzu i w pomieszczeniach kompanii rozległy się głośne dźwięki alarmu wzywającego na apel. Nadto, kilka małych okrągłych dronów, które wyleciały z jednej ze ścian korytarza, wpadło we wszystkie zakamarki kompanii, nawołując co bardziej opornych i „przygłuchych” kadetów do pilnego stawienia się na rozkaz dowódcy.


Po chwili cała, licząca sześćdziesiąt osób, grupa młodych ludzi stała w zwartym dwuszeregu na korytarzu. Każdy ubrany w przepisowy ćwiczebny kombinezon z nasadzoną na głowę czapką z daszkiem.

Sierżant wyszedł przed szereg. Stanął na samym środku, a po jego prawicy ustawił się dyżurujący na kompanii kadet.

Prim Kava górował nad stojącymi przed nim dziewczętami i chłopcami, jak jakiś olbrzym z dawnych bajek. Był niczym cyklop, który poszukiwał pośród stojących swojej kolejnej ofiary.

No i, znalazł!

— Kadetka, Suvia Boo! Wyssstąp — syknął.

Gdzieś z końca dwuszeregu usłyszeli:

— Jest! Kadetka Suvia Boo! Wystąpić!

Kilka tupnięć podkutymi podeszwami butów.

Pierwszy szereg, zgodnie z kompanijną musztrą, zrobił jej przejście i wywołana przed chwilą Suvia Boo wystąpiła do przodu, przytupując zgodnie z regulaminem, swoje przybycie,.

— Jest! Panie olopa Kava! Kadetka Suvia Boo! — krzyknęła głośno i strzeliła dłonią do daszka czapki.

Niziutka i chudziutka dziewczynka w zielonym kombinezonie kadeta-pilota, stała wyprężona jak struna z rękami ułożonymi idealnie wzdłuż nieistniejących szwów spodni.

Spod, chyba nieco zbyt dużej czapki, wysunął się niesforny kosmyk mocno zielonych włosów i opadł na czoło.


— Kompania, baczność! — wrzasnął dyżurny.

Sierżant Prim Kava sięgnął pod pachę, skąd wyjął zwinięty w rulon, półprzeźroczysty czytnik. Chrząknął i donośnym głosem zaczął czytać:


„Rozkaz dowódcy szkoły, numer 2356!”


— Kompania, spocznij!

Równocześnie o podłogę uderzyło sześćdziesiąt par butów.


„Ja, dowódca Szkoły Kadetów, Kompanii Astronautycznej Ziemi i Księżyca z siedzibą na księżycu Rota Podwójny, planety Vigo w konstelacji Driad — kononeli (pułkownik) Tsuba Hue, rozkazuję, co następuje:

— Pierwsze! Wyróżnić Suvię Boo — kadetkę trzeciej kompanii, czwartego batalionu Szkoły, uczennicę trzeciego roku kursu pilotów — odznaką Kompanii „ZA HONOR I ODWAGĘ” drugiego stopnia!”


Po tych słowach kadeci ryknęli głośnym chórem:

— Cześć i chwała Kompanii!…

Kava tylko spojrzał na nich, a po chwili czytał dalej:


— Drugie! W trybie natychmiastowym, usunąć Suvię Boo — kadetkę trzeciej kompanii, czwartego batalionu Szkoły, uczennicę trzeciego roku kursu pilotów — z szeregów Szkoły Kadetów Kompanii Astronomicznej Ziemi i Księżyca z siedzibą na księżycu Rota Podwójny, bez możliwości odwołania…”


Po tych słowach, wśród stojących młodych ludzi, po chwilowej ciszy zaskoczenia, dało się słyszeć słowa oburzenia, a nawet okrzyki buntu!

— Cisza!… — ryknął sierżant. — Cisza, bo jak nie, to was wszystkich wywalą na zbity pysk! Kadet Suvia Boo! Wstąpić do szeregu!

— Jest! Wstąpić do szeregu!

Kiedy dziewczyna zniknęła między kolegami z tylnego rzędu, olopa Kava zaczął czytać dalej.

 Uzasadnienie!…


***


Kilka tygodni wcześniej, nic nie zapowiadało tego, że los kadetki Suvii Boo już niedługo odmieni się tak diametralnie!

Ale przecież w życiu nie raz tak się zdarzało, że los nie uprzedzał o swoich zamiarach tych, co do których miał szczególne plany i zamierzenia. Dodajmy, nie zawsze szczere i oczekiwane.


W pierwszym z tych dni w którym wszystko miało się zmienić, Suvia, jak zawsze, wstała skoro świt, a potem razem z innymi kadetami pobiegła na szkolny stadion „wybiegać” swoje obowiązkowe poranne kilometry. Była podekscytowana, bo dokładnie wiedziała, licząc każdy dzień szkoły, że właśnie dzisiaj spełni się jej marzenie! Wreszcie wyruszy w kosmos!

Na dodatek ucieszyła się, bo kiedy wróciła do swojej kwatery, czekała na nią nagrana na osobistym dysku, nowa wiadomość od Tyry. Ciotka, jak to miała w zwyczaju, siedząc w fotelu pilota swojego ukochanego statku, opowiedziała jej w kilku krótkich zdaniach o swoich ostatnich zdobyczach i miejscach które odkrywała razem z KAZIKiem. Tyra Uve podbijała wszechświat, życząc jej przy okazji sukcesów w pilotażu prawdziwych lądowników!

Ona też wiedziała, co to miał być za dzień!

Z wypiekami na twarzy oglądała holo, zaglądając (o ile to oczywiście było możliwe) we wszystkie zakamarki „przekazu”, jakie zapisały kamery rejestrowe.


Który to już raz, patrzyła z tęsknotą i zachwytem na nowy pulpit sterowniczy słynnego statku Ciotki (tak nazywała Tyrę), podsłuchując przy okazji rozmowy i komendy jakie wydawał pilot. Nie raz śmiała się z celnych docinków ze strony Ujka. Patrzyła tęsknym wzrokiem na widoki, które czasem można było dostrzec za szkłem iluminatorów mostka oraz słuchała tych wszystkich cudownych dźwięków aparatury i urządzeń pracujących w tle.

Od dzisiaj, będzie jej to wreszcie dane! Będzie mogła przeżywać te cudowne chwile na własnej skórze!


Jednym słowem, każdy taki przekaz, który docierał do niej od Tyry, był dla dziewczyny wielkim świętem! Na szczęście, Ciotka doskonale zdawała sobie sprawę z faktu, że Suvia od małego kochała kosmos i wszelkiego rodzaju kosmiczne pojazdy.

Od transportowców Kompanii zaczynając, poprzez potężne krążowniki typu „Tytan 045”, a na robotach „zał-wył”, kończąc.

Był to chyba ten gen, ta iskra boża, którą córce przekazał Pio.

Dlatego Tyra, kiedy tylko mogła posyłała swojej podopiecznej, którą pokochała jak własną córkę, krótkie nowe holo z każdego miejsca, w którym się akurat znalazła.

Było to coś podobnego, jak kiedyś — dawno, dawno temu — robili ludzie, wysyłając sobie papierowe kolorowe kartki z miejsc pobytu, nazywane chyba wtedy „pocztówkami”, czy jakoś tak.


Suvia szybko wchłonęła posiłek. A wszystko dlatego, bo za kilkanaście minut miała się znaleźć w „hali nauki”, gdzie w specjalnych trenażerach, miał się odbyć kolejny dzień zajęć z pilotażu lądowników. Takich samych statków, jak cudowny Ciotczyny KAZIK!

Dziewczyna kochała ten pojazd. Jego moc i sprawność. Jego odporność i solidne uzbrojenie. Jego niesamowite możliwości i niebotyczny zasięg. A w ogóle frachtowce klasy „10.00” oraz te nowsze „10.01”, były dla Suvii szczytem marzeń i pragnieniem o którym myślała każdego dnia. A kiedy dodamy do tego jeszcze fakt, że Ciotka obiecała jej pewnego dnia, że: „kiedy skończysz szkołę, to wezmę cię do siebie na drugiego pilota”.

Wtedy dziewczyna postanowiła, że zrobi wszystko, by wydostać się z zapyziałego księżyca Hydro V.

Postanowiła, że nie skończy jak matka, której prochy kilka lat temu rozsypała nad polami kukurydzy…

Ona zostanie kosmicznym pilotem! I usiądzie kiedyś w tym samym fotelu, w którym Pio Turek pilotował statek! Będzie sterować KAZIKiem i będzie się kłócić z Ujkiem! I będzie, i będzie…

Rozmarzyła się, gapiąc w pusty kubek po kisielu.

Otrzeźwił ją dopiero ostrzegawczy dzwonek osobistego asystenta.

— Suvio! Biegnij prędko do hali! Kadetko Boo pospiesz się, bo możesz nie zdążyć! W windach panuje tłok, a poziom dwadzieścia trzy, jest wyłączony z użytku. Prace remontowe. Wiesz przecież, że groźny Ojo Kava bardzo nie lubi spóźnialskich!


Wybiegła z kwatery. Minęła zatłoczone pasy transmisyjne i pobiegła w stronę pochylni. Szerokim łukiem ominęła postój bąbli gra-windowych. Wzięła rozpęd i rozpoczęła ślizg na desce po stromej pochylni. Zresztą, nie pierwszy już raz zjeżdżała pochylnią transportową. Uwielbiała to!

O sto razy wolała zjeżdżać na super szybkich deskach, niż pchać się do, co prawda bardzo wygodnych, ale wolnych i majestatycznych wind grawitacyjnych. Co prawda, musiała przez to sporo nadłożyć drogi, ale za to szybciej „zjeżdżała” w dół. Szansa, że zdąży na zajęcia mocno się wtedy wyrównywała.


Wpadła do hali nauki w ostatniej chwili. Śluza właśnie się zamykała, świecąc na czerwono i brzęcząc ostrzegawczo.

Siłą rozpędu dobiegła do kolegów, stojących już w dwuszeregu i wskoczyła na swoje miejsce, dokładnie w tym momencie, kiedy olopa Prim Kava, podnosił do oczu swój archaiczny mechaniczny zegarek ze wskazówkami, wiszący mu na łańcuszku u pasa.


*


Stali przed nim w pozycji baczność, a dyżurny kadet złożył meldunek.

— Spocznij! — krzyknął.

Po regulaminowym stuknięciu wielu par butów o plastobeton, zapanowała kompletna cisza. Czekali z niecierpliwością, co dowódca kompanii im powie. Jakie będą zadania na dzisiejszy dzień szkolenia.

Ojo odszedł kawałek i stanął przy trenażerze. Klepnął robota w korpus i powiedział:

— Od dzisiaj, możecie zapomnieć o tych zabawkach. Od dzisiaj, już nie będziecie zaglądać do wnętrza symulatorów. No chyba, że sami będziecie chcieli. Bo, od dzisiaj, czeka was to…


Ruszył w stronę długiej ściany hali, gdzie znajdowała się potężna śluza, prowadząca poprzez hangar statków ćwiczebnych szkoły, prosto w próżnię kosmosu!

Sierżant nacisnął jeden z przycisków, a wtedy uruchomiły się syreny ostrzegawcze i zabłysły światła alarmowe.

Wszyscy doskonale wiedzieli, co się teraz stanie, ale i tak, na odsłaniany widok aż ich zatchnęło! Śluza podniosła się z wolna i stanęli twarzą w twarz z gigantycznym hangarem, wypełnionym prawdziwymi lądownikami frachtowymi, myśliwcami, orbiterami, transportowcami pasażerskimi, lekkimi ścigaczami oraz wszelkiego rodzaju pojazdami kosmicznymi Kompanii i, nie tylko zresztą!

Nie śmieli się poruszyć, żeby czasem nie wywołać u sierżanta złości, bo by się jeszcze Prim Kava rozmyślił i zamknął na zawsze ten piękny widok!


Patrzyli z przejęciem aż ogromne wrota podniosły się do samej góry, gdzie się wreszcie zatrzymały zablokowane potężnymi łapami podnośników. W zębatki wskoczyły kliny i śluza z hukiem zastygła w bezruchu.

Ich uwagę zwróciły dwa rzędy statków kosmicznych, stojących jeden obok drugiego przez całą długość hali aż do drugiej śluzy zwanej „wylotową” z racji tego, że otwierała się na próżnię i tylko przez nią można było opuścić hangar.

Ta śluza, niknęła gdzieś w oddali, blokowana błyszczącymi refleksami pola siłowego. Teraz zamknięta, zapraszała ich do wejścia na powierzchnię „Hali Lotów” szkoły.

Od dzisiejszego dnia, cała ich kompania, bez przeszkód i bez kontroli będzie mogła wchodzić na tę halę bez obawy, że zostaną przyłapani i relegowani ze szkoły.

A w momencie, kiedy dowódca odczyta rozkaz przydziału do lądownika, wejdą do szkolnej elity i zostaną tymi uprzywilejowanymi, którzy na resztę uczniów będą, dosłownie i w przenośni, patrzeć z góry!

Stojące na potężnych łapach lądowniki frachtowe nie były co prawda super nowymi maszynami, bo nosiły liczne ślady używalności zadane im przez poprzednie roczniki kadetów oraz ciężką służbę w kosmosie, ale kto by się teraz tym przejmował.


Po otwarciu śluzy, sierżant powrócił przed dwuszereg.

— Dobra! Teraz odczytam nazwisko każdego z was, ale nie według alfabetu e’powszechnego, a w zależności od osiągniętych wyników w testach na symulatorach. — Podniósł wzrok znad czytnika. — Cisza mi tu, do cholery! — warknął. — Macie słuchać, a nie paplać, mruczeć, szeptać, albo gadać i wzdychać! — Kiedy zapadła cisza, jak makiem zasiał, mruknął — No… dziesięciu najlepszych zacznie szkolenie od nowych lądowników frachtowych typu „10.01”, pozostając pod moją komendą. Kolejnych dziesięciu, będzie latać na „dziesiątkach” pod komendą i nadzorem akọkọ corporal6 Letitii Kirmsza, a reszta… — znowu podniósł groźny wzrok — powtarzam; a reszta, póki się nie poduczy, będzie latać na szkolnych pojazdach ćwiczebnych w dwóch grupach po dwudziestu. Pierwsza grupa — pod nadzorem corporal Hugo Biis oraz druga pod dowództwem — corporal Janin Mills.


Odstawił czytnik, a dyżurny kompanii wrzasnął:

— Baczność! Dowódca trzeciej kompanii odczyta rozkaz!… Spocznij!

Tupnęło, może nieco zbyt głośno, sześćdziesiąt par butów.

— Podaję nazwiska pierwszych dziesięciu!

Przesunął palcem po czytniku.

— Kadet, Tom Jak’o, lądownik numer 11! Biegiem pod pojazd!

— Jest, Tom Jak’o! Lądownik numer 11! — krzyknął wywołany kadet i ruszył pędem pod stojący w oddali statek.

Taka sama sytuacja powtórzyła się u kolejnych trzech wywołanych, a kiedy olopa Kava wyczytał:

— Kadetka, Suvia Boo! Lądownik numer 15! Biegiem pod pojazd!

Suvia krzyknęła:

— Jest, Suvia Boo! Lądownik numer 15!

Była szczęśliwa i przez to krzyknęła, a w zasadzie zapiszczała bardzo głośno! Na dodatek, od tego szczęścia głos się jej załamał, co zabrzmiało komicznie i wywołało ciche odgłosy tłumionego chichotu u reszty kadetów. Nie zrażona wpadką, pobiegła pędem pod stojący daleko w głębi lądownik frachtowy numer piętnaście.


Jej pierwszy, a co najważniejsze, prawdziwy kosmiczny statek!


*


Olopa Prim Kava zatrzymał się nad nią niczym lodowa góra. Suvia trwała w pozycji na baczność, napięta jak struna. Wbiła wzrok w szeroki tors dowódcy, czyli w jej wypadku, gdzieś ponad klamrę szerokiego pasa.

— Spocznij, kadetko Boo!

— Jest, spocznij!

Tupnęła butem przepisowo i założyła ręce za plecy.

Olopa stał przed nią ubrany w biały kombinezon kadry dowódczej z poprzypinanymi doń baretkami całej kupy rożnych medali; tu za odwagę, tam za wojnę oraz za to wszystko, co tylko można było zdobyć na wojnach i łupieżczych wyprawach w imieniu Kompanii. Popatrzył na nią z góry, jak wielki sześciołapy kocur lodowy z planety Iss, na małą zieloną myszkę Kimiki, zdybaną w schowku na suchary.

Sięgnął do bocznej kieszeni spodni, skąd wyjął zawieszony na łańcuszku kryształ chipa z dostępem do hali lotów oraz do wszelkich pojazdów tam zgromadzonych. W tym oczywiście, do lądownika numer piętnaście. Dyndając jej kryształkiem przed oczami, z holo jej twarzy na wierzchu, powiedział cicho:

— Masz mała. Tutaj jest ten cały twój wymarzony kosmos. — Uśmiechnął się. — Opowiedz o wszystkim Tyrze. A im pokaż, jak się pilotuje lądowniki frachtowe, i nie tylko.

Odsunął się i ryknął:

— Kadet, Suvia Boo!

— Jest! Kadet Suvia Boo!

— Cześć i chwała Kompanii!

Suvia uderzyła sztywną dłonią w daszek czapki i krzyknęła:

— Cześć i chwała Kompanii, olopa Prim Kava!

A cichutko, nie ruszając ustami, wymruczała:

— Oczywiście, że o wszystkim opowiem Ciotce, Ojo. Kazała cię pozdrowić…


*


Aż wreszcie przyszedł ten drugi dzień, kolejny dzień ćwiczeń, bardzo długi dzień żmudnej i ciężkiej nauki. Kadeci po pierwszym zachwycie i zachłyśnięciu się pozorną wolnością w swoich pojazdach, prędko się nauczyli i boleśnie przekonali na własnej skórze, że ich wyobrażenia o pilotażu oraz przyswojona na wcześniejszych zajęciach teoria, ma się nijak do twardej rzeczywistości.

Prawie wszyscy zrozumieli, że bycie pilotem lądownika frachtowego, to nie były przelewki oraz, że nawet najlepszy symulator nie zastąpi prawdziwych kosmicznych statków i treningu na żywo w kosmosie.

Sierżant Kava unosił się w swoim słynnym szkolnym „latawcu” — nazywanym przez kadetów ze starszych roczników „Łezką w oku” — kilkaset mil nad powierzchnią księżyca Rota Podwójnego. Dziesiątka szczęśliwców, sterujących lądownikami „10.01”, miała się bardzo szybko przekonać, że nazwa „latawca” Kavy — „Łezka w oku” (Miya ni Oju), bynajmniej nie powstała od kształtu orbitera, a raczej od potu i łez wylanych przez kadetów, żeby zadowolić dowódcę kompanii.


Szkolona przez niego grupa, siedziała grzecznie za sterami swoich lądowników rozmieszczonych sferycznie i w idealnych odstępach wokół pojazdu dowódcy. Sama nauka tej niezwykłej — zbiórki lądownikami w przestrzeni kosmicznej, której centralnym elementem był zawsze pojazd Kavy, a wykonywanej oczywiście na rozkaz i w każdych warunkach na czas, zajęła im kilka długich księżycowych dni! A ile przy tym było śmiechu, nerwów, no i oczywiście… łez!

Tyle trwała nauka prostej zbiórki, a co tu było gadać o nabywaniu innych, o wiele ważniejszych umiejętności! Tym bardziej, że — ku ich zdziwieniu — Ujki na pokładzie szkolnych lądowników frachtowych były wyłączone i milczały jak grób. Wszystko musieli robić sami, nawet obliczać co łatwiejsze trajektorie lotu! Biada temu, który by się pomylił!


Olopa Kava przyjrzał się uważnie każdej holo twarzy, która krążyła przed nim w kabinie latawca.

— Słuchać mnie teraz uważnie, głąby. Zapytam, jak zawsze przed zajęciami: jesteście gotowi do dalszej nauki?! Kto zrezygnuje, żadna hańba, może to zrobić teraz.

Odpowiedział mu chóralny okrzyk z dziesięciu gardeł:

— Jest! Jesteśmy gotowi, olopa Prim Kava!

— To dobrze — mruknął. — Tematem dzisiejszego dnia szkolenia jest: bezpieczne i szybkie pokonywanie TTP, czyli Transportowego Tunelu Podprzestrzeni, nazywanego powszechnie przez pilotów dziurą albo lejkiem. Ale wy jeszcze pilotami nie jesteście, dlatego was obowiązuje tylko jedna, ta oficjalna nazwa. Zrozumiano?!…

W odpowiedzi usłyszał jedynie szmery cichych rozmów w kabinach lądowników.

— Ujek, wyłącz transmisje między kadetami…

Szepty natychmiast ucichły.

— No, teraz lepiej… — dalej kontynuował. — W tym celu, na czas szkolenia, nasza grupa skorzysta z tunelu TTP numer 0.1.001, czyli pierwszego, jaki został odkryty w przestrzeni. A który, jak dobrze wiecie, łączy nasz układ planetarny z sąsiednim układem planet — Marc Cztery… — przerwał. — Kadet Kini Igi, kto odkrył pierwszy tunel w naszym układzie?

— Jest. Kadet, Osu Kini Igi! — odezwał się chudy wysoki chłopak, którego holo, Ujek latawca wysunął teraz na sam środek przekazu. — Ten tunel nazywany też „Tunelem Kinga”, odnalazł założyciel pierwszej kolonii w naszym układzie planet, Theodore King II. Badacz kos…

— Dobra, kadecie — mruknął Kava — zaliczyłeś. No, tak. Słuchajcie! Szkoła musiała zapłacić kupę kredytów za wynajęcie tunelu do celów szkoleniowych. Dlatego zajęcia będą przeprowadzone szybko i sprawnie. Ja w swoim latawcu wlecę do tunelu jako pierwszy. Po wylocie z lejka albo, jak kto woli — dziury, będę na was czekać na długiej orbicie Marc’a Jeden. Zbiórka oczywiście, jak zawsze, wokół mojego orbitera. Znajdziecie mnie tylko i wyłącznie po sygnale radiolatarni „latawca”, i po niczym więcej. To też jest element dzisiejszych zajęć!

Potem, kiedy już wszyscy znajdą się po drugiej stronie, odczekamy odpowiedni czas i wymienimy uwagi o wykonanym ćwiczeniu. Wyciągniemy wnioski, ocenimy i, powrócimy do siebie tą samą drogą, ale w odwrotnej kolejności. Ostatni w tunel wleci kadet Tom Jak’o na „jedenastce”. Zrozumiano?!…

— Jest! Olopa Kava! Rozumiemy!…

— No, głąby. To dobrze. Do tunelu będzie was kolejno wpuszczać akọkọ corporal Letitiia Kirmsza, która właśnie teraz wolno zbliża się do miejsca wlotu na swoim „latawcu”. Zajęcia zaczynamy za… — spojrzał na swój dziwny zegarek — piętnaście minut pokładowych, zaczynając od momentu kiedy wlecę do tunelu! W tym czasie, macie się ustawić zgodnie z numerami statków w określonej lini dostępu! Odległość między lądownikami nie mniejsza niż dwadzieścia dwie staje7. I dobrze wam radzę, przypomnijcie sobie szybko wszystkie procedury, jakie są niezbędne w locie przez TTP! Założyć hełmy! Wykonać!


*


Suvia siedziała za sterami swojego lądownika i, tak jak doradził sierżant, szybkimi ruchami palców przerzucała na czytniku holo notatki z tematu: „TTP, procedury i elementy lotu”. W sumie, to wcale nie musiała, bo znała te procedury na pamięć i nawet wybudzona ze snu mogłaby wymieniać je w kolejności albo na wyrywki.

Przeglądanie zapisków i informacji holo, było więc bardziej jej nerwową reakcją na czekający debiut w tunelu, niż z powodu braków w wiedzy na ten temat.


Patrzyła jak niknie w tunelu lądownik numer dwanaście, pilotowany przez kościstego Tinrina8, czyli kadeta Osu Kini Igi. Jej serdecznego przyjaciela i pomocnika w trudnych sprawach. Igi był jednym z nielicznych członków szanowanego klanu Osu, żyjącego na trzecim księżycu planety Marc Dwa. Czyli układu planetarnego do którego właśnie polecą przez TTP. Wyskoki i smukły niczym giętki patyk, a zarazem wysportowany i niezwykle silny.

Lubiła gadać z Tinrinem godzinami na wszystkie możliwe tematy. W sumie rodzina albo raczej rodzinny klan Tinrina nie był zbyt szczęśliwy z faktu, że jeden z jego członków poszedł do kompanijnej szkoły pilotażu.

Tym bardziej, że Kini Igi ukończył wszystkie możliwe etapy szkół powszechnych Kompanii z wyróżnieniem i, co tu gadać, był typowany przez Mistrzynię, czyli przywódczynię klanu, do zupełnie innych celów, a nie do jakiegoś tam, pilotowania frachtowców.

Jednak Tinrin się uparł, a mając przy tym wielkie poparcie u swojej matki Osu Iya ti Igi — szanowanej matrony, mającej kolosalne wpływy w zarządzie klanu i dyplomacji — postawił na swoim.

Jednak, jak to mówią: nic za darmo! Musiał obiecać matce, że będzie najlepszym kadetem na roku, no i, że po ukończeniu szkoły pójdzie jednak na nauki dyplomatyczne.

Patrzyła, jak lądownik Tinrina wykonuje przepisowy zwrot przez bakburtę, a potem wykonuje pełną pętlę i z gracją wlatuje w sam środek „lejka” tunelu.

Statek Tinrina zniknął.


Tuż za nim szykowała się do przelotu Bissa A’Lula, siedząca w lądowniku numer trzynaście. Ta niska dziewczyna, której budowę można było przyrównać do kostki albo niskiej szafki. Mająca krótkie nóżki i szerokie bary, była kolejną bliską Suvii osobą. Jej fizjonomia wynikała z bardzo prostego powodu, grawitacja na jej rodzinnej planecie była prawie dwa razy większa niż na rodzinnym Hydro Suvii!

Zaciskając kciuki na szczęście, mruknęła:

— Trzymaj się mała…

Bissa wykonała ten sam manewr, co Tinrin, by po chwili zniknąć w czeluści otwartego tunelu.

— No, to czas się szykować.


— Kadet, Suvia Boo, lądownik „10.01”, numer szkoleniowy — piętnaście. Gotowa?

Usłyszała w słuchawkach hełmu, melodyjny i cichy głos akọkọ corporal Letitii Kirmszy, a na małym holo przed pierwszym iluminatorem pojawił się kształt i obraz jej twarzy.

— Jest! — zawołała. — Kadet Suvia Boo, gotowa do wykonana ćwiczenia!

— Dobra, mała. Zsynchronizuj teraz zegar pokładowy.

— Jest! Gotowe!…

— Dobra mała, nie krzycz. Rób, co masz robić, ale nie krzycz, proszę. Za dwie minuty, od wydanego przez mnie polecenia, zaczniesz procedurę przelotu. Włącz rejestrator ćwiczenia oraz uruchom anteny dalekiego i krótkiego zasięgu. Po wylocie z dziury, masz trzydzieści sekund, żeby się zameldować do rejestratora. Jak tego nie zrobisz, włączą się procedury ratownicze i ćwiczenie nie zostanie zaliczone. Rozumiesz, Suvia?…

Dziewczyna tylko kiwnęła głową.

Kapral Krimsza, umilkła na chwilę.

— Nie denerwuj się, wszystko będzie dobrze.

Suvia zacisnęła wilgotne od potu dłonie na oparciach fotela sprawdzając, czy przypadkiem przyciski sterowników gdzieś jej nie „uciekły”.

Poprawiła, a potem sprawdziła kolejny już raz zapięcia hełmu i opuściła przesłonę słoneczną.

Włączyła rejestratory i wysunęła anteny.

Czekała napięta jak struna na hasło startu od corporal.

— Uwaga, mała… — mruknęła Krimsza. — Zaczynam odliczanie. Trzy, dwa, jeden. Przelot! — krzyknęła.


Lądownik, posłuszny poleceniom sterowników naciskanych i przesuwanych palcami, pchnięty całą mocą silników rufowych, rozpoczął wykonywanie pełnej pętli, nabierając rozpędu z sekundy na sekundę.

Dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści, sześćdziesiąt!… Przy prędkości nie mniejszej od stu dwudziestu, musi już być przy wlocie do tunelu! Inaczej odbije się od bariery ochronnej i poleci gdzieś w kosmos bez kontroli!

Sto dwadzieścia pięć, sto trzydzieści!… Bariera!

— Przeszłam?!…

Tylko tyle zdołała pomyśleć.

Ciemność.


Blop!


Jestem? — Pytanie zakołatało się w głowie.

Umysł intensywnie szukał punktu podparcia w wirującej przestrzeni za pomocą zmysłów, które tego podparcia znaleźć nie potrafiły.

W ostatniej chwili udało się jej otworzyć przyłbicę i zwymiotować wprost w otwartą paszczę śmieciarki.

Skąd ona wiedziała, że właśnie tutaj ma otworzyć gębę?…

Odetchnęła głęboko, wycierając usta i wsparła się ciężko o oparcie fotela.

Przełknęła ślinę.

— Rejestrator?… Jest. Kadet Suvia Boo… Przelot, wykonany…

Łeee, kolejny paw w szeroki otwór śmieciarki.


Napiła się izotonika.

Sygnał radiolatarni latawca olopy, dźwięczał jej w uszach niczym wycie alarmu wzywającego do opuszczenia statku.

Wyłącz ten cholerny alarm — pomyślała.

W ciszy, która nagle zapadła i mimo rozstrojonej mózgownicy, starała sobie przypomnieć — co trzeba zrobić dalej.

No tak!… — Przypomniała sobie wreszcie i krzyknęła:

— Hamuj, idiotko!

Z całą siłą, jakby miało to coś zmienić, nacisnęła przyciski wyłączające główny napęd, a potem złapała za sterowniki silników hamujących. Lądownik wpadł przez to w niezły rezonans, ale wreszcie zwolnił, by po krótkiej chwili wpaść w dryf. Obracając się wolno wokół osi.


Odpięła pasy. Lekko uniosła się z fotela. Podpłynęła w stronę konsoli obsługującej łączność. Na wielkim ekranie dostrzegła czerwoną kropkę radiolatarni „Łezki” sierżanta, który orbitował wokół jednego z księżyców Marc’a Jeden.

— Tu jesteś, sierżancie Kava — mruknęła.

Wróciła do fotela, zapięła pasy wpisała dane z latarni w komputer i już miała odpalić silniki rufowe, kiedy tuż przed dziobem jej statku, przeleciał, fikając koziołki, lądownik numer szesnaście!


Pojazd leciał bez jakiejkolwiek kontroli, a prędkość nieskoordynowanych obrotów była coraz większa! Usiłowała sobie przypomnieć, kto pilotował „szesnastkę”. No tak, za sterami tej jednostki siedział nie kto inny, a Ivo Kruger! Lubiany na kompanii za swój humor i pogodne usposobienie Marsjanin. Wołali na niego Zgrywus. Wielki chłop, dorównujący wzrostem Ojo Kavie!

Coś się musiało stać! Albo z nim, albo z lądownikiem! Co robić! Co teraz robić!


— Kadet, Suvia Boo! — Doszedł ją głos sierżanta. — Jesteś najbliżej! Widzisz lądownik Krugera?!

— Jest, olopa! Widzę!

— Dobra, skończ z regulaminem! Co się tam dzieje?! Kruger nie odpowiada na wezwania i nie zameldował się do rejestratora!

— Nie wiem sierżancie! Jego „szesnastka” wpadła w jakiś niekontrolowany korkociąg od samego wylotu z dziury, to jest z TTP! — poprawiła się. — Najgorsze, że lądownik obraca się coraz szybciej! Jak pójdzie tak dalej, to statek rozleci się w diabły! Nie wiem, co jest ze Zgrywusem!

— Dobra, czekaj w pobliżu, ale nie rób nic głupiego. Ja już tam do was lecę! Ćwiczenia wstrzymane! Nikt już więcej nie wyleci z dziury! Szkoła jest o wszystkim powiadomiona i wysłali jednostki ratunkowe! I, Suvia… — warknął, a jego twarz wypełniła całe holo — ja cię znam, nic sama nie kombinuj! Zaraz tam będziemy!

— Ale Zgrywus nie wytrzyma takich przeciążeń sierżancie! Nawet nie wiem, czy jest przypięty do fotela!

— Wiem, daj nam kilka minut! Lecimy! I tak będziemy szybciej niż ci ze szkoły! Czekaj! To jest rozkaz, kadetko Boo!…


Wirujący nieustannie statek Krugera nabierał rozpędu. Już można było dostrzec, jak niektóre elementy kadłuba zaczynają się luzować i odpadać, lecąc w kosmos, jakby były wystrzeliwane z procy. Jakaś część ciężkiego chwytaka o mały włos, a uderzyłaby prosto w jej lądownik.


Myślała intensywnie, co może zrobić! I nagle, olśnienie!

Wystarczyło, jak wystrzeli w stronę „szesnastki” grawi-liny! Dwie powinny wystarczyć, żeby zatrzymać oszalały statek, tym bardziej, że lądownik Krugera ma wyłączone wszystkie silniki. Grawi-lina, może podnieść całą górę, a co dopiero taki stateczek! Oplątają się o lądownik, jak nić na kłębku. Potem, powinno nastąpić tylko krótkie szarpnięcie i będzie po krzyku! To jest chyba jedyna szansa! — myślała gorączkowo.

Co prawda, nigdy jeszcze nie odpalała grawi-lin, ale to nie znaczyło, że nie widziała, czy też nie wiedziała, jak się to robi! A ten moment uznała, jako doskonały do wykonania swojej pierwszej próby!


Silnikami kierunkowymi ustawiła dziób swojego lądownika na wprost tego, który kręcił koziołki. Obliczyła odległość i nieco się cofnęła. Zmówiła modlitwę do ojca Pio, matki Hanko oraz ciotki Tyry, a potem nacisnęła spust.

Z dziobowych wyrzutni buchnęły kłęby gazu. Napędzane lekkimi ładunkami kierunkowymi grawi-liny, wyleciały w stronę „szesnastki”, uzbrojone w rząd ostrych haków i potężne kotwice magnetoelektryczne.

Trafiła w punkt! Obie grawi-liny zahaczyły o latające elementy lądownika Krugera i zgodnie z jej przewidywaniem, zaczęły się owijać wokół kadłuba statku.


Potężne bębny znajdujące się wewnątrz jej statku, jęknęły cicho, kiedy nacisnęła i pociągnęła w swoją stronę sterowniki hamowania. Grawi-liny napięły się mocno, a wtedy dała lekko wstecz silnikami dziobowymi „piętnastki”.

Widziała, jak mocarne liny wgryzły się w wystające elementy statku Krugera, łamiąc je i zgniatając.

Miała tylko nadzieję, że w ten sam sposób nie zgniotą skorupy pojazdu. Ale przecież pancerz lądownika wytrzymywał nie takie ciśnienia i uszkodzenia. Słyszała wiele o wręcz nadzwyczajnych możliwościach i wytrzymałości tych statków, tak więc poszycie „szesnastki” powinno wytrzymać bez problemu konfrontację z grawi-linami.


— Kadetka Suvia Boo!… — olopa Kava ryknął z głośników. — Co ty wyprawiasz! Zabroniłem ci podejmować samodzielnie prób ratunku! To był rozkaz!

— Jest! To był rozkaz! Moja wina! Ale nie mogę patrzeć, jak mój przyjaciel i kolega ginie! Mam tu stać, bezczynnie?!…

— Kadetko Boo! Zapnij pasy i włącz wsteczny ciąg na całą moc! Zaraz rozwiną się oba bębny grawi-lin!


Faktycznie licznik długości lin, zbliżał się z astronomiczną wręcz prędkością do zera!

Docisnęła pasy. Zamknęła przyłbicę hełmu i czekała… Pięć, trzy… jeden…

Już!

Szarpnęło, jak diabli!

Ale jej „piętnastka”, na pełnym ciągu wstecznym, dała odpór sile obrotowej „szesnastki”! Hurra, statek Krugera zatrzymał się! Miała rację!

Przesunęła sterownik lin i zaczęła je z powrotem zwijać na bębny.

— Wolniutko, mała. Bardzo wolno — mruczał Kava. — Pozwól, żeby twój lądownik złączył się z „szesnastką”.

Latali w koło jej statku i lądownika Krugera, pilnując, czy wszystko w porządku.

Metal zgrzytnął o metal. Statki się połączyły.

— Bębny stop! — krzyknął Kava.

Wyłączyła napęd. Nastała kompletna cisza.

— Nooo… kadetko Boo, szacunek. Pełen szacun — mruknął olopa. — Ale, kara cię nie minie.


*


Jednostki ratunkowe dotarły na miejsce po kilkunastu minutach. Ratownicy weszli na pokład „szesnastki” i wyciągnęli nieprzytomnego Krugera z lądownika w ostatniej chwili, jeszcze trochę takiej karuzeli, a nie byłoby czego składać z mózgu kadeta. Ponoć zamieniłby się w budyń, a z tym nie dałyby rady nawet cudowne nanoboty.

Szkolna komisja miała zbadać, jakie były przyczyny wypadku.


Na drugi dzień do dyrekcji uczelni wezwano sierżanta Prim Kavę, celem złożenia raportu.

Wszedł na posiedzenie zarządu.

— Niech pan siada, olopa — odezwał się dowódca szkoły, kononeli Tsuba Hue. — Skończymy omawiać zadania na kolejny kwartał szkolenia ostatniego roku kadetów i zajmiemy się przypadkiem kadetki Suvii Boo.

Po kilku minutach, część członków zarządu wyszła i w gabinecie prócz dowódcy zostali jeszcze: olopa Kava, dyrektor Departamentu Zasobów Szkoły i Transportu — Kikko Ma oraz główny lekarz szkoły — panna Helen Boyz.

— Taaa… — odezwał się pułkownik. — Czytałem pana raport sierżancie. Wykazał pan w nim, jak wielką odwagą i nietuzinkową umiejętnością pilotażu wykazała się kadetka Boo. Same superlatywy i same pochwały. Poza jednym. Kadetka Boo nie posłuchała wyraźnego rozkazu…

Odchylił łysą głowę do tyłu i zakropił sobie do oczu jakieś krople. Pomrugał chwilę i wrócił do tematu.

— Wystąpiłem do Zarządu Kompanii o odznaczenie kadetki Suvii Boo odznaką drugiego stopnia „Za honor i odwagę”. Oczywiście musiałem mój wniosek dokładnie uzasadnić. Zażądano pełnego raportu z wydarzenia. Departament Szkolenia Kompanii zgodził się z moim wnioskiem, że kadetce Boo, należy się nagroda za uratowanie życia kadeta Krugera. Jednak… — westchnął — zwrócono też uwagę na fakt, że Suvia nie posłuchała twojego rozkazu, Prim. Wyraźnego rozkazu.

Co stawia pod dużym znakiem zapytania, jej karność oraz lojalność względem Kompanii Astronautycznej Ziemi i Księżyca. Podkreślono, że to przecież nie był pierwszy wybryk kadetki Boo. Przez trzy lata szkoły, nazbierało się jej różnych przewin. Rogata dusza — mruknął. — Pilot znakomity, ale charakter ciężki. Nie muszę ci chyba o tym przypominać, prawda Prim? Dlatego, mimo nagrody za odwagę, polecono zarządowi szkoły skreślić kadetkę Boo z listy słuchaczy.

— Ale, to jest jawna niesprawiedliwość! — Kava zerwał się z fotela.

Dowódca uniósł dłoń, co ostudziło dalsze zapędy sierżanta.

— Potem, Prim. Potem… Pocieszeniem w tej całej sprawie, niech będzie fakt, że dzięki moim koneksjom i przyjaciołom w Departamencie oraz z sympatii do Tyry Uve, zgodzono się na pewne ustępstwa. Relegowanie nastąpi bez oficjalnego wpisu do akt osobistych oraz … — przerwał — zezwolono, oczywiście w drodze wyjątku, na nadanie kadetce Suvii Boo najniższego tytułu pilota, czyli pilota technicznego krótkich zasięgów. Nadanie tytułu, jest przeznaczone tylko i wyłącznie do wiadomości zainteresowanej, bez informowania reszty stanu szkoły o tym fakcie. Koniec…


***


Stali we czwórkę w części pasażerskiej terminalu odlotów. Milczeli. Suvia nerwowo szukała czegoś w torbie zarzuconej na ramię. Podjechał robot bagażowy. Wysunął śmieszną kulkę czytnika, podobną do wielkiej gałki ocznej uczepionej do długiego giętkiego wysięgnika i zeskanował kod z biletu. Potem silne chwytaki maszyny wrzuciły wielką walizę na platformę ładunkową.

Malutkie dysze spryskały bagaż, pokrywając go substancją ochronną, podobną do przeźroczystego twardego plastiku.

Po chwili na jego powierzchni zajaśniały kreski kodu biletu, a pod spodem opisane w e’powszechnym miejsce docelowe podróży — „Kolonia Osadnicza nr 5, planeta Xerxes, Syriusz II/Suvia Boo”.

— Przypominam, pani Suvio Boo, że do odlotu zostało pół godziny. — Robocik szczeknął metalicznym głosikiem i odjechał w stronę terminala przeładunkowego. — Miłego lotu… — rzucił jeszcze za sobą.


Odezwała się Bissa.

— Będę tęsknić, Suvia. Tak nie powinno być — mruknęła. — To jest straszna niesprawiedliwość.

Złapała przyjaciółkę za dłoń.

— Nie martw się moja Malutka (tak w kompanii wołali na Bissę), wszystko będzie dobrze. Może Ciotka znajdzie mi jakieś zajęcie — podkreśliła — to przeżyję. Zresztą… — umilkła na moment patrząc, jak startuje jeden z małych rejsowych kutrów pasażerskich krótkiego zasięgu — może to i dobrze? Może wielki kosmos, nie jest miejscem dla małej i chudej dziewuchy z zielonymi kudłami — westchnęła. — Dobra… — machnęła ręką — przecież gadaliśmy już o tym Malutka. Damy radę, prawda? I ty, i ja. Wpadnij kiedyś do mnie, jak już zostaniesz wielkim pilotem lądowników frachtowych. Obiecujesz, że odwiedzisz mnie w tej zapyziałej dziurze?…

— Jeszcze pytasz, Koriko?! To będzie pierwsze, co zrobię!

Chyba albo raczej, na pewno, to przez te jej zielone i ścięte na krótko włosy, „ochrzczono” Suvię — Koriko, czyli Trawa.

Malutka miała wilgotne oczy od łez.

— A z kim mi będzie lepiej?

Do rozmowy wtrącił się Tinrin.

— Jak to z kim. Ze mną Malutka, ze mną!… — uśmiechnął się i pogłaskał kumpelę po kosmatych kręconych włosach.

Bissa popatrzyła na niego z dołu.

— Ach, przestań chudzielcu, bo się zaraz naprawdę rozpłaczę.


Olopa Kava przysłuchiwał się rozmowie, stojąc nieco z boku. Wreszcie, podszedł bliżej do Suvii i powiedział:

— Mała, mam coś dla ciebie. Coś, co powinnaś wczytać w swój czytnik dopiero na pokładzie liniowca.

Sięgnął do kieszonki munduru i wyciągnął małe pudełko. Było to typowe opakowanie w których trzymano chipy pamięciowe. Okładka miała logo szkoły.

— Masz. Może ci się przydać w tej nowej kolonii. Wybacz mi, ale nie było rady i nie było innej możliwości, żeby coś zmienić. Jestem wściekły, a i też jest mi wstyd, ale wiesz… — przełknął ślinę — ja jestem zbyt małym pionkiem, żeby mieć na takie sprawy wpływ. Rozumiesz mnie?

Suvia skinęła głową.

— Rozumiem, olopa Prim Kava. Dziękuję ci za wszystko…


Jej bilet zaczął drżeć, a w tym samym momencie pojawił się na nim świetlny napis:

„Przypominamy, że do odlotu pozostało dziesięć minut! Pani, Suvia Boo, prosimy o stawienie się na pokładzie liniowca. Brama numer 15! Dziękujemy! — Linie AirSpace II”.

— Pozdrów ode mnie Tyrę. I powiedz jej tylko tyle, że: jak będzie chciała mi nawciskać, to przecież wie gdzie mnie znaleźć.

Spojrzał na kurczącą się kolejkę przy bramce numer piętnaście terminala pasażerskiego.

— No, kadecie Suvio Boo, pora ruszać…


Kiedy z punktu widokowego zobaczyli ją w oknie liniowca, jak jeden przyjęli postawę „na baczność”, podnosząc dłonie do daszków czapek. Stała tam, robiąc tak samo, ale już do pustej głowy…


*


Rzuciła torbę na koję i odgrodziła się od reszty pasażerów elastyczną i dźwiękoszczelną zasłoną. W malutkiej kabinie zrobiło się cicho, a gdyby ktoś lubił takie klimaty, to mógłby powiedzieć, że w tej klitce było nawet przytulnie.

Usiadła wygodnie na wąskim łóżku. Sięgnęła po torbę i wyjęła z niej czytnik, a potem chip, który na lotnisku dał jej Kava.

Obróciła kryształ kilka razy w palcach, zastanawiając się, co to może być, a potem wcisnęła go w gniazdo odczytu.


Nad ekranem pojawił się pulsujący na czerwono, holo-obraz komunikatu alarmowego:


Przeznaczone tylko dla oczu Suvii Boo! Wczytaj swój kod DNA i przysuń do holo lewe oko!”


Pośliniła kciuk i przystawiła do analizatora, a potem przysunęła przestrzenny obrazek do oka.

Napis zaświecił na zielono i zniknął, a wtedy pojawiło się powitanie:


„Witaj, Suvio Boo”.

Puknęła palem w symbol odczytu wiadomości.


„Licencja numer: KA/ZK/SB/9000.000.187

Niniejszy dokument jest dowodem na to, że niżej wymieniona/ny/ne/no, jest:

Dyplomowanym Pilotem Technicznym Krótkich Zasięgów Planetarnych i Międzyplanetarnych, Kompanii Astronautycznej Ziemi i Księżyca, stopnia pierwszego.

Zaświadcza się, co następuje:

Suvia Boo, córka Hanko Boo, urodzona…”

3

Tyra odsunęła pulpit, a potem wstała od konsolety sterowej KAZIKa. Przeciągnęła się mocno aż głośno strzeliły stawy w ramionach.

Resztę zrobi teraz za nią jej nowy pilot. Popatrzy jeszcze, jak ustawia statek na orbicie parkingowej i dopiero wtedy weźmie prysznic, zje coś no i, wybierze się na wstępne rozmowy z kapitanatem portu przeładunkowego. Będzie musiała twardo pertraktować, co do ceny oraz czasu wyładunku towaru.

Bo na tej planecie, jak na razie przynajmniej, można było opchnąć w zasadzie wszystko to, co mieli w bebechach KAZIKa. Osadnicy potrzebowali dosłownie każdego przedmiotu oraz każdej zdatnej do wykorzystania w nowym życiu rzeczy, czy też sprzętu, nie mówiąc już o materiałach, nawozach albo innych surowcach, jakich nie mogli na razie pozyskać z Xerxesa. Póki nie okrzepną i nie zmądrzeją, będą brać, co się da.

Nuda…


Zamyślona niby to patrzyła, jak wielki i kolorowy Xerxes wypełnia swoim ogromem wszystkie iluminatory lądownika, a tak faktycznie po raz kolejny roztrząsała niedawne i, co tu dużo gadać, kiepskie wiadomości od Suvii. Przed jej oczami przesuwała się zielonkawo-niebiesko-fioletowa atmosfera planety, pokryta długimi wąskimi pasmami srebrnych chmur, które napędzane silnymi wiatrami, gnały wokół planety niczym szalone podzielone pierścienie.

Poprzez mgłę niższych warstw chmur, tych już bardziej podobnych do „normalnych” obłoków — jak choćby te na Ziemi albo na innych znanych jej planetach — widać było słabo zarysowane kontury lądów i akwenów wodnych planety.

Co ciekawe, te galopujące „pierścieniowate” chmury, trzymały się tylko bardzo wysokich warstw atmosfery. Poniżej nich, wiatr dosyć mocno ustawał i można tam było w miarę normalnie funkcjonować. Co wcale nie znaczyło, że życie na „nowej” planecie należało do łatwych i przyjemnych.


— Ujek? — odezwała się wreszcie.

— Tak?…

— Przygotuj skoczka. Chcę lecieć na Xerxesa.

— Robi się.

Podeszła do fotela pilota i oparła się o wysokie oparcie.

— Dasz tu sobie radę, Juni?

Przypatrywała się chwilę, jak chłopak sprawnie operuje sensorami, zgrabnie wykonując manewry parkingowe KAZIKiem tak, żeby ustawić wielki statek na orbicie wyładunkowej „zadkiem” do planety. Mieli niewielkie pole manewru, ale na tyle duże, by ustawić frachtowiec zgodnie z przepisami. Inaczej zapłaciliby słone kary, a Kompania znowu miałaby pretekst, żeby im obciąć kilka procent z zysku.

— Jasne, szefowo! — odpowiedział, poprawiając swój emiter mini-hola ustawiony tuż przed oczami. — Ustawię KAZIKa tak, że mucha nie siada!

— Dobra, dobra — mruknęła. — Zrób to tak, żebyśmy nie musieli płacić kar, jak to było ostatnio na Mojrze.

— Ale szefowo… — burknął Juni — przecież pani dobrze wie, że na Mojrze wszedł nam w paradę dwa razy większy frachtowiec kompanii marsjańskiej. To nie była moja wina. — Znowu poprawił ekranik. — A swoją drogą, skąd Marsjanie mają, te nowe i wielkie bydlaki.

— I ty się o to pytasz, Kobo? Na wpół ziemski samuraj, a w połowie Marsjanin? — Zaśmiała się. — Mają, bo nie skąpią na nowe technologie, jak nasza firma. Mają, bo lepiej czują kosmos i wiedzą, gdzie eksplorować, o przepraszam za słowo — wiedzą, gdzie i jak, lepiej niż my rabować nowe planety. No i wreszcie, mają chyba najlepszych pilotów w tym kosmicznym bajzlu — dokończyła zgryźliwie.

— Bẹẹni, bẹẹni (tak, tak) — mruknął. — Chciała pani raczej powiedzieć, że moi ziomale, to są najlepsi, ale w kradzieży pomysłów, patentów i w zabijaniu ludzi. Dlatego mają to, co mają — westchnął i znowu nerwowo poprawił mini-holo.

— No właśnie. Z ust mi to wyjąłeś… — mruknęła cicho — a weźże wymień w końcu ten uchwyt albo go napraw — powiedziała rozdrażniona, a jednocześnie pomyślała, że Juni w tym momencie zapewne nawiązywał do bezpośredniej przyczyny ucieczki jego rodziny z Ganimedesa, księżyca Jowisza zaanektowanego dziesiątki lat temu przez Marsjan. Ojciec Kobo był świetnym astro-inżynierem i właścicielem prężnej firmy know-how. Jednak każdy nowy wynalazek w firmie, czy też inne, nawet te drobne, ale nowe istotne rozwiązania, jakimś dziwnym trafem zawsze były przypisywane grupom naukowym marsjańskiej kompanii handlowej.

Kiedy w związku z tym zaczął coś podejrzewać oraz wystąpił na oficjalną drogę prawną, nagle zaczęto mu rzucać kłody pod nogi, a nawet grozić śmiercią jemu i rodzinie.


Któregoś dnia — zaraz po tym, jak Juni zdał egzaminy szkoły powszechnej — ojciec chłopaka zniknął i wszelki ślad po nim zaginął. Poszukiwania nic nie dały, a śledztwo szybko umorzono. Kompania przejęła firmę i siedlisko domowe Kobów, rzekomo za długi ojca. Na szczęście matka ukryła po rodzinie i przyjaciołach spore zapasy kredytów. Przy ich pomocy udało im się zbiec z Ganimedesa do strefy neutralnej na Europie, gdzie poprosili o azyl. Kilka lat mieszkali w przejściowym azylu, aż wreszcie dano im możliwość osiedlenia się na jednej z planet układu Marc Dwa. Niestety, matka chłopaka zmarła pół roku po przenosinach w dziwnych okolicznościach, a chłopiec z zanikami pamięci po przeżytej traumie, trafił do zamkniętego przytułku, gdzie takich jak on — po odpowiedniej terapii — szkolono na wojskowych pilotów. To tam go odnalazła, poszukując nowego drugiego pilota na KAZIKa.


— Dobrze już, nie dąsaj się. Kiedy zaparkujesz KAZIKa, czekaj na wieści ode mnie oraz na glejty za wyładunek. Dokładnie sprawdźcie z Ujkiem, czy to nie są czasami jakieś podróby i nie dopuszczaj nikogo do statku. Ujek ci w tym pomoże. No i, powtarzam raz jeszcze; za każdym razem sprawdzaj, czy na dokumentach jest mój gen-kod. Bez tego nic nie wydawaj! Zresztą, wiesz co, ze sprawami formalnymi, to najlepiej poczekajcie na mnie z Ujkiem aż wrócę.

— Słyszałeś Ujek, co mówiłam?…

— No masz, szefowo. Pewnie, że słyszałem: nikogo nie dopuścić do KAZIKa oraz patrzeć tym z Xerxesa na rączki, no i oczywiście, pilnować Młodego — przerwał. — Uzbroić KAZIKa, a jakby co, to co? — spytał.

— Jeszcze pytasz, Ujek?

Zeszła z mostka.


Wylądowała na samym skraju lądowiska w malutkim lokalnym astroporcie, przeznaczonym wyłącznie dla małych i bardzo małych jednostek krótkiego zasięgu. To tam osadnicy parkowali swoje prywatne pojazdy albo zatrzymywali się przybysze z większych jednostek parkujących na orbicie.

Zarejestrowała przylot i spojrzała na wielki zegar w holu terminala. Do przylotu liniowca AirSpace II z Vigo zostało jeszcze kupę czasu.

Mogła w spokoju coś zjeść, a potem załatwić sprawy handlowe, nim odbierze Suvię z terminala.

Ech, Trawko Zielona. Moja mała Koriko… — westchnęła. — Coś ty najlepszego narobiła, dziewczyno.


*


Liniowiec wylądował zgodnie z planem. Suvia po odprawie odebrała bagaż i ruszyła do hali przylotów.

Już jadąc ruchomym chodnikiem dostrzegła wysoką postać Ciotki, stojącej na galerii widokowej. Pomachała do niej zza wielgachnej szyby, a w słuchawkach usłyszała jej mocny głos:

— Jesteś, malutka! Tak się cieszę! Powiedz bagażowemu, żeby zawiózł walizę do mojego skoczka. Stoi na lokalnym. Numer: 001.KAZIK/SK — Tyra Uve.

Robocik zaświecił zielonym światłem sygnałowym i pognał w poprzek terminala, prosto w stronę lokalnego astroportu.


Trwały w uścisku dłuższą chwilę. Nawet twardej Tyrze poleciała łezka.

— Och, ciociu… — westchnęła Suvia. — Ale się porobiło, co?

— Porobiło? — Popatrzyła uważnie w twarz dziewczyny, podnosząc delikatnie jej podbródek w górę. — Czy też raczej, to kadet Suvia Boo, porobiła. No cóż, nie da się zaprzeczyć faktowi iż widzę tutaj duże rodzinne podobieństwo do pewnego łysego i narwanego faceta. Masz po ojcu wkręcanie się w kłopoty, kochanie.

Uśmiechnęła się łagodnie, pochyliła się i czule pogłaskała Koriko po policzku.

— Ale nic to, coś zaradzimy na ten ambaras. Chodź, już czas polecieć na KAZIKa.


Skoczek idealnie wpasował się w miejsce cumownicze na burcie lądownika. Cmoknęły śluzy, a chwytaki docisnęły latawca do kadłuba. Właz się zamknął, a po chwili Ujek zakomunikował, że połączenie z lądownikiem jest szczelne i można otworzyć wrota wewnętrzne.

Odpięły się od foteli, a Tyra powiedziała:

— Dobra, pilocie krótkich dystansów! Zapraszam na salony!

Usłyszały głos Ujka.

— Czyżby właśnie nas odwiedziła, słynna w tej części galaktyki, zielonowłosa pilotka? Panna Suvia Boo? Ojej, jakże nam miło! — zawołał. — Młody! Szykuj się tam, bo mamy gościa! Gazetki z gołymi babami do śmieciarki!

— Ujek nie błaznuj, bo cię wyłączę! — Śmiała się Tyra, ale z bladej i poważnej miny Suvii można było wyczytać, że wcale jej nie było do śmiechu!

Dziewczyna stanęła w przejściu śluzy. Widać było po niej, że wcale nie zamierzała wejść na pokład KAZIKa.

— Co jest? — spytała Tyra, zaniepokojona.

— Ja nie idę, ciociu.

— No, co ty! Teraz już nie ma odwrotu! Przed chwilą gadałyśmy o tym! Będziesz terminować pod moim okiem na KAZIKu, bo ja, jako kapitan frachtowca, mam prawo przysposobić do roboty jednego dodatkowego pracownika. Więc od dzisiaj, będziesz zatrudniona na moim, a co za tym idzie teraz też twoim statku, jako drugi pilot! Co ci nie pasuje, kochanie?

— Nie, nie o to chodzi ciociu!… — Suvia żywo zaprzeczyła. — Wszystko mi pasuje! Ale…

— No, co znowu za „ale” — mruknęła już nieco zirytowana Tyra.

Nigdy nie potrafiła rozmawiać z dziećmi, a już z dorastającą młodzieżą, to w ogóle. Może też dlatego nie mogła się zdecydować na dziecko, bo uważała, że nigdy by się nie dogadała ani z synem, ani tym bardziej z córką? Zresztą, jak sama kiedyś stwierdziła po kilku wypitych piwach, że: najlepiej się jej gada z „blaszaną puszką”, czyli Ujkiem. Z czego chyba tylko komputer pokładowy był wyraźnie zadowolony.

— Bo-oo… — Dziewczyna zająknęła się. — Bo, jest mi tak bardzo wstyd! Ciooociuu!… — zabuczała, opuściła głowę, a z oczu popłynęła fontanna łez. — Że-e, tak bardzo cię zawiodłam! Że-ee, zawiodłam wszystkich! I-ii!… Uuuu!…

Dopiero teraz, odpuścił stres trzymany przez nią cały czas na smyczy, dając upust nerwom.


Tyra złapała dziewczynę w ramiona i mocno przytuliła do siebie, a potem gwałtownie odsunęła. Trzymając ją na odległość wyprostowanych rąk i ścierając jedną ręką łzy Suvii z policzka, twardym głosem powiedziała:

— Spokój mi tu!… Natychmiast!… Nie gadaj bzdur Koriko! Kogo to niby zawiodłaś?! Mnie? No, co ty mała nie powiesz! To dla mnie szkoliłaś się na pilota? Nie! Robiłaś to wszystko dla siebie! — Popukała ją palcem w czoło. — I przeszłaś całe szkolenie z wynikiem celującym! Dla mnie i dla każdego na tym statku, nie zdałabyś egzaminu wtedy, gdybyś zostawiła tego chłopca na śmierć, nic nie robiąc! Wtedy owszem, dla ciebie nie byłoby miejsca na tym statku! Rozumiesz?!… Rozumiesz Trawko Zielona? — spytała ponownie, ale już nieco łagodniej.


Suvia wytarła oczy i zasmarkany nos w rękaw koszuli. Nieśmiało skinęła głową, że: rozumie.

Tyra oparła się o ramę włazu i patrząc na tę wątłą dziewczynkę o zielonych włosach, zobaczyła przed oczami Ojca i westchnęła ciężko.

— No dobra. Tak, to co innego. Nie robisz mi żadnej łaski Koriko, ani też ja, nie robię dla ciebie niczego nadzwyczajnego. Wykorzystuję tylko swoje prawa i nadane mi przez nie możliwości. Kiedy uznam, że zasłużysz na miano pilota lądowników frachtowych, to wtedy taki tytuł ci nadam, i tyle. Co prawda, gdybyś ukończyła szkołę, miała byś od razu glejt na pracę w tym zawodzie. Ale, to by wcale nie znaczyło, że tę pracę byś znalazła. Bo w naszym światku, dziecko… — przerwała na chwilę — w światku ludzi frachtu, liczy się to, czy faktycznie potrafisz latać. Wiesz, że twój ojciec nie miał certyfikatu Kompanii? Ale gdyby tylko w sieci napisał, że zostawia KAZIKa i chce się zaciągnąć na inny statek, to wierz mi Suvio, lista chętnych byłaby baaardzo długa. Wiesz, o co mi chodzi? To, kim jesteś i to, kim będziesz, zależy tylko od ciebie samej, a nie, od świadectwa szkoły.

Ruszyła w głąb KAZIKa.

— Chodź, bo Młodemu z ciekawości wyrośnie pypeć na języku, a Ujek od tego wiecznego podsłuchiwania dostanie kociej mordy.

— No wiesz! — Ujek natychmiast się odezwał z pretensją w głosie. — Jak możesz tak mówić, Tyro! Wyłączam się i już się dzisiaj do ciebie nie odezwę.

— Cholera, chyba się obraził… Ujek?!

Cisza.

— No, faktycznie się obraziła, blaszana pucha.

— Nie przeginaj, maleńka… — usłyszały głuchy głos jak ze studni.


*


Siedzieli wszyscy razem na mostku. Juni obserwował, jak roboty planetarne rozładowują KAZIKa, nadzorując jednocześnie, czy wszystko przebiega tak, jak trzeba.

Tyra stwierdziła, że rozładunek zaraz się skończy, więc trzeba by pomyśleć o uzupełnieniu ładowni o nowy fracht, tym razem zabrany z Xerxesa. Ujek przygotował skoczka.

— Młody, dopilnuj tu wszystkiego. Lecę z Koriko na umówione rozmowy. Dużą część cargo zapewnił nam przedstawiciel handlowy Kompanii, ale przecież warto by było, znaleźć coś jeszcze. Prawda? Może jakieś minerały, a najlepiej rzadkie i ciężkie metale. Zajmują niewiele miejsca, a warte są kupę kredytów. Gadałam z jednym takim, powiedzmy „wolnym strzelcem”. Znam go jeszcze z akcji w Paśmie Planetoid niedaleko Alfa Lacerty.

— To ty, ciociu…

— Mówiłam ci już kochanie, mów do mnie Tyra albo Szefowo.

— Tyro — poprawiła się — byłaś na tej sławnej akcji w planetoidach Alfa Lacerty?! Ale przecież… — patrzyła z niedowierzaniem na Ciotkę.

— Co, zdziwiona jesteś, jak to jest możliwe, prawda? — Tyra zaśmiała się głośno. — Taka stara baba, a wygląda, jak powiedzmy, „rycząca czterdziestka”, co?!

— No cóż Koriko, cuda i cudeńka nanotechno, med-plastyków i takich tam, różnych czarodziei, prawda?… — odezwał się Ujek, z wyraźną satysfakcją w głosie.

— O, patrzcie go, odbraził się! — zawołała Uve.

— Co to za słowo: odbraził. Nie ma go w e’powszechnym — zauważył.

— A, pierdoła, jest?

— Jest.

— No, to „odbraził się”, też już teraz jest, pierdoło.


Za sterami skoczka zasiadła Suvia. Tyra usadowiła się obok niej w fotelu, obserwując poczynania dziewczyny. Z przyjemnością patrzyła, jak Koriko bez specjalnych problemów przygotowuje latawca do podróży.

Wreszcie Ujek zwolnił cumy i skoczek lekko odsunął się od kadłuba KAZIKa.

Suvia ustawiła sobie przed oczami emiter mini-holo i połączyła się z bazą meteo na Xrexesie.

Wiatr?… Ciśnienie?… Pułap chmur?… Opady?… — przeciągała palcem dane z „chmury” wiadomości bazy do pamięci skoczka.

— W porządku Koriko? — spytała widząc, jak dziewczyna wygodniej usadawia się w fotelu i prawdopodobnie zabiera się do lotu.

— Mhmm… — odparła.

— To w drogę, licencjonowany pilocie krótkich zasięgów! Do roboty! W końcu, za to ci płacę, nie? — Zaśmiała się głośno.


Zostawiły orbitera w tym samym astroporcie, co ostatnio i ruszyły w miasto.

W lokalu panował półmrok. Ze ścian i sufitów, mieniących się kolorowo, dochodziła do uszu nieco dziwna, ale na szczęście spokojna i cicha muzyka. Rozejrzały się po restauracji, wystylizowanej na dawne tego rodzaju przybytki. Na końcu dużej sali przy jednym ze stolików siedział postawny szpakowaty mężczyzna, który, gdy tylko dostrzegł Tyrę, podniósł się zza stolika i kiwnął, żeby podeszła.

— Witaj, Tyro! — Wyciągnął dłoń na powitanie.

— Zdrowia, Luk…

Nie podała mu ręki, a jedynie lekko klepnęła go w ramię, co było równie powszechnie stosowanym sposobem przywitania. Wynikało to z faktu, że przy obecnej nano-technologii, poprzez skórę i pot, można było się nabawić różnych dziwnych rzeczy, przy których jakieś egzotyczne choróbsko, to był najmniejszy problem.

— To jest Suvia, moja… — zastanowiła się. — No, jestem jej ciotką.

Usiedli.

— Zamówić coś? — spytał i nie czekając na odpowiedź, podniósł rękę na automat kelnerski.

Android podjechał, mrugając i mieniąc się kolorowymi światełkami korpusu, dokładnie w ten sam sposób, co ściany i sufit knajpy. Rzadki to był widok, bo w większości tego rodzaju lokali potrawy i zamówione napoje przylatywała na tacach grawitacyjnych i tyle. No, ale jak miało być retro, to było…

— Co podać? — spytał.

— Trzy szprycery z podwójną wódką i rumem z Balios. Dobrze pamiętam?…

— Tylko dwa szprycery, Luk. Suvia pije sok z drendowca — odpaliła Tyra. — Może być, Koriko?

Dziewczyna skinęła głową.


Dopiero kiedy kelner postawił drinki i napój na stoliku, Tyra odezwała się do faceta:

— Co u ciebie, Luk?

— Ach… — machnął ręką — wiesz, jak jest. Póki panuje jako taki spokój między kompaniami, interesy idą jak krew z nosa. Ale wystarczy, że któraś z kompanii zacznie kombinować, zaraz wszystko się zmienia. — Spojrzał na Tyrę. — Doszły mnie słuchy o czterdziestu trzech członkach rodziny — mruknął — no i oczywiście, o Ojcu też się dowiedziałem. Współczuję. Nigdy nie wierzyłem temu draniowi, Finowi. Zawsze uważałem, że to lewus i źle mu z oczu patrzyło.

— Ano… — stwierdziła krótko Tyra, wypijając łyczek drinka, a potem dodała: — Dziękuję, Luk. Było, minęło. Szkoda tylko, że nie spotkałam cię wcześniej, byś mnie, nas, mógł o tym uprzedzić… — westchnęła. — Niestety, te czasy, kiedy pilnowaliśmy swoich tyłków dosłownie i w przenośni, chyba już minęły kapitanie Kirby, co?

— Chyba już minęły… — powtórzył za nią smutnym głosem. — Na pewno minęły, Tyro. Teraz w interesach zapanował syf, a od kiedy powstała ta nowa kompania z Peacocks’a (Pawia). Agresywne sukinsyny. Jest jeszcze większy bardach. Siedzą na jakimś zadupiu i kombinują. A, co gorsza, nikt nie wie dokładnie, co. A te ich statki? Słyszałaś o nich? Ponoć wiele razy szybsze od marsjańskich i trzy razy lepiej uzbrojone od naszych, a pole siłowe nie do przejścia.

Zamówił kolejną porcję alkoholu.

— Tłuką każdy napotkany frachtowiec z innej kompanii. Nikomu widać się nie chce lecieć tak daleko i grzecznie im wytłumaczyć, że tak się w cywilizowanym świecie nie robi… — umilkł. — Dlatego robią, co chcą. Aż wreszcie urosną w tak wielką siłę, że nie będzie na nich bata. Ale wtedy, to już będzie za późno.

— Skąd mają technologię? — spytała Suvia wyraźnie zainteresowana tematem.

— A cholera ich wie. Ponoć, pracuje dla nich cały sztab jajogłowych, pod kierunkiem jakiegoś wariata. No i słyszałem też, że znaleźli jakieś nowe technologie obcych, gdzieś na planetach Peryferii.

— Taa… Też o tym słyszałam — powiedziała zamyślona Tyra. — Dobra, Luk. O dawnych i nowych czasach pomówimy sobie jeszcze nie raz, jeszcze będzie okazja, kiedy nasze interesy będą rozkwitać. Ale teraz mów, co tam dla mnie masz. Interesują mnie: wanad, molibden, samar, europ, lutet i taki tam — rzadki złom…

Uśmiechnął się.

— Jak o to chodzi, to bardzo dobrze trafiłaś, Tyro! Bo na czym, jak na czym, ale na tym, jak powiedziałaś: rzadkim złomie, to ja się znam jak nikt!


***


— Ujek?

— Tak, moja pani?

— Ładownia główna zabezpieczona?

— Oczywiście. Wszystkie systemy włączone. Pole siłowe na maksa, no i BACYNy ustawione dookoła. Pole rażenia zabezpieczone — pełna kula. Musieliby w nasz zadek z krążownika strzelać. Do środka nie wlezą, nie przy „niespodziankach” Ojca.

— Dobra, dobra. Nie wywołuj Ujek, wilka z lasu. Już raz mieliśmy do czynienia z krążownikiem i ten raz w zupełności wystarczy.

— Teraz łączność. Wszystko ustawione? Masz cały czas podgląd? Strefa bezpieczeństwa ustalona? Podałeś do astro-kapitanatu Xerxesa namiary, że parkujemy tylko samą ładownią dwa dni lotu od planety?

— Tak, jak ustaliliśmy Tyro, dwadzieścia staji wystarczy. Każdy, kto minie tę odległość będzie odpowiednio wcześniej ostrzeżony. Po minięciu dziesięciu kolejnych i braku reakcji na ostrzeżenia, odezwą się BACYNy. Kapitanat wie i przyjął wszystko do wiadomości, będzie uprzedzać jednostki będące w pobliżu ładowni. W końcu, nie siedzimy na parkingowej, a dwa dni dalej, nie? Wolna przestrzeń, miejsca mają ile chcą… A, co do łączności. Dwa drony krążą w polu siłowym i pilnują naszego zadka. Obraz z kamer jest na bieżąco rejestrowany bez lagu. A ja… no cóż, co ci będę opowiadać, czuwam i tyle.

Odwróciła się do siedzących obok: Suvii i Juniego.

— No, to procedura zakończona. Możemy ruszać. Juni, mały ciąg w stronę Xerxesa. Ale nim to zrobisz, sprawdź jeszcze raz zaczepy czwartego kontenera.


Powiedziała tak, bo mieli mały problem z tym właśnie kontenerem. W sumie ładownia KAZIKa, tak jak i innych frachtowców tej klasy, miała cztery kontenery podczepiane do zadka od dołu korpusu. Były one idealnie dopasowane do obłego kształtu. W razie potrzeby, a taka była właśnie teraz, lądownik odczepiał się od ładowni głównej i dosłownie, brał na grzbiet jeden z kontenerów. Robiło się tak, kiedy nie było innej możliwości załadunku towaru, jak lądowanie takiego zestawu na planecie albo księżycu.

Wynikało to z faktu, że nie zawsze robo-tragi i grawi-liny wystarczały, żeby wypełnić całą ładownię. W takich wypadkach, lądownik zabierał kontener ze sobą, lądował na planecie, a tam go wypełniano frachtem. Potem odlatywał do zaparkowanego w przestrzeni zadka, gdzie był albo rozładowywany, albo jedynie cumowany do korpusu ładowni głównej statku.

Teraz też tak miało być, bo zmuszeni byli lecieć w wyznaczone miejsce na Xerxesie, gdzie trzeba było załadować kontener zamówionymi metalami. Osadnicy ryli za nimi w ziemi, ale przecież nie mieli sprzętu gotowego do wysłania go w kosmos. Trzeba było odebrać od nich urobek i załadować go sobie samemu.

A kontener numer cztery wcale, jak na złość oczywiście, nie zamierzał się odcumować. Zaczepy magnetyczne trzymały na amen i nie chciały puścić. Roboty naprawcze poradziły sobie w końcu z problemem, ale trochę to trwało. Przy okazji Tyra dała polecenie, żeby sprawdzić też pozostałe trzy kontenery. No i dobrze zrobiła, bo się okazało się, że był jeszcze taki sam problem z „trójką”.

Przy okazji oberwało się też Ujkowi.

Bo przecież to on zawsze powinien wszystko sprawdzić i informować o każdej usterce, nawet tej najdrobniejszej.

Po dwóch dniach użerania się z awarią, udało się wreszcie doprowadzić do prawidłowego działania zaczepów, co wiązało się z dwukrotną wizytą na Xerxesie po części zamienne. W tym wypadku Suvia poradziła sobie nad wyraz dobrze, latając na planetę i przywożąc zapasowe łapy cumownicze.


Po wszystkim, Juni kilka razy wykonał manewr cumowania kontenera numer cztery do ładowni głównej. Na szczęście wszystko działało jak trzeba.

— Ujek? Jak tam? — spytała Tyra po ostatniej próbie.

— Wszystko w porządku. Cumy schowane, klapy zamknięte. Kadłub szczelny.

— Dobra Juni. Lećmy wreszcie. Wbij koordynaty. Do wejścia w atmosferę planety przekaż stery Suvii. Nie, żebym ci odbierała robotę, ale wiesz, niech sobie dziewczyna trochę polata.

— Ja już wszystko wiem, Tyro — odezwał się komputer. — Sprawdziłem, jakie były przyczyny awarii, bo jak wiesz, lubię wiedzieć. Zużycie. Starość, która kiedyś i nas…

— Dobra, ale nie przesadzaj Ujek. Nie przesadzaj.


*


Krążyli nad lądowiskiem kolonii górniczej od jakiejś pół godziny, usilnie dopraszając się zezwolenia na lądowanie. Niezmiennie, odpowiadała im kompletna cisza. Nie mieli też żadnych informacji, ani z radia, ani z sieci. Nawet Ujek nie potrafił niczego ustalić.

Połączyli się wreszcie z astro-kapitanatem portu handlowego Xerxesa. Na ich pytanie:

— Wiecie może, co się dzieje z kolonią… Ihonla? Ich lądowisko nie odpowiada i w ogóle nie ma z nimi żadnej łączności.

Odpowiedź była zdawkowa i mówiąc oględnie, bardzo niejasna, a na dodatek okraszona bardzo dużymi zakłóceniami, na które Ujek podobno nic nie mógł poradzić:

— Nie, nic nie wiemy. Radźcie sobie jakoś sami. Są problemy…

— Tak odpowiada nadzór nad ruchem astro i planetarnym? Radźcie sobie jakoś sami? Problemy? Kpina jakaś, czy co? — warczała Tyra.

— Chyba raczej „czy co”, moja pani — odezwał się Ujek. — Próbowałem nawiązać kontakt z innymi kolonistami w pobliżu tych trzech kopalń. Tak samo, jak u was, odpowiedziała mi kompletna cisza. Tylko z jednej, o nazwieee… — Oddech Boga Dwa, odległej o jakieś dwa i pół tysiąca mil na północny-wschód. Odbieram słaby sygnał radiowy. I wiecie co? Ten sygnał jest nadawany pradawnym Morse’m.

— Czym? — spytał Juni.

— Alfabetem Morse’a, co nie wiesz? — prychnęła Suvia. — Uczyli nas o tym sposobie łączności w szkole. Dawniej, kiedy jeszcze nie było sieci, ani nawet internetu, ludzie przesyłali informacje po drucie albo radiem za pomocą takichhh… — szukała słowa — plimknięć. Dłuższe — zapisana jako kreska albo krótsze i wtedy, to była — kropka.

— Coś, jak system zero-jedynkowy… — odezwał się Juni, wymądrzając się.

— Och, cicho bądź. Układowi kropek i kresek, przyporządkowane były litery alfabetu, więc mogli nadawać informacje tekstowe.

— Nic już nie muszę dodawać, prawda? — odezwał się Ujek. — Dobra. Tyro, ten ktoś, nadaje prastary sygnał S.O.S!… Czyli, wzywa pomocy!

— Wiem, co to S.O.S. Ujek — mruknęła Tyra. — Czy ktoś już im odpowiedział?

— I z tym jest największy problem, bo w sieci oraz w radiu panuje kompletna cisza. Wynika z tego, że chyba tylko my słyszymy ten sygnał.

— Hmm… Robi się coraz ciekawiej. I coraz bardziej mi się to wszystko zaczyna nie podobać. A wiecie, że równie prastarym zwyczajem jest fakt, że w takim wypadku nic nam nie pozostaje, jak ruszyć tamtym z pomocą, bo tak trzeba.

— A co z ładunkiem? — spytał Juni. — Zostawiamy?

— Na razie zrobimy tak. Wylądujemy według wskazań mapy z sieci i na podstawie naszych skanów. Juni, przejmuję stery. Cofnij fotel. Zostawimy kontener, a w tym czasie nasze roboty go załadują. I tak by nam wadził w ewentualnym locie ratunkowym. Przy okazji sprawdzimy, czemu miejscowi nagle umilkli oraz, jak się da, przekażemy komuś namiary na tych z Oddechu Boga Dwa. Niech se załatwiają swoje sprawy we własnym zakresie i towarzystwie. A w ogóle, co to jest za durna nazwa… Oddech Boga — stwierdziła z przekonaniem — a do tego jeszcze, dwa. Ujek? — mruknęła. — Pole siłowe na full. Suvia i Juni do działek pulsacyjnych. Suvia dziobowe, Juni rufowe. — Popatrzyli na nią zdziwieni. — Wiecie dzieciaki, to tak na wszelki wypadek. Ujek rzuć na holo dane lądowiska. Masz coś ze skanów?

— Tak. Już pokazuję.

Lądowisko pojawiło się na małych holo, tuż przed oczami każdego z nich.

— Dobra, ludzie! No, to lądujemy, czy miejscowi tego chcą, czy nie. Nie będzie mnie nikt robił w jajco.


***


Dysze hamujące przyziemiającego statku wznieciły wielkie tumany kurzu i pyłu. Gdyby nie włączone pole siłowe KAZIKa, pyłowa burza rozniosła by się po najbliższej okolicy, powodując istny piaskowy armagedon. Przez chwilę — do momentu aż na ekranach i holo sterowni lądownika nie pojawił się obraz z kamer i czujników — nic nie było widać.

— Ujek! Silniki w ciąg jałowy! — rozkazała. — Powiększ pole siłowe o dwieście jardów, bo nas ten pył zadusi!

Gigantyczny lądownik frachtowy Kompanii, usiadł z gracją na lądowisku kolonii osadniczej Xerxesa — Ihonla, czyli w e’powszechnym — Duża Dziura, zajmując je w całości, a na dodatek, jeszcze drugie tyle.

— Ujek! Wydmuchaj całe to badziewie na zewnątrz!

Po chwili usłyszeli krótkie i głośne — Ughhhh…

Powłoka statku zadrżała, a pył wystrzelił na wszystkie strony, zostawiając dookoła nich czyste powietrze.

— Raport!… — padł kolejny rozkaz.


Przed jej oczami zaczął przepływać ciąg liczb i danych. Na szczęście przy każdym szeregu, pokazywała się zielona wskazówka, która mówiła, że: wszystko jest we względnej normie.

Jedynie w część informującej o populacji oraz dane z rejestratorów, skanujących teren pod kątem żywych istot, wskaźnik świecił złowrogim, pomarańczowo-czerwonym blaskiem.

Świadczyłoby to, że w najbliższej okolicy nie ma nikogo żywego — no może tak nie do końca, bo jakieś formy życia jednak funkcjonowały — ale były to organizmy nie większe niż mysz albo szczur! A gdyby i ich nie było, wskazówka byłaby całkiem czerwona.

Dziwne.

— Drony: jeden, dwa i trzy, w górę! — poleciła.

W części dziobowej KAZIKa, tuż pod przednimi iluminatorami, otwarły się klapy i w zielono-niebieskie niebo planety wystrzeliły trzy kuliste roboty zwiadowcze. Dwa z nich zawisły jakieś trzysta jardów nad statkiem, a trzeci, poruszając się po szerokiej spirali, ruszył w teren, przekazując trójwymiarowy obraz lądowiska oraz najbliższej okolicy.


Zobaczyli zabudowania osady, a obok nich dziwne formy biologiczne, które można by od biedy nazwać ziemskim lasem. Obok roślinności sterczały w niebo czubki usypanych zwałów ziemi i skał. Obok których znajdowały się przemysłowe budynki kopalni z tym jednym, największym i usadowionym w samym centrum zakładu.


Z wysoka budynek przypominał odwróconą do góry dnem gigantyczną miskę, w której zostały powycinane, wzdłuż rantu okrągłego kapelusza, wysokie łukowate otwory wjazdowe dla różnego rodzaju sprzętu wydobywczego. Widzieli potężne maszyny górnicze, jak stały na wielkim placu, a niektóre z nich zatrzymały się w pół drogi albo w połowie wykonywanej czynności.

Wyglądało wszystko tak, jakby ktoś nacisnął przycisk „STOP” i cały działający mechanizm kopalni natychmiast się zatrzymał, niezależnie od tego, co w danej chwili się działo. Co dziwne, nigdzie nie było widać ludzi, ani androidów.

Wynikałoby z tego, że albo siedzieli gdzieś ukryci albo faktycznie nikogo w tej górniczej osadzie nie było. Tylko, gdzie się wszyscy pochowali, no i, z jakiego powodu?

— Ujek daj polecenie, żeby jeden z dronów znad KAZIKa, podleciał do zakładu przeróbczego, który widać od północnej strony. Są tam dwie wielkie wieże flotacyjne, a za nimi, leży sobie chyba nasz towar. Widzicie to?… — Pokazała palcem. — Juni, jak sprawdzimy wszystko, dźwigniesz KAZIKa i zrzucisz kontener tuż obok tych dwóch wysokich pryzm. Miejsca jest dosyć.

— Dobrze, nie ma sprawy — powiedział chłopak zamyślony, patrząc na holo-obrazy okolicy. — Wydaje mi się, że najlepiej będzie siąść na tym tam… — puknął palcem we wskazane miejsce — szerokim gołym placu. Chyba kiedyś zrobili w tym miejscu wycinkę roślinności, a potem przygotowywali plac na nowy odwiert, czy tam, nowy szyb kopalniany.

— Dokładnie, Młody. Dokładnie…


Silniki KAZIKa mruknęły głośniej i lądownik podniósł się z ziemi ruszając w stronę nowego lądowiska.

— Tyro? — odezwała się Suvia. — Jak myślisz, co tu się stało? Gdzie są wszyscy?

— Cholera wie Koriko. Ale nie zamierzam sprawdzać. Biorę, co moje, a potem spadamy stąd… Już raz dałam się wkręcić w jakieś podejrzane gówno. Kiepsko na tym wyszłam i straciłam bliskiego mi człowieka. Teraz już nie popełnię tego błędu. Ujek — puknęła palcem w pryzmy urobku, obracających się powoli na holo — co jest w tych kupach kamienia?

— Mangan, monacyt, czyli terb, dalej ksenotym, czyli dysproz, erb i cała inna rzadka metaliczna reszta. Same bogactwo Tyro. Najlepsze jest to, że na tych kupach nie leży kamień, a już przerobione półprodukty.

— Tym, lepiej. Dobra Ujek, ładujemy, sprawdzamy co i jak, a potem wiejemy… Widać, Luk nie kłamał — mruknęła pod nosem. — Przynajmniej w tej kwestii.


*


Szli w równych odstępach, trzymając w dłoniach broń, poprzedzani przez wiszącego nad nimi w powietrzu BACYNa. Robot rozciągnął wokół nich lekkie sferyczne pole ochronne. Tyra kazała Suvii i Juniemu wsadzić w nosy rurki filtrujące powietrze. Było z tym trochę problemów, bo młodzież zaraz zaczęła gadać: a po co, a przecież tu żyją ludzie i takie tam, pierdoły. Wystarczyło jednak, że Tyra powiedziała:

— A widzicie tu tych waszych żyjących ludzi? Co?… To zamknąć jadaczki i słuchać rozkazów. — Popatrzyła wymownym wzrokiem na Koriko, która zaraz pokryła się pąsem od czubka głowy po brodę, co w połączeniu z zielonymi włosami dało całkiem ciekawy efekt.


Minęli jedną z wielkich łukowatych bram, prowadzących do centrum wielkiego budynku kopalni. Ominęli stojącego w bezruchu wielkiego robo-traga, który w wyciągniętych przed siebie gigantycznych chwytakach niósł jakieś dwie długie stalowe rury.

Tyra spojrzała do góry pod zawieszony wysoko dach kopalni. Musiała przyznać, że fabryka robiła wrażenie swoją wielkością, bo w środku tej gigantycznej odwróconej „miski”, mogłoby się pomieścić kilka KAZIKów.

Wszędzie wokół panowała kompletna cisza. Czasami tylko można było usłyszeć, to tu, to tam, jakieś brzęknięcie blachy albo łańcucha, zwisającego z nieczynnych dźwigów suwnicowych, ale to było wszystko.

Brakowało tego charakterystycznego i ciągłego szumu wielu urządzeń, pracujących i napędzanych przez różnego rodzaju silniki i siłowniki. No i nie było wokół tego charakterystycznego rumoru, jaki powstawał podczas pracy różnych maszyn oraz odgłosów rozmów, czy głośnych krzyków albo sygnałów ostrzegawczych robotów i pojazdów. Wszystkie te dźwięki wybrzmiewały jedynie w ich wyobraźni, bowiem w całym tym wielkim zakładzie nic się kompletnie nie działo i było cicho jak makiem zasiał.


— Nikogo tutaj nie ma — powiedziała cicho Suvia, bojąc się widocznie, że głośną gadką obudzi jakieś licho.

Tyra zatrzymała BACYNa.

— Faktycznie, pusto. O, a popatrzcie na to…

Podeszła do humanoidalnego robota, który klęczał w piachu z pochylonym łbem. Wyglądało to tak, jakby czekał na wyrok albo kajał się za swoje czyny przed jakąś niewidzialną wyrocznią.

Podeszła do maszyny i pchnęła ją mocno, a wtedy blaszak obalił się na bok, wzniecając tuman pyłu.

— Widzieliście? Nawet autonomiczny układ autożyra nie działa, a przecież one zawsze funkcjonują, bo mają własne zasilanie. No i, jeszcze coś. Kiedy nasz BACYN przechodził obok jakiejś maszyny, a nasze pole siłowe ją objęło, to gdyby miała choć odrobinę mocy w sobie albo pracowałyby w niej jakieś układy na mikro napędach, BACYN zaraz by go przepchał poza zasięg albo zrobiłoby to samo pole i odepchnęło urządzenie. Coś mi się wydaje, że użyto tutaj jakiejś fest mocnej broni magnetycznej. Może nawet zabronionego impulsu HEMP albo czegoś w tym stylu. W ten sposób załatwiono wszystkie układy elektroniczne i elektryczne w całej tej osadzie i kopalni. Nie działa nic, prócz zwykłej mechaniki. — Lekko kopnęła leżącego robota. — Ujek? Możesz przeskanować osadę pod kątem ataku magnetycznego?

— Oczywiście. — Minęło kilkanaście sekund, zanim znowu się odezwał. — Masz rację Tyro, odczyty pokazują, że użyta moc HEMP sięgnęła prawie sześciu megawatów. Wszystko poszło, jak wy to mówicie: w diabły, i nie pomogły żadne zabezpieczenia.

— Jeżeli tak było, to w takim razie, co się stało z ludźmi? — spytał Juni.

— W sumie, gdyby tak było, to wszyscy osadnicy powinni tu teraz biegać jak oszaleli. Bo tylko ci, co mieliby jakieś elektroniczne implanty, mogliby ucierpieć. A reszta? Powinna nas witać chlebem i solą. Tak jak mówię, ocaleli biegaliby by po osadzie i labidzili, cóż się to stało — odezwała się Tyra. — Czyli, jak nie ma ludzi, których przecież impuls nie mógł zabić. To znaczy, że albo zostali stąd zabrani i się ukryli albo zostali gdzieś uprowadzeni i… zlikwidowani?

— Znacznie lepiej brzmi: „zabrani i unieszkodliwieni” — mruknął Juni.

— Ujek? — znowu odezwała się Tyra. — A powiedz mi, mój drogi…

— Och, jak to pięknie brzmi… mój drogi — usłyszeli w słuchawkach.

— Powiedz mi — kontynuowała Tyra — czy jesteśmy w stanie zeskanować grunt? Znaczy się, wiesz nie znam się na górnictwie, czy możemy prześwietlić w jakiś sposób kopalnię? Nie wiem, georadar albo coś w tym stylu?

— No, nie za bardzo, moja droga — odpowiedział Ujek — ale możemy na przykład wysłać jeden z naszych dronów prosto do szybu kopalni, a on z kolei sprawdzi i przeskanuje chodniki i wyrobiska. — Przerwał na chwilę. — Szefowo? Niedobrze. Przesyłam obraz na wasze emitery! Ładownia została zaatakowana! BACYNy walczą jak lwy!

— Kto nas zaatakował do cholery! Złodzieje?!… — krzyknęła Uve, biegnąc w stronę lądowiska, jakby coś to miało pomóc. — Pokaż obraz z dronów, jak jeszcze istnieją!


Pole siłowe, chroniące dryfującą w przestrzeni ładownię czyli zadek KAZIKa, jaśniało błękitem i fioletem, pokazując w ten sposób, że pracuje na najwyższych obrotach! BACYNy waliły z wyrzutni pulsatorów raz za razem! Salwy aż wstrząsały obrazem! Nawet drony strzelały ze swoich działek laserowych, czerwonymi pulsującymi smugami!

Obiekt, który stał się celem dla broniących ładowni robotów, majaczył w oddali dziwną zielonkawą poświatą. Był potężny, tak potężny jak krążownik Kompanii, ale to na pewno nie był krążownik klasy „045”.

Zza pola siłowego tajemniczego okrętu, co raz wylatywały w stronę zadka KAZIKa, kolejne ładunki laserowej plazmy.

Jak na razie, pole siłowe pozostawionej w przestrzeni ładowni, dawało sobie z nimi radę, ale jak długo to mogło potrwać, trudno było powiedzieć.


— Ujek, raportuj! — rozkazała Tyra.

— Najpierw chcieli przejąć naszą ładownię, wysyłając grawi-liny. Ale wtedy z naszej strony padły strzały ostrzegawcze. Nie informowałem o tym, bo wydawało mi się, że to jedynie jakiś drobny incydent. Ktoś miał chrapkę na nasz ładunek i tyle. Ale po salwie pokazującej, że mają dać sobie spokój, nastąpiła z ich strony istna lawina ciosów!

— Co to jest do cholery za statek?! — dopytywała Suvia.

— Nie mam go w rejestrach — odparł Ujek. — Tyra? Pole siłowe ładowni słabnie.

— Kurwa!… — zaklęła głośno i dobitnie, dokładnie tak samo, jak robił to Ojciec. — Chyba pora włączyć „niespodziankę od Pio”, co myślisz?

— Można, póki ładownia jeszcze ma na tyle energii! I, wiesz co?! Teraz walą do nas impulsami HEMP, pole siada w sposób niekontrolowany!

— Dobra, włączaj „niespodziankę”! Chyba już pora, Ujek — szepnęła.


Suvia i Juni patrzyli z przerażeniem na holo obrazu z bitwy. Po odliczeniu do trzech… nagle nastąpił oślepiający błysk i ładownia KAZIKA przestała istnieć, a obraz z dronów zniknął!

— Szefowo! — krzyknął Juni — rozwaliłaś nasz zadek!

Tyra stała z opuszczonymi rękami.

— Nikt nie będzie nam zabierać tego, co nasze — mruknęła. — Poprzysięgłam sobie, że już nic i nigdy ode mnie za darmo nie dostaną! Sukinsyny, nic!… Ujek!!! — wrzasnęła. — Kapitanat! Łącz z kapitanatem Xerxesa!!!

— Tyra, tam nikt nie odpowiada już od dłuższego czasu. Próbowałem już nie raz. Na całej planecie panuje kompletna cisza…

4

Lecieli już od dobrych kilkunastu minut. KAZIK błyskawicznie wzniósł się na wysokość przelotową i poszedł kursem prosto na osadę Oddech Boga Dwa, skąd dochodził sygnał wzywający pomocy. Stery statku tym razem dzierżył Ujek. Bo im, po tym co się stało z ładownią KAZIKa, jakoś nie chciało się pilotować.

W pewnej chwili Tyra się odezwała:

— Ujek?

— Tak?

— Ile lotu nam zostało?

— Przy tej prędkości i warunkach… jakieś pięć.

— Jak dotrzemy, pokaż nam z drona teren wokół osady.


Patrzyli na dziwne formacje skalne, podobne do zastygłej lawy albo zastygłych figur błotnych. Na miejscowe zielonkawo-fioletowe lasy, nie lasy oraz strome klify nabrzeża nad którymi stały gdzieniegdzie poustawiane domy osadników. Wszystko to w dziwnych odcieniach barw, które kontrastowały z tym, co do tej pory widzieli albo do czego byli przyzwyczajeni.

Wysłany z wyprzedzeniem jeden z dronów, rejestrował krajobraz od góry, z dołu klifów oraz z poziomu fioletowo zabarwionego morza. Kiedy dotarł do miasteczka osadników stwierdzili, że tak samo, jak w osadzie Ihonla, panował w niej kompletny bezruch i było pusto.

— Ujek?

— Tak, szefowo?

— Przygotuj skoczka. Dalej polecimy latawcem, a ty sam wylądujesz KAZIKiem w jakimś dobrze ukrytym miejscu. Najlepiej o dużej radiacji, która by zakłócała dane metryczne. Włączysz pełne maskowanie i pole siłowe. Jednym słowem, okopiesz się, jakbyś się szykował do bitwy. Wszystkie BACYNy mają być w gotowości i mają rozwalić każdego, kto się zbliży na odległość pięciuset jardów!


*


Skoczek przyziemił na małej polanie, jakieś pół mili od zabudowań, chowając się pośród miejscowych dziwnych drzew z jednej strony, a stromą ścianą skalną z drugiej.

Zamaskowali latawca i ruszyli do osady. Czujniki skanerów milczały.

Dron, unoszący się teraz tuż nad samą wioską, dokładnie lustrował okolice i rejestrował każdy ruch lub oznakę życia. Dokładnie tak samo jak było u górników z Ihonlii, nic kompletnie się nie działo, no może z tą różnicą, że w osadzie Oddech Boga Dwa, były jednak jakieś zwierzęta! Co pokazywały znaczniki na holo. Czy były to miejscowe formy życia, czy też przywiezione przez osadników znane im zwierzęta domowe, tego nie wiedzieli, bo czujniki drona nie potrafiły dokonać bardziej szczegółowej analizy, nie mając dostępu do większej ilości danych.


Przed oczami na ekranikach mini-hola, widzieli malutką czerwoną kropkę, pulsującą w takt wysyłanego sygnału S.O.S.

Rzucony przestrzenny obraz widoku i mapy osady wskazywał, że dochodził on ze sporych rozmiarów budynku, umiejscowionego na krańcu miasteczka tuż nad urwiskiem klifu. Jaki był jego charakter i przeznaczenie, trudno było orzec, tym bardziej, że nie miał żadnych zewnętrznych oznaczeń. Może był to jakiś magazyn, a może zupełnie coś innego. W każdym razie, największy ze stojących w osadzie budynków.


Trzymali broń w pogotowiu. Dron zawisł nad domem z wysuniętymi groźnie lufami laserów, gotowymi do strzału w każdej chwili. Obracał się wolno wokół własnej osi, szukając ewentualnych zagrożeń i celów. Z kulistego kadłuba, co raz do nich dochodziło głośne i niskie: „buuuzz”, co świadczyło o tym, że maszyna jest w pełnej gotowości bojowej i lepiej nie sprawdzać, co w takim momencie potrafi.

A potrafiła naprawdę dużo!

Jedynie bojowy BACYN przewyższał drona w zwrotności, opancerzeniu i sile ognia. No, ale tutaj nie ma się co dziwić, BACYNy były do tego specjalnie zaprojektowane, natomiast głównym zadaniem dronów było przede wszystkim rozpoznanie i analiza zagrożeń, a dopiero kiedy było to konieczne, dron zamieniał się w maszynę bojową.


Tyra dała im znak, żeby ukryli się za stojącymi niedaleko wielkimi skrzyniami. Sama, asekurowana przez drona, podeszła do wielkich wrót budynku. Szukała mechanizmu otwierającego drzwi.

Nic takiego nie znalazła ani na ścianie domu, ani na samych wrotach.

Stwierdziła, że za zamknięcie służyła archaiczna, szeroka stalowa zasuwa bramowa zrobiona z grubej stalowej sztaby, zakładana na równie solidny skobel. Teraz tkwiła podniesiona do góry, co by świadczyło, że wrota są otwarte.

Pchnęła szerokie drzwi.

Przesunęły się nadzwyczaj lekko, odsłaniając kawałek ciemnej przestrzeni. Pchnęła mocniej i na tyle silniej, żeby dron mógł wlecieć przez powstały otwór. Wydała maszynie odpowiednie polecenie.

Dron zabuczał cicho i wolno podleciał. Ustawił się na przeciwko wejścia i zaświecił do środka potężnym reflektorem „szperaczem”, szukając ewentualnych zagrożeń.

Grawi-napędy zagwizdały cicho i robot bezszelestnie zanurzył się w mroku budynku, który faktycznie musiał być jakimś magazynem.

— Ujek? — rzuciła do mikrofonu. — Użyj kodu i wyłącz mu sygnał bojowy.

Buczenie drona natychmiast ucichło. Widziała, jak czerwone kropki celowników, podążają w ślad za światłem szperaczy oraz innych czujników maszyny. Teren był czysty.

— Juni, Suvia? — powiedziała cicho. — Wchodzimy.


*


Sygnał z nadajnika był coraz mocniejszy, aż w pewnym momencie z pulsacyjnego zamienił się w ciągły. Byli u celu.

Dobra, ale w tym miejscu nie było niczego ani nikogo, kto by mógł nadawać sygnał ratunku!

Kompletne i dosłowne — NIC!

Popatrzyli po sobie, a dron unosił się nad nimi, pilnując ich bezpieczeństwa.

— Ujek?… Zrób nam zrzut skanu magazynu we wszystkich możliwych częstotliwościach. I daj to na emitery.


Trójwymiarowe obrazy pojawiły się im przed oczami.

Według nich, nadajnik miał się znajdować dokładnie pod nimi!

Suvia klęknęła i przyjrzała się podłodze.

— Popatrz Tyro, tutaj jest taka cienka kreska. — Przesunęła palcami po pyle plastobetonu.

— Uhm, widzę…

— Ujek, niech nam tu „jedynka” dmuchnie w podłogę — poleciła.

Odsunęli się. Po zabiegu drona, zobaczyli na podłodze wyrysowany kwadrat o boku dziesięć na dziesięć stóp.

— Skan?

— Nic tu nie ma, szefowo — odezwał się Juni. — Albo, coś jest nie tak z sensorami, albooo… ktoś tu ma super dobry kamuflaż.

— Uhmm… — mruknęła Tyra. — Dobra dzieciaki. Odsuńcie się.

— Ujek?! — zawołała głośno. — Na mój rozkaz, krótkimi salwami wal w ten kwadrat!

Podniosła dłoń i już miała ją opuścić, kiedy w tym momencie, coś syknęło i odznaczony kwadrat na podłodze „odskoczył” na jakieś pięć cali do góry!

Dron zabuczał ostrzegawczo, a „oczy” jego kamer rozświetliły się na czerwono. Uniósł się wyżej, celując wszystkimi działkami w środek kwadratu.

— Ujek, spokojnie. Pełna kontrola i bez fajerwerków. Czekamy. Bo, tak mi się wydaje, że jednak ktoś nas uważnie obserwuje…


Po uniesieniu się podłogi, dalej nic się nie działo. Podeszła więc bliżej i kopnęła butem w wystający rant podłogi. Jakby kopnięcie miało zachęcić to „coś” do kolejnego ruchu. No i, zachęciło!

Kwadrat znowu syknął, ale teraz zaczął się coraz wyżej wolno unosić nad podłogę. Schowali się za jakieś osłony i byli w pełnej gotowości, czekając z napięciem, co też się dalej wydarzy.


Z podłogi wysunął się graniastosłup z białego lśniącego metalu — przypominającego białe aluminium — o wysokości mniej więcej piętnastu stóp. Znajdujące się na jednym z boków drzwi otwarły się bezgłośnie i ujrzeli wnętrze… windy!

Niestety, klitka była zbyt mała, żeby dron mógł w nią wlecieć. Jednak wystarczająco duża, żeby mogło się w niej pomieścić kilka osób!

— Juni, zostajesz z dronem, a ja z Koriko zjedziemy na dół i… — kiedy Tyra wydawała polecenie w słowo wszedł jej Ujek.

— Szefowo, to nie jest dobry pomysł. Wolałbym odstrzelić tę podłogę i jednak pozwolić „jedynce” spenetrować to, co jest pod nią.

— … wchodzimy do środka. — dokończyła twardym głosem. — Juni, daj nam dziesięć minut. Po tym czasie, pozwolisz „jedynce” nas poszukać, ale już według pomysłu Ujka. Rozumiesz?

— Ale…

— Tu nie ma żadnego, ale. Wykonać, pilocie Kobo.

Trudno powiedzieć, jak głęboko zjechały w dół. Jednak nie było to chyba zbyt głęboko, bo kiedy zamknęły się za nimi drzwi windy, otwarły się ponownie już po kilku sekundach, ale w całkiem innym miejscu niż poprzednio! Nawet nie miały czasu na reakcję!

Całe szczęście, że nikogo za nimi nie było, bo inaczej byłoby z nimi bardzo krucho.


Winda zawisła tuż nad podłogą w jakimś małym kwadratowym pomieszczeniu. Kiedy tylko z niej wyszły, graniastosłup zamknął drzwi i bezszelestnie podniósł się do góry, wpasowując się idealnie w sufit.

— Ujek? Co to ma niby być? — odezwała się Tyra, jednak odpowiedziała jej głucha cisza, a może raczej nie cisza, a lekki szum w słuchawkach, świadczący o braku zasięgu. — No, to mamy przechlapane, mała.

— Spokojnie ciociu. Na razie, nic się nie dzieje.

— Tyra? — usłyszała nagle głos Ujka.

— Ale mi ulżyło — westchnęła. — Jak…

— Nie pytaj, bo sam jestem zdziwiony moją pomysłowością, moja droga. W każdym razie, mam z wami łączność radiową. Tu na górze w porządku, a na dole?

— Tutaj też. Tylko… — Rozejrzała się po małej sześciennej sali, rozświetlonej jakimś słabym niebieskim luminoforem. — Nie rozumiem, co to za pomieszczenie. Schron? A jak schron, to gdzie są ludzie?


Odpowiedź na to pytanie nastąpiła stosunkowo szybko. Zamaskowane drzwi w jednej ze ścian otwarły się bezszelestnie i stanęło w nich dwoje ludzi, oświetlonych od tyłu mocnym światłem!

Podniosły broń do oczu, celując w przybyłych.

— A wy?!… — krzyknęła Tyra w e’powszechnym. — Coście za jedni, co?! Łapy na widoku!

— My? — odezwał się spokojnie jeden z nich, którym okazał się wyskoki i chudy jak tyka facet. — My jesteśmy u siebie. I, to my się pytamy: co, WY obie tu robicie, co?

— Spokojnie, spokojnie… — odezwała się druga postać, jak się okazało kobieta, unosząc wyżej ręce i pokazując puste dłonie. — Jak widzicie, nie mamy broni. Ani też złych zamiarów. Ja mam na imię Nohemi. A mój towarzysz na imię ma Natan. Jesteśmy Ludźmi Niosącymi Boga w osadzie Oddech Boga Dwa na planecie Xrexes, przez nas samych nazywanej — Rajskim Domem.


Umilkła. Uśmiechając się i poruszając dłońmi zachęciła, by teraz one podały swoje imiona.

— Ujek? — mruknęła cicho Tyra. — Rejestrujesz to wszystko? Słyszysz?

— Tak… Trafiłyście z Suvią prosto w ręce Pana Boga, moje drogie.


Suvia o mały włos, a prychnęłaby śmiechem. Na szczęście w tym właśnie momencie odezwała się Tyra.

— Jestem dowódcą frachtowca Kompanii Astronautycznej Ziemi i Księżyca, kapitan Tyra Uve, a to — machnęła lekko lufą miotacza laserowego w stronę Koriko — jeden z moich pilotów, Suvia Boo.

I od razu przeszła do meritum:

— Odebraliśmy z tego właśnie miejsca, sygnał S.O.S., czyli sygnał wzywający pomocy. I to jest właśnie powód naszego przybycia. Czy to wy nadaliście ten sygnał?

— Tak — odpowiedział krótko mężczyzna. — To było jedyne, co mogliśmy zrobić w tej sytuacji.

— W „tej sytuacji”? To znaczy? — dopytywała Tyra.

Teraz odezwała się Nohemi.

— Nasza wioska została zaatakowana przez dziwnych i wielkich ludzi oraz przez jeszcze bardziej dziwne urządzenia. Nie mieliśmy nawet czasu na to, by podjąć jakąkolwiek obronę. Zresztą… — wzruszyła ramionami — nasz los jest w rękach Boga. I nic nam do tego, co Pan Jedyny razem ze Stwórcą Wszechrzeczy sobie zamyślili. — Znowu się uśmiechnęła. — Widać, taka była ich wola, by poddać próbie, naszą lojalność i miłość do nich.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 10.29
drukowana A5
za 58.49