E-book
29.4
drukowana A5
69
Jutro przychodzi za wcześnie

Bezpłatny fragment - Jutro przychodzi za wcześnie

Objętość:
357 str.
ISBN:
978-83-8324-331-3
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 69

1. Po co

Znów nastał jeden z tych poranków, kiedy można tylko stać w oknie, gapić się nic niewidzącym wzrokiem i pozwalać, żeby pustka wysysała energię. Ada wyobraziła sobie, że zamiera, zamienia się w kamień, i odkryła, że nie miałaby nic przeciwko temu. Może dlatego, że już prawie zapomniała, jak to jest, gdy myśl wymykająca się spod kontroli wdziera się gorącą falą i wypłukuje wszystko.

Zwykle w to miejsce wkraczał mrok.

Obiecywał spokój.


Wzdrygnęła się, gdy dzwonek telefonu rozerwał ciężką, gęstą ciszę. Rzuciła okiem na wyświetlacz, ale zastrzeżony numer nie zachęcał do odebrania rozmowy. Spojrzała w lustro i zastała tę samą twarz, którą oglądała od dziesięcioleci. Jeszcze bardziej zbliżyła się do srebrnej tafli i zajrzała w szarozielone oczy. Patrzyły poważnie, z troską.

— No i…? — rzuciła zaczepnie, ale nie doczekała się odpowiedzi, bo telefon zabrzęczał znowu.

Tym razem odebrała.

— Jestem pod pani domem. Musimy porozmawiać… — usłyszała obcy kobiecy głos.

Zaintrygowana skierowała się w stronę przedpokoju. Nie była z nikim umówiona i nie należała do naiwnych, ale w głosie rozmówczyni było coś, co kazało zapomnieć o ostrożności zrozumiałej w przypadku kobiety mieszkającej samotnie. Niewiele rzeczy usprawiedliwiało najście bez zapowiedzi.

Poczuła swojego gościa, zanim do końca otworzyła drzwi.

Chanel №5.

Intensywny zapach wykreował złośliwą refleksję, że pieniądze faktycznie nie śmierdzą.

Z torebki kobiety wystawała psia głowa całkowicie pozbawiona sierści. Wyglądało to tak, jakby elegancka gospodyni wracała z zakupów ze świeżym mięskiem. Tak świeżym, że jeszcze rozglądało się po świecie, choć już rozpoczęto wstępną obróbkę…

— Pani… do mnie?

— Stoję na progu pani domu, to do kogo, pani Ado? — prychnęła niecierpliwie kobieta.

— Ooo! Nawet już się znamy?

— Zaraz poznamy się lepiej!

Obietnicy towarzyszył gest, jakby nieproszony gość zamierzał wtargnąć do środka. Ada zareagowała odruchowo: z jedną ręką na klamce oparła się o futrynę tak, że trzeba by ją staranować, aby przejść dalej. Kobieta z pieskiem nie ukrywała zaskoczenia. Cofnęła się i zamrugała tak szybko, że długie sztuczne rzęsy niemal wzbudziły wiatr.

— Mogę w czymś pomóc? — zapytała Ada, starając się ukryć rozbawienie.

— Musimy pilnie porozmawiać, proszę mi wierzyć!

— Ja nic nie muszę, pani…?

— Arleta Ćwiklińska, ale to nic pani nie powie. Jestem tu w ważnej sprawie. Przyjechałam z drugiego końca Polski, żeby się z panią zobaczyć. Długo będziemy tak stały?

Niewiele rzeczy złościło Adę, ale sposób bycia, a jeszcze bardziej sposób mówienia Arlety, zirytowały ją wybitnie. Ledwo się powstrzymała, żeby nie zamknąć jej drzwi przed nosem. Nie miałaby nic przeciwko temu, żeby przy okazji przytrzasnąć i włoszczyznę, czy cokolwiek tam jeszcze spoczywało na dnie torebki.

Zwykle nie reagowała na ludzi w taki sposób. Łatwo wybaczała agresywną zamożność w postaci wyrafinowanego zapachu perfum wżerającego się w deski jej werandy, markowej torebki z absurdalnie łysym psim łebkiem, a nawet niechlujnie zaparkowanego czerwonego Lamborghini. Nawet takiego jak to, które właśnie pyszniło się na jej podjeździe. Nie mogła jednak znieść tonu właścicielki tych atrakcji. Jej pewność siebie prowokowała do zachowań, które aż do teraz były Adzie obce.

— Proszę powiedzieć jasno i krótko: co sprowadza panią w moje progi?

Zupełnie niespodziewanie kobieta opuściła ręce w geście rozbrajającej bezradności.

— To bardzo trudna sytuacja — wyznała, tracąc w jednej chwili irytujący ton. — Nawet nie wiem, jak zacząć…

Torebka zawisła niebezpiecznie na krawędzi ramienia. Piesek zamarł, jakby wiedział, czym grozi najlżejszy ruch — z mistrzowską ostrożnością przenosił tylko wzrok z jednej kobiety na drugą. Ponieważ jego pani milczała, Ada zarządziła:

— Dwie ulice dalej jest mała kawiarenka, Szeherezada. Znajdzie ją pani z łatwością. Będę tam za piętnaście minut. Tyle powinno chyba wystarczyć na zebranie myśli?

Arleta otworzyła usta, nawet piesek, zerkając nieśmiało, ale wymownie, dawał do zrozumienia, że propozycja Ady wymaga komentarza z jednej albo uzasadnienia z drugiej strony. Może dlatego dodała z naciskiem:

— Nie ma alternatywy. Proszę szybko podjąć decyzję, spieszę się do pracy.

Kobieta pokiwała głową i wykonała w tył zwrot.

*

Spacer dębową alejką, najpiękniejszą na Mazurach, a może i na świecie, nie zawsze uciszał niepokój Ady. Wciąż nie umiała przewidzieć, kiedy się nasili. Tym razem przynajmniej znała jego bezpośrednią przyczynę. Krótkie spotkanie z Arletą Ćwiklińską w Szeherezadzie zburzyło jej kruchy spokój na dobre. Odrealnienie — tak nazwałaby swój stan, gdyby ktoś był ciekaw.

Graniczyło z szokiem.

Dziesięcioletnie doświadczenie niosło jednak nadzieję, że zaplanowane na ten dzień spotkania przekierują jej uwagę i wyciszą w naturalny sposób. To zaś uświadamiało, że miała za sobą praktycznie całą dekadę intensywnego kursu tłumienia emocji. Postanowiła, że nie pozwoli, aby zepsuła to jedna szurnięta kobieta z psem w torebce.

Ludzie i zdarzenia mają taką moc, jakiej im udzielimy — pomyślała i postanowiła przeanalizować spotkanie za kilka godzin, z dystansem, na który teraz nie było jej stać.

Najważniejsze, żeby mieć jakiś plan. Nabrała powietrza i, jakby już przeniknęła problem przywleczony i zapewne wymyślony przez porannego gościa, poczuła ulgę. Spłynęło na nią błogosławione poczucie bezpieczeństwa. Rozejrzała się wokół wzrokiem człowieka, który dopiero poznaje otoczenie.

Czasem nie mogła uwierzyć, że los zaprowadził ją w miejsce tak urocze, choć w jakiś sposób przesycone smutkiem istnienia. Pogoda, pory dnia i roku wciąż na nowo malowały dobrze znany pejzaż. Może dlatego, choć widziany codziennie, nigdy nie był tym, który oglądała wcześniej. Zazdrościła przyrodzie tej zmienności, majestatu i mocy odradzania się wbrew wszelkim przeciwnościom.

O tak! — pomyślała. — Nic tak szybko nie wprawia człowieka w filozoficzny nastrój jak wstrząs przed pierwszą kawą!

Gdy ciszę zakłócił nieprzyjemny warkot silnika, zrozumiała, że czas na kontemplację dobiegł końca.

Przystanęła, bo kierowca hałaśliwej motorynki niemal zajechał jej drogę. Nie zrozumiała, co mówi — maszyna pracowała przesadnie głośno, a i kask nie ułatwiał jakoś konwersacji. Jej wymowny gest spowodował kolejny potok słów, lecz nadal nie rozumiała.

— Spacerek? — krzyknął mężczyzna, za wszelką cenę próbując zainicjować rozmowę.

Odkrzykiwanie uważała za bezcelowe, aczkolwiek doceniła, że w tych okolicznościach zrezygnował z budowania dłuższych wypowiedzi. Milczała wyczekująco i zniechęcająco.

Znów coś powiedział, ale wskazała tylko, że uszy nie odbierają innych dźwięków niż warkot motoru. Skinęła głową w uniwersalnym pożegnaniu i ruszyła przed siebie. Wyprzedził ją o kilkanaście metrów i zaczekał, aż pokona tę odległość. Dopiero wtedy przekręcił kluczyk i zdjął kask. Uśmiechnął się przyjaźnie.

— O! To pan — rozpogodziła się bezwiednie, bo o ile dobrze kojarzyła, pracował od niedawna w Dworku jako palacz i cieć. Nie mogła jednak przypomnieć sobie ani jego imienia, ani nazwiska.

— Dzień dobry! Sie mnie nie boi! — uprzedził obawy. — Ja panią znam. Wszyscy tu znajo panią Adę.

— To miłe… A pan, to…?

— No, ja Stach Stachanko jestem! Nie pamięta mnie? — W jego głosie pobrzmiewało niedowierzanie.

— Przepraszam. Nie bardzo…

— Bo nie była na pogrzebie mojej Eli… — spojrzał z wyrzutem.

— Wie pan… ja nie bywam na wszystkich pogrzebach…

— Ale to Elka była! — uderzył pięścią w bak motoru. Odruchowo sprawdziła, czy pojawiło się tam wgłębienie. — Elżunia moja… — Twarz mężczyzny wykrzywiła się w grymasie szczerego bólu. — Serce nie wytrzymało, wie pani…

Nagłym ruchem przytulił do piersi wciąż zaciśniętą dłoń. Obawiała się, że nie był to gest bezsilnej rozpaczy, lecz próba jednoczesnego pohamowania i wyładowania złości.

Jej pamięć niespiesznie przywoływała mgliste wspomnienie mężczyzny, który pochował żonę jakiś czas temu. Nieznajomość szczegółów nie pomagała w niczym, ale i nie umniejszyła współczucia. Instynktownie zmieniła tylko taktykę:

— Pana żona była wspaniałym człowiekiem… — rzuciła ostrożnie.

— Pamięta ją? — rozpogodził się natychmiast. — Dobra z niej kobieta była, ta moja Elżunia…

— Tak, to prawda…

— I co ja mam tera zrobić? — zapytał i wpatrzył się w nią, jakby nie tylko umiała, ale była wręcz zobowiązana do uleczenia jego bólu.

Jeszcze nie miała do czynienia z kimś, kto by tak intensywnie oczekiwał odpowiedzi. To nie był najlepszy moment na wyjaśnianie, że ledwie go kojarzy, a tym bardziej jego żonę.

— A dzieci? — zaczęła ostrożnie. — Daleko mieszkają?

— Nie, blisko! — machnął głową, jakby stały za nim. — Wnuka nawet mam!

Wspomnienie wnuka przywołało uśmiech dumy.

— No! — podchwyciła szybko. — To cieszyć się z dzieci trzeba! Wnuka niańczyć, za żonę się pomodlić i pamiętać, że ona patrzy i wszystko widzi! — Podniosła palec ostrzegawczo. — Na pewno by nie chciała, żeby mąż płakał, tak?

— No tak… — Spuścił głowę, ale zaraz wyprostował się i dodał: — Ja tylko ją jedną kochał! Kiedyś, wcześniej była jeszcze taka Aśka… Ta, co za lasem mieszkała… — Zamyślił się na moment, po czym pokręcił głową i dodał z niesmakiem: — Ale to szmata była! Wie pani: kurwa z Aśki była! Elżunie ja kochał… I nie ma Elżuni! — rozpłakał się, ale nawet wtedy nie spuścił Ady z oka.

Poczuła się nieswojo.

Dokładnie w tym momencie za jej plecami trzasnęły drzwi samochodu. Drgnęła i jednocześnie zdenerwowała się, że tak łatwo ją zaskoczyć.

— Z drogi Stachu! — usłyszała. — Chodź już, Ada, nie będę tu stała pół dnia!

Dopiero wtedy z szerokim uśmiechem obróciła się do swojej wybawicielki. Była nią Olga — jedyna osoba, która mogła wystąpić w tej roli tak, żeby duma Ady nie ucierpiała. O ile w ogóle coś jej zagrażało. Spojrzała jeszcze raz na Stacha, na jego twarz ściągniętą bólem i złością i na wciąż zaciśniętą pięść. Może jednak zagrażało.

— Do widzenia, panie Staśku — rzuciła na odchodnym. — A w przyszłości proszę mnie nie zatrzymywać. Przez pana prawie się spóźniłam… Ludzie na mnie czekają.

— Eeee tam! — machnął ręką lekceważąco. — Niektóre tamoj nawet nie wiedzo, na jakim świecie żyjo!

— Jakby on wiedział! — parsknęła ze złością Olga, gdy wreszcie ruszyły.

Nagle odwróciła głowę w kierunku swojej pasażerki.

— Co ci przyszło do głowy, żeby iść tędy samotnie? Przecież wiesz doskonale, jakie to odludne miejsce! No i jeszcze ten Stach się napatoczył…

Ada próbowała zachować pozory obojętności, ale słabo jej się udawało.

— Coś z nim nie tak? — zapytała trochę z ciekawości, a trochę żeby odwrócić od siebie uwagę Olgi.

— Odbiło mu po śmierci żony, nie pamiętasz?

— Teraz sobie przypominam, ale to się stało… dość dawno…

Gmerała w swojej pamięci, jak w szufladzie, ale nie mogła odszukać tej historii. Albo nie poznała jej dostatecznie dobrze, albo z jakiegoś powodu wyrzuciła. Ale czy to możliwe?

— Co najmniej dwa lata temu! — wyjaśniała cierpliwie Olga. — Od razu trafił do wariatkowa. Wypuścili go, ale zaraz musieli przyjąć z powrotem. Nie bardzo nad sobą panuje. Może to wyrzuty sumienia, a może naprawdę tak ją kochał, tylko kochać nie umiał?

I wtedy pamięć Ady eksplodowała strzępkami luźnych informacji, które po chwili ułożyły się w całość. Zupełnie jakby połączyła kropki — Stach bardzo źle traktował swoich bliskich: był agresywny, dzieci bały się go i szybko, jedno po drugim, wyprowadzały się z domu. Elżunia nie miała gdzie uciekać. Nie mogła się nawet leczyć — jak większość kobiet w podobnej sytuacji.

— Krótko mówiąc: kolejny Stach zadręczył kolejną Elżunię, ale ten akurat bardzo nad tym ubolewa… Myślę, że naprawdę byłaś w opałach…

— Wiedziałam, że zaraz nadjedziesz.

— Mogłam się spóźnić…

— Ty?! To niemożliwe. Czy… — Ada dramatycznie zawiesiła głos. — Zauważyłaś, że znowu to zrobiłaś?

— Ale co? Nie zmieniaj tematu! — Olga szybko rozszyfrowała zabiegi rozpraszające najważniejszy wątek.

— Znowu się pojawiłaś w kluczowym momencie. No wiesz… — Ada machnęła rękoma, udając, że maluje na niewidzialnym płótnie. — „Samotna Ada, drobniutkie, bezbronne kobieciątko za chwilę zostanie pożarte przez niejakiego Stacha S. W tym momencie do akcji wkracza Olga: kobieta, która w porę przeczytała scenariusz i nie pozwoli, by naszej bohaterce stała się krzywda”. Czy to ci coś przypomina?

— Oczywiście! — Olga uśmiechnęła się leciutko. — Akcję sprzed… ile to już lat? Dziewięć? Dziesięć? Nieważne. I nie żartuj sobie: myślisz, że skąd ludzie biorą pomysły do tych wszystkich thrillerów i kryminałów? Z życia!

— …i śmierci — dodała Ada ponurym tonem. — No dobrze, już nie będę! — obiecała szybko, gdy w oczach Olgi zobaczyła irytację. — Spróbuj mnie jednak zrozumieć: wiosenne poranki — spojrzała na zegarek — nawet późne poranki, potrafią być takie piękne. Może nawet najpiękniejsze? Ptaki nigdy nie śpiewają tak cudnie jak teraz. W dodatku w dzień i w nocy. Ale o poranku najpiękniej.

— A wiatr? — zapytała Olga, dając sygnał, że już się nie złości. — Nie drażni cię wiatr?

— Nie. O ile zna swoje granice! Bo jest jak wyciszacz tła: kiedy wieje z przyzwoitą prędkością, nie robi hałasu, tylko tłumi te wszystkie dźwięki… Czy zauważyłaś, że aktywność ludzi i maszyn nie ma końca?

— Nie — odparła Olga natychmiast, lecz dodała tonem usprawiedliwienia: — Ale jak się ma szczęście, to wiatr niesie zapach rzepaku. Miodowy. Zauważyłaś?

Ada spojrzała na nią z takim zdziwieniem, jakby zapytano, czy pamięta, jak ma na imię.

— No jasne, że zauważyłam! Jest niepowtarzalny… Teraz nawet muchy mnie nie irytują, a brzęczenie pszczół jest jak fanfary na cześć życia.

Nie od razu zauważyła uśmiech.

— Dobra, wiem: dałam się wkręcić!

— Nie. Świetnie ci idzie. Czuję się jak kumpela Ani z Zielonego Wzgórza! Co powiesz o kwiatach, Aniu?

Ada natychmiast podjęła wyzwanie:

— Właśnie: kwiaty! Wiosną wszystko dzieje się tak szybko! Ledwo człowiek ochłonie z zachwytu nad fiołkami, a już giną w trawie. Dobrze, że stokrotki nie poddają się tak łatwo. Mirabelki i czereśnie szybko przekwitają, ale inne drzewa dopiero zaczynają. Zawsze mam wtedy wrażenie, że tak już zostanie, a tymczasem… Tymczasem jest tak, jak w życiu: zanim docenimy dzieciństwo, nadchodzi — nomen omen — pokwitanie. Młodości nawet nie zauważamy, bo myślimy, że będzie wieczna — jak wiosna. Dojrzałość jest jak…

Szukała najtrafniejszych określeń, a Olga, wciąż z takim samym uśmiechem, czekała na ciąg dalszy.

— …jak upalne lato albo ciąża: cieszy, dokucza, męczy, przypomina, że trzeba się przygotować na to, co przyjdzie niebawem. Ciągle trzeba coś przewidywać, planować, pamiętać, dźwigać… Pomimo zmęczenia… Nawet nie ma za wiele czasu na wspominanie dzieciństwa czy młodości. Jesień? Nie da się nie myśleć o zimie, a chce się żyć tak, jakby lato odeszło tylko na moment, jakby miało wrócić następnego dnia, jakby śmierci nie było…

Olga spoważniała. Zerkała na Adę, szukając potwierdzenia lub zaprzeczenia obaw, które właśnie ją dopadły.

— Wszystko w porządku? — zapytała cicho. — Dawno nie rozmawiałyśmy… Czy ty mnie unikasz? — A wobec milczenia dodała: — Może nie powinnaś tu przychodzić?

— „Przychodzić”? Przecież to moja praca, zapomniałaś?

— Nie. Pamiętam doskonale. Może tylko sugeruję zmianę?

Ada żachnęła się:

— No przecież słyszę! Nie jestem debilem.

— OK — odparła Olga nieoczywistym tonem, którego Ada nie znosiła, bo nie umiała rozpoznać, czy przyjaciółka jest dotknięta, czy tylko niepokoi się o nią.

Może dlatego nic już nie powiedziała. Zresztą i tak nie było czasu: właśnie dotarły na miejsce. Olga uśmiechnęła się ciepło, jakby zapomniała, że minutę temu coś zgrzytnęło. Nie umiała jednak ukryć badawczego spojrzenia, którego Ada nie znosiła chyba jeszcze bardziej.

— Przecież widzę, że coś jest nie tak… No, mów! — nalegała.

Zwykle działało. Tylko Oldze pozwalała na taki ton, tylko Olga mogła wpaść na pomysł, żeby w ogóle go użyć. Nie wiedzieć kiedy nadała sobie specjalne prawa: do zadawania pytań, a nawet do okazywania troski.

— Nie. Nie chcę o tym gadać!

— Za głupia jestem, żeby zrozumieć?

— Przestań. Przecież wiesz, że z głupimi się nie zadaję. Nie o to chodzi — Ada z impetem otworzyła drzwi auta, przez co omal nie uderzyła w bok sąsiedniego samochodu.

— Nie ufasz mi? — padło podstępne pytanie.

— Kurde! Niektórych będę musiała jeszcze zweryfikować!

— Gadaj!

— Nie. I nie miej mi tego za złe. Ja po prostu nie mogę obarczać ciebie swoimi…

— Jak możesz?! — Oldze zabrakło słów. Niezwykle rzadko dawała się zaskoczyć. — Co to w ogóle znaczy? Przecież to działa tak, że jak nic nie mówisz, to skazujesz mnie na domysły. Zapewniam, że do głowy przychodzą mi tylko najgorsze z najgorszych. Jeśli coś powiesz, cokolwiek to będzie, dajesz sobie szansę na wybrnięcie z każdej sytuacji, bo możemy ją przegadać. Ile razy już tak było? Co ty tam ukrywasz? Im bardziej się starasz, tym bardziej mnie straszysz. Proszę…

Ostatnie słowo wypowiedziała z takim wyrazem oczu, że w Adzie odezwały się jednocześnie wdzięczność i poczucie winy. Dlatego powiedziała:

— Cokolwiek to jest czy będzie, muszę z tym iść dalej. Ale dziękuję. Wiesz… kiedy tak się martwisz, zaczynam myśleć, że każdy, absolutnie każdy, kto pojawia się w naszym życiu, jest po coś. Ty na przykład po to, żebym poczuła się dziś trochę… raźniej. Możliwe, że naprawdę gramy według z góry ustalonego scenariusza.

Olga poczuła się wyrwana do odpowiedzi:

— Przecież to oczywiste. Zawsze mówiłam: nie ma przypadków!

Wiedziała doskonale, że Olga była absolutnie, kategorycznie i raz na zawsze przekonana, że wszystko jest po coś. Podejrzewała, że taka filozofia ułatwia pogodzenie się z przemyślaną taktyką Reżysera Życia, a tym samym daje poczucie bezpieczeństwa i siłę do przetrwania gorszych momentów. Ada przypuszczała nawet, że tu należało szukać źródeł nieustającej pogody ducha przyjaciółki i jej cudownej umiejętności oswajania najbardziej wrogiej czy przygnębiającej rzeczywistości.

Ona sama — wręcz przeciwnie. Uważała, że przypadek jest wszechobecny, a życiowa mądrość polega na racjonalnym zagospodarowaniu go dla własnej korzyści. Nieprzewidywalność i brak logiki wydarzeń bywały zarówno przerażające, jak i do ostatniej chwili niosące nadzieję, że Los — oczywiście za sprawą zwykłego zbiegu okoliczności — nagle się odmieni. Choćby wszystko zmierzało ku katastrofie. W tym momencie sprawiała wrażenie, że sama chce ją wywołać:

— Nie rozumiesz! Pieprzyć teorie wszystkich szamanów świata. — Czasem zapominała o dobrym wychowaniu, a wtedy Olga wspaniałomyślnie to ignorowała. — Nieważne czyja to sprawka: Boga, innego boga czy nieboga. I tak nie ma sposobu, żeby to sprawdzić. Może to my jesteśmy sprawdzani. Może jesteśmy przedmiotem wielkiego eksperymentu? Nikt nie pytał, czy tego chcemy. Oto najlepszy dowód, że cokolwiek to jest, nie liczy się z naszym zdaniem.

— Prowokujesz mnie? — Troska w głosie Olgi stawała się coraz bardziej czytelna.

— Może…

— Ale po co? Doskonale wiesz, co powiem i że to nie będzie po twojej myśli…

— No przecież nie prowokuje się kogoś, kto myśli tak samo!

— No to ci się nie udało! — Olga zaśmiała się, choć jej oczy pozostały poważne.

Ada głośno, niecierpliwie wypuściła powietrze.

— Wszystko zepsułaś — mruknęła z wyrzutem. — Nawet podyskutować nie można…

— Dlaczego chcesz się kłócić? Co cię gnębi tak naprawdę? — Nie ustępowała Olga.

— O proszę! Psychoterapeutka się znalazła! Nie stać mnie na panią!

— OK — pochyliła się ku Adzie. — To dawaj: „Zaczynam myśleć, że każdy, absolutnie każdy, kto pojawia się w naszym życiu jest po coś”. Do czego zmierzasz? Chcesz zobaczyć twarz demiurga?

— To pytanie: moje pozornie, twoje z pewnością, sugeruje, że w ogóle biorę pod uwagę, że ktoś taki istnieje. Idziemy w niewłaściwym kierunku.

— Możesz je przeformułować — padła dobroduszna propozycja. — Mamy czas.

Ada przewróciła oczami jak nastolatka.

— Nic nie rozumiesz!

— Co cię gnębi? — powtórzyła Olga łagodnie. — Powiedz, proszę.

— Nieważne. Zastanawiam się, co by było, gdybym nie trafiła na przykład na ciebie, i w ogóle… Gdybym napotkała w życiu całkiem innych ludzi. Coraz częściej dociera do mnie, jak wielki mają wpływ na… wszystko. A może to tylko ja tak łatwo ulegałam wpływom…

— Akurat! Jesteś najbardziej niezależną osobą, jaką znam!

— No to może mnie nie znasz?

— Ada! Wygadujesz jakieś banialuki. Nie gniewaj się, ale takie przemyślenia powinnaś mieć za sobą i to już od kilkudziesięciu lat. Myślę, że wymigujesz się od odpowiedzi na zasadnicze pytanie: Co się dzieje?

— Za dużo… Dzieje się za dużo! A ja nic nie rozumiem. — W głosie Ady pobrzmiewała ledwie hamowana irytacja. — Życie…

Widziała, jak zatroskana i bezradna Olga szuka słów, które przełamią niezrozumiały upór w podzieleniu się problemem. Najlepiej sprawdzała się w działaniu, nie cierpiała domysłów i nie znosiła czekać. Czasem potrafiła okiełznać niecierpliwość, ale nie umiała ukryć niepokoju:

— Nie gniewaj się, ale muszę o to zapytać: myślałaś o terapii? Tak często bywasz smutna, a ja chyba się nie nadaję…

Ada zastanawiała się jak odpowiedzieć, żeby jej nie sprawić przykrości. Jak zwykle sarkazm był pod ręką:

— Tak. Marzę o tym, żeby ktoś oficjalnie zdiagnozował mi jakieś zaburzenia, ale myśl, że muszę o to prosić, trochę psuła zabawę. No i koszty mnie zniechęcały… Ale dzięki tobie jestem już trochę do przodu.

— Ty żartujesz, a ja się martwię.

— Acha! Ale robisz to w dziwny sposób: wybrałam terapię przyjacielską, a ty chcesz przerzucić odpowiedzialność na kogoś innego?

Zaśmiały się, ale obie wiedziały, że nie tylko Ada jest słabym materiałem na klienta psychoterapeuty. Każda z nich bezbłędnie wychwytywała wszelkie, nawet najsubtelniejsze próby manipulacji i schematycznego szufladkowania i żadna nie umiała przejść nad tym do porządku.

Niemniej Ada poczuła się winna, że staje się przyczyną zmartwień:

— Nie przejmuj się tak, proszę. Przecież wiesz, że jak będzie bardzo kiepsko, to sama zacznę.

— Wiem. Może chciałam usłyszeć chociaż tyle.

To był niewątpliwie fenomen ich relacji: Olga, nie dość, że zaskakująco szybko i trafnie rozpoznawała jej stany, to jeszcze nie udawała, że ich nie widzi, lecz komentowała w ten czy inny sposób. Nigdy nie nazywała słabością wybuchów gniewu, nieuzasadnionego niepokoju czy niezrozumiałego smutku. Raczej wysyłała sygnał, że coś zauważa i jest otwarta na rozmowę. Innym razem — instynktownie lub całkiem świadomie — tłumiła je i łagodziła, nie pozwalając panoszyć się zbyt jawnie. Ada bywała zażenowana, a czasem wdzięczna, choć trudno byłoby jej przyznać się otwarcie, że potrzebuje czyjejkolwiek uwagi. Tym razem bardzo ją to rozzłościło. Poczuła się przyłapana na bezradności, niedojrzałości i nieostrożności. Jakby na chwilę zapomniała, z kim ma do czynienia. Złość zawstydziła ją, a wstyd przygnębił.

Już po mnie — pomyślała. — To starość. Pieprzona starość zamienia mnie w słabeusza i dziwaka…

Olga nie poddawała się łatwo.

— Co robisz wieczorem? — zapytała. — Może znajdziesz czas na kawę w najlepszej knajpie w tym mieście?

Zaśmiały się. Szeherezada była jedyną knajpą w Korzeniówce.

— Jesteś pewna? — odparła Ada. — Jak widzisz, nie jestem dzisiaj czarującym rozmówcą. Nie chciałabym ci zepsuć nastroju…

— Dzień długi — stwierdziła przyjaciółka — może twój się poprawi, a mój… No wiesz: może spotkamy się w pół drogi.

Zawsze umiała znaleźć właściwe słowa.

*

W samo południe Ada stanęła na szczycie Czarciego Pazura, najwyższego w promieniu kilkudziesięciu kilometrów wzgórza. To miejsce było jak punkt mocy — otwarta przestrzeń pomagała zebrać i uspokoić myśli. Wciąż na nowo rozważała poranne wydarzenia — surrealistyczną rozmowę z nieznajomą, z uwięzionym w pretensjach do świata Stachem Stachanko i z Olgą.

Zwłaszcza z Olgą, co było dość zastanawiające wobec rewelacji, z którymi przybyła Arleta Ćwiklińska. Możliwe, że tak działał mechanizm wyparcia: skupiła się na tym, co znajome, zostawiając na później to, co nowe i nieprawdopodobnie zaskakujące.

Czuła się źle na wspomnienie przebiegu rozmowy. Poczucie winy wynikało stąd, że za długo zwlekała z opowieścią o sobie. Miała ku temu powody, ale tego dnia zrozumiała, że była w błędzie. Chroniąc siebie przed bolesnymi wspomnieniami i innych przed koniecznością uwzględniania jej doświadczeń, pozbawiła się możliwości mówienia o nich w ogóle. W ten sposób skazała się poniekąd na ciągłe przemilczenia, a nowych przyjaciół i znajomych na domysły. Nie tak buduje się relacje — wiedziała to doskonale. Gdyby nie wizyta Arlety, jej biografia mogła bezkarnie pisać się na nowo.

Ponieważ wzgórze było naprawdę wysokie, widziała wszystko niemal z lotu ptaka. Z nieprzemijającym zachwytem i przyjemnością analizowała każdy element panoramy miasteczka. Kościół, ratusz i szkoła — budynki wyraźnie górujące nad innymi w dolinie wypełnionej zabudowaniami, uliczkami i zielenią, wyglądały jak makieta z klocków Lego i gąbki florystycznej. Trudno było uwierzyć, że w pół godziny mogłaby stanąć przy zabytkowych murach, a jeszcze trudniej pogodzić się z tym, że będą tak trwały kolejne stulecia, gdy jej już dawno nie będzie.

Prócz szacownych zabytkowych obiektów Korzeniówkę ozdabiały trzypiętrowe bloki o spadzistych dachach, które usilnie próbowały naśladować dziewiętnastowieczne kamienice otaczające rynek i ratusz o nieokreślonym stylu architektonicznym.

Już dawno odkryła, że gdy patrzy na miasteczko z tej perspektywy, jest tak, jakby czytała książkę o jego mieszkańcach. A przecież nigdy wcześniej nie była ciekawa cudzego życia! Własne wystarczało jej aż nadto. Dlatego nie mogła nie zauważyć tej przewrotności losu: tak się stało, że prawie każdy dom kojarzyła z czyjąś twarzą i konkretną opowieścią o życiu.

Nie przywiązywała zbyt wielkiej wagi do zgodności owych historii z faktami. Już dawno pogodziła się z tym, że każdy tkwi w przekonaniu, iż prawda żyje tylko w jego opowieści. Każde wydarzenie, słowo czy emocja nabierały innych znaczeń w zależności od tego, kto opowiadał. W tym sensie prawd było tak wiele, jak wielu gawędziarzy. Daleka od zarzucania kłamstwa komuś, kto wspominał przeszłość widzianą własnymi oczami, zawsze uwzględniała, że te oczy należały do człowieka, którym był wtedy. Nigdy nie było pewności, czy dzisiaj widziałby wszystko tak samo.

Na szczęście nie została zatrudniona do tropienia jedynie słusznej prawdy, lecz do życzliwego wysłuchania tej wersji, którą chciano się z nią podzielić. Lubiła i potrafiła słuchać. Niemal w każdej opowieści znajdowała coś ważnego, nawet jeśli nie bardzo odkrywczego. Czasem było to potwierdzenie reguł rządzących światem, ale także — może nawet częściej — ich zaprzeczenie, zmuszające do weryfikacji tego, co jeszcze przed chwilą wydawało się stałe i oczywiste.

Zatem, gdy patrzyła na budynki, w jej wyobraźni, jak w cyfrowym archiwum, wyświetlały się wizerunki mieszkańców i rozwijał wirtualny pergamin, na którym pamięć spisała czasem niezwykle barwne, a czasem pospolite opowieści o realnym życiu.

Tak było i teraz: nieświadomie skupiła się na domu usytuowanym na skraju osiedla graniczącego z cmentarzem. Mieszkała tam pani Zyta. Miała osiemdziesiąt lat i nie lubiła starości, ale nauczyła się ją tolerować. Zaś obok, w jednej z kamieniczek tuż przy ratuszu, mieszkała dziewięćdziesięcioletnia Łucja, która na odmianę nie koncentrowała się zanadto na szczegółach związanych ze starością. Traktowała schyłek życia jak trening przed tym, do czego starość zmierzała. Niestety na tym skupiała się za bardzo. Zapewne dla przeciwwagi wzrok Ady powędrował w kierunku bloku stojącego za domem Zyty i Łucji. Mieszkała tam Alina. Ada nauczyła się widzieć w niej uosobienie nadziei, że można w sobie wypracować dystans do spraw minionych. Zanim ją poznała, wydawał się niemożliwy do osiągnięcia.


Kiedy tak skanowała panoramę, nie mogła nie dostrzec niewielkiego białego domku z pruskiego muru, który nieśmiało przycupnął na obrzeżach miasteczka. Otaczały go drzewka owocowe i ozdobne krzewy, a zachodnią ścianę porastał bluszcz. Kto by pomyślał dziesięć, jedenaście lat temu, że zostanie właścicielką tak sympatycznego zakątka, na drugim krańcu Polski?

A jednak…

Patrzyła na swój dom wzrokiem, który przenikał dach, ściany i fundamenty. Widziała piwnicę, jakiej nie spotyka się często na tych terenach: głęboką, idealnie utrzymującą wilgoć i temperaturę o każdej porze roku; pomieszczenia mieszkalne, które mówiły o właścicielce więcej niż do niedawna przypuszczała, no i strych zapełniony pamiątkami z przeszłości, które tam, na najwyższym poziomie budynku, ulegały transformacji w niepotrzebne szpargały. Pomyślała, że być może nigdy nie zajrzy do większości pudeł spoczywających tuż pod dachem. Przyjdzie czas, że — nawet gdyby bardzo chciała — nie da rady wejść po schodach. Na każdego przychodzi taki moment. No chyba, że się ma szczęście i zejdzie ze świata niejako na własnych nogach — czyli zanim odmówią posłuszeństwa.

Wzdrygnęła się, jakby strząsała z ramion resztki snu. Zatarła dłonie, poprawiła niewielki plecak, bez którego nigdzie się nie ruszała i weszła na piaszczystą, nieźle utrzymaną drogę. Miała jej oszczędzić zbyt ryzykownego zejścia bardziej stromym zboczem Czarciego Pazura.

Legenda o wzgórzu, na które wdrapała się niemal dwie godziny wcześniej, była dobrze Adzie znana. Wiedziała, że wyjaśnia pochodzenie nazwy, ale miała własną teorię: otóż odkryła, że podczas wędrówki stromym zboczem coraz częściej mamrocze: „Niech to diabli!” albo „Po czorta znowu się tu pcham?”. Z biegiem lat stawała się w tym mamrotaniu coraz bardziej kreatywna, proporcjonalnie do tego jak zawodził ją własny organizm, bo — choć kondycję miała niezłą — wiek nie pozostawiał złudzeń: lepiej już było!

Gdy to sobie uświadomiła, musiała dopuścić do głosu także prawdę, od której nie sposób długo uciekać. Otóż popełniła grzech, przed którym wielokrotnie ją ostrzegano: nie uwierzyła, że starość jest taka przebiegła. Zakradła się podstępnie, a miała o tyle łatwiej, że wszystko, co ją zapowiadało, było zbyt łatwe do zignorowania — aż się prosiło o szukanie innych przyczyn, wymyślanie najbardziej absurdalnych powodów i udowadnianie sobie i światu, że ostatnim z nich jest wiek. A przecież stało się: organizm zwolnił dramatycznie, potrzebowała coraz więcej czasu na poranny rozruch, zaś za dnia coraz chętniej kładła się na chwilę, bo dopadało ją wyczerpanie niemożliwe do pokonania.

Coraz częściej kończyła dzień przed czasem, odkładając sprawy i zadania na kiedy indziej. Zmęczenie towarzyszyło jej niemal bez przerwy, a brak energii czasem niczym nie różnił się od braku powietrza. Każda chwila stawała się przypomnieniem, że pora myśleć o obniżeniu poprzeczki i zwolnieniu tempa.

Niemniej wydarzenia sprzed kilku godzin zmusiły ją do przywołania wspomnień, choć wcale tego nie chciała.


Nie opuszczały jej przez resztę dnia, bo — jak precyzyjnie ustawione kostki domina — jedne potrącały następne, a te następne:

2. Suma dni minionych

To, że ponad dziesięć lat temu wylądowała akurat w tym zakątku świata, zawdzięczała nieznośnej i nieprzewidywalnej, a jednocześnie fascynującej i utalentowanej ciotce Klementynie. Jak się okazało, była dla niej najbliższa, choć nie łączyły ich więzy krwi. Tylko dlatego Ada zareagowała na jej nieoczywistą prośbę i wybrała się w podróż o wiele dalszą niż myślała.

Klementyna była bardzo znaną i cenioną w artystycznym światku pianistką. Jej życie składało się z podróży, koncertów, morderczych ćwiczeń i — jak zażartowała kiedyś w przypływie szczerości, którą jednak szybko porzuciła — dręczenia przyjaciół. Rzeczywiście pozwalała sobie na zachowania, które można było wybaczyć tylko artystce. Niemniej wielu uważało, że wśród zwykłych śmiertelników powinna sobie narzucać większą dyscyplinę. Jedną z nielicznych dobrze znoszących jej fanaberie była matka Ady. Twierdziła, że pod warstwą artystycznego egocentryzmu widzi efemeryczność, a pod maską niefrasobliwości nieprzeciętną mądrość.

Ada traktowała ją jak krewną, bo była częstym gościem w jej domu rodzinnym, a po śmierci mamy czuła się zobowiązana do utrzymywania regularnych kontaktów. Nie musiała się do tego zmuszać, bo rzeczywiście były sobie bliskie. Niemniej — z racji naprawdę nietuzinkowego charakteru Klementyny — bywało ciężko, a ponieważ dziwactwa nasilały się z wiekiem, coraz ciężej. Dopiero z perspektywy czasu Ada zaczęła podziwiać dyskrecję swojej matki, która nigdy nie komentowała zachowań przyjaciółki. Owszem, czasem podśmiewała się z charakterystycznym dla siebie sarkazmem, ale nie przekraczała granicy dobrego smaku.

Jakiś czas po jej śmierci Klementyna, ewidentnie w przypływie melancholii, zapatrzona w kieliszek wina, zapytała:

— Wiesz, na czym budowała się moja przyjaźń z twoją matką?

— Na zaufaniu?

— Na nieudawaniu. Na początku nie znosiłam tej jej szczerości. Potem też… nie ma co się oszukiwać. Prawie zawsze w pierwszym odruchu uważałam, że mogła jej oszczędzić sobie i mnie. Bo widzisz, ona nie tylko krytykowała. Jak nikt inny wyczuwała moje stany próżności i umiała ściągnąć mnie na ziemię. Ale też bez zbędnych słów rozumiała, kiedy potrzebuję skrzydeł, chociaż świetnie udawałam, że latam.

Uśmiechnęła się w nagłym zamyśleniu.

— Tylko jej jednej nie umiałam oszukać. A przy tym wszystkim potrafiła nawet moje najgorsze cechy uznać za niezbędne. Kiedy na przykład krytykowałam innych muzyków, a potem było mi głupio, mówiła: „Zmieniłaś zdanie?”. „Nie!” — odpowiadałam. „No to następnym razem lepiej dobieraj słowa, żebyś nie żałowała… Ale obie wiemy, że w szczerości nie ma nic złego. Myślę, że dopóki umiesz krytycznie, ale sprawiedliwie oceniać innych, jest szansa, że i dla siebie nie będziesz zbyt łaskawa, bo to byłoby niedojrzałe i durne. Nie zniosłabym cię takiej: próżnej, zadufanej w sobie plumkistki…”.

Zaśmiały się jednocześnie — jak zawsze na dźwięk słowa mówiącego niemal wszystko o usposobieniu kobiety, której już z nimi nie było.

Klementyna była niesłychanie gadatliwa. Możliwe, że w ten sposób rekompensowała godziny milczenia spędzone przy fortepianie. Zawsze, absolutnie zawsze miała coś do powiedzenia. Jeśli nawet zdarzały się chwile ciszy, to były naprawdę krótkie — potrzebowała ich tylko dla zgromadzenia argumentów, spostrzeżeń lub pytań, którymi rozmówca był zasypywany zaraz po tym, jak spróbował ową ciszą pooddychać. Pytania rzadko służyły pozyskaniu informacji, bo szybko nudziły ją odpowiedzi, które wymagały od niej niemożliwego: słuchania. Nieświadomy, zbyt zaangażowany rozmówca tracił pewność siebie, ale Klementyna nie pozwalała martwić mu się zbyt długo, bo gdy już był dostatecznie zbity z tropu, atakowała nowymi pytaniami. Jeszcze gorzej było, gdy naprawdę chciała zaczerpnąć wiedzy, ale przeceniła eksperta. Wtedy zamykała temat pytaniem wygłaszanym zawsze z tym samym, bezbrzeżnym zdumieniem:

— Jak to? Nie wiesz?! Ty nie wiesz?!!!

Była obsesyjnie staranna i sumienna, choć lubiła podkreślać, że z natury jest bałaganiarą i jeśli nawet zachowuje porządek w jakichś dziedzinach swojego życia czy otoczenia, robi to tylko z lenistwa. Tymczasem była tytanem pracy: każdą chwilę poświęcała na ćwiczenia.

Szczyciła się swoją samodzielnością i samowystarczalnością. Nigdy nie wyszła za mąż. Środowisko podzieliło się na tych, którzy jej nieznośny charakter składali na karb samotności oraz takich, którzy ten stan przypisywali nieznośnemu charakterowi.

Kiedy Klementyna odwiedziła ją po raz pierwszy w nowo wybudowanym domu, Ada nie mogła uwierzyć, że ta krucha, niemożliwie chuda kobieta naprawdę przytaszczyła ze sobą aż taką ilość bagaży. Taksówkarz w ekspresowym tempie wystawił je na chodnik, a gdy dziękowała mu za tę uprzejmość, zasłonił tylko uszy dłońmi i czym prędzej czmychnął do wozu. W tym czasie ciotka, pełna anegdot, dobrych rad, cytatów i dowcipów nie przestawała mówić.

Ilość bagaży łatwiej było zrozumieć, gdy okazało się, że wśród miliona drobiazgów znajduje się między innymi wytworna porcelanowa filiżanka ze spodeczkiem, łyżeczka i… ekspres do kawy.

— Dlaczego tak patrzysz? — Klementyna nie traciła czasu: zaatakowała, zanim Ada zdążyła wyrazić swoje zdziwienie na widok cudzego sprzętu w swojej kuchni. — To jedyne urządzenie, które parzy kawę, jaką lubię. O tę! — Podetknęła jej paczkę pod nos. — Spróbuj! Nie ma drugiej takiej!

Chwilę później musnęła pieszczotliwie swoją filiżankę z niemal przeźroczystej porcelany.

— W niej kawa smakuje mi najlepiej. Kosztować tak dobrą rzecz w filiżance bez spodeczka to profanacja, nieprawdaż? A łyżeczka? Tą, właśnie tą, odmierzam miód. Proporcje są najważniejsze, moje dziecko!

Ada dyplomatycznie przemilczała fakt, że w swoim dobrze wyposażonym domu posiada filiżanki w niczym nie ustępujące tej, którą jej gość przytaszczył ze sobą. Za to do rozmowy włączył się nastoletni wtedy Jacek.

— Czy ciocia pije kawę z mleczkiem? — zapytał z udawanym przestrachem.

— Oczywiście! — odparła natychmiast. — Kawa bez mleczka jest jak bigos bez kapusty! O co ci chodzi chłopcze? Co to za mina?

— Po prostu boję się, że ciocia spakowała też krowę!

— Dobre! — Klementyna doceniała poczucie humoru, ale lubiła mieć ostatnie słowo: — I tu cię zaskoczę! Kawa jest najwyborniejsza z kozim mlekiem! Dlatego nie mam krowy, ale będę wdzięczna, jeśli znajdziesz mojej kozie jakieś przyjazne miejsce. Tylko uważaj: pożera wszystko! — Podbiegła do okna, jakby coś sobie przypomniała. — No masz! — zawołała z przerażeniem. — Już w szkodę poszła!

Spojrzenie Jacka powędrowało tam, gdzie ciotka chciała. Gdy zrozumiał podstęp, roześmiał się z uznaniem.

Mimo to każda wizyta, w związku z mnożącymi się przyzwyczajeniami, żądaniami i oczekiwaniami starszej pani, stawała się coraz trudniejsza do zniesienia. Albert, mąż Ady, nawet nie ukrywał irytacji i w najlepszym razie znikał z domu na jeszcze dłużej niż zwykle, a jeśli już musiał przebywać z gościem w jednym pomieszczeniu, nie zamieniał z nim ani słowa. W tych okolicznościach Ada niemal odetchnęła z ulgą, gdy ciotka ogłosiła, że to jej ostatnia wizyta, bo już nie ma sił na podróże. Wiele lat wcześniej kupiła dom na Mazurach i wreszcie postanowiła tam zamieszkać.

Nie straciły kontaktu — w kolejnych latach dzwoniły do siebie regularnie, stąd Ada wiedziała, że optymizm nie opuszczał Klementyny ani na chwilę. Starsza pani dawała sobie jeszcze wiele lat samodzielności. Nawet zarządziła poważny remont, który do tej pory pozostawał w sferze dalekosiężnych planów. Okazało się jednak, że akurat wtedy zawiodło ją zdrowie i w ciągu kilku dni musiała się zdecydować na pilną operację. Z racji podeszłego wieku i chorób, z którymi walczyła od dawna, trzeba było się liczyć z długą rekonwalescencją, a troska o to, co się dzieje z domem, na pewno nie poprawiałaby jej kondycji.

I tu właśnie potrzebowała Ady.

— Przeniosę się na parę tygodni do Dworku — wyjaśniała rzeczowo. — A ty, Aduś, przyjedziesz na ten czas, odpoczniesz, dopilnujesz moich fachowców. Znają się na robocie, ale wiesz, że nie można ich zostawić samych, bo chałupy nie poznam! Zgódź się, proszę. Wiesz, że nie mam nikogo innego…

Ada nigdy jej takiej nie słyszała. Zrozumiała, że musi być naprawdę poważnie, przy czym nie umknęło jej, że choć mówiła słabszym niż zwykle, zdradzającym kiepski stan zdrowia głosem, nie zwracała się z prośbą, lecz wydawała dyspozycje, od razu zakładając, że będzie tak, jak postanowiła. Tylko Klementyna mogła wpaść na pomysł, że ktoś porzuci wszystko i wybierze się na drugi koniec Polski, żeby dopilnować cudzego remontu.

Ada nie mogła uwierzyć.

Ale nie w słowa Klementyny, lecz w swoje, które wypowiedziała, jak pod wpływem hipnozy:

— No jasne, że przyjadę. Przecież cię z tym wszystkim nie zostawię.

Już tak dawno, zmęczona licznymi, choć zwykle zabawnymi, ekscesami, przypięła ciotce łatkę nieco szalonej i samolubnej, że zupełnie zapomniała o niezwykłym darze obserwacji, jakim dysponowała Klementyna. Przypomniały jej o tym dwa zdania rzucone tuż przed rozłączeniem rozmowy:

— To dobra decyzja, Aduniu. Nie będziesz szczęśliwa, jeśli zostaniesz tam, gdzie teraz jesteś…

Oczywiście Klementyna wiedziała wiele, ale nie wszystko. Po prostu nie roztrząsały spraw, na które żadna z nich nie miała wpływu. Taka była niepisana umowa. A jednak czytała w niej jak w książce… W końcu znała ją od zawsze. Mimo oburzenia wobec tej pewności siebie i próby zarządzania jej przyszłością, Ada wyruszyła w podróż. Postanowiła już na dzień dobry wyjaśnić ciotce, że nie prosiła o analizę psychologiczną, a tym bardziej o poradę, jak i gdzie ma żyć.

Tymczasem okazało się, że cokolwiek miała jej do powiedzenia, będzie musiała zachować dla siebie.

Na zawsze.

W chwilach tego rodzaju miała wrażenie, że choć już dawno przekroczyła czterdziestkę, przeżyła trzy razy więcej.

Owszem, powoli dojrzewała do zmian, ale nigdy nie pomyślałaby, że wybiegną jej naprzeciw.

Klementyna, osoba ze wszech miar nietuzinkowa, uczciwie poinformowana przez lekarzy przygotowała prawdziwą intrygę. Można powiedzieć, że Ada w jednej chwili dowiedziała się, że Klementyna odeszła z tego świata, ale wcześniej wyręczyła ją w przygotowaniu „ostatniego przyjęcia”, pozostawiając przyjaciołom dyspozycje dotyczące wszystkich szczegółów pożegnania.

Pierwszym zaskoczeniem było to, że została nieco oszukana: remont domu został zakończony kilka miesięcy wcześniej. Drugim, że trumnę z ciałem Klementyny umieszczono w salonie. Nie przypuszczała, że są jeszcze miejsca, gdzie pielęgnuje się taką tradycję. Jedna z sąsiadek zaproponowała nocleg, ale Adzie to zupełnie nie przeszkadzało, że de facto miała spędzić dwie noce z nieboszczką pod jednym dachem. Nie dostrzegła uznania w oczach sąsiadki, która nie omieszkała poinformować żałobników, że „Jednak musiała być bardzo zżyta z naszą Klemą”.

Salon został przygotowany tak, żeby pomieścić jak najwięcej osób. Wokół katafalku nakrytego aksamitną tkaniną ustawiono krzesła w kilku rzędach, a w pobliżu wazony z wodą — na kwiaty, których przybywało nieustannie. Nikt nie mógł przypuszczać, jakie wrażenie wywarła na Adzie ta sytuacja. Nawet gdyby ktoś zauważył wówczas jej zaskoczenie, nie odgadłby, jakiej jest ono natury.

Otóż niezależnie od smutku, który zasiała w niej wiadomość o śmierci Klementyny, poczuła, jakby właśnie dopłynęła do portu. Tego jej było trzeba: zadumy, swojskości, życzliwej obecności, a nawet tych kwiatów…

Zanim pogrążyła się w myślach, aż do tej chwili z powodzeniem utrzymanych na bezpieczny dystans, przywołała wspomnienia z licznymi, sympatycznymi dziwactwami Klemy w roli głównej. Zadziałało jak łyk szampana. Uśmiech, który pojawił się wtedy na twarzy „jedynej krewnej” czuwającej przy trumnie, wzbudził konsternację wśród pań zawodzących pieśni pogrzebowe.

Uśmiechnęła się i do nich, choć na początku uważała, że kakofonia dźwięków, które z siebie wydają, jest nie do zniesienia. Być może było tak dlatego, że miała przed sobą dwie rywalizujące grupy: w skład jednej wchodziły starsze panie o drżących, przesadnie wysokich, to znów groteskowo niskich głosach, drugą stanowiły kobiety znacznie młodsze. Nie była pewna, czy ma to coś wspólnego z wiekiem, ale te były bardziej świadome intonowanej melodii. Odniosła wrażenie, że jej niejednoznaczne zachowanie w jakimś sensie pomogło zewrzeć szeregi i osiągnąć porozumienie, które było trudne nawet w kwestii wyboru pieśni.

Pierwsza strofa kolejnej z nich szczególnie przykuła jej uwagę. Tekst delikatnie poprzetykany archaizmami zmuszał do pilnego wsłuchiwania się w słowa: Żegnam cię, mój świecie wesoły/ Już idę w śmiertelne popioły/ Rwie się życia przędza/ Czas mnie w grób zapędza/ Bije pierwsza godzina.

Od tej chwili zdawało się, że z każdym utworem wyłaniają się też coraz piękniejsze i ciekawsze melodie. Nabrały nowych barw i zachwyciły harmonią, gdy do kobiecych głosów dołączyły męskie. Ada przyłapała się na tym, że czuwanie przy zmarłej odbiera niemal jako wydarzenie artystyczne. Poczuła się winna nietaktu, ale jeden rzut oka na starszą panią zgodnie z jej wolą złożoną w trumnie z zawadiacką fryzurą, delikatnym makijażem, w bordowej garsonce i w gustownie udrapowanym szalu — pomógł wrócić do zachwytu nad tradycją, która przetrwała może już tylko w tym regionie.

Ktoś pospieszył z przypomnieniem, że zwyczaj nakazuje zadbać o gardła śpiewających.

— Nie wiedziała? — zdziwił się starszy pan, kiedy zauważył jej zaskoczenie. — Odrobina wódeczki nigdy nie zaszkodzi!

Gdyby nie tak poważne okoliczności, pomyślałaby, że to żart. Zanim zdążyła się zmartwić swoją niegościnnością, uprzejmy informator poklepał ją dobrodusznie po ramieniu.

— Sie nie przejmuje! Skąd mogła wiedzieć?

Pocieszenie wyrażone w przerwie między pieśniami wybiło się nieco ponad przyciszony szmer zebranych. Wszyscy umilkli jak na komendę. Dopiero wtedy zniżył głos do szeptu:

— Ja o wszystkim pomyślał! — I, jakby to wymagało specjalnych wyjaśnień, dodał: — Klema równa babka była!

Niektórzy przytaknęli gorliwie, tym samym udowadniając, że — jak na śpiewaków przystało — słuch mieli doskonały.


Następnego dnia z zainteresowaniem przyglądała się wszystkiemu, co wiązało się z obrządkiem. Dostojna ceremonia różniła się od tych, z jakimi dotąd stykała się w mieście. Tam czuło się presję czasu i brak skupienia. Niemal zawsze wlokąc się na samym końcu konduktu, słyszała rozmowy uczestników, którzy wcale nie zachowywali się jak żałobnicy. Zwykle zresztą bardziej niż na zmarłym skupiano się na okolicznościach jego śmierci. O ile nie były bardzo ekscytujące, mężczyźni rozprawiali o polityce lub o sporcie, kobiety o zakupach i o przepisach. Mówiono też o pogodzie, chorobach i dzieciach, a nawet opowiadano dowcipy. Tylko ci, którzy szli bezpośrednio za trumną, mieli twarze zastygłe w bólu. Im dalej od czoła pochodu, tym luźniejsza stawała się atmosfera, niemal piknikowa. Im starsza była ona sama, tym boleśniej odczuwała niewłaściwość takich zachowań. W imieniu zmarłego i tych, którym był bliski.

Możliwe, że podczas pogrzebu ciotki nie dostrzegła żadnych niestosowności tylko dlatego, że nie miała szansy ich zaobserwować, podążając tuż za trumną.

Kiedy ceremonia dobiegała końca, uświadomiła sobie, że w formułkach, które musiały paść podczas pożegnania sławnej osoby, nie zmieściło się nic o kobiecie obdarzonej nie tylko rzadkim imieniem, ale i niezwykłym charakterem. Owszem, wspomniano o jej talencie, ale tak, jakby Klementyna była tylko narzędziem do odtwarzania muzyki…

I wtedy wpadła na pomysł, którego nie miała szans analizować dłużej niż pół sekundy: postanowiła zabrać głos. Wiedziała, że musi to zrobić jak najszybciej — zanim opuści ją odwaga. Samym gestem, wskazując na mikrofon i siebie, zapytała księdza, czy jej na to pozwoli.

— Droga ciociu Klementyno — zaczęła. — Gdy patrzę, jak wielu osobom byłaś bliska na tyle, że zechciały czuwać przy trumnie, a potem odprowadzić cię aż tutaj, jestem pod wrażeniem. Niewielu z tych, których znam, zrobiłoby to dla mnie…

Słowa płynęły tak łatwo, jakby tylko czekały, kiedy wypuści je na wolność. Nie mówiła długo, ale wzbudziła zainteresowanie i zadumę, a kilka twarzy rozświetliły nawet nieśmiałe, melancholijne uśmiechy. Jej emocje były tak wielkie, że już po chwili nie była w stanie odtworzyć własnej wypowiedzi. Zanim zdążyła się przestraszyć, że mogła przekroczyć granice dobrych obyczajów, usłyszała od osób składających kondolencje:

— Ładnie mówiła!

— No to Klema szczęśliwa być musi, że pani Adelajda na pogrzeb zdążyła!

— Akuratnie powiedziała. Od serca!


Uczynne sąsiadki, których imion i nazwisk nawet nie próbowała zapamiętać, pomogły w uporządkowaniu domu. Ktoś rozpalił w kominku, ktoś inny włożył do lodówki jakieś przysmaki, a na stole w kuchni, pod szklanym kloszem, znalazło się kilka kawałków domowego ciasta. Wzruszyła się, gdy wychodziły, bo z jakichś powodów dopiero teraz do niej dotarło, że naprawdę już nigdy nie usłyszy nieznośnej, a jednak zabawnej, zawsze pełnej pomysłów i rad Klementyny.

Choć robiła wszystko, żeby nie wyglądać na zagubioną, jedna z kobiet, bardzo młoda, wysoka i dobrze zbudowana, zatrzymała się w progu i zapytała:

— Czy mogę panią przytulić?

Nie czekała na odpowiedź. Przygarnęła ją zdecydowanym gestem i trwały tak do chwili, gdy Ada, na początku spięta jak zwierzę gotowe jednocześnie do ataku i ucieczki, rozluźniła się nieco. Dopiero wtedy stanowczo, lecz delikatnie uwolniła się z przyjaznego uścisku. Nabierając powietrza pełną piersią, wyprostowała się i uniosła głowę, jak napompowana zabawka.

— Dziękuję — powiedziała. — Chyba mi tego brakowało…

— Teresa jestem — odparła kobieta. — Mieszkam niedaleko. Nigdy nie wiadomo, kiedy człowiek człowiekowi może być potrzebny.

Miała w sobie naturalne ciepło i szczerość.

— To bardzo miłe — uśmiechnęła się Ada. — Ale proszę się o mnie nie martwić. Zawsze jakoś daję radę.

— Wiem. Pani Klema trochę o pani opowiadała. Czasem jej tu pomagałam, zwłaszcza pod koniec, jak już bardzo źle się czuła… Polubiłam ją… Może dlatego, że świat zwiedziła i tyle ciekawych rzeczy miała zawsze do opowiedzenia? — Zamilkła, rozważając, czy powinna powiedzieć coś jeszcze. — Ona tak na panią czekała! Ten remont… — Poruszyła głową, jakby omiatała wzrokiem cały dom. — Zrobiła chyba ze względu na panią… Jak tylko się dowiedziała, że pani jakieś problemy ma.

— Jak to? Przecież nic jej nie mówiłam!

Zdumienie graniczące z oburzeniem równie szybko wybuchło, jak zgasło. Ada uświadomiła sobie nagle, jak nieszczere były ich rozmowy.

— Ona też… nie powiedziała mi prawdy o swojej chorobie. Nawet kiedy już mogłam ją odwiedzić, wciąż przekładała termin…

Nieszczerość, nawet podyktowana troską, pozostaje kłamstwem, więc choć szły tą samą ścieżką, spotkać się nie mogły.

— Ja nie wnikam! — Teresa podniosła obie ręce w obronnym geście. — Ale wiem, pani Klema była specyficzna.

— O tak!

Zamilkły, jakby tym jednym stwierdzeniem wyczerpały temat. Pierwsza odezwała się Teresa:

— Ale ja lubiłam to jej trajkotanie. Fajne rzeczy mówiła…

— Przepraszam — wpadła jej w słowo Ada. Z jakichś powodów uznała, że to najlepszy moment, żeby zapytać: — Czy ciocia chodziła do kościoła?

To wciąż nie dawało jej spokoju, bo Klementyna całe życie podkreślała, że ma umysł niezniewolony żadną religią. Obecność księdza i katolicki obrządek nie były więc tak oczywiste. Chciała wiedzieć więcej.

Teresa na moment straciła rezon.

— No właśnie, że nie… — odparła z namysłem. — Ale z księdzem dobrze się dogadywali, czasem nawet na organach naszych grała do mszy… Dobra, pójdę już. Jakby co…

Przez chwilę wpatrywała się w Adę, po czym dokończyła tonem poważnej deklaracji:

— Jakby co, to proszę pamiętać, że ja tu jestem! Mieszkam w domu nad stawem…

Uśmiechnęła się jeszcze raz i położyła rękę na klamce. W tym samym momencie podskoczyła jak rażona prądem.

— O kurde! — zawołała, sięgając do torebki. — Zapomniałabym na śmierć! Pani Klema prosiła, żeby to przekazać.

Ada wyciągnęła rękę po kopertę ze złotym nadrukiem, podczas gdy drugą trzymała się za serce.

— Jeszcze jeden taki numer, a trzeba będzie ten katafalk przytaszczyć z powrotem!

— Przepraszam! — roześmiała się nagle Teresa głośnym, nieskrępowanym śmiechem. — Wiem, jestem postrzelona, ale idzie się przyzwyczaić. Pani Klema tak mówiła!

Ada nie mogła oprzeć się refleksji, że ciocia Klementyna musiała mieć w tamtym momencie jeden z rzadkich ataków autoironii. Uśmiechnęła się do tej konkluzji, do nieobecnej ciotki i do nowej znajomej, dzięki której dzień kończył się inaczej niż można było przypuszczać.

Aczkolwiek wszystko mogła zmienić wiadomość, wciąż zamknięta w pozłacanej kopercie. Ada postanowiła ją otworzyć dopiero rano.

*

Choć wiedziała, że nie należy się spodziewać czegoś zwyczajnego, list, a właściwie krótka notatka, zaskoczyła ją swoją lakonicznością. Wynikało z niej, że z półki w salonie ma wziąć książkę zawiniętą w błękitny ozdobny papier i zanieść — osobiście — do pani Stefanii mieszkającej w jakimś Dworku. Tylko tyle.

Pomyślała, że Klementyna musiała czuć się bardzo źle i że zwyczajnie nie starczyło jej sił na coś więcej.

A jednak, ku własnemu zdziwieniu, podświadomie oczekiwała romantycznego pożegnania sławnej artystki z życiem. No i z ludźmi spotkanymi po drodze. Choćby z nią, skoro nawet obcy wiedzieli, że jest dla niej ważna.

Kilka dni później w samo południe wsiadła do samochodu i wyruszyła na poszukiwanie Dworku, o którym ciotka czasem próbowała coś opowiedzieć, ale Ada — z oczywistych względów — nauczyła się jej słuchać jednym uchem.

Z nieco przaśnych, lokalnych folderów dowiedziała się chociaż tyle, że „Dworkiem” nazywano dziewiętnastowieczny pałac usytuowany na skraju miasteczka. Może dlatego, że został zbudowany na fundamentach piętnastowiecznego dworu krzyżackiego. Na fotografii prezentował się interesująco: otoczony kilkuhektarowym, także zabytkowym parkiem, połyskiwał wśród drzew, jak wyrzeźbiony w kości słoniowej.

Zanim weszła do środka, podziwiała styl nawiązujący do angielskiego neogotyku. Budynek naprawdę robił wrażenie, zwłaszcza że niedawno przeszedł solidny remont. Okna o zróżnicowanych kształtach oprawione w ciemnobrązowe ramy gustownie kontrastowały z jasną elewacją. Pokrycie dachowe z najnowocześniejszymi, acz dyskretnymi rozwiązaniami, dwie malownicze wieże zwieńczone blankami i antenami oraz dwa piętrowe skrzydła troskliwie chroniące dziedziniec przed ostrymi wiatrami były doskonałym symbolem połączenia przeszłości z przyszłością.

Dzięki wskazówkom Teresy nie błądziła dworkowymi korytarzami, w których królowała cisza.

Zapukała do drzwi pani Stefanii, ale pozostało to bez odpowiedzi. Nie miała pojęcia, gdzie należy szukać nieobecnych lokatorów Dworku. Nie znosiła takich sytuacji. Położyła plecak na parapecie, by wyjąć z niego książkę i znaleźć kogoś, kto zgodzi się przekazać ją właścicielce. Ucieszyła się, widząc starszą, niespełna osiemdziesięcioletnią kobietę w szarych dresach, zmierzającą ku niej zdumiewająco jak na jej lata sprężystym krokiem. Przywitały się serdecznym uśmiechem, jak dobre znajome. Z pewnością widziała ją na pogrzebie Klementyny.

— Przepraszam — zagaiła. — Nie zastałam pani Stefanii. Czy mogłabym prosić o… — Nie dokończyła jednak, bo przypomniała sobie, że ciotka podkreśliła słowo „osobiście”. Dokładnie w tym samym momencie starsza pani zastukała, a nawet niemal załomotała w drzwi i otworzyła je, nie czekając na zaproszenie.

— Proszę wchodzić — zaprosiła serdecznie. — One często nie słyszą pukania, chociaż żadna nie ma problemów ze słuchem. Już tak z nimi jest. Drogie panie! — zawołała w głąb mieszkania. — Macie swojego gościa!

Puściła oczko, co zapewne miało dodać Adzie animuszu i wyszła, cicho zamykając za sobą drzwi. Do Ady dobiegło w tym momencie serdeczne staropolskie:

— Prosiemy, prosiemy!

Trafiła prosto do salonu. Na kanapie w pozycji półleżącej zalegała jedna, a w wielkim wygodnym fotelu druga lokatorka apartamentu. Obie wyglądały na niewiele ponad siedemdziesiąt lat. To, i spotkanie na korytarzu, rozwiało przekonanie Ady, że Dworek zamieszkują osoby bardzo wiekowe i schorowane. Ta, która upodobała sobie fotel, uśmiechnęła się szeroko:

— Nareszcie pani do nas dotarła!

Ada nie okazała zdziwienia, że jej oczekiwano. Wyciągnęła w stronę kobiety błękitny pakunek.

— To chyba pani własność. — Zastygła jednak w pół gestu i dodała: — No chyba, że…

— Przesyłka od świętej pamięci Klementyny, prawda? — domyśliła się starsza pani. — Mam na imię Stefania. Czy to wystarczy?

Ada skinęła głową. Formalnościom stało się zadość.

Stefania wskazała gościowi drugi fotel, a gdy Ada na nim przysiadła, rozwinęła zawiniątko. Obejrzała książkę uważnie i z zaciekawieniem wczytała się w treść notatki na tylnej stronie okładki.

— Coś dla ciebie — rzuciła w stronę współlokatorki. — O miłości! — mruknęła z nieukrywanym znudzeniem.

— Cudownie! — zawołała tamta, dla odmiany z emfazą.

— Myślałam, że to pani własność, a wygląda na to, że raczej prezent — domyśliła się Ada. — Tak czy owak czas na mnie. Spełniłam ostatnią prośbę cioci, zatem…

— Czyżby? — Stefania zabawnie uniosła brew. — Skąd ta pewność?

— Nie rozumiem…

— Nie uzgodniłyśmy jeszcze warunków…

— Warunków czego? — Ada szybko zamrugała powiekami, podkreślając swoją niewiedzę.

— Chyba źle się wyraziłam… Miałam na myśli raczej… no, taki plan działania. Żeby pani nas uwzględniła…

— Ale w czym?

— Klema nic pani nie powiedziała?

— Przepraszam — do rozmowy włączyła się druga kobieta. — Mam na imię Żaklina. Ża-kli-na! — powtórzyła z naciskiem i przekonaniem, że i tak musiałaby to zrobić. — Moja szanowna przyjaciółka nie ma niestety talentu do rozmawiania z ludźmi. Ja wszystko pani wyjaśnię.

— Zamieniam się w słuch, chociaż obawiam się, że doszło do jakiegoś nieporozumienia — roześmiała się Ada.

Nie wiedzieć czemu relacja między kobietami, miny Stefanii i wyszukany sposób bycia Żakliny nastroiły ją radośnie. Spojrzały po sobie porozumiewawczo, jakby to zauważyły.

— Otóż, nasza nieodżałowana Klementyna pod wieloma względami osierociła wiele osób — zaczęła Żaklina z pewnym afektem, o którym zapominała w miarę, jak rozwijała swoją wypowiedź: — Na pewno pani wie, że przychodziła do Dworku, aby obdarować nas swoją Sztuką: żeby nam grać. Swój bezcenny fortepian podarowała Zofii: wielkiej miłośniczce jej talentu, a zarazem przyjaciółce i właścicielce Dworku. Stoi w głównym holu. Fortepian, nie Zofia! — uściśliła i roześmiała się.

— Zofia czasem też! — wtrąciła jednak Stefania.

Żaklina zabawnie zgromiła ją wzrokiem i kontynuowała:

— Grała nam wszystkim. Te dźwięki… — westchnęła przeciągle — Płynęły korytarzami, ulatywały przez okna, rozpraszały się w parku jak drobinki gwiezdnego pyłu…

— Żabino… — chrząknęła Stefania, a gdy Żaklina zerknęła pytająco, rzuciła wymowne spojrzenie na gościa i znów uniosła brew.

Ada już wiedziała, że tę umiejętność opanowała do perfekcji.

I że to najlepszy moment, żeby wtrącić:

— Po pierwsze: ja nie gram na żadnym instrumencie…

Żaklina spojrzała na nią jak na intruza.

— A czy ja to sugeruję?

Zapadła nieco niezręczna cisza.

— Pani Ado — odezwała się miękko Stefania. — Powiem krótko i węzłowato: potrzebujemy lektorki.

— Lektorki?

— Lektorki! — pokiwała głową, sygnalizując, że to nie wymaga dalszych wyjaśnień.

Ponieważ Ada nie wyglądała na bardziej oświeconą, dodała:

— Obie kochamy książki, ale nie możemy już czytać. Zwłaszcza Żaklina. Oczy… Pani rozumie. Klementyna czasem nam czytała. Opowiadała też o pani. Jak o córce mówiła…

— Ale co to ma wspólnego z…?

Znów spojrzały porozumiewawczo, ale nie łudziła się, że tak wyrażały zachwyt nad jej inteligencją.

— Gdyby mi pani nie przerwała, to bym miała szansę powiedzieć, że Klema w jakimś sensie przekazała nas w pani ręce. Ręczyła, że da sobie pani świetnie radę — dokończyła Stefania i sięgnęła po mały nóż.

Właśnie w tej chwili postanowiła zjeść jabłko. Od dłuższego czasu obracała je w lekko drżących dłoniach z nabożną czcią i delektowała się samym zapachem. Obejrzała ostrze noża z każdej strony, jakby oceniała jego czystość lub możliwości. Najwyraźniej oględziny wypadły pozytywnie, bo w końcu zabrała się do obierania. Robiła to z wielką wprawą i wyraźną, nieco teatralną przyjemnością.

— Wiem, że nie pachną tak, jak jabłka z mojego dzieciństwa, a jednak je przypominają — westchnęła. — To ciekawe: żadna fotografia nie przywołuje wspomnień tak dobrze jak zapach. Albo melodia! Może w ogóle nie ma sensu kolekcjonować zdjęć?

Zdawało się, że na tę chwilę zupełnie zapomniała o gościu. Ada pomyślała, że tak musiała się czuć Alicja w Krainie Czarów, choćby podczas zwariowanej herbatki.

Tymczasem Żaklina, daleka od rozważań filozoficznych, zmierzyła współlokatorkę spojrzeniem, w którym oburzenie walczyło ze zdumieniem, po czym wyrzuciła z siebie:

— Nawet go nie umyłaś!

Twarz Stefanii rozjaśnił uśmiech politowania.

— Przecież to jabłko z naszej dworkowej jabłonki. Zerwane, ułożone w skrzynce, w piwnicy sobie spokojnie leżało… Co na nim może być, żebym musiała je myć?

— Muchy mogły po nim łazić! I ślimaki, i… i pająki!

— A klamki?

— Co: klamki? — Żaklina łatwo dała się zbić z pantałyku.

— Przecież dotykasz ich codziennie. Skąd wiesz, kto macał je wcześniej? Albo poręcz przy schodach: może ktoś, kto właśnie wyszedł z toalety coś na nich rozmazał… Sama widzisz, nie da się wszystkiego kontrolować! — zawołała Stefania triumfalnie, celując w Żaklinę trzonkiem noża, jakby miała przed sobą tarczę.

— Jesteś… obrzydliwa.

— Eeee tam! Zaraz obrzydliwa! Albo mam za dużą wyobraźnię, albo rację, a ty nie umiesz mi jej przyznać.

Żaklina zmieszała się nieco.

— Chodzi mi o to, że można zmniejszyć ryzyko…

— Jak się całe życie zmniejsza ryzyko, to może się okazać, że się w ogóle nie żyło! — parsknęła Stefania. — Doszłam, niestety do takiego punktu, gdzie zjedzenie być może trochę brudnego jabłka jest najbardziej szalonym wyczynem, na jaki mogę sobie pozwolić. Ach! Ten dreszczyk emocji…

Odcięła spory plasterek i, podnosząc go do ust, spojrzała na Żaklinę wyzywająco. Owoc zachrupał nadzwyczaj głośno, ona zaś mlasnęła i przewróciła oczami w wyrazie przesadnej rozkoszy.

— Baza wirusów została zaktualizowana — skwitowała Ada, która w trakcie sceny z jabłkiem w roli głównej przeżyła huśtawkę stanów i emocji: od dezorientacji, przez niedowierzanie, po rozbawienie, a nawet wzruszenie. Nie były zbyt silne, ale o dziwo miłe sercu.

Stefania zmierzyła ją spojrzeniem pełnym nieco udawanego rozczarowania.

— Chyba zalizana! — mruknęła.

Potrafiła tak dobrać intonację, że nie potrzebowała wielu słów, aby bez trudu rozbawić rozmówcę. Nic dziwnego, że Ada parsknęła śmiechem.

— Pani się śmieje, a to się może źle skończyć! — nie ustępowała Żaklina. Jednak była nieco dotknięta. — Dlaczego pani nie reaguje jak należy? Nie wolno igrać z losem!

Ada podeszła bliżej. Przykucnęła obok niej i miękkim, ale zdecydowanym ruchem nakryła jej dłonie swoimi.

— Proszę pamiętać, że nie jestem niczyją nianią, pani Żaklino. A ludziom należy pozostawić wolność, prawda? Zwłaszcza w podejmowaniu tak doniosłych decyzji jak umycie jabłka. No i… proszę mi wybaczyć, ale obawiam się, że zbyt silne emocje mogą być czasem groźniejsze, niż to nieumyte jabłko.

Kobieta uśmiechnęła się wreszcie i powiedziała:

— No tak. Ma pani rację. A Stefa zawsze była… lekkomyślna. Fiu bździu takie zawsze z niej było! „Fiu bździu patataj w nogach”! Moja mama tak mawiała.

— Wypraszam sobie — Stefania niemal się zakrztusiła. Ada szybko się zorientowała, że tak próbowała ukryć śmiech. — „Fiu bździu”, ale dobrze ci ze mną, co? Nigdy się nie nudzisz, Żabino, a każdy głupi wie, że nuda to cichy zabójca!

Ada uznała, że czas już zakończyć te przekomarzanki:

— OK. I tak muszę tu zostać jeszcze jakiś czas, żeby uporządkować sprawy. Myślę, że zdążę paniom przeczytać tę książkę! Od kiedy zaczynamy?

Nie próbowały ukrywać uśmiechów, ale gdy Ada wyciągnęła rękę po lekturę, Stefania pokręciła tylko głową.

— Nie tę — wyjaśniła. — Trzeba ją odnieść do naszej biblioteki. Jest na piętrze. Można wjechać windą, ale pani młoda jest, pani tego nie potrzebuje.

W ten oto sposób, w wieku czterdziestu siedmiu lat, Ada dowiedziała się, że jest młoda i została lektorką.


Spotkanie nie zakończyło się jednak tak przyjemnie jak mogłoby. Otóż Ada ledwo ukryła irytację, kiedy na odchodnym Stefania wręczyła jej kolejną kopertę od Klementyny — a i owszem: pozłacaną — z prośbą, żeby ją otworzyła na szczycie Czarciego Pazura. Jednak niespecjalnie bawiły ją niespodzianki i podchody zza grobu.

*

Zgodnie z obietnicą, zanim opuściła Dworek, wybrała się na poszukiwanie biblioteki. Była bardzo ciekawa każdego pomieszczenia, jakie krył w sobie wielki budynek. Nie spodziewała się, że jest ich tak wiele — mieszkań, apartamentów, pojedynczych pokoi i pomieszczeń do wspólnego użytku.

Przechodząc przez hol, zatrzymała się przy fortepianie. Z szacunkiem przeciągnęła dłonią po zamkniętej klapie instrumentu jak po grzbiecie pięknego zwierzęcia. Muzyka rzeczywiście była dla Klementyny wszystkim: absolutnym priorytetem, miłością, wolnością, szczęściem, zobowiązaniem. Powietrzem. Ada nie rozumiała tego wcześniej. Nawet kiedy w jednym z wywiadów, na stwierdzenie prowadzącego: „Uczy pani wrażliwości na muzykę”, Klementyna odparła z teatralnym, jak się jej wtedy wydało, zdziwieniem:

— Uczę wrażliwości? Proszę pana, wrażliwość ma każdy! Można próbować ją obudzić, rozwinąć, ukierunkować, ale nie można jej nauczyć. Za to można, i chyba nawet trzeba, dzielić się własną. Problem w tym, że to bardzo intymne. Jeśli już w ogóle artystom należy się uznanie, to właśnie za to: stają przed wielbicielami czy uczestnikami sztuki bez maski. Proszę mi wierzyć, że nagość bywa mniej krępująca…

Ada nie była dumna z tego, że wówczas odebrała to jako pewną manipulację. Trwała w tym przekonaniu do chwili, gdy w końcu wybrała się na koncert. Nie robiła tego od dzieciństwa, bo trasy coraz sławniejszej ciotki rozmijały się z jej życiem, jakby ktoś to zaplanował. Tym razem Klementynie zależało ogromnie. Może chciała rozproszyć przygnębienie, z którym Ada nie radziła sobie najlepiej po wyjeździe Jacka. Rozbita emocjami, które wiązały się z jego decyzją, ale też — mimo posiadania utalentowanej ciotki — nie bardzo przyzwyczajona do obcowania z muzyką, dała się jednak zaprosić i… zaskoczyć.

Pierwszą niespodzianką była sama Klementyna. Oto na scenę weszła kobieta, w której Ada ledwie rozpoznała nieznośnie gadatliwą, ruchliwą ciotkę. Trudno było uwierzyć, że szczupła, piękna pianistka w szykownej sukni, która z młodzieńczym wdziękiem wkroczyła na scenę, kilka tygodni wcześniej ukończyła siedemdziesiąt lat. Podczas kurtuazyjnej wymiany zdań z prowadzącym, sprawiała wrażenie zniecierpliwionej, bo naprawdę trudno było podejrzewać ją o tremę.

Wreszcie pochyliła się nad instrumentem.

Z miłością — co do tego nie było wątpliwości.

W jednej chwili stała się uosobieniem Muzyki. Jej palce tak szybko i lekko tańczyły na klawiaturze, jakby same wiedziały, co do nich należy, jakby pianistka była tu tylko dla ozdoby. Czasem dłoń wznosiła się i dramatycznie zastygała wysoko ponad głową, by po chwili opaść delikatnie lub szybko i drapieżnie. Niekiedy Klementyna pochylała się nisko, jakby szukała czegoś wśród klawiszy. Innym razem prostowała się i patrzyła wprost przed siebie, jak gdyby zapominała gdzie jest, a wtedy jej twarz, podobnie jak dłonie, uzyskiwała autonomię: mimika stawała się tak wyrazista, że niemal dopowiadała dźwięki. Zdarzały się i takie chwile, gdy poruszając głową i tułowiem, to znów kołysząc, unosząc i opuszczając ramiona, tańczyła połową ciała w idealnej synergii z dźwiękiem instrumentu. Czasem zwracała twarz ku publiczności, ale jej spojrzenie pozostawało całkowicie nieobecne. Ada przyłapała się na rozważaniach, czy tak wyglądają ludzie w transie. Gdy Klementyna od czasu do czasu wstawała, aby podziękować ukłonem za gromkie brawa, wydawała się oszołomiona — jak powracająca z dalekiej, ekstremalnej wyprawy.

Ada była zaskoczona, że dopiero teraz wróciło wspomnienie tamtego magicznego wieczoru. Pokrzepiło ją to i zasmuciło jednocześnie. Oderwała dłoń od idealnie gładkiej powierzchni fortepianu, przez co natychmiast straciła połączenie z machiną czasu. Rozejrzała się wokół nieco nieprzytomnym wzrokiem. Poczuła ulgę, gdy stwierdziła, że nie było żadnych świadków jej niespodziewanej podróży sentymentalnej.

Zanim odnalazła bibliotekę, zauważyła, że dopiero tu, w pałacu, zwanym Dworkiem, w miasteczku, w którym zakorzeniła się Klementyna, miała szansę poznać ją naprawdę.

Była wdzięczna wszystkim, którzy wspominali ją szczerze i serdecznie. Można by przypuszczać, że jest członkiem naprawdę wielkiej rodziny — zauważali słabostki, doceniali talent i po prostu lubili…

Od tej chwili postanowiła nazywać ją ciocią. Ni stąd, ni zowąd „ciotka” zaczęła się kłócić z nowym wizerunkiem, który nieoczekiwanie pojawił się w sercu.

Uśmiechnęła się, gdy zrozumiała, że ciocia Klema nawet zza grobu próbowała kształtować jej wrażliwość.

Albo usiłowała obudzić z długiego snu, który nie dawał ulgi.

*

Biblioteka zaskoczyła ją bogactwem księgozbioru i przyjazną aranżacją wnętrza. Śledząc tytuły, przechylała głowę to w jedną, to w drugą stronę, niczym zaciekawiony pies. Nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego nie znormalizowano zasady umieszczania nadruku na grzbiecie okładki.

Po chwili pojawiło się dwoje czytelników. Byli w podobnym wieku, co najmniej po siedemdziesiątce. Siwowłosy mężczyzna uśmiechnął się już w drzwiach i skinął głową. Ada odpowiedziała tym samym. Odprowadził swoją partnerkę do jednego ze stolików.

W różnych miejscach dużego pomieszczenia stało ich kilkanaście, każdy w innym kształcie i stylu. Jedne umieszczono na środku, inne pod oknami. Niektóre, w odróżnieniu od tych, które obiecywały więcej prywatności, zachęcały do spędzenia czasu w większym gronie. Wygodne fotele, kanapy, stoliki i odpowiednio rozstawione lampy tworzyły klimat, na jaki nie mógł narzekać żaden miłośnik książek. W tle bardzo cichutko grała muzyka, ale trudno było stwierdzić, skąd dobiega i czy w ogóle jest elementem aranżacji.

Kątem oka Ada obserwowała tamtych dwoje przez dłuższą chwilę. Wydawało się, że zamienili kilka słów, ale tak naprawdę mężczyzna rozmawiał właściwie sam ze sobą: bardzo cicho zadał pytanie, a potem udzielił odpowiedzi i oddalił się na chwilę, żeby przyrządzić herbatę w aneksie urządzonym we wnęce wśród półek. Wrócił z parującym napojem, po czym oddalił się, żeby przejrzeć księgozbiór.

Dopiero wtedy zdecydowała się naruszyć klauzulę milczenia:

— Przepraszam, chciałabym zwrócić książkę, ale nie wiem, kto tu jest odpowiedzialny…

— „Odpowiedzialny”? — wzruszył niecierpliwie ramionami, z jakiegoś powodu to słowo szczególnie go dotknęło. — Wszyscy tu jesteśmy odpowiedzialni, pani Adelajdo!

— Pan mnie zna?

— Jest pani krewną naszej nieodżałowanej Klementyny, prawda?

— To skomplikowane…

Zaśmiał się.

— Chyba mniej niż się pani wydaje! A wracając do książki: proszę ją odłożyć tam, gdzie pani uważa, że powinna się znaleźć. Jak w domu, czyli — spojrzał wymownie na najbliższą półkę — tam, gdzie nikt się nie spodziewa! Pani wybaczy, żona czeka… — Uśmiechnął się przepraszająco i zostawił Adę samą.

Podał swojej towarzyszce jeden z tomików, po czym rozsiadł się wygodnie i zatopił w lekturze. Można było uwierzyć, że oboje czytają, ale tak naprawdę kobieta drzemała nad otwartą książką. Walczyła z sennością, lecz chwilami przegrywała z kretesem. Na pierwszy rzut oka trudno było się zorientować, bo pozycję przyjęła taką, że łatwo mogła kogoś zwieść. Możliwe, że dużo trenowała. Ada poczuła ukłucie smutku i wzruszenia. Mężczyzna podchwycił jej spojrzenie, nim zdążyła odwrócić głowę. Poczuła się przyłapana na gorącym uczynku, ale wydawało się, że jest mu to obojętne.

— Pani Żaklina lubi romanse, a Stefania… wszystko, co ją poruszy w jakikolwiek sposób — odezwał się, patrząc znad okularów.

Ada nie była już zdziwiona. Może przez ułamek sekundy próbowała rozszyfrować, w jaki sposób informacje rozchodzą się aż tak szybko, ale w ostateczności jakie to miało znaczenie: poczta pantoflowa, pneumatyczna czy wewnętrzny monitoring?

Starszy pan podniósł się ze swojego miejsca, ale wcześniej uścisnął uspokajająco dłoń żony.

— Wie pani, tu wieści rozchodzą się błyskawicznie… — zagaił, podchodząc do Ady.

— Naprawdę? — roześmiała się. — Nie mam nic do ukrycia, ale czuję się z tym trochę… niezręcznie.

— Niepotrzebnie. Nie wiedzieliśmy o pani nic prócz tego, że jest jedyną krewną Klementyny i że w końcu nas pani odwiedzi. Mam na imię Jeremi — skłonił się szarmancko. — Jeremi Nowicki.

— No to wiedzieliście więcej niż ja! — stwierdziła Ada, ale po chwili dodała szczerze: — Już mnie to nawet nie dziwi. Ciocia zawsze miała ciekawe pomysły.

— O tak! — przyznał mężczyzna i zamilkł, dając sygnał, że temat został zaliczony i wyczerpany.

Jego wzrok przesuwał się wzdłuż jednej z półek.

— Tu ją poznałem… Klementynę. Aż do tej chwili czytałem wszystko oprócz beletrystyki… Interesowały mnie dzieje świata, polityka, filozofia, nawet ekonomia. Jak to się zmienia! Często sprzeczaliśmy się o to, co lepsze. Mówiła: „Ja wolę literaturę piękną. Nie muszę, ale mogę wierzyć w każdą opisaną historię”. Wolała to, czego nie da się udowodnić, zmierzyć, zważyć, ale można poczuć w sercu. Moja żona myślała podobnie jak Klementyna. Mówiła: „Nie złość się, nie neguję historii, ale… Właściwie wszystko i tak sprowadza się do wiary, że nie ma innych dowodów! To samo z nauką: przecież jej zasady obowiązują dopóki ktoś nie rzuci innego światła. Można śmiać się z istnienia czy nieistnienia Boga i trąbić, że Ziemia jest okrągła, bo łatwo zapomnieć, że jeszcze wczoraj głoszono, że jest płaska. A co okaże się jutro?”. A ja już dzisiaj wiem, co powinienem jej odpowiedzieć: To bez znaczenia, czy Ziemia jest płaska, czy Bóg istnieje i co powiedzą jutro. Jedno jest pewne: jutro i tak przyjdzie za wcześnie…

Zamilkł nagle, choć Ada nie okazywała niecierpliwości. Uznała, że czeka na komentarz.

— Dla wielu Bóg jest jedynym stałym punktem odniesienia — zaczęła ostrożnie. — Trudno zaprzeczyć, że ostatecznie tego ludziom potrzeba najbardziej. Czegoś niezmiennego, znajomego, czegoś, do czego się wraca z każdej podróży i z czym da się wyruszyć… no właśnie: do tego jutra.

— Wie pani… Moja żona mówiła podobnie, a ja starałem się to rozumieć. Szanowałem jej sposób patrzenia na świat, a po tym wszystkim, co się nam przytrafiło… — Pokręcił głową. — Chyba nawet zacząłem jej zazdrościć…

Ada nie zapytała, dlaczego mówi o żonie w czasie przeszłym, w dodatku, jakby nie było jej tuż obok.

Być może umiał czytać w myślach, bo wskazując kobietę ruchem głowy, dodał:

— Straciliśmy córkę i… No cóż… Moja Krysia zatrzymała się na ich ostatniej rozmowie. Czekam. Może jeszcze wróci.

*

Spotkanie z Jeremim wzburzyło jakże chwiejny spokój Ady. Wiedziała, że Ostatnie Rozmowy potrafią wyglądać niewinnie, z łatwością usypiają czujność albo nawet udają, że są tylko jednymi z wielu.

Tak było z rozmowami z Jackiem:

Nie do końca zdawał sobie sprawę, jak boleśnie ją zaskoczył decyzją i uporem w urzeczywistnianiu zamysłu, który wydawał się daleki i nierealny, kiedy rozmawiali o tym po raz pierwszy.

— Co byś powiedziała — zaczął — gdybym chciał zamieszkać za granicą?

— Gdzie konkretnie? — zapytała, ale tylko po to, żeby zyskać na czasie. Tak naprawdę nie miało przecież znaczenia gdzie, ale kiedy i dlaczego.

— No… Nie wiem… Czy to ważne?

— Nie — przyznała uczciwie.

Poczuła niepokój, ale natychmiast zganiła się w duchu, że pozwoliła mu w ogóle zaistnieć. Czy to nie przesada, żeby aż tak przejmować się młodzieńczymi marzeniami? Nawet jeśli burzyły jej spokój. W końcu chłopak miał wówczas nie więcej niż szesnaście lat. Można było przewidywać, że zanim dorośnie, będzie miał jeszcze tysiąc pomysłów na swoją przyszłość.

Właśnie wrócił z trzydniowego klasowego biwaku zorganizowanego na zakończenie gimnazjum. Stał przed nią, prężąc mięśnie. Chciał wyglądać na większego i dojrzalszego niż był. Młody, wysoki, piękny… Z jasnymi oczami, które nie dostrzegały żadnych raf, chmur, wysokich progów… Tylko wolność. A ona była jej zaprzeczeniem. To też widziała w jego oczach. Gdy poczuła ucisk w sercu, zrozumiała, że nie może powiedzieć nic, co by go powstrzymało. Jedno nieopatrzne słowo mogło podciąć mu skrzydła, a spojrzenie przepełnione smutkiem prześladować w drodze nie wiadomo przecież jak dalekiej.

Odwróciła wzrok, udając, że ukłuła się igłą. Syknęła nawet cichutko, choć miała ochotę krzyknąć: „Nie zostawiaj mnie!”. Wreszcie podniosła głowę i uśmiechnęła się najzwyczajniej jak umiała.

— Umyj ręce, zaraz będzie obiad. Masz jeszcze czas na snucie takich planów. Zdążymy to omówić nie raz.

— Ale nie masz nic przeciwko?

— To bez znaczenia, syneczku. — Dawno już tak nie mówiła! — Nie mogę planować twojej przyszłości. Mogę tylko tu być, żyć swoje życie i czekać…

— Kocham cię matuś, wiesz? — rzucił szybko i uśmiechnął się z ulgą.

Matuś… Nie pamiętała, kiedy zaczął się tak do niej zwracać. Nie miała pojęcia, skąd zaczerpnął to słowo, ale bardzo je lubiła.

Jeszcze zanim na dobre opuścił dom, niemal co dzień z fascynacją i dumą odkrywała jak z dziecka, z zabawnego pisklaka przeistacza się w łabędzia. Kiedy jednak zorientowała się, że faktycznie szykuje skrzydła do dalekiej podróży, dopadły ją żal i zdziwienie. Nagle naprawdę zniknął chłopiec, który wypełniał dom swoją obecnością, wpływał na rytm życia i nadawał sens kolejnym dniom. Jakby dziecko umarło, a na jego miejscu pojawił się ktoś zupełnie inny: wysoki i barczysty, pewny swoich możliwości i uroku młody mężczyzna — tak bliski, a jednocześnie daleki, bo już oddany światu. Zrozumiała, że dostała go tylko na chwilę i poczuła żal, że nie doceniła jej tak, jak na to zasługiwała.

Nagle okazało się, że jej syn wiąże swoją przyszłość ze służbą w wojsku, najchętniej w oddziale powietrznodesantowym. Miał idealne warunki fizyczne, żeby zostać spadochroniarzem, ale podczas komisji zasugerowano, że bez łapówki ani rusz. Kwota i tak była poza jego zasięgiem, ale nieuczciwość i niesprawiedliwość sytuacji oburzyła go do tego stopnia, że zaczął zachowywać się tak, jakby porzucił marzenia. Ada przeżywała ambiwalentne uczucia: współczuła i jednocześnie odetchnęła z ulgą.

Tymczasem Jacek przeszedł zaawansowane szkolenie i rozpoczął pracę w firmie ochroniarskiej zatrudniającej między innymi byłych żołnierzy jednostek specjalnych. Miał niespełna dwadzieścia lat, gdy wrócił do pomysłu o przygodzie w żołnierskim mundurze. Jeden z kolegów z pracy zorganizował spotkanie z kimś, kto mógł w tym pomóc. Rozmawiali w knajpie do późnej nocy. Jacek wrócił nad ranem i poinformował z ledwie hamowanym dziecięcym entuzjazmem:

— Będę służył w Legii Cudzoziemskiej!

Przeszedł ją dreszcz, ale burknęła tylko:

— Poczekaj, aż wytrzeźwiejesz.

Pokręcił głową. Oboje wiedzieli, że nie jest pijany, tylko Ada potrzebuje czasu.

— Za tydzień wyjeżdżam do Francji — wrócił do tematu kilka godzin później. Był spokojny i gotowy na każdy matczyny argument. Pojęła to w mgnieniu oka.

— Synu… — zaczęła mimo to, ale ostatecznie głos niemal uwiązł jej w gardle. — Nie mogę cię zatrzymać, ale wiesz, że chciałabym…

— Wiem… To dobrze, że nie możesz. Matuś! No przestań! Jestem już duży! — zaśmiał się. — Matki mają wbudowane takie coś, co ciągle każe im wymyślać problemy i zagrożenia. Nawet jak ich nie ma. Martwiłabyś się o mnie, nawet gdybym pracował w bibliotece.

Przyklęknął u jej stóp i podniósł głowę, żeby z tej perspektywy zajrzeć w oczy.

— No chyba nie będziesz płakać i wymyślać niestworzonych sytuacji, jakie mogą mi się przytrafić? Ale jak chcesz, to proszę bardzo. Eeeej…! — zawołał, widząc jej łzy. — Tak naprawdę wszędzie może mi się zdarzyć coś złego.

— A… dziewczyna? Nawet nie zdążyłam jej poznać. Mówiłeś, że to coś poważnego… Nie jest aż tak ważna, żeby zostać? — zaryzykowała, choć była na siebie zła, że ucieka się do takiego argumentu.

— Ja mam swoje marzenia, Natalia swoje. Niedługo prawdopodobnie wyjedzie na stypendium do Stanów. Rozmawialiśmy o tym wiele razy. Nie wiem dlaczego, ale bardzo ją rozzłościła moja decyzja. Jakby myślała, że będę tu siedział i czekał. — Zacisnął zęby. — Dobra: trochę się pokłóciliśmy. Mam nadzieję, że jej przejdzie, zanim się rozjedziemy. Jeśli mamy być kiedyś razem, będziemy. A jeśli nie… Ja jej nie ograniczam. Chyba mam prawo liczyć na to samo?

— Chyba tak — westchnęła. — Ale ja… Mam ciebie tylko jednego… — dodała mało odkrywczo.

— Wybacz, to nie moja wina. Trzeba było o tym pomyśleć trochę wcześniej… — mówił sztucznie radosnym tonem.

Po tym poznała jak mu ciężko.

Z mimowolnym oporem, bo sama chciała go przytulić, dała się zamknąć w niedźwiedzim uścisku.

— No przestań! — strofował ją jak dziecko. — Nie będziesz się chyba gniewała za to, że się wygłupiam? A tak poważnie: myślisz, że jakbyś miała siedmiu synów i osiem córek, to teraz byłoby ci łatwiej?

Zaśmiała się z uznaniem — jak zwykle użył argumentu nie do zbicia. Potem oczywiście wylała wiele łez, ale już nie przy nim. Pocieszała się, że chłopak nie przejdzie selekcji lub zrezygnuje — mit o Legii Cudzoziemskiej mówił, że to niezwykle ciężka służba.

Wyjechał zgodnie z planem. Kolega zawiózł go aż do Strasburga i wysadził przed wielkim, ponurym budynkiem, w którym znajdował się punkt werbunkowy. Ponieważ wszystko potoczyło się tak szybko, Jacek nie miał szans na naukę języka. Na pożegnanie kolega nauczył go dosłownie jednego zdania, choć nie gwarantował, że będzie mógł je wygłosić — trzeba było liczyć się z tym, że w ogóle nie zostanie wpuszczony do środka. Udzielił też ostatniej rady:

— Pozwól, żeby prowadziła cię determinacja. Nie słuchaj nikogo i niczego więcej!

Zapukał we wskazane drzwi. Otworzył mu człowiek w mundurze i wtedy Jacek wyrecytował:

— Je vais rentre à la Légion étrangère.

Żołnierz okazał się Słowakiem, tylko dlatego udało im się wymienić jeszcze kilka zdań. Na koniec zażądał paszportu i już bez słowa zamknął drzwi. Chłopak został bez dokumentu i informacji, jak długo ma czekać, a im dłużej to trwało, tym bardziej rosło jego zaniepokojenie.

Po dwóch godzinach drzwi otworzyły się znowu i został zaproszony do środka. Mężczyzna za biurkiem zapytał o narodowość i nazwisko, następnie sięgnął do spisu polskich nazwisk, wyszukał takie, które zaczynało się na tę samą literę i powiedział:

— Od tej chwili nazywasz się Paczak. Marcin Paczak.

Zmieniono mu wszelkie dane personalne, włącznie z imionami rodziców, i odebrano wszystko: nie tylko tożsamość, ale i przedmioty osobiste. Kazano przebrać się w mundur i od tej chwili przez dwa tygodnie sprzątał toalety. Wreszcie przewieziono go razem z innymi śmiałkami na południe Francji, gdzie przebywali na odludnej farmie bez dostępu do telefonu, a nawet radia i telewizji. W pierwszym miesiącu przeprowadzono kolejny etap werbunku: poddano testom medycznym i sprawnościowym, a także psychotestom.

Te szczegóły Ada poznała dopiero po czterech miesiącach. Tyle czasu ochotnicy pozostali odcięci od zewnętrznego świata. Z osiemdziesięciu ostało się jedynie piętnastu…

— Jak mogłeś zdać testy?! Przecież nie znasz języka! — nie mogła się nadziwić. Cieszyła się, że wreszcie go słyszy, ale ledwie ukrywała rozczarowanie, że nie ma go wśród tych, których odrzucono lub zrezygnowali sami.

— Matuś, tu są ludzie ze wszystkich stron świata! Każdy dokument jest przetłumaczony na sto siedemdziesiąt osiem języków!

— Dajesz radę. Gratuluję — powiedziała z uznaniem, za wszelką cenę starając się ukryć gorycz.

— O tak! Wątpiłaś?

Jego głos o jasnej, radosnej barwie zdradzał ulgę i dumę. Dopiero do niej dotarło, jak bardzo mu zależy, żeby doceniła ten sukces.

— Nie, ale chciałam, żebyś wrócił… — przyznała się natychmiast. — Nie miej mi tego za złe.

— Przecież wrócę. Pięć lat szybko minie, zobaczysz!

Pięć lat!

Nigdy wcześniej o tym nie wspomniał.

Rzadko znajdował czas na rozmowy, które coraz częściej brzmiały jak raporty — błyskotliwe, krzepiące, pełne optymizmu i wiary w siebie, ale jednak tylko raporty.


To wtedy zamknął się jeden, a otworzył następny rozdział jej życia. Może dlatego pierwszą rozmowę o młodzieńczych, entuzjastycznych planach zaliczyła do ostatnich?

Ten całkiem nowy rozdział również zamykał się znamienną rozmową. Odbyła się już po zakończeniu służby. Po wyjściu do cywila Jacek stał się o wiele bardziej rozmowny. Zapytany, wyrzucał z siebie niektóre wspomnienia i przemyślenia. Może to był sposób, żeby się ich pozbyć?

— Kiedyś przyjechała telewizja francuska, żeby przeprowadzić z nami wywiad. Mieliśmy wtedy misję na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Dostaliśmy wytyczne, żeby powiedzieć, że jesteśmy z Legii, ale nie jesteśmy Francuzami, nie rozmawiamy po francusku i nie rozumiemy, co do nas mówią. Tak naprawdę rzeczywiście nie do końca wiedzieliśmy, po co tam jesteśmy i co będziemy robić. Żołnierz jest żołnierzem i nie wszystko musi rozumieć. Ma wykonać rozkaz. Na to się pisałem. O czym tu dyskutować? — Był lekko wzburzony, ale dalszy ciąg opowieści wiele tłumaczył: — Kiedyś dostaliśmy rozkaz, żeby wjechać do wioski i ewakuować tych, co przeżyli masakrę. Wszyscy dorośli byli martwi. Wziąłem na ręce trzyletniego chłopca. Miał ucięte obie dłonie. Wołał: „Tato! Tato! Tato! Tato!”.

Przez moment wzruszenie odebrało mu głos, ale — jak na żołnierza przystało — szybko wziął się w garść:

— Kumpel zawołał: „Masz syna!” i puścił do mnie oczko, jakbyśmy byli na jakiejś imprezie, a nie w środku tego… syfu. Wszędzie leżały trupy, a ja myślałem „Jak dobrze, że nie mam dzieci…” i przyciskałem tego malucha do siebie. Nie wyobrażam sobie, że nie mógłbym uratować własnego dzieciaka albo ciebie. A oni nie mogli, leżeli tam poćwiartowani… Nie mogę o tym nie myśleć. Zapomnę pewnie kiedyś…

— Zapomnisz, synku… — powiedziała z tak niezachwianą pewnością, jakby miała za sobą niejedną wojnę. — Uratowałeś chłopca?

— Tak. Uratowałem.

Wezbrały w niej uczucia niemożliwe do opisania. Może to była ulga podszyta lękiem, może duma naznaczona złym przeczuciem?

— I czy nie to jest najważniejsze? — zapytała.

Retoryczność pytania w magiczny sposób umożliwiła zaczerpnięcie powietrza i poruszenie nowego wątku rozmowy, bo zaśmiał się cicho, z ledwie ukrywaną satysfakcją:.

— No pewnie! Ale… — Spoważniał. — To wszystko… trochę ryje banię. Nie będę udawał, że nie.

— A jednak dałeś radę! Czy mogę cię o coś zapytać?

— Mamo! — wykrzyknął.

Nie musiała pytać, okrzyk miał oznaczać, że nie ma przed nią tajemnic. Wiedziała, że to niemożliwe. Chciała i nie chciała ich poznawać.

— Ratowałeś ludzi, ale… Czy jest coś takiego, co ciągnie się za tobą? Masz wyrzuty sumienia? Zrobiłeś coś… przeciwko sobie?

Milczał dłuższą chwilę, a gdy się odezwał, wiedziała, że przemyślał wszystko.

— Nie, nie znajduję nic takiego — powiedział powoli.

Odetchnęła. Znała go. Była pewna, że nie ważył słów, lecz niejako zamykał proces analizy wspomnień.

— Wiesz, to jest bardziej skomplikowane niż się wydaje… — dodał, a jej serce zamarło z lęku, że teraz zaprzeczy wcześniejszej deklaracji. — Myślałem, że jestem gotowy na wszystko, a człowiek przekonuje się, na co jest gotowy dopiero, jak przyjdzie rozkaz, a najpóźniej wtedy, jak granat pierdyknie koło ucha. Gadałem z chłopakami z „Gromu” i innych jednostek specjalnych. Wszyscy, którzy byli na froncie mówili to samo: tak naprawdę nigdy się nie jest gotowym. No wiesz… na te widoki i sytuacje. Ale byliśmy szkoleni na wykonywanie rozkazów, bo w akcji, na froncie nie ma czasu na analizowanie, co jest dobre, co złe… Dopiero potem się o tym myśli. Wszystko zostaje w głowie…

„Co jeszcze zostało w twojej?” — chciała zapytać, ale powstrzymała się, bo już nie była pewna czy to dobry pomysł. Tymczasem Jacek sam nawiązał do wspomnień:

— Pamiętam na przykład, jak przedzieraliśmy się parę godzin przez las i w pewnej chwili weszliśmy do wymarłej wioski. Była tam tylko jedna kobieta, staruszka. Nigdy jej nie zapomnę: siedziała oparta plecami o drzewo, ubrana w kwiecistą suknię z długim rękawem. Na głowie miała zawój. Jej ręce jakoś tak nienaturalnie leżały na kolanach, nie mogła ich podnieść, były powyginane w każdą stronę. Przy niej stała miska z brudną, zepsutą wodą, a obok leżały dwa ananasy. Też były zepsute. Musiała tak siedzieć od kilku dni. Okazało się, że ma połamane i ręce, i nogi. Zupełnie nie mogła się ruszać. Mieliśmy racje żywnościowe przewidziane na dwadzieścia cztery godziny, nie wiedzieliśmy, ile czasu będzie trwała nasza misja, ale każdy z nas położył koło niej jakąś część swoich zapasów: trochę wody, jedzenie, jakieś środki opatrunkowe… Bez sensu… Wiedzieliśmy, że ona umrze, bo nie mogliśmy jej zabrać. Nie było możliwości, żeby jej ulżyć, a tym bardziej ocalić. Naszym oficerem był Francuz. Chodził co niedziela do kościoła, ale powiedział nam… Kurwa… Przepraszam! — zmitygował się, lecz emocje już go nie opuszczały: — Nie rozumiał naszych odruchów, próbował powstrzymać. Wściekał się, darł ryja: „Nie zostawiajcie nic! Wy też musicie żyć. To nie jest tak, jak wam się wydaje, nie możecie tak robić!”. Wyszliśmy z wioski, a ona siedziała i patrzyła na to wszystko, co jej zostawiliśmy. Dopiero później, parę kilometrów później, doszło do mnie, że ona i tak nie otworzy puszki ani pojemnika z wodą… I tak ją człowiek zostawił na… — Zawahał się, po czym dodał z determinacją: — No, na śmierć… Matuś, ja… nie mogłem nic zrobić. Naprawdę.

Zamilkł zupełnie. Mogła się tylko domyślać, że wspomnienie poruszyło strunę, która drżała długo, płosząc słowa i przemyślenia, jakie mogłyby teraz paść.

— Jesteś tam? — zapytała niespokojnie.

— Jestem — odezwał się wreszcie. — Zastanawiam się… Czy to możliwe, że ktoś z jej bliskich widział ją i porzucił z całą świadomością, że już nigdy się nie zobaczą. Czy musiał wybierać na przykład między ocaleniem dzieci, a ratowaniem starej matki?

Zapadła bardzo długa, ciężka cisza. Przerwała ją, szepcząc:

— Nie chciałabym, żebyś za mnie umierał.

Zdziwiła się, że wypowiada takie słowa, że w ogóle przyszły jej do głowy. Zabrzmiały, jakby dyktowała testament.

— Ja też bym nie chciał — zaśmiał się smutno — ale… jak potem żyć?

Długo nie mogła przestać myśleć o przebiegu tej rozmowy, o opowieści, która wywołała taki temat. Nie wiedzieć kiedy włączyło się jakieś katastroficzne myślenie, dopadły ją złe przeczucia — jak głodne psy zbyt długo trzymane na uwięzi. Demony niepokoju i bezsenności niemal natychmiast wysłały sygnał, że jeszcze nie opuściły jej na dobre, że wciąż figuruje na ich liście.

I zostały z nią na zawsze.

Była to trzecia z ich Ostatnich Rozmów.

*

Przypomniała sobie również, jaką irytację wzbudziła wówczas refleksja sprowokowana rozmową z panem Jeremim. Jakby obudziła Minotaura zamkniętego w labiryncie poczucia winy i smutku.

Nawet swojego rodzaju podziw dla zabiegów Klementyny, które zmierzały w nieznanym kierunku, zaczął przygasać wobec tak nieprzewidzianego efektu. Wychodząc z Dworku, spojrzała w okna pałacu, jakby patrzyła Klementynie prosto w oczy i rozerwała kopertę, którą miała otworzyć na czubku jakiegoś pazura.

Dosyć — pomyślała. — Czas wracać do prawdziwego życia!

Jestem prawie pewna, że otworzyłaś kopertę przed czasem! — przeczytała. — Znam Cię od urodzenia, ciekawe czy tak dobrze, jak myślę? Nigdy się nie dowiem, a szkoda…

Aduniu, ty wiesz, że nie jestem (czy powinnam napisać: „nie byłam”? ) sentymentalna, a jednak — ten jeden raz — mam sentymentalną prośbę: Czy możesz odwiedzić Kornelię, która mieszka na wschodnim zboczu Czarciego Pazura?

Kornelia, była (jest?) mi bliska, bo to artystyczna dusza. Jeśli czytasz te słowa, mnie już nie ma, dlatego wyręczam się Tobą: idź i powiedz jej, że MIAŁA RACJĘ. Tylko tyle. Myślę, że to może jej bardzo pomóc. Chyba że nie umiem oceniać ludzi. Ale jeśli nie pomyliłam się co do Ciebie (prawda, że jeszcze nie wlazłaś na Czarci Pazur?), to znaczy, że i w jej przypadku mam rację. Nie wtajemniczam Cię, bo to zbyt melodramatyczne, zbyt niepodobne do mnie — i tak nie uwierzysz.

Może Kornelii uda się zachęcić Ciebie do rzucenia okiem na panoramę miasteczka. Obawiam się, że jej stan zdrowia niestety nie pozwoli dotrzymać Ci towarzystwa. Chcę jednak, żebyś wiedziała, że to ona, dzięki swojej nieprzeciętnej wrażliwości, nauczyła mnie widzieć to, do czego tak łatwo się przyzwyczajamy, że aż ślepniemy. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że przestajemy zachwycać się ludźmi, zdarzeniami, pejzażami, drobiazgami? Dawniej robiliśmy to wciąż na nowo, niezależnie od pogody i nastroju, nieważne, co kwitło, a co umierało wokół nas.

Czy na przykład widziałaś Łzawe-Ścichłe w Czarnym Lesie? Czy wiesz, jaka jest różnica między Jeremim a Makarym? Czy zechcesz znaleźć czas na rozmowę z Zofią, właścicielką Dworku? Ale najpierw Łzawe-Ścichłe! Nie podejmuj żadnej decyzji, póki nie zobaczysz tego miejsca. To moja najostatniejsza prośba! A potem wyjedź, jeśli taka Twoja wola. Albo zostań, bo coś mi mówi, że należysz do tego miejsca.

Z całego serca życzę Ci odzyskania spokoju, choć dziś zapewne myślisz, że to niemożliwe.


Nie od razu się zdecydowała. Opór wobec spełnienia „najostatniejszej” fanaberii osoby, której już nie ma na świecie, wydawał się niepoważny, dziecinny nawet. Możliwe, że w ten sposób udowadniała sobie, że panuje nad sytuacją, którą aż dotąd — jak by nie patrzeć — kierowała nieboszczka. Kto wie, może by ją to bawiło, gdyby nie smutek, który jednak pojawił się podczas przeglądania rzeczy zmarłej. Odnajdywała w nich okruchy życia — i to takiego na dobrym poziomie, z pasją i z przyjaciółmi. Czy to możliwe, że była w nim także samotność? A jeśli nawet, czy ma takie samo oblicze dla tego, kto nigdy nie założył rodziny i dla tego, kto jeszcze pamiętał, jak to jest ją mieć?

Nie mogła się zdecydować: współczuć czy winszować Klementynie pomysłu na życie?

Minęły niemal dwa tygodnie zanim podjęła decyzję o wyprawie na Czarci Pazur. Aby nie nachodzić Kornelii bez uprzedzenia, postanowiła zaanonsować swoją wizytę. Telefon odebrał mężczyzna. Ledwie usłyszał, kim jest i w jakiej sprawie dzwoni, poinformował, że „Żona niedawno odeszła. To znaczy, umarła”. Jego głos nie zdradzał żadnych emocji — jakby nie robił nic innego, tylko ćwiczył opanowanie. Ada była tak zaskoczona, że ledwie wyraziła współczucie. Rozłączyła rozmowę, właściwie nie czekając na reakcję.

Musiała odczekać chwilę, żeby wyrównać oddech. Poczuła gniew, a nawet wściekłość. Zupełnie nieświadomie zacisnęła szczęki w nagłym zamyśleniu.

— Czego ty ode mnie chcesz? — warknęła wreszcie, bo właśnie w tym momencie zaczęła nabierać przekonania, że od jakiegoś czasu tak naprawdę nigdy nie jest sama.

Kroczyła za nią Śmierć.

Niby nic nowego, tyle że normalnie robiła to bardziej dyskretnie. Nagle przestała udawać, że jej nie ma: zaglądała w oczy nowych znajomych, zabrała Klementynę, bo pewnie musiała jak najszybciej zobaczyć reakcję Ady na jej nietuzinkowe przygotowania; no i nie pozwoliła poznać Kornelii, jakby to mogło jakoś pomieszać jej szyki.

Ada nie potrzebowała lepszego powodu, żeby wybrać się na Czarci Pazur i poznać kobietę, której nie ma.


Bramę wjazdową zdobiły dwa marmurowe lwy umieszczone na wysokich cokołach. Ich poza i usytuowanie mówiły, że gospodarze wobec każdego przybysza ogłaszają wotum nieufności. Ada poczuła się podpatrywana, a to nieco utrudniało wmawianie sobie, że jest się mile widzianym gościem. Zanim zdążyła zasygnalizować przybycie, brama wjazdowa ożyła: jej ciężkie, kute wrota uchyliły się majestatycznie i bezgłośnie.

Natychmiast zaczęła rejestrować szczegóły posesji: długi, idealnie równy podjazd z oryginalnego poniemieckiego bruku, bujną, zróżnicowaną roślinność i mnóstwo kamiennych, metalowych i drewnianych elementów ozdobnych. Wszystko było zaaranżowane tak, żeby wyglądało gustownie, aczkolwiek naturalnie i sielsko. A przecież marmurowe lwy na granitowych cokołach, a nawet brama i tak zdążyły się wygadać, że jest to naturalność pretensjonalna i jednak snobistyczna. Niemniej ogród robił wrażenie. Ada nie mogła odpędzić rozmyślań nad intencją właściciela i udziałem projektanta. Chciałaby wiedzieć, czy tego rodzaju stylizacja wynikła z kaprysu zleceniodawcy czy z tęsknoty za tak wyobrażanym bliskim natury światem i prostym życiem?

Choć wreszcie dotarła do ciężkich dębowych drzwi, nikt jej nie witał w progu domu. Widocznie brama żyła własnym, niekontrolowanym przez domowników życiem. Musiała użyć kołatki. Nie doczekawszy się reakcji, znów podniosła dłoń, ale straciła już nadzieję, że archaiczny wynalazek wywiąże się ze swojego zadania. W tym momencie drzwi otworzyły się, i to nadspodziewanie szybko. Zważywszy na ich gabaryty, mogło to świadczyć o krzepie około pięćdziesięcioletniego mężczyzny, który stanął w progu.

Zaskoczona, cofnęła się o krok.

— Przepraszam, nie chciałem pani przestraszyć! — powiedział, przygładzając półdługie rozwiane włosy.

Wyglądał jak wyrwany z drzemki, ale już nic nie mogła na to poradzić.

— Dzień dobry. Przychodzę, żeby… — zamilkła, bo właściwie nie miała pojęcia, jak usprawiedliwić to najście.

Jedyne co przychodziło jej do głowy, to przeczucie, że powinna tu być. Bo przecież fakt, że prośba Klementyny straciła ważność, nie miał dla niej żadnego znaczenia. Na szczęście wyglądało na to, że dla męża Kornelii wizyta Ady jest czymś bardzo naturalnym:

— To pani dzwoniła! Wszystkiego się domyślam. Pani jest… siostrzenicą Klementyny, prawda? Byłem na jej pogrzebie. Pamiętam panią. Żona nie była obecna, bardzo źle już z nią było… ale uprzedzała, że pani przyjdzie.

Na twarzy mężczyzny nie pojawił się nawet cień jakiejkolwiek emocji. Za to mocno uścisnął jej dłoń.

— Przepraszam raz jeszcze i zapraszam.

Hol i salon wielkiej zabytkowej willi okazały się przestronne i jasne. Ewidentnie urządzono je z takim zamysłem, żeby nikomu nie zabrakło tu powietrza i światła. Architekt lub gospodarze zadbali też, aby jedno i drugie można było wykorzystać w niezwykle kreatywnych aranżacjach, gdzie przestrzeń, kolor i światło uzupełniały się, przyciągając uwagę i budząc zachwyt. Wzrok Ady omiatał wszystko dość pobieżnie, ale to nie umniejszało podziwu, który grasował poza jej kontrolą.

— Piękny dom — powiedziała z uznaniem.

— Dziękuję. To zasługa żony. Kornelia mogłaby wszystko kupić, ale większość wykonała sama.

— Wszystko jest jej dziełem? — zapytała z nadzieją, że dobrze ukryła powątpiewanie.

— Tak, praktycznie wszystko. Obrazy, witraże, hafty, szydełkowe firanki, a nawet freski …

— Co za talent!

— Tak, ale nie wierzyła, kiedy jej to mówiłem…

Gestem wskazał wygodny fotel.

— Proszę się rozgościć. Zaparzę kawę i jestem do pani dyspozycji.

Jedną ze ścian zapełniały zdjęcia oprawione w jednakowe drewniane ramki pomalowane na biało. Całość tworzyła niesamowite wrażenie: nie ruszając się z miejsca i nie zamieniając ani słowa, można było dowiedzieć się wszystkiego na temat najradośniejszych chwil z rodzinnego i towarzyskiego życia mieszkańców pięknego domu.

Nie pierwszy raz zauważyła, że dzięki ludzkiej skłonności do utrwalania przede wszystkim radosnych wydarzeń, zdjęcia w jakiś sposób zaklinają rzeczywistość. O dziwo, to, co przykre i złe, nie wymagało jakichś specjalnych zabiegów — wżerało się w pamięć niczym krwawa rdza i tkwiło tam zawsze w gotowości do poszerzania Imperium Niechcianych Wspomnień. Być może tylko z tej racji szczęśliwe chwile uchodzą za ulotne, efemeryczne i zbyt rzadkie. Zdjęcia dawały im drugie życie, a nawet przy życiu utrzymywały, choć paradoksalnie stawały się przyczyną bolesnych wspomnień. Nie przywracały minionego czasu, ale potrafiły przywołać go na mgnienie oka, przypominając, że szczęście nie było snem. Może nawet im większe wzbudzają cierpienie, tym większą dają pewność, że miłość, przyjaźń, radość istnieją naprawdę, co nie w każdym momencie życia jest takie oczywiste?

Wbrew oczekiwaniom gospodarz nie pochylił się nad fotografiami, nie zarzucił jej opowieściami o szczegółach z życia żony. Zamiast tego zaczął chodzić po salonie i mówić ni to do siebie, ni do Ady:

— Tyle razy powtarzałem, że trzeba szukać ratunku gdzie indziej, że nie wolno wierzyć lekarzom. Tym konowałom! Ja wiem, co mówię: konowałom! — powtórzył głośno i z takim naciskiem, jakby wypowiadał im wojnę. — Co oni tam wiedzą! Tylko pieniądze by wyciągali! Każdy mówi co innego, a jeden durniejszy od drugiego! Tylko by ludzi truli: jak nie sterydy to antybiotyki… O! albo szczepionki! A szczepionki wiadomo: samo zło. Czy pani wie, że szczepionki zabijają, że chodzi o depopulację ludzkości?

Nawet na nią nie spojrzał, choć do niej skierował pytanie. Kontynuował bez chwili wytchnienia:

— Tłumaczyłem, żeby jechać do radiestety albo bioenergoterapeuty. Jest taki jeden pod Gdańskiem… Mówią, że wszystko wyleczy… Wie pani, ona tak cierpiała, a lekarz mówił, że do szpitala trzeba… A po co komu szpital, ja pytam. Gdyby na dwór wyszła, do drzewa się przytuliła, energii kosmicznej zaczerpnęła, jakiejś mantry uzdrawiającej się nauczyła… Więcej by to dało niż ten szpital pierdolony! Ale ona już chodzić nie mogła, ta moja Kornelka…

Zatrzymał się nagle i zwrócił w jej stronę. Włosy miał rozwiane, jak wtedy, gdy zobaczyła go po raz pierwszy. Ponieważ stał pod światło, a — jako się rzekło — światło w tym domu miało szczególne uprawnienia, zauważyła, że jego włosy są niezwykle rzadkie. Tak rzadkie, że ich długość wydawała się smutnym żartem.

— Czy opowie mi pan o swojej żonie? — zapytała tonem subtelnej podpowiedzi.

— No przecież opowiadam! — żachnął się natychmiast.

Zaczęła analizować, czy ma do czynienia z manifestacją gniewu i bólu, które są naturalną reakcją na niedawną stratę, czy tylko rozdrażnienia, które być może jest dominującą cechą jego charakteru. Poczuła się nieswojo, ale nie miało to nic wspólnego z lękiem. Raczej z pierwszym, dość nieśmiałym wyrzutem adrenaliny, co było sygnałem do przybrania innej postawy i przejęcia kontroli nad rozmową.

— Już wiem — zaczęła, powoli artykułując słowa — że pani Kornelia miała artystyczną duszę, a dzieła jej rąk mówią, że robiła z tego użytek. Zapewne była wrażliwym człowiekiem…

— O, i to jak! Nawet mnie to czasem złościło — odparł człowiek, którego prawdopodobnie złościło nawet powietrze. — Ja tam ludziom nie żałuję, rozumiem, że czasem potrzebują pomocy, ale ona nie zauważała, że wykorzystują jej dobre serce… Nie lubiła, kiedy mówiłem, jak to widzę. Każdego umiała wytłumaczyć. „Jeśli żal ci pieniędzy, będę pomagała inaczej.” A przecież mi nie o pieniądze chodziło, tylko o jej zdrowie i siły. Ona tak się przejmowała każdą usłyszaną historią…

W jego oczach błysnęła wściekłość i łzy. Zacisnął pięści, jakby trzymał w dłoniach lejce, które mogły powstrzymać narowiste emocje.

— Jak pan myśli, skąd brała się w niej tak wielka potrzeba pomagania innym?

— A bo ja wiem… — Zatrzymał się, zamyślił. — Pochodziła z niezamożnej rodziny, zresztą tak jak ja. Zawsze mówiła, że nie wolno zapominać, jak jest po tamtej stronie. „Po tamtej stronie”! Czy pani słyszy jak to teraz brzmi? O Boże! — Zatopił dłonie we włosach. Ada pomyślała, że właśnie nadszedł ich kres, ale mężczyzna opuścił ręce i spojrzał na nią z takim wyrazem oczu, że poczuła się winna niezależnie od tego, co jeszcze przyjdzie mu do głowy. On jednak dodał tylko: — No i jeszcze ten zakład pogrzebowy!

Wiedziała, że dobrze jest wyrzucić złość, która na początku bywa najsilniejszym uczuciem. Dopiero wtedy przychodził czas na to, co intymne i delikatne. Nawet bezradność bywa agresywna, ale człowiek, którego miała przed sobą, raczej nie należał do przesadnie subtelnych. Zaczęła wyobrażać sobie kobietę ze zdjęć, funkcjonującą u boku mężczyzny o rozwianych włosach, dzień po dniu znoszącą jego wybuchy gniewu, niechęć do ludzi i nieoczywiste teorie na każdy temat. Może działania charytatywne i artystyczne były ucieczką w wyobraźnię, w głąb siebie, w marzenia o byciu potrzebną i docenioną?

Usiadł wreszcie naprzeciwko niej.

— Pojechałem do nich, żeby załatwić te wszystkie formalności… Nigdy nie miałem z czymś takim do czynienia. Kiedy umarli rodzice, wszystkim zajęła się siostra… Właściciel zakładu przywitał się ze mną i zaczął wypytywać o szczegóły. Chciałem, żeby było skromnie, a on się dziwił, że aż tak, że to niewłaściwe, że taka uroczystość wymaga godnej oprawy. Uroczystość! A potem sobie przypomniałem pogrzeb matki, jakieś androny, które plótł ksiądz. Zaraz, jak to szło… „Panie święty, który…” — na próżno szukał w pamięci słów modlitwy za zmarłego.

— „…święty i nieśmiertelny, który przez śmierć swoją otworzyłeś wiernym bramy życia…” — podpowiedziała, zdziwiona, że tak dokładnie to pamięta.

— O właśnie! — ucieszył się. — A potem jest coś o wybaczeniu, zgadza się?

— „…odpuść naszej siostrze wszystkie grzechy.”

— Tak! O to mi chodzi! Po pierwsze: albo „nieśmiertelny”, albo „przez śmierć swoją”. Przecież to brednie jakieś! Ja umysł ścisły jestem, nie mogę tego słuchać spokojnie!

— Do czego pan zmierza? — zapytała, żeby przerwać tyradę, z którą nie zamierzała polemizować.

— Do tego, że to tak samo nielogiczne jak „odpuść naszej siostrze wszystkie grzechy”. Moja matka była bardzo pobożnym i dobrym człowiekiem. Do kościoła chodziła, modliła się, spowiadała, te wszystkie tam jakieś… namaszczenia, czy jak wy to nazywacie, miała. To bez tego księżowskiego gadania na pogrzebie wszystko tamto jest nieważne?

— Pan jest niewierzący? — zapytała niesłychanie odkrywczo.

Zanim się zbeształa, że zadała to pytanie człowiekowi, który przed chwilą mówił coś o przytulaniu do drzew, energii kosmicznej i mantrach uzdrawiających, wytłumaczyła sobie, że to jednak nie wykluczało wiary w Boga. Wskazywało raczej na wiarę we wszystko albo w cokolwiek.

— Ja wierzę, że coś, ktoś, gdzieś tam jest i nas obserwuje, ale nie wiem, czy to Bóg. Może kosmici.

Nie była pewna, czy ma to potraktować poważnie. Aż do chwili, gdy postanowił uzupełnić:

— Różne teorie są, pani Ado. Pani mi powie, że dowodów nie ma, a ja zapytam, czy dowody na istnienie Boga są?

Pokiwała głową, bo argument, którego użył, tak go ucieszył, że nawet gdyby przyprowadziła Boga ze sobą, chyba nie zdecydowałaby się Go przedstawić…

— Wróćmy do pana żony — powiedziała, a ponieważ wydawał się zdezorientowany, dodała w nadziei, że przyda się jakaś podpowiedź: — Do pani Kornelii.

— Tak, wróćmy do Kornelki.

— Jaką decyzję podjął pan ostatecznie?

— Jeszcze żadnej, szczerze mówiąc.

— Jak to? — Ada aż drgnęła. To było zbyt nieprawdopodobne. — Ile czasu minęło od jej śmierci?

— Tydzień. Została poddana kremacji. Rodzina jest rozsiana po całym świecie, pogrzeb pojutrze. To wszystko wymaga czasu, ale nawet nadmiar czasu w niczym nie pomaga…

— Przepraszam. Nie miałam pojęcia, że tyle jeszcze przed panem…

— Widocznie tak musiało być. Ja… Wciąż nie wiem, jak to ma wyglądać. Tu wszyscy tylko po kościołowemu robią… Gdybym nie znał jej poglądów, myślałbym, że Klementyna panią przysłała… — urwał i uśmiechnął się smutno. — Och, jak one dyskutowały!

— Jak rozumiem, nie jest pan zainteresowany ceremonią z udziałem księdza?

— Nie. Nie dam rady słuchać, że „Bóg darzył ją miłością…” i tego całego… — potknął się o jakieś słowo, ale dorzucił: — Szajsu… Ona się tyle wycierpiała! Nie wiedziałem, że człowiek może aż tyle znieść! Nie dam rady…

Rozpłakał się. Stał i płakał, jakby to robił pierwszy raz w życiu: nie zasłonił twarzy, nie schował głowy w ramiona, nawet jej nie pochylił. Jego ręce zwisały wzdłuż ciała tak przejmująco bezradnie, że Ada ledwie powstrzymała odruch, który podpowiadał, by wstać, przytulić go i pomóc ukryć twarz zalaną łzami. Nie zrobiła tego, bo przeczuwała, że specyficzny temperament nie pozwoli mu zbyt długo pozostać w tak niekomfortowej pozie. Nie myliła się: wykonał energiczny zwrot i podszedł do okna. Oddychał głęboko. Kiedy oceniła, że najgorsze za nim, zdecydowała się na kontynuowanie rozmowy, która powoli stawała się prawdziwym wyzwaniem:

— A… pana żona? Czy była wierząca?

— Tak.

„…powiedz jej, że miała rację” — czy słowa Klementyny odnosiły się do dyskusji z Kornelią? Jeśli tak…

— Ma pan świadomość, że poproszenie księdza o odprawienie rytuału zgodnie ze zwyczajem jest ostatnią rzeczą, jaką może pan dać swojej żonie? Jeśli Boga nie ma, kosmitom to chyba nie przeszkadza, a jeśli jest… Ona to doceni. Prawda, że to ma sens?

Kiedy odwracał się w jej stronę, nie wiedziała czego się spodziewać, ale w tej sytuacji i tak nie znalazłaby innych słów.

— Czy pani naprawdę tak myśli? — zapytał zupełnie spokojnie.

— Ja zawsze mówię, co myślę.

— Ach tak… To dobrze — pochwalił w roztargnieniu. — A to, co pani powiedziała… brzmi logicznie.

Ada odetchnęła z ulgą. Zdziwiła się, że z tak wielką.


Kiedy gospodarz przestronnej willi uścisnął jej rękę na pożegnanie, wydawał się znacznie spokojniejszy. Chyba sobie tego nie wmawiała, bo gdy przekraczała próg, usłyszała:

— Nie wiem, jak pani dziękować…

— Cieszę się, że pomogłam. Podjął pan właściwą decyzję. Jestem tego pewna. Życzę dużo siły.

Zanim doszła do bramy, zawołał jeszcze:

— Czy widziała pani panoramę miasteczka ze wzgórza?

— Nie.

— Proszę skręcić w lewo i pójść przez las, tak jak droga prowadzi. Nie pożałuje pani. Kornelia kochała ten widok. Często tam chodziła… Na pewno by panią zaprowadziła. Nie pożałuje pani… — powtórzył ciszej i dopiero wtedy zamknął drzwi.

*

Opuszczając imponującą posesję mężczyzny o skąpych włosach, z wdzięcznością wspominała Ewelinę, z którą jakiś czas temu poruszyła podobne tematy. Jak dobrze, że to się wydarzyło właśnie wtedy, zanim spotkała człowieka mieszkającego w głębi lasu! Niewykluczone, że dzięki tamtej rozmowie stać ją było na wyrozumiałość wobec osoby skrupulatnie punktującej brak logiki w religii wyznawanej przez żonę i jednocześnie z łatwością przyjmującej najbardziej absurdalne poglądy zaczerpnięte z innych wierzeń.

W rozmowie z Eweliną przepracowała chyba wszystkie emocje, poczynając od zaciekawienia graniczącego z fascynacją. Zrozumiała, że porozumienie będzie trudne, gdy okazało się, że ma do czynienia z osobą wierzącą chyba we wszystko — między innymi w tajemniczą energię:

— O, nawet teraz czuję, że pobierasz ode mnie energię! Ale to nic złego — pouczała kojąco, zanim Ada zdążyła się zmartwić, że nic jej nie zaniepokoiło. — To nie jest tak, że mi ją zabierasz. Czasem następuje wymiana.

Ada starała się zrozumieć tę całkowicie obcą filozofię, doszukać się w niej czegoś, co da się przełożyć na jej własny język. Przyjęła, że ktoś po prostu tak opisuje swój świat, może tylko używa nie najtrafniejszych słów. Podczas rozmowy Ewelina właściwie nie przestawała wykonywać rękami tajemniczych gestów, które — jak wyjaśniła — tylko „oczyszczały pole”.

Kiedy uścisnęły się na pożegnanie, Ada odkryła, że nie czuje nic — ani przypływu, ani ubytku energii. Stwierdziła, że jest energetycznym betonem.

Wcześniej musiała wysłuchać jednak wykładu na temat czakr, mandali, jogi, astrologii i wędrówki dusz. Dowiedziała się między innymi, że dusza, która opuszcza człowieka w chwili śmierci, natychmiast trafia do ciała nowo narodzonego dziecka. Nawet ją to zaciekawiło.

— Czy to się dzieje losowo? — zapytała.

— Nie. Dusza sama wybiera dziecko, w którym zamieszka — odparła Ewelina z taką pewnością, że prawie jej zaimponowała i skłoniła do drążenia tematu:

— Wybiera, czyli ma jakiś ogląd, a to by wskazywało, że może zbierać dane i dokonywać analizy. Dobrze to rozumiem?

— Tego nie wiem. Wiem, że decyduje jej pragnienie.

Wiedziała!

— Może źle trafić? Mam na myśli jakieś niekorzystne warunki. Czy może na przykład zamieszkać w ciele chorego dziecka?

— Tak. Jeśli zechce.

— Naprawdę może tego chcieć? Czyli ma też… wolną wolę? — Ada nie umiała ukryć niedowierzania.

— Może. — Usłyszała.

— Nawet jeśli wie, że to życie będzie trwało tylko kilka godzin, dni, tygodni? Że będzie się sprowadzało do cierpienia albo nieświadomości istnienia?

— Tak. Może być po prostu ciekawa nowego doświadczenia — odparła znawczyni dusz wędrujących.

Ada zrozumiała, że to jest moment, w którym musi upewnić się, że nie została wystawiona na jakąś próbę cierpliwości i tolerancji:

— Zastanawiam się… czy dziecko, w którym zamieszkała taka dusza, jest ciągle naszym dzieckiem, czy już tylko obcym bytem, który miał taki kaprys, żeby akurat tu się znaleźć, nawet w chorym ciele? — zapytała.

Być może zdradził ją ton, możliwe, że pobrzmiewający w nim sceptycyzm wykluczył ją z kręgu osób wartych oświecania, bo Ewelina nagle zaczęła ważyć słowa:

— To bardzo skomplikowane…

Po chwili dodała jednak:

— A tak na marginesie: niektóre słowa, na przykład właśnie „byt”, są niedobre, mają zły ładunek energetyczny…

W tej pierwszej i jedynej rozmowie Ada dowiedziała się, że bardzo ważne jest też, aby nie wracać do przeszłości, bo to ją „karmi”. Innymi słowy, rozmyślając o przeszłości, obdarzamy ją energią, która pozwala jej żyć. Bez tego poszłaby w zapomnienie.

— Nie wiem, jak to rozumieć — dopytywała niestrudzenie. — Wystarczy nie myśleć o przeszłości, czyli nie wspominać i nie rozważać? Czy to gwarantuje, że ona się… wykasuje? A może chodzi tylko o niepamiętanie złych rzeczy?

— No właśnie! — ucieszyła się Ewelina szczerze.

Zatem: selekcja wspomnień… To jakiś wyższy poziom — pomyślała Ada.

Konkluzja, że prędzej czy później potrzebowałaby bardzo dużo energii, żeby wciąż pamiętać o niepamiętaniu przeszłości nasuwała się sama. Zwłaszcza w perspektywie kurczącego się czasu nie wyglądało to dobrze…

— Ale zaraz… Czyż nie jest tak, że właśnie pamięć wydarzeń sumuje się w doświadczenie, które chroni przed niechcianymi powtórkami? — zastanawiała się głośno.

— No tak. Wszystko jest po coś, ale nie po to, żeby wspominać bez końca. Zwłaszcza rzeczy złe i nieprzyjemne… — odparła Ewelina tonem, który praktycznie wykluczał dyskusję. — Po co to robić?

— A jeśli wybiórczość wspomnień jest niemożliwa? — drążyła Ada, dzielnie znosząc zagadkowo pogodne spojrzenie rozmówczyni. — Jeśli doświadczenia dobre i złe są ze sobą nierozerwalnie związane?

Niestety, jej rozważania nie ułatwiły rozmowy. Ewelina próbowała ją przekonać, że świat z łatwością mógłby się zmienić na lepszy.

— Wystarczy — zapewniała żarliwie — żeby każdy się postarał, skoncentrował, przebudował wszystko w sobie, nauczył się widzieć wyłącznie pozytywne rzeczy i nie mówił o tym, co złe czy niewłaściwe. Naprawdę każdy może tego dokonać! Trzeba tylko popracować nad sobą.

Zdumienie Ady rosło z każdą chwilą. Nie mogła uwierzyć, że ma przed sobą bardzo dojrzałą, inteligentną i wykształconą kobietę, która nie odczuwa dysonansu poznawczego, słysząc samą siebie.

— Śmiem twierdzić, że nie masz racji: nie każdy — zaoponowała, choć powoli traciła chęć na kontynuowanie coraz bardziej surrealistycznego wątku. — A co z chorobami i cierpieniem? Wystarczy o nich nie mówić, nie myśleć i… znikną?

W ten sposób dowiedziała się, że każda choroba bierze się z konfliktu między ciałem a duszą. Gdyby była między nimi prawidłowa współpraca i równowaga, którą gwarantuje niemyślenie o przeszłości i zauważanie tylko tego, co dobre, człowiek nigdy by nie chorował.

— Ulegamy chorobom — przekonywała Ewelina — bo nasz organizm nie zauważa ich na czas, gdy jest rozstrojony, a rozstraja go negatywna energia. Na szczęście dość łatwo się jej pozbyć. Nawet komórki nowotworowe biorą się ze złego zarządzania emocjami.

W tym momencie Ada zorientowała się, że ktoś, kto znalazł winnego w złej energii, był praktycznie stracony dla dyskusji na innym poziomie. Wszelkie zdobycze cywilizacji, wiedza czy zdrowy rozsądek nagle stawały się obcojęzycznym bełkotem. Jednocześnie poglądy Eweliny wzruszyły ją w jakiś sposób. Prawdopodobnie dlatego, że nie były manifestacją niechęci do kogokolwiek. Pozytywna energia, optymizm, wyrozumiałość i łagodność były ich największą siłą i motywem przewodnim, na którym wystarczyło się skupić i na tym poprzestać, zwłaszcza, gdy reszta wydawała się nie do ogarnięcia.


Na przestrzeni lat przekonała się, że tego rodzaju dyskusje nie mają większego sensu: każdy zostawał ze swoim świętym oburzeniem, błogosławioną obojętnością albo zbawiennym przekonaniem, że racja jest po jego stronie. Ponieważ mówiła niewiele i poprzestawała raczej na słuchaniu, bywało i tak, że miała okazję zaobserwować jak zdeklarowany ateista dochodził do wniosku, że każdy w coś wierzy, a bogobojny wyznawca tej czy innej religii okazywał się niepokornym dzieckiem Boga stworzonego na swój obraz i podobieństwo.

Ciocia Klementyna ujęła to kiedyś tak:

— Każdy ma swojego własnego kieszonkowego Boga. Jego wygoda nie ma znaczenia. Musi tylko sprostać wymogom: dopasować się do kieszeni, nie ciążyć i nie uwierać.

Jak się dobrze zastanowić, kieszonkowy czy nie, zawsze jest „własny” — pomyślała Ada jakiś czas później. — Każdy nosi w sobie jakiś wizerunek Boga, Stwórcy, Absolutu.

Niepowtarzalny.

Niesprawdzalny.

Nieporównywalny…

*

Aby nie zawieść Klementyny i Kornelii — gdziekolwiek były — i chcąc już mieć za sobą tego rodzaju powinności — nawet najbardziej naciągane — zastosowała się do wskazówek i wreszcie zobaczyła panoramę okolicy.

Roztaczający się przed nią pejzaż do złudzenia przypominał bieszczadzkie klimaty. Nie mogła uwierzyć, że patrzy na mazurski krajobraz. W dolinie u jej stóp leżała Korzeniówka — sympatyczne, kilkutysięczne miasteczko otoczone lasami i polami. Na horyzoncie połyskiwała w słońcu tafla jeziora, z przeciwnej strony majaczyły potężne turbiny wiatrowe. Jakby znalazła się na styku światów, gdzie natura została ujarzmiona i zaprzęgnięta do pracy, choć — trzeba przyznać — z należnym dla jej reguł szacunkiem.

Pokochała ten widok natychmiast. Być może dlatego, że łączył w sobie wszystkie polskie krajobrazy, a jednocześnie nie było w nim niepokojącego bezkresu morza, monotonii nizin czy wzbudzającej respekt grozy gór. Oto miała u swoich stóp świat w wersji soft: zróżnicowany, bezpieczny, swojski.

Wyjęła z plecaka list Klementyny. Jej wzrok padł na słowa: Czy na przykład widziałaś Łzawe-Ścichłe w Czarnym Lesie? Czy wiesz jaka jest różnica między Jeremim a Makarym? Czy zechcesz znaleźć czas na rozmowę z Zofią, właścicielką Dworku? Ale najpierw Łzawe-Ścichłe!

List zza grobu… — pomyślała. — Jak w powieści wiktoriańskiej!

Przed sobą miała skrót: stromą, karkołomną ścieżkę, dzięki której mogła przetestować swoją czterdziestokilkuletnią kondycję. Miała też plan: Łzawe-Ścichłe w Czarnym Lesie. Nazwy nie brzmiały optymistycznie, ścieżka nie wyglądała przyjaźnie, Ada obejrzała się zatem przez ramię i burknęła — trochę obojętnie, a trochę zachęcająco — jak do psa, którego sprawdza, zanim rozważy adopcję:

— Idziesz?

Nie mogła zapanować nad ponurym uśmiechem, gdy wyobraźnia podsunęła widok Kostuchy z determinacją podkasującej kieckę. Niech wie, z kim tańczy!


Zanim zeszła ze wzgórza i przygotowała się do eksploracji terenu, zrobiło się dość późno. W obawie, że następnego dnia zmieni zdanie, postanowiła jednak realizować plan. Zwłaszcza, że samochód był już zapakowany po sufit: w drodze powrotnej zamierzała odstawić garderobę Klementyny do lokalnego punktu Caritas. Chciała to mieć za sobą.

Według mapy nie powinno być trudno, a jednak dość długo kluczyła leśnymi, dobrze utrzymanymi drogami. Gdy odkryła, że kolejny raz mija piaszczyste skrzyżowanie, skręciła w innym niż wcześniej kierunku. Obiecała sobie, że jeśli i ta droga okaże się niewłaściwa, po prostu wróci do domu. Gdy sypki piasek pod kołami ustąpił miejsca czarnej, wilgotnej ziemi, zostawiła samochód przy drodze i pieszo ruszyła wąską dróżką wydeptaną raczej przez zwierzęta niż przez ludzi. Wcale nie była pewna, czy obrała dobry kierunek. A jednak dotarła wreszcie na brzeg. Szła wzdłuż niego, aż znalazła się na niewielkim cypelku. Był porośnięty trawą tak soczystą, że sprawiała wrażenie kosmatej kapy narzuconej na wilgotną ziemię.

Łzawe-Ścichłe okazało się niewielkim, ukrytym w głębi lasu jeziorem. Jeziorkiem właściwie. Woda otaczała Adę z trzech stron. Przysiadła na prymitywnej, ale zaskakująco stabilnej drewnianej ławce. Z tego miejsca miała najlepszy widok na cały akwen, co najlepiej świadczyło o jego wielkości.

Gdy zatopiła się w absolutnej, rzadko spotykanej ciszy, przez jej głowę natychmiast przepłynął korowód tych, o których myślała niemal bez przerwy, ale i tych, o których istnieniu jeszcze niedawno nie miała pojęcia. Była wśród nich Kornelia i jej mąż, który szukał ulgi w gniewie, Stefania skrywająca jakąś tajemnicę w roześmiano-smutnych oczach, Żaklina, która tak cierpliwie i czujnie ją tolerowała, refleksyjny Jeremi i jego żona zastygła w przeszłości, i Teresa gotowa do pomocy w imię szacunku i sympatii dla tej, która odeszła. Przez chwilę mignęła nawet postać dystyngowanej, uczynnej kobiety w szarym dresie, spotkanej w Dworku.

Co ich wszystkich łączyło? Dlaczego nie wspomniała innych, choćby tych, wśród których spędziła całe życie, a ci tutaj rozpanoszyli się w zakamarkach jej umysłu jak u siebie?

Jeszcze przed chwilą, wchodząc w las, nie mogła przestać myśleć także o kleszczach, zapaleniu mózgu i boreliozie, którymi straszyli ją znajomi na wieść o wyprawie na Mazury. Gdy jednak w zadumie skoncentrowała się na mrocznym lustrze wody precyzyjnie odbijającym drzewa otulające zewsząd maleńkie jeziorko, spłynął na nią spokój. Tak po prostu: czekał na jej zachwyt, zmusił do kontemplacji i w nagrodę ofiarował siebie.

Poczuła nadciągające niczym nieuzasadnione wzruszenie. Natychmiast zwaliła je na hormony. Przecież jakieś jeszcze musiały się w niej tułać.

Łzawe…

Było nienormalnie cicho.

Łzawe-Ścichłe…

I wtedy odezwały się ptaki. Westchnęła z ulgą i uświadomiła sobie, że aż do tej chwili było tak, jakby znalazła się w bezwonnej i bezdźwięcznej bańce.

Skrzydlate nie zamilkły, nawet gdy rozległo się donośne, głębokie i groźne ni to szczekanie, ni wycie. Nieokreślony, wysoce intrygujący dźwięk poniósł się po wodzie aż do ściany drzew, odbił się od nich, po czym wrócił zwielokrotniony i tajemniczy. Tak tajemniczy, że mógł być i groźbą, i skargą. Ostrzeżeniem i pożegnaniem. Wzdrygnęła się, gdy ciemną jak asfalt, gładką taflę jeziora rozbiło stworzenie, które wyrwało się z głębiny po to tylko, by plusnąć z powrotem. Wiedziała, że ryby potrafią tak się rzucać, ale nie miała pojęcia, dlaczego to robią. Żeby zaczerpnąć oddechu? Zobaczyć świat z innej perspektywy? Udowodnić kumplom, że da się przebić szklany sufit?

„Przynajmniej próbowałaś” — pomyślała i uśmiechnęła się do odważnej, zbuntowanej albo szalonej ryby. Przyszło jej do głowy, że gdyby chciała się zabawić w czytanie znaków, z wycieczki nad Łzawe-Ścichłe mogła wywnioskować wszystko — zarówno przestrogę, jak i zachętę.

Do czego?

Rozejrzała się wokół. Zbliżał się wieczór. Nie wypatrzyła wskazówki. Bez zdziwienia wzruszyła ramionami, strzepując z nich magiczno-życzeniowy pył i wyruszyła w drogę powrotną. Do świata, w którym wszystko było chyba jeszcze mniej oczywiste.


Kiedy wracała do samochodu, opędzając się od chmary coraz bardziej agresywnych owadów, żegnało ją niepokojące i zdecydowanie tęskne zawodzenie psa. Nacisnęła guzik pilota — światła samochodu rozbłysły na moment i rozległ się znajomy, cichy dźwięk, jak zapewnienie niezawodnego przyjaciela: „Jestem. Czekam”. Aż się uśmiechnęła.

Nie zdążyła dotknąć klamki, gdy usłyszała nieśmiałe chrząknięcie. Spojrzała w kierunku najbliższych zarośli. Stał tam młody mężczyzna. W samych slipach.

— Dzień dobry! — zawołał, ale nie wykonał żadnego ruchu, jakby nie chciał jej spłoszyć. — Głupia sprawa… Potrzebuję pani pomocy.

Nie czuła strachu, bo wiedziała, że zdąży zatrzasnąć się w samochodzie, zanim by postawił choć jeden krok w jej stronę.

Za to zaintrygował ją bardzo.

— Słucham: jak mogę pomóc?

— Muszę się jakoś dostać do mojego samochodu, ale… nie wiem, gdzie go zostawiłem.

— Proszę pana… — zaczęła surowo, ale jakiś niekontrolowany odruch kazał jej się powstrzymać. Zamiast tego zapytała: — Gdzie się podziały pana ubrania?

— No właśnie… Są w samochodzie…

Podziwiała wytrzymałość młodego człowieka — nawet nie próbował oganiać się od owadów. Czy to możliwe, że nie smakował leśnym krwiopijcom?

— A kluczyki?

— Położyłem je na kole. Przednim, od strony kierowcy. Zawsze tak robię.

— Aha… I zawsze potem biega pan po lesie nago?

Zmieszał się.

— To nie tak… Wszystko wyjaśnię, przysięgam, ale proszę mi najpierw pomóc dotrzeć do auta… Naprawdę, nie ma tu żadnego podstępu. Może pani nawet wezwać policję, w sumie wszystko mi jedno… Byle szybko, błagam! — Drgnął i energicznie pacnął się w udo, a zaraz potem w szyję. Jednak gryzły i jego.

Jakby to był argument, którego ostatecznie potrzebowała, przestała się wahać.

Sytuacja była zbyt nieprawdopodobna, żeby doszukiwać się podstępu. Złoczyńcy atakują z zaskoczenia albo robią wszystko, żeby wzbudzić zaufanie, tymczasem ten tutaj — jedynie w bieliźnie — zwyczajnie i rzeczowo prosił o pomoc. Otworzyła bagażnik i sięgnęła do pierwszego z brzegu worka. Wydobyła długą czarną suknię z dżerseju i rzuciła w jego stronę.

— Proszę to założyć, bo zjedzą pana żywcem! Niestety nie posiadam w ofercie odzieży męskiej.

Nie zawahał się nawet przez ułamek sekundy. Przechwycił i zarzucił na siebie ubranie niczym koło ratunkowe.

— Proszę wsiadać — zarządziła.

— Poważnie?!

— Nie rozumiem… — Była zdezorientowana.

— Jest pani kobietą, a ja jeszcze przed chwilą prawie nagim mężczyzną… Czy…

— Czy się nie boję? Jak cholera. Niech pan już wsiada, bo te diabły zeżrą nas oboje i się nie przekonam, czy jest pan seryjnym mordercą uganiającym się nago po lesie za starszymi paniami, czy nie.

Mężczyzna otworzył szeroko oczy i roześmiał się:

— Prawie nago! — sprostował. — Przecież mam majtki.

— I kieckę! A ja nie jestem starszą panią! — Zawołała i obrzuciła go uważnym spojrzeniem. — Może troszkę za krótka, ale nawet pasuje. Wygląda pan jak ksiądz, ale taki trochę sauté!

— Sauté? — powtórzył z najwyższym zdumieniem.

— Nooo… — szukała słów. — Taki… niedokończony. Jak kobieta bez makijażu. No wie pan, taka, która zawsze się maluje i nagle pojawia się bez…

— Bez panierki, rozumiem — parsknął śmiechem.

— Ma pan jakieś imię?

— Tak. Zawsze noszę je przy sobie: Marek Proboszcz. — Wyciągnął dłoń, Ada zaś ją uścisnęła, nie patrząc w jego stronę i nie przerywając manewru wycofywania na wąskiej leśnej drodze. — Czy pani się ze mnie śmieje? — zapytał podejrzliwie.

— Przyzna pan, że sytuacja jest przezabawna: goły facet w pokrzywach…

— W majtkach! — poprawił ją znowu, choć też nie mógł opanować śmiechu.

— W majtkach, niech będzie. To już zresztą nieaktualne. Teraz jest ciekawiej: w moim samochodzie na odludziu siedzi facet w czarnej długiej sukni… Już zdążyłam nadać mu ksywkę „Wikary”, a on tu wyjeżdża z „Proboszczem”! Nikt mi nie uwierzy!

Zanim dotarli do jego samochodu, dowiedziała się, w jaki sposób Marek Proboszcz znalazł się w tak niezręcznej i niekomfortowej sytuacji:

Był w drodze do Korzeniówki, niebawem miał podjąć pracę — w tutejszej szkole. Postanowił zjechać z głównej drogi, żeby odnaleźć Łzawe-Ścichłe, które z jakiegoś powodu bardzo go zaintrygowało, gdy szukał informacji o lokalnych atrakcjach. Trochę pogubił się w lesie, a gdy dotarł do jeziorka, zauważył starą łódkę kołyszącą się na wodzie. Był w niej tylko pies. Na oczach Marka zwierzę wyskoczyło za burtę, ale okazało się, że było przywiązane grubym sznurem. W efekcie nie mogło ani płynąć, ani wejść z powrotem. Mężczyzna nie zastanawiał się długo: rozebrał się, zabezpieczył kluczyki i ruszył wpław z odsieczą. Kiedy dopłynął, nie dał rady rozwiązać mokrego sznura w wodzie. Musiał załadować psa z powrotem do łódki, a gdy go uwolnił, ten polizał mu dłonie, wskoczył do wody i popłynął w kierunku brzegu. Stanąwszy na twardym gruncie, obejrzał się na swego wybawcę, zaskomlał cicho, jakby zachęcał do wzięcia przykładu i smyrgnął w las. Marek Proboszcz dopiero wtedy zauważył, że łódka nabiera wody, on zaś definitywnie stracił orientację — Łzawe-Ścichłe było idealnie okrągłe i zewsząd otaczały je identyczne drzewa: ściana świerków, poprzedzona podwójnym rzędem niewysokich brzóz.

— Tak oto zostałem sam ze swoją wrażliwością i bohaterstwem w dziurawej łodzi na środku jeziora — zakończył opowieść.

— Goły i bosy! — podsumowała Ada, ale zanim zdążył ją poprawić, zawołała: — To znaczy w majtkach! Swoją drogą, to było dość lekkomyślne, co nie świadczy zbyt dobrze o panu jako nauczycielu.

— To zależy czego się naucza…

Skinęła głową i przez chwilę zerkała wyczekująco. Wreszcie zapytała wprost:

— To jak? Dowiem się, czego pan uczy?

Chrząknął. Wydawał się zmieszany.

— Katechezy…

— O! — powiedziała tylko, bo to było ostatnie, czego by się spodziewała po wysportowanym młodym mężczyźnie. I to pomimo czarnej sukni jej ciotki. Dopiero teraz zauważyła, że zawieszka na srebrnym łańcuszku ma kształt krzyża.

— Jest! — zawołał Marek zanim sformułowała jakiś mniej lakoniczny komentarz. — To mój samochód. Chyba go wycałuję! Ciebie też! O przepraszam — zreflektował się.

— Nie szkodzi. Mam na imię Ada — roześmiała się. — Nikt się nie dowie, że zadaję się z katechetą, który udaje ekshibicjonistę, żeby nie posądzono go o bohaterstwo. Niedługo stąd wyjeżdżam. Chociaż… robi się tak ciekawie, że mogę jeszcze zmienić zdanie.

— Jeśli naprawdę możesz, to zmień — powiedział całkiem poważnie. — Łzawe-Ścichłe… Znasz legendę? Czytałem, że to jezioro powstało z łez. Woda rzeczywiście jest słonawa. Dużo ich tu dzisiaj przyniosłaś? No, nie patrz tak: coś cię tu przecież przywiodło…

Podziwiała przenikliwość młodego katechety. Wszak melancholia i spokój, które ją tu ogarnęły, nie wzięły się z motyli w brzuchu.

— Masz trochę racji — przyznała. — Przywiódł mnie tu pewien splot okoliczności i… Śmierć.

Marek zastygł w pół ruchu.

— Nie zamierzałaś chyba…

— Pomyślałeś, mam nadzieję, o mordowaniu zamajtkowanych katechetów, a nie o samobójstwie.

Opuścił ramiona w geście rezygnacji, ale ciekawość i tak wzięła górę:

— Szczerze? Zaczynam myśleć, że coś tu jest nie tak. Właściwie dlaczego nie uciekłaś, a nawet zabrałaś mnie do samochodu i wjechałaś w głąb lasu? Chyba jeszcze się nie boję, ale zaczyna mnie zastanawiać, i to coraz bardziej: dlaczego ty się nie boisz?

Spojrzała mu w oczy i odparła ze śmiertelną powagą:

— OK. Jestem funkcjonariuszem Straży Granicznej. — A ponieważ zmarszczył brwi pytająco, dodała: — Oczywiście masz świadomość, że znalazłeś się w strefie przygranicznej? Kamery tutejszego nadleśnictwa, z którym ściśle współpracujemy, wychwyciły golasa biegającego o zmierzchu po lesie… Byłam najbliżej. Ot i cała tajemnica.

— Kamery?! — był naprawdę przerażony.

— Tak. Na tym terenie jest ich naprawdę dużo. Ale, ale! To cię przestraszyło najbardziej? Masz coś na sumieniu?

— Ależ skąd!

— No to spokojnie. Chłopaki pośmieją się miesiąc, góra dwa…

— Boże… — jęknął z tak autentyczną rozpaczą, że omal nie wybuchła śmiechem. Zamiast tego pocieszyła:

— No, nie przesadzaj. Pomyśl: nawet jak padnie twoje nazwisko, to i tak wszystko pójdzie na konto tutejszego proboszcza!

Spojrzał na nią z najwyższym zdumieniem, po czym schował twarz w dłoniach. Chwilę później mruknął słowa podziękowania, wysiadł z jej auta i powędrował do swojego. Był w połowie drogi, gdy zawołała za nim:

— Z tymi kamerami to prawda. Są, ale nie aż tak gęsto. Jest szansa, że żadna cię nie wychwyciła. A jeśli nawet, to każda plotka ma krótki żywot, bo zaraz kluje się następna. Witamy w Korzeniówce!

*

Intuicja arbitralnie uznała za oczywiste, że Ada powinna wybrać się na ceremonię pogrzebową Kornelii. Widocznie Los taką jej tu przeznaczył rolę: nie tracić Śmierci z oczu.

Powoli odkrywała, że można to robić na wiele sposobów.

W głębi serca nabierała pewności, że obecność jest tym, czego mąż zmarłej może potrzebować najbardziej. Czasem wyobrażała go sobie w wielkim pustym domu, samotnie miotającego się pomiędzy cierpieniem, złością a poczuciem winy, które też w nim przeczuwała.

Gdy z daleka zobaczyła go zajętego rozmową z księdzem, podeszła bez zastanowienia. Może dlatego, że nie zauważyła nikogo, kto by mu towarzyszył. Omal nie parsknęła śmiechem, gdy w duchownym rozpoznała mężczyznę znad Łzawego-Ścichłego. Zdziwiła się, ale nie jakoś szczególnie. Może dlatego, że wciąż miała w pamięci scenę, jak bez cienia skargi zakładał czarną suknię Klementyny, a może tylko nie było na to czasu, bo mąż Kornelii natychmiast zauważył jej obecność:

— Tak się cieszę, że pani przyszła! Właśnie rozmawiamy o Kornelce. Ksiądz Marek chciałby powiedzieć o niej parę słów, ale…

— Ale to trudne. Przecież nie znam tu jeszcze nikogo, nic nie wiem o zmarłej… — wszedł mu w słowo młody ksiądz, tak zaaferowany wyzwaniem, że nie zauważył pierwszej reakcji Ady. Nawet patrzył, jakby szukał rady. W odpowiedzi wytrzeszczyła oczy, żeby nie umknęła mu dziwaczność tej sytuacji.

— Pani Ado… — odezwał się wtedy mąż Kornelii. — W imieniu i na prośbę żony uczestniczyłem w pożegnaniu pani Klementyny. Słyszałem pani… mowę. Była taka zwyczajna i piękna. Kornelce by się spodobała. — Zacisnął usta, by po chwili opanować się i mówić dalej: — Nie wiem, może to wymaga dłuższych przygotowań, ale jeśli… czy… — zamilkł. Być może dopiero w tym momencie zrozumiał, o co chce poprosić. I to w obecności księdza.

Tymczasem do Ady zdążyło już napłynąć wspomnienie domu w głębi lasu. Poczuła się jak bohater baśni, który zakłada buty szczęścia, żeby zajrzeć w ludzkie serca. A jeśli dom bywa odzwierciedleniem tego, co nosimy w sobie? Ada widziała także zdjęcia Kornelii i ból tego, który ją kochał — trudno było dyskutować, kto znał ją lepiej: ona czy ksiądz.

— Czy to nie byłoby nietaktowne? — zwróciła się do Marka. Przy okazji przyłapała się na szukaniu neutralnych sformułowań, aby nikomu nie przyszło do głowy, że spoufala się z nowym duchownym.

Nachylił się w jej stronę i szepnął konfidencjonalnie:

— Dlaczego? Słyszę, że pani… że nie robisz tego po raz pierwszy…

— Za pierwszym razem to był odruch — odszepnęła. — Wewnętrzny przymus, ale chodziło o kogoś mi bliskiego, więc nawet łatwo to usprawiedliwić… A teraz to już… Recydywa? — Uniosła brwi pytająco. — Ktoś może to potraktować jako… wchodzenie w kompetencje.

— Ależ skąd! — zaprzeczył natychmiast. — W żadnym razie! Ja odprawiam rytuał. Jeśli rodzina, przyjaciele czy ktoś w ich imieniu chce powiedzieć coś na temat zmarłego, nie widzę w tym nic niewłaściwego. Nawet pytam w określonym momencie, czy ktoś chciałby coś dodać.

Choć może nie był to najlepszy moment, zapytała:

— Czy to, co proponuje kościół, nie jest zbyt… oficjalne, przewidywalne, surowe? Niektórym, na przykład mi, i jak widać mężowi pani Kornelii również, brakuje spersonalizowania pożegnania. W zasadzie, gdyby stanąć gdzieś z tyłu, w dużym tłumie, jedyne po czym można się zorientować, czy jest się na właściwym pogrzebie, to imię zmarłego.

— Nie. Nigdy nie słyszałem takich uwag — odparł natychmiast.

— A gdyby jednak dotarły? — drążyła.

Zastanawiał się chwilę.

— Byłoby trudno — powiedział. — Przecież nie znamy wszystkich parafian na tyle dobrze, żeby o każdym coś powiedzieć. Niby można porozmawiać z rodziną, ale coraz częściej nawet nie mamy kontaktu z bliskimi zmarłego, bo wszystko załatwia firma. Nawet akt zgonu czasem dostajemy skanem albo MMSem. Takie są realia.

W ten oto sposób Ada znów znalazła się w sytuacji, która jeszcze niedawno wydawałaby się absurdalna. Nie zdziwiła jej prośba męża zmarłej, choć wciąż pamiętała tamtą rozmowę wskazującą na dość nieokreślony światopogląd. Przecież każdy ma prawo po swojemu oswajać sytuacje ostateczne. Wydaje się, że ich nieodwracalność wyjątkowo sprzyja rytuałom. Nie tylko tym uświęconym tradycją — prowokowała też do ustanawiania nowych zwyczajów, które w symboliczny sposób pomagają zamknąć jakiś rozdział. Wszystkie zdawały się mieć ten sam cel: pomóc wrócić do swojego życia z poczuciem, a nawet przekonaniem, że wszystko zostało zrobione jak należy. Zwłaszcza, że nie było szans na drugie podejście.


— Mam nadzieję, że nie bierzesz mnie za oszusta? — zaczął Marek, kiedy wracając z cmentarza znaleźli się już poza zasięgiem ludzkich oczu. Nie umknęło jej uwadze, że nie chciał, aby go odwożono autem, co było w zwyczaju. Spodobało jej się to. Zrozumiałe w przypadku jego wiekowego poprzednika, byłoby dość zabawne wobec młodego następcy, bo cmentarz i plebanię dzieliło raptem kilkaset metrów.

— Głupio jakoś wyszło — tłumaczył dalej, sprowokowany jej milczeniem. — Nie mam zwyczaju ukrywać, kim jestem, jednak ta sytuacja… była mało sprzyjająca, przyznaj.

Zmieszanie, którego nie próbował lub nie umiał ukryć, niemal wzbudzało jej współczucie, a jednocześnie tak ją bawiło, że jeszcze przez chwilę nie zamierzała reagować. W końcu się zlitowała:

— Już dobrze. Ja też ciebie okłamałam: nie pracuję w żadnych służbach.

— Uf! A ja ci uwierzyłem! — ucieszył się.

— Nic dziwnego: jesteś wierzący jak mniemam… — Ponieważ zignorował żart, poczuła się niezręcznie. Zmieniła więc temat: — Ale z kamerami to prawda, żebyś się nie zdziwił!

— Z katechetą też prawda! — przypomniał skwapliwie. — Nawet chciałem uściślić wszystko chwilę później, tylko rozmowa poszła w niespodziewanym kierunku, pamiętasz? I zaraz potem odjechałaś, jakbyś już nie chciała rozmawiać.

— Spokojnie! — zaśmiała się. — Przecież nic się nie stało. Takie zaskoczenia są nawet ciekawe. Tylko… wciąż miałam przed oczami golasa w pokrzywach.

Zamiast prosić o nieprzekłamywanie faktów, skrzywił się komicznie.

— Chyba znów potrzebuję twojej pomocy — odezwał się po chwili.

Zatrzymała się, zmierzyła go od stóp do głów i burknęła żartobliwie:

— Nie wydaje ci się księże, że to już przesada? Widzimy się drugi raz w życiu, a ty oczekujesz trzeciej przysługi!

Nie zrozumiał jej intencji, zatem dodała szybko:

— No przestań. Jestem kobietą, która obwozi obcych facetów po lesie. Zwróć uwagę, że w ogóle nie nadmieniłam: „gołych”! To zobowiązuje. Łączą nas takie sekrety, że więzy krwi to przy tym pikuś! Do kogo masz się zwrócić jak nie do mnie? Dawaj!

Odetchnął z ulgą.

— Czekaj. Za chwilę wszystko będzie jasne bez mojego gadania.

W podwórku za plebanią znajdował się garaż. Ledwie Marek uchylił drzwi, wystrzelił stamtąd czarny jak noc, kosmaty, ruchliwy psiak. Zatoczył dwa kółka po podwórzu, stanął przed Adą, zaszczekał krótko i wyciągnął szyję, żeby jak najbardziej zbliżyć do niej lśniący, ruchliwy nos. Nie wyciągnęła ręki, tylko patrzyła mu prosto w oczy. Tak długo aż odwrócił głowę.

— Nie mogę go zatrzymać — wyjaśnił Marek, zanim zdążyła zapytać.

— No i…?

— Muszę go odwieźć do schroniska. Kiedy pomyślę, co musiał przejść u swojego właściciela… Nie mam sumienia… Może znasz kogoś, kto potrzebuje psa, któremu nie można patrzeć w oczy, bo szczeka jak oszalały.

Spojrzała zdumiona.

— Tak, widziałem: ty możesz. Nie znam się na tym. Może ciebie wybrał?

Pies położył się u jej stóp, przekręcił na grzbiet i odsłonił podbrzusze w poddańczym geście.

— Wybrała — poprawiła Ada. — To suczka.

Kucnęła i dotknęła ciepłego brzucha pokrytego miękką gęstą sierścią. — Będę cię nazywała Mora, Morka. I znajdę ci dom!

Marek westchnął z teatralną ulgą, po czym zapytał:

— Czy ciebie można w ogóle czymś zaskoczyć?

— Chyba nie — roześmiała się. — Ciężko trenowałam, dlatego jestem nadzwyczaj elastyczna. Biorę, co życie niesie. To ten pies… Dobrze się domyślam?

— Tak.

— Jesteś pewien?

— Na sto procent. Czekał… Czekała przy moim samochodzie. Wychodzi na to, że chciała mnie tylko wykorzystać, żeby dotrzeć do ciebie.

— Jasne… Bardzo ładna bajeczka. Opowiesz ją dzieciom na katechezie — żachnęła się, ale dla ukrycia nietaktu zmieniła temat: — Czy wtedy, nad Łzawym-Ścichłym, też słyszałeś szczekanie psa? To nie mogła być ona.

— Tak. Może to była jej matka? Akurat czaiłem się w krzakach i modliłem o wybawienie z tej nieszczęsnej sytuacji. Ten dźwięk był jak gwóźdź do trumny… Dobrze, że miałem pampersa…

Rzuciła mu szybkie, niepewne spojrzenie.

— Czyli można! — wykrzyknął.

— Ale co?

— Zaskoczyć cię.

Przywołała go do porządku tonem zrzędliwej nauczycielki:

— Jeszcze nie wiesz, czy według tutejszych reguł po księżach oczekuje się poczucia humoru. Opanuj się, chłopcze, bo możesz nie zasłużyć na szacunek należny twojej roli!

Wracając do domu z czarnym psem z Czarnego Lasu u boku, nie mogła się nadziwić, jak łatwo nawiązała kontakt z jego wybawicielem. Nigdy nie miała problemów z relacjami, ale to było naprawdę niezwykłe. Zastanawiała się, jak ten fakt przyjmie małomiasteczkowa opinia publiczna. Już zdążyła się zorientować, że może być… ciekawie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 69