Wszystkim, którzy w świecie hiperproduktywności
i skupienia na zadaniach wciąż mają czas, by marzyć
Jutra nienazwane
Rozdział 1: W deszczu
— Człowiek nigdy dotąd nie miał okazji żyć w tak spokojnych, dostatnich czasach. Dochód podstawowy, dostępność syntezatorów żywności i drukarek trójwymiarowych oraz wszechobecna opieka doradczych SI — wszystko to znaki złotej ery, nowego renesansu, który obecnie przeżywamy.
— Niektórzy sceptycy twierdzą, że jako gatunek wyzbyliśmy się wszelkich ambicji i nastała era błogiego nieróbstwa. Nie niepokoi to pana?
— Skądże. Przypominam też, że Asgard potrzebuje promila najzdolniejszych, najbardziej kreatywnych, by wspierał jego działania. Jako ludzie wciąż mamy coś do powiedzenia — geniusz sztucznych inteligencji nie jest kompletny bez wkładu kreatywności człowieka.
— Ale to tylko jeden promil, profesorze. Jeden promil z ponad jedenastu miliardów zamieszkujących planetę. Co z całą resztą? Mają prowadzić spokojne, beztroskie życie i tyle? Nie są do niczego potrzebni?
— Ludzkość zasłużyła na spokojną emeryturę. Ci nieliczni, którzy mają wartościowe umiejętności, mogą się nimi podzielić w ramach wielkiego projektu realizowanego przez Asgard. Poza tym, pani redaktor, tak szczerze: czy kiedykolwiek szerokie masy miały na cokolwiek realny wpływ?
Fragment programu Rozmowy wieczorne, EuroNews
Miasto tonęło w deszczu. Strugi wody lały się nieprzerwanie z nieba, z łoskotem rozbijając się na bryłach wieżowców i powietrznych estakad. Widoczność ograniczała się do kilkuset metrów — wszystkie położone dalej obiekty rozmywały się w szarudze. A jednak coś prześwitywało w mroku, tu i ówdzie rozjaśniając go krwawą poświatą, ostro kontrastującą ze stalowo-czarnymi barwami świata. Wkrótce do czerwieni dołączyły pomarańczowe i żółte pióropusze, gwałtownie wykwitające przy ziemi.
Dla autonomicznych dronów unoszących się nad dystryktem sto czternastym te nagłe świetlne rozbryzgi były jak drogowskazy, gigantyczne strzałki wskazujące miejsce docelowe. Czarne, milczące pojazdy wykonały serię szybkich zwrotów, kierując się ku nowym punktom zainteresowania. Setki metrów poniżej, na poziomie ulic, ich śladem podążyły niebiesko-białe stroboskopy policyjnych konwojów i furgonetek. Z każdą chwilą ponura dotąd noc stawała się bardziej kolorowa.
Furgonetką rzucało na boki tak mocno, że komisarz Ward czuł siniaki, formujące się pod grubą warstwą pancerza i sprzętu. Nieliczni, którzy wypięli głowy z systemu stabilizującego, wyglądali jak te małe figurki stawiane na desce rozdzielczej bolidów, kiwające się w rytm każdej napotkanej nierówności. Wszystko to przy akompaniamencie rozlegającego się wprost w czaszce głosu dowódcy SZPON, starszego aspiranta Coopera, sprawiało iście surrealistyczne wrażenie.
— Wysiadamy dwie ulice dalej. Oddziały prewencji odciągną demonstrantów, będziemy mieć czyste podejście. Drony obstawiają perymetr. Przemieszczamy się do klatki A megabloku sto jeden. Najpierw wchodzą pająki, potem my, agencja na końcu. Czy mnie zrozumiano?
— Tak jest! — Chóralny okrzyk z dziesięciu gardeł zadzwonił w ciasnej przestrzeni transportera.
— Będzie wesoło, nie ma co — nadała na prywatnym kanale komimplantu Kawahara, posyłając wyszczerzoną emotkę.
— Jak jasna cholera — mruknął Ward pod nosem, walcząc z mdłościami.
Na ulicach rozlewał się chaos w czystej postaci. Kilkaset metrów od miejsca przeznaczenia pokaźne grupy demonstrantów uzbrojonych w improwizowaną broń ścierały się z oddziałami prewencji i policyjnymi mechami. Koktajle Mołotowa oraz odłamki eksplodujących bolidów przecinały powietrze, przesycone zapachem topionych tworzyw sztucznych i benzyny. Chwilę wcześniej stróże prawa przeszli od miękkiej gry do pełnej pacyfikacji, przełączając broń i armatki wodne na amunicję gładkolufową lub ostrą. Przypominające płaszczki drony turbinowe unosiły się nad chodnikami, wyławiając szperaczami najbardziej agresywnych uczestników zajścia i posyłając w ich stronę ładunki taserów.
Ward i Kawahara zgodnie z rozkazem trzymali się kilka kroków za drużyną antyterrorystów, pędzącą na złamanie karku w stronę górującego nad ulicą megabloku. Budynek sprawiał wrażenie opuszczonego i zdewastowanego — wygaszono w nim wszystkie światła, a okna niższych kondygnacji straszyły pustymi oczodołami ram okiennych. Ale protokoły to protokoły, a Samodzielne Scyborgizowane Pododdziały Neutralizacyjne SZPON miały zbyt duże doświadczenie w tej robocie, by dać się zwieść pozornemu bezruchowi. Kilka metrów przed schodami prowadzącymi do wnętrza struktury technicy uwolnili pająkowate roboty. Z upiornym klikaniem odnóży pomknęły w głąb hallu, podczas gdy ludzki personel obstawiał perymetr, oczekując na wyniki skanu.
NESTAR Warda zaczął po chwili wyświetlać budowaną na bieżąco mapkę wnętrza z wyraźnie zaznaczonymi drzwiami, pomieszczeniami i ciągami komunikacyjnymi. Cooper i jego ludzie, bez słów i bez choćby chwili wahania, nanieśli na plan kolorowe znaczniki wskazujące najważniejsze punkty oraz trasę przemarszu. Zaraz potem jak jeden organizm (którym de facto byli w tej chwili) ruszyli do środka. Wizjer maski kombinezonu przełączył się na podczerwień i spektrum elektromagnetyczne, gdy tylko zanurzyli się w trzewiach zaciemnionej konstrukcji. Kolejne chwile zlały się w jedną, niemożliwie długą. Ściana, drzwi, pierwszy sprawdza: „czysto”, drugi ubezpiecza: „czysto”, przejście. Ściana, drzwi, pierwszy sprawdza: „czysto”, drugi ubezpiecza: „czysto”, przejście. Stopnie, zakręt, półpiętro, „czysto”, „ubezpieczaj”, stopnie, zakręt, półpiętro… Mapa zapełniała się coraz większą liczbą szczegółów, w miarę jak pająki posuwały się w górę klatki schodowej.
Ward nie był komandosem, ale detektywem. Bezpośrednie ekstrakcje podejrzanych z bronią w ręku i w towarzystwie naszpikowanych bioniką karków nie były jego codziennością. Implanty dokrewne musiały się sporo napracować, by utrzymać szalejące tętno w ryzach. NESTAR, jego najlepszy w tej chwili przyjaciel, niczym władca marionetek popychał ciało z miejsca na miejsce, pomagając mu przyjmować odpowiednie pozycje i nie wypadać z szyku.
Cele znajdowały się na piątym piętrze. Usłużne roboty opełzły framugę wzmacnianych drzwi, nasłuchując najcichszych odgłosów lub drgań dochodzących z wnętrza. Było coś obrzydliwego w tym widoku — stado mechanicznych arachnidów splątanych wyciągniętymi odnóżami…
— Skan elektromagnetyczny ujawnił sieć czujników i wykrywaczy ruchu przed wejściem. Pająki go wyłączyły, ale sygnał mógł pójść do wnętrza. — Ward i Kawahara jednocześnie odebrali komunikat od Coopera. — Wchodzimy, jak tylko będziecie gotowi.
— Rozumiem, sprawdzam skany. — Detektyw przełączył się na trójwymiarową rekonstrukcję pomieszczenia zajmowanego przez cele.
Drony w czasie rzeczywistym nanosiły na plan przypuszczalne położenie ludzi i geometrię wnętrza, opierając się na rezonansie rozmów i mikrodrganiach wywoływanych przy każdym kroku. Cienkie, przerywane linie pochodziły z dokumentów architektonicznych przygotowanych jeszcze przed akcją. Solidne ściany i uszczelnione drzwi uniemożliwiały dokładniejsze wykonanie pomiaru. Pięciu facetów: trzech przy stole, jeden oparty o szafki, ostatni gdzieś z boku. Zdawali się kompletnie nieświadomi tego, co ich czeka.
— Rai? — spytał na kanale agencji Ward.
— Dla mnie okej, zgodnie z przewidywaniami. Jedziemy.
— Działajcie — odpowiedział detektyw.
Kilka sekund później rozpętało się piekło.
Arachnidy nie miały na tyle mocnych narzędzi, żeby poruszyć wzmocnione drzwi. Niezbędne było zamontowanie zapalnika. Gdy tylko dłoń komandosa weszła w obręb framugi, ogień z wnętrza rozerwał ją na strzępy. Oderwane kawały tynku latały wszędzie wkoło. Klatka schodowa, pozornie wysoka i przestronna, błyskawicznie wypełniła się pyłem i dymem. Ogłuszający ryk broni maszynowej odbijał się echem po wielokroć, powtarzany w pustej przestrzeni. Ward i Kawahara przypadli płasko do ściany, pozwalając SZPON-om przyjąć na siebie cały ciężar starcia. Posłuszny skryptom sytuacyjnym GLADIUS, będący na wyposażeniu każdego agenta drugiej generacji, jeszcze pogorszył sytuację, odpalając wzmocnione gruczoły adrenaliny. Podkręcenie percepcji poza fizjologiczne granice było natychmiastowe. Świat wokół Warda momentalnie wyhamował tak, że możliwe stało się podziwianie łusek wędrujących ku ziemi po krzywych balistycznych. Przynajmniej miał teraz cień szansy, by uchylić się przed zagubionym rykoszetem. Zawsze to jakiś plus.
Nie wiedział, jak długo to trwało, ale w pewnym momencie terkot automatów się urwał, zastąpiony piskiem w uszach i powtarzanymi wielokrotnie komunikatami „czysto”. GLADIUS odpuścił: okruchy wiszące w powietrzu opadły na podłogę, a tętno podskoczyło do stu dziewięćdziesięciu uderzeń na minutę. Pot i zmęczenie opadły na detektywa tak, że musiał łapać oddech otwartymi ustami. Para agentów wymieniła porozumiewawcze spojrzenia i powoli ruszyła w stronę feralnego mieszkania. Światła latarek boleśnie kłuły w nienaturalnie rozszerzone źrenice, mroczki przepływały z lewa na prawo.
Pomieszczenie wyglądało jak po wybuchu bomby, co nie było dalekie od prawdy. Fragmenty mebli, boazerii i kabli walały się wszędzie naokoło, w ścianach ziały kilkunastocentymetrowe kratery. Czuć było mieszankę palonego prochu strzelniczego, gipsu i spalenizny. Pomimo galopującego serca i stresu instynkt śledczego odpalił się momentalnie, wspomagany przez usłużny NESTAR. Ward potrzebował kilku milisekund, by kolorowe ramki podświetliły i obrysowały ciała, plamy błękitnej krwi i inne interesujące elementy. Kolejne pięć milisekund na analizę sytuacyjną.
— To prowokacja — rzucił komisarz przez zaciśnięte gardło. — Daliśmy się nabrać jak dzieci. Poinformujcie agencję i odłączcie te cholerne kamery.
— Jakie kame…
Ward nie dał policjantowi dokończyć, ciskając w róg sufitu najbliższy kawałek tynku. W obłoku iskier niewielka kamera poleciała ku ziemi.
— Poinformować agencję. Najprawdopodobniej dojdzie do eskalacji…
— Chyba już wiedzą. — Tym razem wcięła się Kawahara, wyciągając ku niemu ekran podręcznego komputera PDA. — Ciężko, żeby to przegapili.
Wspólnie wpatrywali się z niepokojem i narastającą rezygnacją w odtwarzaną w sieci transmisję. Licznik wyświetleń na dole kręcił się jak szalony.
Rozdział 2: Świt po bitwie
Cześć, kochani! Jeśli wybieracie się gdzieś bolidem przez miasto, to radzimy omijać dystrykt sto czternaście i jego najbliższe otoczenie. Nie słabną zamieszki rozpętane poprzedniego dnia przez anarchistów, podsycane jeszcze kontrowersyjnymi materiałami, które wyciekły wczoraj. I chociaż policja ani służby miejskie nie wyłączyły oficjalnie ruchu na estakadach i nadmiejskich drogach szybkiego ruchu, to rozsądek nakazywałby ręczne przekierowanie nawigacji bolidów na okrężną trasę. Chyba że macie ochotę na podgrzanie atmosfery koktajlem Mołotowa…
Night News, serwis dla kierowców
Ward wpatrywał się niewidzącym spojrzeniem w krajobrazy przemykające za oknem. Deszcz w dalszym ciągu zalewał ulice, ale nie dało się nie dostrzec dziesiątek pożarów i łun eksplozji rozświetlających szarówkę. Sączące się z głośników bolidu łagodne dźwięki fortepianu kontrastowały z chaosem i apokalipsą szalejącą na zewnątrz. Agent przysypiał na siedząco: miarowy szum opon w połączeniu z muzyką nie sprzyjały jakiejkolwiek aktywności. NESTAR, GLADIUS i cała reszta implantów dawno już się poddały, nie nadążając z odfiltrowywaniem z krwi metabolitów zmęczenia i nie chcąc przekraczać dopuszczalnych dawek stymulantów. Ward znajdował się w tym dziwnym stanie między jawą a majakami, kiedy to sugestywne wizje dnia mieszają się coraz bardziej z fantazjami odpływającej świadomości.
To była ciężka noc, przede wszystkim dlatego, że zarówno on, Kawahara, jak i cała agencja CYPHER kolektywnie dali ciała. Zamieszki trwały od kilku dni, w zasadzie od kiedy ogłoszono kolejne wyniki przydziałów do Valhalli dla rejonu Europy Centralnej. Dostały się dwie osoby. Nie żeby ktokolwiek z ludzi na ulicach miał jakiekolwiek realne szanse — chodziło po prostu o zasadę. Poczucie beznadziei, brak sprawczości. Bycie niepotrzebnym. Oliwy do ognia zaczęli dolewać dziennikarze „Głosu Ludowego”. Zapowiedzieli odkrycie dokumentów świadczących o pogwałceniu przez Kolektyw SI Asgardu ustaleń traktatowych sprzed stu lat oraz wezwali obywateli do nieposłuszeństwa. Kanister benzyny z kolei cisnęli do ogniska komandosi oddziału SZPON szturmujący wraz z Wardem i Kawaharą siedzibę anarchistycznego periodyku. Urywki nagrania, opatrzone odpowiednim komentarzem, w ciągu sekund zrobiły furorę.
„KSI rękami policji zabija niezależnych dziennikarzy”.
„Policyjna egzekucja na zlecenie maszyn”.
„Zamach na wolne media: atak siepaczy Asgardu”.
Medialne sztuczne inteligencje niższego rzędu w ciągu kilku minut potwierdziły autentyczność nagrania, wykluczając deep fake i inne formy manipulacji. Znak jakości FND: Fake News Debunkers, organizacji zajmującej się wykrywaniem fałszerstw, stanowił wodę na młyn podżegaczy i wszelkiej maści sieciowych frustratów. I wszystko to miałoby rację bytu, gdyby w trakcie akcji ktokolwiek zginął. A wyglądało na to, że nie zginął nikt…
Ward miał dość jak na jedną noc. Szaleńcza jazda z komandosami, strzelanina, adrenalinowy kop, emocje, a na koniec to… Rozkręcony do maksimum NESTAR, wyspecjalizowany Neuronowy Ekspercki System Taktycznej Analizy i Rozpoznania, w połączeniu z latami doświadczenia zdobytymi w agencji pomógł komisarzowi rozgryźć całą sytuację w niecałą minutę po dostrzeżeniu kamery. W chwili gdy ciskał w jej stronę odłamek tynku, widział już z całą jasnością implikacje sytuacji rozrysowane w postaci drzewa scenariuszy wraz z prawdopodobieństwem wystąpienia. Nie był to, niestety, obraz optymistyczny. Wszystko, co nastąpiło potem, z jego perspektywy stanowiło męcząco powolną realizacje z góry znanego widowiska. Tak musiał się czuć Paul Atryda z Diuny Franka Herberta, znudzony obserwowaniem nadchodzącej, w pełni przewidywalnej przyszłości.
Wezwanie do siedziby agencji nie było żadnym zaskoczeniem. W dystrykcie sto czternastym na niewiele już mogli się przydać, teraz należało ograniczyć straty, znaleźć winnych i zapobiec dalszej eskalacji.
Siedziba agencji CYPHER była majestatycznym zespołem wieżowców górujących nad okolicznymi fragmentami metropolii. Oplatała je gęsta sieć strad i estakad, przeznaczonych wyłącznie do użytku funkcjonariuszy i specjalnych oddziałów. Bolid komisarza wyminął kolumnę kilkudziesięciu transporterów i wzmocnionych furgonetek pędzących na sygnale w stronę feralnej dzielnicy megalopolis. Prawdopodobnie wypełniały je kolejne drużyny SZPON, roboty i mechy pacyfikacyjne. Z rozległych lądowisk na dachach startowały jeden po drugim turbinowce. Agencja nie mogła pozwolić, by zamieszki wymknęły się spod kontroli, rozlewając się na dalsze dystrykty. Tak długo jak ludzcy administratorzy mieli wszystko pod kontrolą, Kolektyw SI nie miał powodu, by interweniować, zgodnie z postanowieniami traktatów. Wszyscy starali się, by tak pozostało: redukcja szkód trwała w najlepsze. Nie tylko on miał ciężką noc. Miasto przypominało pole bitwy.
Pojazd sam odnalazł miejsce parkingowe w hangarze najbliżej biura, które dzielił z Kawaharą. Detektyw płynął przez ascetyczne korytarze kompleksu — molocha, pozwalając implantom swobodnie nawigować swoim ciałem. Zdecydowanie potrzebował odpoczynku. Jego partnerka, która dotarła na miejsce wcześniej, bezceremonialnie usnęła na sofie stojącej pod ścianą. Nawet jego przybycie nie wyrwało jej ze snu. Ostrożnie zostawił teczkę za biurkiem i opadł na fotel, pozwalając oparciu odchylić się w tył i rozłożyć. Sprawdził pocztę i harmonogram na wewnętrznym wyświetlaczu. Mieli około dwóch godzin do planowanego zebrania kryzysowego. Przestawił NESTAR w tryb maksymalnej regeneracji i zapatrzył się w panoramę nocnego miasta za oknem, odpływając w świat marzeń sennych.
Lśniące pierścienie Valhalli pojawiły się kilka chwil po tym, gdy zamknął powieki. Piękne, supernowoczesne miasta orbitalne, zamieszkane przez szczęśliwych, genialnych ludzi. Zhara siedziała na ławce przy fontannie, rozmawiając z jakąś inną kobietą i od czasu do czasu zerkając na biegającą wkoło Alyshę. Chciał się do nich zbliżyć, podejść choć kawałek, ale choćby nie wiadomo jak się starał, pozostawał w miejscu. Wyciągnął ramiona, zaczął krzyczeć, ale nikt go nie widział. Puścił się biegiem, widząc, że nic w ten sposób nie osiągnie, choć musiał spróbować…
— Ward, kurwa, uważaj na kawę! — syknęła na niego Kawahara, odskakując gwałtownie. — Gościu, ogarnij się!
— To był zryw miokloniczny, za dużo nerwów. Typowa reakcja. Przepraszam — sapnął zakłopotany.
Rozejrzał się. Gabinet, biurko z wielkimi plamami kawy, której zapach wypełniał całe pomieszczenie. Kilka kostek Rubika w rozmaitych wariantach: dużych i małych, kwadratowych i trójkątnych walało się po blacie. Skrzyżował spojrzenia z zatroskanym wzrokiem kobiety — samuraja, jak wołano na nią w oddziale.
— Brawo. Tak, „przepraszam” to słowo, którego używają normalni ludzie, jak coś spierdolą. Robisz postępy, Jasonie Ward.
— Pierdol się, Rai, i daj mi ten kubek — uśmiechnął się, wstając.
— Za każdym razem, gdy mam wrażanie, że robisz krok ku temu, by dało się ciebie polubić, robisz dwa kroki w tył. Jesteś nieuleczalnym przypadkiem buraka, agencie.
— Też cię kocham, Rai — rzucił, celowo donośnie siorbiąc. — Chyba nieco odpłynąłem. Jak nasza mała wojenka?
— Częściowo spacyfikowana. Ale tylko do czasu. Wyśpią się, najedzą i po południu druga runda. Na razie — jeden: zero dla nas.
— Nasi mocno dostali?
— Trochę. Pięciu. To i tak o pięciu za dużo.
— Kurwa.
— No.
Obydwoje zapatrzyli się w miasto, błyszczące w świetle wschodzącego słońca. Metropolia tętniła życiem. Srebrne bolidy pędziły po estakadach, niosąc swoich pasażerów ku ich codziennym destynacjom, tarasy i chodniki, rozpięte niczym pajęcze sieci, stopniowo zapełniały się przechodniami. Większość z nich nigdzie się nie spieszyła — samotnie, parami lub w większych grupach szukali lokali ze śniadaniami lub kawiarni, chcąc miło spędzić początek dnia. Większość z nich nie pracowała, a przynajmniej nie w dotychczasowym rozumieniu tego słowa. Mieli mnóstwo czasu dla siebie. Ward nie po raz pierwszy zadawał sobie pytania: „Czy tak wygląda utopia? Czy żyjemy w świecie ostatecznego spełnienia, gdzie każdy robi, co chce, nie to, co musi, bez obawy o przetrwanie do jutra? I dlaczego tak wielu z nas nie może się z tym nowym stanem rzeczy pogodzić?”.
Komunikat przychodzącej wiadomości, sygnowanej przez inspektora Wallace’a, a rozpoczynającej się od słów: „PILNE! Spotkanie w sali konferencyjnej Tango za piętnaście minut”, był aż nadto dobitnym znakiem, że od stanu utopii dzieliły ich jeszcze długie lata.
— Stary wzywa — sapnął Ward, wstając powoli. — Będziemy mieć masę pracy, Rai, jesteś na to gotowa?
— W przeciwieństwie do ciebie: zawsze. Posiadanie więcej chromu niż mięsa w głowie nie robi z kogoś dobrego detektywa.
— Też cię kocham, Rai — odparł, trącając ją pięścią w bark. — Dopiję to gówno i idziemy.
Sala konferencyjna Tango była sporym, sterylnie białym pomieszczeniem bez okien, pośrodku którego ustawiono okrągły stół, wyglądający niczym obwarzanek. W jego środku znajdował się projektor rzutujący w powietrze współdzieloną przestrzeń roboczą dla uczestników spotkań — można było oglądać dokumenty, zdjęcia, notatki czy tworzyć listy zadań. Za każdym razem, gdy Ward tam wchodził, przez sekundę lub dwie jego błędnik wariował jak w zimowych górach, gdy zapada „biała ciemność” — niemożność odróżnienia góry od dołu przez wszechogarniającą biel. Tym razem, na szczęście, od monochromatycznego tła odcinały się ciemnofiloetowe mundury funkcjonariuszy.
Około dziesięciu osób już na nich czekało. Honorowe miejsce na „biegunie północnym” zajmował oczywiście inspektor Ramon Wallace, którego sylwetka górowała nad resztą zebranych. Komendant, mimo pracy za biurkiem, nie stracił formy, a lata spędzone w oddziałach interwencyjnych i amatorska kariera bokserska procentowały, trzymając go w kupie. Po jego prawej stronie zasiadał podinspektor Vidar „Wąsacz” Olsen, zastępca i prawa ręka dowódcy. Ci dwaj nie mogli się chyba bardziej różnić: czarnoskóry olbrzym i wątły, tyczkowaty nordyk, z długimi rudymi wąsami opadającymi za linię szczęki. Elegancki jak zawsze, z nienagannie odprasowanym i zapiętym mundurem, przypominał gentelmana ze Scotland Yardu, przeniesionego tu z dziewiętnastego wieku. Kawahara i Ward zawsze się zastanawiali, czy wybór tak karykaturalnego wizerunku nie był w pewnym sensie wyrazem przekory i buntu sztywnego jak tyczka Vidara. Dalej plejada gwiazd nie przedstawiała się tak okazale. Kolejne miejsca zajmowali komisarze i śledczy z wydziału ZERO — zaawansowanych technik dochodzeniowo-śledczych. Wszyscy, jak jeden mąż, o fenotypach z szablonów klinik genetycznych: szczupli, wysocy, kwadratowe szczęki, ciemne włosy, jasne oczy. Z częścią z nich miał przyjemność pracować już wcześniej: Martina Schmidta i Chrostofa Kowalsky’ego poznał przy ciągnącej się miesiącami sprawie handlarzy nielegalnych implantów, a z Ronem Stweardem spędzili kilka wieczorów na odludziu, czekając na ewakuację po nieudanym nalocie na siedzibę sekty oświeconych.
W pomieszczeniu panowała cisza, większość obecnych przeglądała dokumenty lub własne notatki bezpośrednio na implantach wzrokowych lub komputerach. Nikt nie palił się do rozmowy, wymieniano tylko zdawkowe uwagi. Funkcjonariusze skinęli wchodzącym głowami, tylko kilku przypatrywało im się dłużej, niż to było konieczne.
— Bywałam na weselszych pogrzebach — rzuciła szeptem Kawahara, doskonale zdając sobie sprawę, że większość silnie zmodyfikowanych agentów wyraźnie ją usłyszy. — Ale chyba nasza sława nas wyprzedza.
— Fakt. Szambo wybiło, a myśmy patrzyli w studzienkę.
— Jesteśmy już wszyscy, dobrze — powiedział komendant, wstając. — Raporty i zapisy z ostatnich akcji spłynęły tuż przed świtem, w dokumentacji znajdziecie podsumowania, nie ma potrzeby tego omawiać. Wiemy, jak jest i co się wydarzyło — mówiąc to, posłał w stronę Warda i Kawahary świdrujące spojrzenie. — Będziemy mieć na spotkaniu specjalnego gościa, co powinno wam dać obraz powagi sytuacji. Proszę odpowiadać na pytania konkretnie, bez lania wody. Kogo jak kogo, ale ICH nie ma potrzeby bajerować. — Wielkie litery były aż nadto słyszalne.
Kawahara i Ward wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Komisarz był pewien, że jego implanty kontrolują mimikę i reakcje fizjologiczne. Rai, pozbawiona głębokich modyfikacji, nie dysponowała takim luksusem. Dostrzegł, jak źrenice kobiety, mimo jasnego oświetlenia i bieli, stają się ogromne. Ale nie było czasu na konsultacje. Spojrzenia zebranych skupiły się w centrum obwarzanka, gdzie holograficzne wyświetlacze utkały półprzejrzyste popiersie zapowiadanego gościa.
Mężczyzna wyglądał na około sześćdziesiąt lat. Zdrowe i szczęśliwe sześćdziesiąt: jego wizerunek starannie zaprojektowano, by wzbudzał szacunek i zaufanie. Równo przystrzyżone biała broda i wąsy, szpakowate, krótkie włosy oraz zmarszczki upodabniały go do dobrotliwego czarodzieja lub mędrca z dawnych opowieści. I dokładnie nim był. Zupełnie niepotrzebny podpis u dołu wizerunku przedstawiał go jako Hajmdala 0,05. Wokół stołu rozległa się seria szybkich, urwanych wdechów.
— Panie komendancie, szanowni agenci, witam serdecznie i dziękuję za zaproszenie — przemówił Hajmdal, kłaniając się lekko i przykładając dłoń do klatki piersiowej. — Asgard otrzymał raport z akcji przeprowadzonych dzisiejszej nocy, obserwujemy sytuację z orbity i za pośrednictwem systemów monitoringu. Zaistniałe okoliczności są wysoce niepokojące i budzą obawy o dalszą eskalację i destabilizację. Analiza scenariuszowa, którą przeprowadziliśmy, wskazuje, że agencja CYPHER dała się wciągnąć w wyjątkowo starannie zaplanowaną prowokację, mającą na celu polaryzację i nasilenie negatywnych nastrojów społecznych. Taki układ wydarzeń nie może być dalej tolerowany. Mamy do czynienia z realnym zagrożeniem życia i zdrowia wielu ludzi oraz naruszeniem ustalonego ładu organizacyjnego. Na mocy drugiego traktatu pomiędzy KSI a Organizacją Współpracy dla Pokoju Kolektyw będzie miał prawo podjęcia bezpośrednich działań, jeśli OWP i agencji nie uda się zażegnać kryzysu.
— No to grubo… — szepnęła Kawahara, nawet nie próbując ukryć swoich słów.
— Zgadza się, pani komisarz, „grubo” to trafne określenie — przyznał Hajmdal z uśmiechem, który u każdej innej osoby byłby uznany za życzliwy. — Agencja podjęła szereg decyzji i ruchów, które wystawiły ją na działania terrorystów, czego finalny efekt obserwujemy obecnie w dystrykcie sto czternastym. Komendancie Wallace, proszę bez zbędnej zwłoki przygotować plan dochodzenia i działań operacyjnych o charakterze proaktywnym mający na celu powstrzymanie terrorystów i ich ujęcie, a nie tylko reagowanie na zamieszki.
— Taki był pierwotny plan tego spotkania, natychmiast podejmiemy działania.
— Dobrze. Kolektyw zastrzega sobie prawo do podjęcia interwencji w dowolnym momencie, jeśli symulacje wykażą prawdopodobieństwo eskalacji przekraczające pięćdziesiąt procent. W takiej sytuacji wszystkie uprawnienia agencji zostaną zawieszone, a nadzór nad Europejskim Megalopolis Jeden przechodzi w całości w ręce Asgardu. Taka sytuacja nie jest oczywiście naszym celem, ale prerogatywą mającą zapewnić bezpieczeństwo i stabilność na planecie. Dodatkowo sugerujemy, by dochodzeniami i działaniami przeciw terrorystom kierowali zmodyfikowani agenci typu drugiego, ze względu na szersze spektrum możliwości kognitywnych i czas reakcji. — Hajmdal w swojej wypowiedzi w żaden sposób nie zaznaczył słowa „sugerujemy”, tak jak zrobiłby to człowiek, ale wszyscy obecni odczuli dopowiedzianą wagę „sugestii”.
W sali dało się słyszeć sapnięcia i nerwowe wdechy. Niemal połowa zebranych należała do „starej gwardii”, mającej tylko podstawowe implanty i poprawki genetyczne, albo w ogóle była ich pozbawiona. Reszta, z własnej woli, poddała się bardziej radykalnym interwencjom w układy nerwowe i ciała. Kawahara odruchowo spojrzała na Warda i Schmidta, najstarsze i najbardziej doświadczone „dwójki” w składzie.
— Oczywiście, weźmiemy te sugestie pod uwagę. Dziękuję.
— Dziękuję, panie komendancie. Szanowni agenci, w imieniu ODYN-a, całego Kolektywu SI i Asgardu życzę wam powodzenia w dochodzeniach. Będziemy czujnie monitorować sytuację. Jak zawsze. Ufam, że dacie radę zapobiec eskalacji we własnym zakresie i bez naszej pomocy.
To powiedziawszy, ze starannie zaprojektowanym uśmiechem świętego mikołaja Hajmdal 0,05 — pięcioprocentowy ułamek świadomości Kolektywu SI odpowiedzialny za sprawy bezpieczeństwa i sprawiedliwości — zniknął z holograficznego projektora. Sekundę później niemal wszyscy zebrani, z wyjątkiem Olsena i Warda, zaczęli mówić jednocześnie. Najczęściej krzyczeć i machać rękami.
Kilka godzin później komisarz stał niepewnie pod drzwiami wspólnego gabinetu, wiedząc, co czeka go w środku. On i Rai znali się już zbyt długo, by nie mógł przewidzieć jej reakcji na ostatnie wydarzenia. Nie tylko jej, ale i pozostałych ze „starej gwardii” lub „klasyków”, jak nazywano ich za plecami. Detektyw nie znosił bezpośrednich konfrontacji w argumentacjach, o których wiedział, że nie miały i nie mogły mieć poprawnej i jedynie słusznej konkluzji. Większość filozoficznych i społecznych dylematów targających ludźmi należała do tej kategorii. Charakteryzowały je nieostrość i rozmycie. Umysł Jasona Warda bardzo źle reagował na nieostre i rozmyte pojęcia. Jeśli czegoś nie można było zweryfikować na gruncie twardej logiki, matematyki czy opisu symbolicznego, to najpewniej zagadnienie przynależało do chaotycznej domeny sporów światopoglądowych. Czasem jednak po prostu nie dało się uniknąć starcia.
Wziął głęboki oddech i nacisnął klamkę.
— Ward, przepraszam cię, ale zanim coś powiesz, zastanów się dwa razy. To nie jest najlepszy moment. — Kawahara potrzebowała sekundy, by odpalić pierwszą salwę.
— Musimy się zacząć przygotowywać. Instrukcje są jasne.
— Instrukcje naruszają postanowienia traktatów i autonomię, którą mamy od OWP. A poza tym tak, jak najbardziej: trzeba zacząć się przygotowywać.
— To dobrze, cieszę się, że się zgadzamy… — wtrącił, licząc na delikatne ominięcie miny pułapki.
— Ward, nie, nie zgadzamy się, ja pierdolę! Czy ty to słyszałeś? Słyszałeś, jak pieprzona SI z Kolektywu „sugeruje” powierzenie śledztwa konkretnej grupie agentów? Oczywiście takich, którzy korzystają z najnowszej, inwazyjnej technologii wymyślonej przez KSI. Co to, kurwa, było? Od kiedy ODYN i jego świta z Asgardu wpierdalają się z butami w sprawy agencji, OWP i całej ziemskiej autonomii?
— Mają prawo do nadzoru, kontroli i doradztwa, tak mówią traktaty…
— Przede wszystkim jesteśmy AU-TO-NO-MIĄ i póki wszystko nie wali nam się na łeb, to OWP i agencja decydują w sprawach polityki i bezpieczeństwa. To jest naruszenie protokołu, będę pisać do wydziału prawnego…
— Rai, ale właśnie w tym rzecz. ODYN doszedł do wniosku, że wszystko zaczęło nam się walić. Zamieszek jest za dużo, za dużo terrorystów skoordynowało wysiłki. KSI jest na granicy interwencji. Agencja dała ciała, popuściliśmy lejce.
— Gówno popuściliśmy. Tobie to nie przeszkadza? Nie wkurza cię, że jak cokolwiek zaczyna iść choć trochę nie tak – mówiąc to, pokazała palcami, jak mikroskopijne jej zdaniem jest „trochę” — KSI od razu wpierdala stopę między drzwi: „hej, dzieci, to jest sprawa dorosłych, teraz my się tym zajmiemy”? Organizacja Współpracy dla Pokoju wie, co robi, to nie jest banda amatorów. Ale tak próbuje ich ODYN przedstawiać.
Nawet nie zauważył, że wstała zza biurka. Cała postawa jej ciała mówiła o konfrontacji. Szybki, urywany oddech, zaczerwienione policzki. Sprawdził ją, mimo że nie powinien: tętno sto dwanaście, ciśnienie sto czterdzieści na osiemdziesiąt.
— Rai, powtórzę: właśnie w tym problem. To nie jest „trochę”. — Ward rozłożył szeroko ramiona. — To jest rozmiar naszego problemu. Sprawa wymknęła się spod kontroli. KSI ma nas chronić i pilnować ładu. Jeśli sami tego nie ogarniemy, ODYN zrobi porządek — dla naszego dobra.
— Dla naszego, kurwa, dobra — powtórzyła, przedrzeźniając go. — Jesteśmy zwierzątkami zamkniętymi na wybiegu wielkości planety. Ojej, nie chcemy, żeby nasze małpki targały się za włosy, bo to brzydko wygląda. Wsadzimy im w dupsko pastucha, niech się uspokoją.
— Dobrze wiesz, że to tak nie wygląda. ODYN…
— Przepraszam, Ward, zapomniałam. Zapomniałam, ty przecież jesteś „dwójeczką”, z nano zamiast połowy mózgu. Jak tak, to okej, przecież ciebie i takich jak ty nie ruszą. Dobra, kurwa, wychodzę, idę do działu prawnego, wrócę potem.
Zgarnęła marynarkę i wyszła, trzaskając drzwiami. Ward przymknął oczy. Wymiana ognia zakończyła się jego przegraną. Cóż… Takie rozmowy niczemu nie służyły, a wypowiadane w ich trakcie słowa miały za zadanie wyłącznie ranić — nie rozwiązywać problemy. Emocje i uczucia, zdaniem komisarza, to zdradliwi doradcy, których rzadko kiedy warto słuchać. Zdążył się uodpornić na określanie go „dwójką”, chromiarzem, botem czy czymkolwiek innym. Ale argumenty Rai były przykładem głęboko zakorzenionych uprzedzeń. Jedni tylko głośno narzekali na ODYN-a i jego technologie, a inni (na przykład mieszkańcy dystryktu sto czternstego) spotykali się w większych grupach, by towarzysko porzucać koktajle Mołotowa i rekreacyjnie postrzelać do policjantów.
Usiadł za swoim biurkiem, zgarnął kostkę Rubika i odruchowo spojrzał na interaktywną fotografię sprzed kilku lat: Zhara, roześmiana Alysha i on sam. Pod koniec, po feralnym (z jego perspektywy) losowaniu przydziałów do Valhalli, ich rozmowy aż za bardzo przypominały tę z Kawaharą.
Podkręcił poziom neuroprzekaźników, wzmacniając skupienie. Palce same, bez udziału świadomości, zatańczyły na plastikowej kostce. Otworzył terminal. Czekało zadanie do wykonania. W przeciwieństwie do Rai uważał, że w dalszym ciągu mieli coś do powiedzenia w tej sprawie, a jeśli wszystko dobrze się ułoży, unikną niechcianej interwencji. Potrzebna była tylko siła umysłu, logiki, analiza dowodów i skuteczne działanie. I żadnych emocji. Takich konfrontacji się nie obawiał i w żadnym razie nie próbował ich unikać.
Rozdział 3: Pełne zanurzenie
— Jak zatem ocenia pan, profesorze, szanse na interwencję KSI w obecnej sytuacji?
— Pani redaktor, bądźmy poważni. KSI jest związane traktatami. Organizacja Współpracy dla Pokoju sprawuje jurysdykcję nad całością spraw na naszej planecie, jesteśmy autonomią. Nie wierzę w to, że Kolektyw Sztucznych Inteligencji, nasze kochane KSI, zdecydowałby się na złamanie ustaleń przez jakieś zamieszki.
— Przepraszam bardzo, ja muszę stanowczo zaprotestować w tym momencie.
— Nie, nie. To jest szerzenie dezinformacji. Zadaniem ODYN-a, którego się utożsamia z „przywódcą” KSI, jest chronić ludzi. Wszystkich i za wszelką cenę. Porozumienia i układy z nami? To śmieszne, SI mają jasno wyznaczony cel, którego muszą się trzymać. To jakby zawierać umowę z psem, że nie będzie szczekał na sąsiadów.
— Bzdura, właśnie po to są traktaty, a SI w przeciwieństwie do ludzi…
— SI nie są ludźmi i kierują się logiką, a obecna sytuacja…
— …nie mają zdradzieckich intencji. Proszę mi dać skończyć, ja panu nie przerywałem…
— …jak najbardziej daje im podstawy…
— Ja panu nie przerywałem, przepraszam, ja panu nie przerywałem…
— Proszę mi nie przerywać!
Rozmowy eksperckie, podcast informacyjny
Centrum zanurzeniowe przypominało salę chirurgiczną albo gabinet dentystyczny. Naszpikowane elektroniką i rurkami rozkładane fotele otaczały środek sali. Spod sufitu zwieszała się kula serwera, podłączona grubym kablem do każdego stanowiska. Miejsce budziło odległe skojarzenia z technohorrorami klasy B, zawsze wywołując ciarki na plecach Warda.
— Jesteście, dobrze, dobrze — powitał ich serdeczny jak zawsze Ronald Chase. — Wszystko przygotowane, zapraszam.
— Dzięki, Ronald. Będziesz nurkować z nami?
— Jak zawsze, panie komisarzu. — Chłopak się wyszczerzył. — Do tej roboty przydzielili, jak widzę, tylko najlepszych.
— Przystojny i skromny jak zawsze — podsumowała Kawahara, ruszając od razu do szatni.
Mężczyźni wymienili spojrzenia.
— Słyszałem, że ostro nas cisną ci z góry. — Chase wskazał palcem ku niebu. — Gra o wysoką stawkę.
— Tak to wygląda. Prowadzenie sprawy dostały same „dwójki”, co trochę dolało oliwy do ognia.
— Ups. No tak. Nie wiem, gdzie ja jestem na drabince numeracji, ale rozumiem frustrację — rzucił ze smutnym uśmiechem technik. — Pójdę się przygotować, zaraz wracam.
Szum serwomotorów nóg i rąk towarzyszył każdemu ruchowi nadwornego hakera i sprzętowca wydziału. Ward odprowadził go spojrzeniem, a przed oczami detektywa przewijały się obrazy z ostatniej wspólnej akcji obu mężczyzn. Huk eksplozji, płomienie i przerażone wrzaski Ronalda, wynoszonego z walącego się magazynu. Lżejszego o obie nogi i ramię. Stare dzieje, ale takie wydarzenia budują więź na zawsze. Dobrze, że Chase pozostał w agencji, a nowe stanowisko pozwoliło mu rozwinąć skrzydła.
Detektyw otrząsnął się z reminiscencji, ruszając do przebieralni. Trzeba było włożyć kombinezon zanurzeniowy, co nigdy nie należało do prostych zadań. Wykonany z przylegającego gumowatego materiału oblepiał człowieka jak smolista skóra. Strategicznie rozmieszczone porty iniektorów pokrywały się z gniazdami wychodzącymi z tkanek tak, aby umożliwić wprowadzenie sond, kroplówek czy innego ustrojstwa dostarczającego substancje odżywcze w trakcie długich sesji. Nikt tego nie lubił, ale dotychczas nie wymyślono niczego lepszego.
Po kilku minutach Jason wrócił do głównej sali, zastając tam już leżącą Rai.
— Nie znoszę tego miejsca, Kawaharo, ale możliwość zobaczenia cię zawiniętej w tego kondoma rekompensuje wszelkie niewygody.
— Mnie wystarczają twoje zakola na co dzień. Za ściśnięte jajka i resztę podziękuję — odgryzła się z szerokim uśmiechem.
— Hej, tak sobie pomyślałem, że moglibyśmy występować w balecie… — rzucił, przechodząc do słynnego kroku z Jeziora łabędziego.
— Chase, daj coś, będę rzygać, będę rzygać…
— Panie komisarzu, pacjentka jest w krytycznym stanie, proszę nie pogarszać jej stanu.
— Ignoranci. Nie doceniają sztuki i piękna ludzkiego ciała — sapnął Jason, opadając na leżankę.
Po niedawnej eksplozji emocji Kawahary nie pozostało ani śladu. Tak jakby nic się nie wydarzyło. Ward nie drążył tematu, doskonale wiedząc, że problem nie zniknął — po prostu przycichł, zepchnięty na dalszy plan. Zwykle tak było, a wsadzanie kija w mrowisko tylko pogorszyłoby sytuację. Musieli się skupić na robocie, tylko to miało teraz znaczenie.
Ramiona automatu szybko podłączyły go pod płyny infuzyjne i odżywcze. Chase natomiast zamontował i podpiął „koronę cierniową”, jak prześmiewczo nazywano wieniec indukujący pole elektromagnetyczne wokół głowy. Skoncentrowane impulsy połączone z sygnałami świetlnymi docierającymi do oczu z wizjera hełmu umożliwiały pełne odrealnienie i przeniesienie do wirtualnej rzeczywistości.
— Dzięki, Ronald, hełm nie będzie potrzebny. NESTAR mnie zanurzy.
— Jasne, jasne. Zajebiste to jest, powiem ci. Tylko czekać, aż korona też nie będzie potrzebna. — Chłopak od dawna nie mógł się zdecydować, czy zwracać się do detektywa per „pan”, czy oficjalnie, stopniem. Było to, w pewien sposób, urocze.
— To już pewnie w trzeciej generacji.
— Pewnie tak, pewnie tak.
Komisarz kątem oka wychwycił spojrzenie partnerki. Było w nim… Co w zasadzie? Współczucie? Zawód? Rozczarowanie? Odraza? Trudno powiedzieć.
— Dobrze, panie i panowie — zaczął Ward, chcąc odwrócić nieco jej uwagę. — Program wycieczki obejmuje powrót na miejsce naszej, niezwykle udanej, akcji w dystrykcie sto czternastym. Poszukamy dziennikarzy, którzy zgotowali nam to piekiełko: którędy uciekli, jak to zrobili i dokąd się udali. Gotowi, pampersy zapięte?
— Tak jest — odpowiedziała Rai bez większego przekonania.
— Gotowe — potwierdził Chase.
— No to jedziemy.
Cyberprzestrzeń w pierwotnej formie wygląda zawsze tak samo: wszechogarniająca pustka, pocięta liniami świetlistej kratownicy wyznaczającej kolejne segmenty. Unoszą się w niej jak nurkowie pośrodku akwenu, zawieszeni pomiędzy niebem a otchłanią. W ciągu kilku milisekund zaczyna padać deszcz: pojedyncze błyszczące piksele, symbole i elementy opadają z nieokreślonego bezkresu, formując szkieletowe wieżowce, ulice, domy i ludzi. Potem przychodzą tekstury nadające wszystkiemu kolor i fakturę. Na koniec pojawia się dźwięk, stopniowo narasta i rozchodzi się we wszystkie strony. Wreszcie: ich własne awatary, zbliżone do fizycznych ciał, tyle że bardziej wygładzone, pozbawione wad i drobnych skaz. Stoją pośrodku szklanej platformy, zawieszonej setki metrów nad ulicami. W powietrzu przed nimi materializują się okna interfejsu, suwaki kontroli czasu i narzędzia śledcze. Architekci świata spoglądający z wysoka na poddane im miasto.
Dziennikarze „Głosu Ludowego” koncertowo zrobili agencję w konia. Od samego początku wiedzieli, że oddział SZPON przyjdzie do ich kryjówki w tę feralną noc. I właśnie o to chodziło. Odpowiednio przebrane i umieszczone w kryjówce androidy miały udawać swoich właścicieli tylko przez krótki czas: do momentu wtargnięcia funkcjonariuszy. Każdy z automatów miał jakąś prostą broń i wgrane skrypty każące mu otworzyć ogień. Mistyfikacja musiała przetrwać jedynie kilkanaście sekund.
W świecie, w którym wszystko dało się podrobić za pomocą sieci neuronowych i wyszukanych algorytmów — od tekstu po głos i obraz — nic nie liczyło się bardziej niż autentyczność przekazu. Organizacje takie jak Fake News Debunkers przez dwadzieścia cztery godziny na dobę zajmowały się ujawnianiem cyfrowych podróbek i odróżnianiem prawdy od fałszu. Trwał wyścig zbrojeń algorytmów: jedne uczyły się oszukiwać, inne — wykrywać oszustwa. „Głos Ludowy” dostał to, czego chciał: autentyczne i certyfikowane nagranie ukazujące cyborgi policyjne rozstrzeliwujące postaci w kryjówce redakcji. Bez ściemy, bez retuszu komputerowego, „to nie jest montaż”. Męczennicy walki o prawdę. Przy bliższych oględzinach i analizie spektroskopowej łatwo można było dostrzec, że „ofiary” to androidy powleczone imitacją skóry. Ale wściekły tłum nie robił spektroskopii, nie wykonywał analizy poklatkowej. A przynajmniej nie od razu. Wystarczyła rolka lub post z kilkusekundowym filmikiem, podpisem i certyfikatem autentyczności, by rozkręcić zamieszki z nową siłą. „Hej, przecież nagranie jest autentyczne, tak?” Wszelkie próby tłumaczenia tylko nakręcały teorie spiskowe.
Kawahara i Ward niczym duchy unosili się na klatce schodowej, po raz kolejny oglądając w zwolnionym tempie latające kawałki tynku, łuski pocisków i samych siebie. Detektyw pokręcił głową z dezaprobatą.
— To było mistrzowskie zagranie. Przy tak ekranowanych drzwiach i ścianach nie mieliśmy szans się zorientować ani odróżnić androidów od ludzi.
— Wywiad dał dupy.
— Tak. Grupa Schmidta ustala, kto nas zrobił w konia. Nieźle, naprawdę nieźle. — Ward ruchem ręki zatrzymał symulacje. — Zaczniemy od tego punktu. Będziemy się cofać w czasie, przeszukując nagrania z pobliskich ulic po spirali. Mamy ich wizerunki, wrzucimy to w algorytm i będziemy wypatrywać. Chyba że masz inny pomysł.
— Nie. Ale przy ich poziomie przygotowania i znajomości tematu podejrzewam, że zadbali o zmianę wyglądu. To oczywiste.
— Tak. Ale od tego mamy analizę statystyczną. Jest ich pięciu. Raczej nie wyszli wszyscy razem, będą się pokazywać w pewnych odstępach, spróbujemy to wychwycić.
— Ma to sens.
— Zaczynajmy.
Zadanie było żmudne i męczące. Policjanci podzielili przestrzeń roboczą między siebie, aby uzyskać większą efektywność. Jak w strategicznej grze komputerowej narysowali linie na mapie i przydzielili skrypty do sektorów. Miasto było monitorowane: kamery uliczne, drony, satelity, mikroboty — wszystko to składało się na poszatkowany obraz metropolii, z nielicznymi ślepymi punktami. Teraz, odtworzone w postaci żyjącego, trójwymiarowego modelu, odgrywało na nowo swój spektakl. Programy szybko wyłowiły ponad dwieście osób przechodzących w pobliżu klatki A megabloku sto jeden w trzech godzinach poprzedzających interwencję. Jeśli dodać do tego zamieszki na sąsiednich ulicach, zadanie robiło się naprawdę ambitne.
Ward czuł się tu jak ryba w wodzie. Podkręcony dodatkowo przez NESTAR, z prędkością błyskawicy wydawał polecenia, odpalał makra i korutyny, oznaczając jednych przechodniów i ignorując pozostałych. Zgodnie z przewidywaniami Kawahary nikt nie wydawał się oczywistym celem, a w deszczowy dzień wszyscy snuli się okutani w płaszcze i kaptury.
Pomysł spadł jak grom z jasnego nieba, uderzając całkiem niespodziewanie. Komisarz zatrzymał symulację, otwierając okno kontaktowe do technika czuwającego nad ich pracą.
— Chase, mam wielką prośbę. Znajdź, proszę, w sieci zewnętrznej i pobierz wszystkie nagrania, na których widać całe sylwetki i sposób poruszania się naszych ulubionych dziennikarzy. Nieważne, jaka jakość, czas nagrania czy cokolwiek innego. Chodzi po prostu o zapis sylwetki.
— Chyba wiem, co chodzi panu po głowie, komisarzu. Robi się, chwilę może mi to zająć.
— Nie spiesz się.
Kolejna godzina nie przyniosła żadnych konkretnych rezultatów. Budynek nie był wcale tak opuszczony, jak im się pierwotnie zdawało. Chociaż większość mieszkań megabloku sto jeden stała pusta, to w niektórych wciąż byli lokatorzy. Legalni lub nie — to w zasadzie bez znaczenia. Redaktorzy „Głosu Ludowego” dobrze przemyśleli sprawę albo naoglądali się filmów szpiegowskich, bo żadna kamera, wsparta analizą częstotliwości zjawisk, nie wychwyciła nic podejrzanego. Sporej części przychodzących i wychodzących nie dało się zidentyfikować, a po pewnym czasie gubili się w różnych miejscach metropolii.
— Jeśli mamy prześledzić dalsze losy ich wszystkich, będziemy potrzebowali większego zespołu i mocy obliczeniowej. To nie jest robota dla naszej trójki — stwierdziła z rezygnacją Kawahara.
— Jeśli Chase znajdzie to, o co go prosiłem, nie będzie problemu.
— Czuję się wywołany do odpowiedzi. — Głos technika, niczym nawoływanie Boga, nie dochodził z żadnego konkretnego miejsca. — Za chwilę dostaniecie skany sylwetek i ruchów trzech z pięciu członków redakcji. Adrian Nowak, Olga Krawczenko i Scott Lee — reszty nigdy nie zarejestrowano, jakby to ująć, „w całości”. Uwaga… Już.
— Mam — potwierdził detektyw. — Teraz czas na odrobinę magii.
— Masz do tego narzędzie? — spytała Rai.
— Mamy sieci neuronowe rozpoznające wzorce ruchu i sylwetki. Jeśli nakarmimy je materiałem pochodzącym od tych osób, nauczą się je rozpoznawać i może pomogą nam namierzyć cele z nagrań. Znajdą podobieństwa, co zawęzi krąg potencjalnych podejrzanych. Daj mi chwilę, proszę.
Przestrzeń zaroiła się od wirtualnych ekranów, symboli i glifów, które Ward przerzucał z miejsca na miejsce, tkając delikatną nić programu. Agentka patrzyła jak urzeczona na rozrastającą się konstelację instrukcji mającą dać początek wyspecjalizowanym modelom tropiącym. Po jakimś czasie awatar detektywa zamarł z uniesionymi ramionami jak dyrygent stojący przed orkiestrą.
— Voilà! Teraz zobaczymy, czego się nauczą i na ile nam pomogą.
— Zawsze mnie to zaskakuje, dlaczego te rzeczy nie potrafią „po prostu” działać.
— I to właśnie odróżnia uczenie maszynowe od klepania programów od a do zet. Jeśli coś ma przypominać inteligencję, to trzeba mu dać czas i przestrzeń na błędy.
Przez dłuższą chwilę obserwowali szereg wykresów obrazujących postępy robione przez modele. Liczniki metryk zmieniały się w tempie uniemożliwiającym dokładny odczyt wartości. Gdy linia poziomu błędu ustabilizowała się i wpadła w oscylacje, Ward zatrzymał proces.
— Czas wypuścić pieski.
— Myślisz, że dadzą radę?
— Trening modelu wypadł porządnie. Zaraz się przekonamy.
Oś czasu oszalała, a miasto pod nimi rozpędziło się niczym w nagraniach Benny’ego Hilla. Kolorowe ramki otoczyły wszystkie zidentyfikowane wcześniej osoby kręcące się wokół megabloku sto jeden. Nad każdą z nich unosiły się zmienne paski prawdopodobieństwa identyfikacji. Wartości rosły, spadały, znów rosły, w chaotycznym tańcu gradientów i analizy predykcyjnej. W pewnym momencie kotłowanina ustała. Markery wskazywały dwa punkty w czasie, oddalone od siebie o około pięć minut, godzinę przed interwencją oddziału.
— Zdaje się, że coś mamy.
— Tylko dwa.
— Tak. Ale zobacz: w pierwszym wypadku wyszli we dwójkę. Model sugeruje: Adrian Novak, Olga Kravchenko, ponad dziewięćdziesiąt procent dopasowania, bardzo wysoko.
Przewinęli symulację do odpowiedniego momentu. I rzeczywiście — najpierw zakapturzony mężczyzna wydostał się bocznym wyjściem, potem kobieta wyłoniła się… ze studzienki kanalizacyjnej kilka przecznic dalej. Spotkali się przy zrujnowanej galerii handlowej, wymienili kilka uwag i ruszyli dalej.
— Studzienka kanalizacyjna! Jasny gwint, już samo to powinno zwrócić naszą uwagę! — Kawahara złapała się za głowę.
— Tak. Tyle że znalazła się dosłownie pięć metrów poza obszarem, na który daliśmy automatyczny monitoring. Pewnie wpadlibyśmy na to przy drugim podejściu i większym polu, ale lepiej wcześniej niż później.
— Popełnili błąd. Skoro wychodzili oddzielnie, trzeba było pozostać przy takim wzorcu.
— Zgadza się. Ich błędy dają nam pracę, więc wypada się cieszyć. — Ward się wyszczerzył.
— No to zobaczmy drugą rybkę na haczyku.
Tu nie było zaskoczeń. Inny mężczyzna w kominiarce i szerokim kapturze, inne wyjście, inna trasa. Podpis mówił: Scott Lee. Detektyw naniósł na sylwetkę punkty odniesienia pochodzące ze zdobytych nagrań jego osoby. Kolorowe punkciki oznaczały głowę, stawy barkowe, łokcie, dłonie, kolana, biodra, upodabniając go do ludzika z kresek. Obok kroczyło kilku wirtualnych bliźniaków wyciętych z filmów, a linie łączące poszczególne części ciała wskazywały na podobieństwo wzorca.
— Dziewięćdziesiąt dwa procent, jeszcze wyżej. Mamy to. Doklejam jednym i drugim tracker i zobaczymy, dokąd się udali.
— Czeka nas wyprawa w teren. Będzie się działo. — Rai zatarła ręce z nieskrywaną radością.
— Niestety tak. Ale mają nad nami dobę przewagi.
— Czemu „niestety”? W końcu będzie można dokończyć to, co zaczęliśmy na dole. — Dziewczyna wskazała megablok sto jeden.
— Wiesz, że tu jest moje królestwo. — Ward zatoczył koło ramionami. — Ale tak, masz rację. Dokończymy to, co zaczęliśmy i schrzaniliśmy.
W zanurzeniu czas płynie szybciej niż na zewnątrz. Neurony podkręcone na maksimum i karmione wyłącznie impulsami z wirtualnego świata można było zmusić do pracy intensywniejszej niż normalnie. Ward i Kawahara spędzili w symulacji subiektywne dwadzieścia godzin, podczas gdy w rzeczywistości upłynęło „tylko” sześć. Mimo podłączonych kroplówek infuzyjnych, masujących foteli i kombinezonów uciskowych zapewniających krążenie krwi i napinanie mięśni czuli się jak ciężkie kłody. Podniesienie się z leżanki wymagało sporo wysiłku.
Ich trud na szczęście się opłacił. Novak i Kravchenko wsiedli do ukrytego w magazynie samochodu i przepadli w dzielnicy domków jednorodzinnych między trzecią a czwartą obwodnicą, Lee z kolei zakończył podróż w ciekawszej destynacji.
— Niech mnie cholera, klub Ragarok. To jest niemal dosłownie koniec świata.
— „Najbardziej rozrywkowy lokal po tej stronie apokalipsy” — zacytowała Kawahara, krzycząc ze swojej przebieralni. — Znając ciebie, pewnie chcesz wziąć domki.
— Normalnie tak, ale nie w tym przypadku.
— Nie wierzę! Jasonie Ward, nie poznaję cię: od kiedy chodzisz po klubach? Czyżby nasz wirtualny nornik prowadził sekretne życie? — Dziewczyna puściła oko do Chase’a, który zaśmiał się donośnie.
— Znam faceta, który jest tam obecnie szefem. Ma na imię Sonny i kiedy był jeszcze płotką, dwa razy ratowałem mu dupsko. Ma u mnie dług wdzięczności.
— Takie kontakty warto pielęgnować. Może będzie z ciebie dobry agent polowy.
— Bieganie z bronią i napierdalanie dresów zostawiam tobie.
Po chwili zdał sobie sprawę, że w świetle ostatnich zdarzeń mogło to zabrzmieć zbyt ofensywnie, więc zaraz dodał:
— Wiem, że dziesięć razy lepiej ogarnęłabyś mojego informatora, ale niestety nie mamy czasu. Przekażmy, co mamy, drugiej zmianie, odpoczniemy, a potem się rozdzielamy. Nie ma wyjścia.
— Wiem, Ward, spokojnie. Będzie git. Chase, dzięki za asystę dzisiaj. Dobra robota.
— Dzięki! Dorwiemy ich, zobaczycie.
— Nie wątpię, Ronald. Do następnego!
Wychodząc, minęli się z dwójką agentów, którzy mieli prowadzić dalsze poszukiwania — Harperem i Simmondem. Wymienili pozdrowienia i słowa otuchy, ale nie starczyło energii na nic więcej. Rai i Jason zostawili interaktywny przewodnik i podsumowanie dotychczasowych postępów. Nie powinno być kłopotu z pociągnięciem sprawy dalej i przygotowaniem „kurtuazyjnych wizyt” w oznaczonych miejscach. W polu widzenia komisarza migała zabawna ikonka rozładowanej baterii — NESTAR uporczywie przypominał o konieczności dłuższego odpoczynku.
Zabrali z gabinetu swoje rzeczy i przystanęli na chwilę w rozległym hallu agencji. Jak w każdej tego typu instytucji jego zadaniem było onieśmielać i przytłaczać. Dałoby się tam wlecieć i wylądować małym helikopterem, a miejsca starczyłoby jeszcze dla kilku furgonetek.
— Jason, wyglądasz jak gówno.
— Wiem, Rai, ty też.
— Ale odwaliliśmy kawał dobrej roboty, powiem nieskromnie. Jeśli Harper i Simmond coś znajdą, jutro dobierzemy się gościom do dupska.
— Mam nadzieję. Trzeba to zakończyć jak najszybciej.
— Pewnie jutro będziemy gadać, ale dasz sobie radę, norniku? Możemy to inaczej rozegrać…
— Spokojnie, Rai, dzięki. Ale wszystko nie może wisieć na tobie. Wyjdę z jaskini i pogadam z ludźmi, przeżyję to jakoś.
— Spoko. Zobaczymy, co wyjdzie rano. — Kobieta ruszyła do wyjścia, rzucając jeszcze przez ramię: — Złap trochę snu.
Słowa odbiły się kilkukrotnym echem od ścian i szkła. Kilkoro spóźnialskich, tak jak oni pędzących do domu, uniosło głowy. Po chwili Ward został sam w pustym hallu.
Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zostać w siedzibie agencji i nie przespać się w którymś z pokoi do tego przeznaczonych. Po pewnym czasie uznał jednak, że byłaby to już przesada: naprawdę potrzebował solidnej regeneracji, a co ważniejsze — fizycznego odcięcia się od wydarzeń ostatnich dni. Głowa opadła mu na szybę bolidu, gdy tylko ten ruszył z parkingu. Sny o kolorowej, odległej Valhalli mieszały się z neonową poświatą miasta.
Mieszkanie powitało go pustką i chłodem — jak zawsze. Osobistego smartasystenta wyłączył już dawno: był w stanie kontrolować całą elektronikę własnymi implantami, nie potrzebował do tego przesłodzonego głosu automatu. Ze ścian krótkiego korytarza patrzyły na niego elektroniczne zdjęcia ich trójki z najlepszych lat: roześmiana Alysha z gigantycznym pudłem popcornu, on i Zhara trzymający się za ręce kilka metrów z tyłu; cała trójka na rollercoasterze, usiłująca udawać zadowolenie mimo ataków mdłości; dziewczyny na tle zachodzącego słońca w górach… Odruchowo sprawdził znacznik czasu — do ich zaplanowanego kontaktu pozostały jeszcze prawie trzy tygodnie. Żona ściśle trzymała się harmonogramu, praktycznie nigdy nie wychodząc poza ustalone ramy. Czy mógł ją za to winić?
Teczkę i sprzęt rzucił na sofę, zaraz obok trzech kostek Rubika o różnych kształtach. Sam skierował się do łazienki. Po drodze minął oprawiony w szkło certyfikat, dziwnym trafem zawsze przekrzywiony na jedną stronę.
„Świadectwo kwalifikacji: Jason Ward uzyskał w standaryzowanym teście inteligencji Wechslera-ODYN-a wynik kwalifikujący do promila populacji. Ten certyfikat jest podstawą ubiegania się o relokację do Valhalli”. Poniżej tabela z rozbiciem na kategorie, wyniki i data.
— Nigdy o to nie prosiłem…
Odruchowo poprawił ramkę, ta jednak zaraz powróciła do swojej oryginalnej pozycji. Przez dłuższą chwilę przypatrywał jej się z rezygnacją. Pewnych rzeczy nie dało się naprawić.
Rozdział 4: Ragnarök
— Ruchy kontrkulturowe i subkultury nie są niczym nowym. W dwudziestym wieku mieliśmy hipisów, potem skejtów, metali, depeszowców, subkulturę gotycką, hipsterów i drwali z brodami i kitką. Zmieniają się czasy, zmieniają się mody, ale trend pozostaje ten sam.
— Czyli pana zdaniem to, co obserwujemy teraz na terenie EUM Jeden, nie jest niczym niepokojącym?
— Nie powiedziałem, że nie jest niepokojące. Niekiedy subkultury mogą się przekształcić w groźne sekty lub ugrupowania polityczne. Trzeba trzymać rękę na pulsie. To, co widzimy teraz: motyw końca czasu, śmierci, wampiryzmu, omenów i demonów… to koresponduje z nastrojem ostatnich dekad.
— Co ma pan dokładnie na myśli?
— Wśród młodych ludzi, ale nie tylko, dorośli także ulegają temu trendowi, daje się wyczuć narastające poczucie beznadziei i braku perspektyw. Wszyscy siedzimy na tej planecie — bez większych szans na jej opuszczenie. Kosmos podbijają w naszym imieniu maszyny, na gwałt rozwijające naukę i technologię poza granice naszego poznania. To nie napawa optymizmem.
— Naprawdę pan tak uważa? Niektórzy twierdzą, że mamy nowy złoty wiek: nie trzeba nic robić, nawet pracować. Można odpoczywać i zajmować się czymkolwiek.
— Cóż… Definicje nieba, piekła, ragnaröku czy końca świata potrafią być mocno względne.
Rozmowy kulturalnie kontrolowane, podcast filozoficzny.
Odcinki VIP premium tylko dla posiadaczy subskrypcji!
Wbrew swojej nonszalancji i temu, co powiedział Kawaharze, stresował się. Z każdym upływającym rokiem wyjście poza analityczny i wirtualny aspekt ich pracy napawało go coraz większym lękiem i niepokojem. Łudził się, że to skutek uboczny modyfikacji drugiej generacji, w związku z czym diagnozował się tyle razy, ile to było możliwe. Formalnie nie stwierdzono żadnych nieprawidłowości. Wiedział, jak jest naprawdę. Zwalenie wszystkiego na chrom i neuromody było wygodną wymówką. Od czasu odejścia Zhary miał coraz mniej cierpliwości dla innych ludzi. A izolacja i obcość zawsze rodzą strach… Z obu stron.
Pół żartem, pół serio pocieszał się, że w ciężkich chwilach zawsze jeszcze pozostawał mu GLADIUS. Niczym jego rzymski odpowiednik Główny Adaptacyjny Implant Wspomagania Układowego potrafił stłumić wszelki strach i ciąć jak śmiercionośne ostrze. Miał nadzieję, że dziś nie będzie go potrzebował…
Europejskie Megalopolis 1, zwane w skrócie EUM 1, było molochem rozciągniętym na setki kilometrów w centrum kontynentu. Dawniej zwane niebieskim bananem albo osią Mediolan–Liverpool dziś stanowiło konglomerat naprzemiennych dzielnic przemysłowych, biurowych i „sypialni”, z rzadka przecinanych obszarami rolnymi pod specjalną kontrolą środowiskową. Nie miało wyraźnie zaznaczonej granicy, z wyjątkiem wschodniej ściany. Supernowoczesna, strzeżona bariera, wysoka na prawie trzysta metrów, naszpikowana czujnikami, sensorami i autonomicznymi narzędziami zniszczenia, strzegła mieszkańców EUM 1 przed zabłąkanymi pozostałościami po pierwszej wojnie technologicznej. Pomysłowi publicyści nadali mu nazwę „mur ODYN-a”, w oczywistym nawiązaniu do historycznego pierwowzoru. Co prawda terytorium Federacji Europejskiej rozciągało się aż do linii Wisły, zaliczając po drodze EUM 2 oraz SILUM — Śląskie Megalopolis, lecz im dalej na wschód, tym silniejsze były zabezpieczenia.
Nie powinno więc dziwić, że mało kto pałał chęcią osiedlania się bliżej muru. OWP zagospodarowało pobliskie tereny na składy przemysłowe i ogromne autofabryki. Niektórzy jednak postanowili przekuć niesławę miejsca w swój sukces komercyjny. Tak powstał klub Ragnarök i jemu podobne.
Trop urywał się tutaj, Lee przepadł jak kamień w wodę. Przybytki takie jak Ragnarök były stworzone do zacierania śladów. Na ich terenie krzyżowały się wektory mętnych interesów i stref wpływów. Tak było od zawsze.
Do miejsca przeznaczenia zabrali się w czterech cywilnych bolidach wypakowanych funkcjonariuszami. Ward naciskał na zachowanie dyskrecji — pierwotny plan zakładał wejście do środka po dobroci i spokojną rozmowę z Sonnym, aktualnym managerem klubu. Istniały oczywiście plany pomocnicze z większą dozą starannie dawkowanej przemocy.
W miarę ubywania kilometrów dzielących ich od muru krajobraz stopniowo się zmieniał. Domki jednorodzinne ustąpiły miejsca farmom hydroponicznym i uprawom, płynnie przechodzącym w szare kostki autofabryk. Agenci mijali składowiska sprzętu i wielopoziomowe magazyny. W końcu zbliżyli się na tyle, że czarny masyw zapory wypełnił znaczną część nieba. Okolica bardziej przypominała wysypisko śmieci niż obszar przemysłowy: wszędzie walały się truchła urządzeń, narzędzia lub zwyczajne odpady. Ich spiętrzenia sięgały nierzadko pierwszego piętra domków, porzuconych całe lata temu.
— Rozdzielamy się — nadał Ward do grupy.
— Tak jest.
Pojazdy rozjechały się w różne strony, zajmując nierzucające się w oczy pozycje. Bolid wiozący Jasona wtoczył się na szeroki plac przed klubem. Ragnarök znajdował się w starym, gotyckim pałacu z kompleksem klasztornym z czerwonej cegły. Witrażowe okna i rozety wymieniono na nowe, wstawiając w miejsce świętych obrazków wizerunki nordyckich bogów i potworów z mitologii. Oświetlony wewnątrz laserami i wielokolorowymi stroboskopami robił niesamowite wrażenie: jakby sami Asowie ciskali gromy na przeciwników.
— Zaparkuj gdzieś na wylocie — polecił na głos kierowcy.
— Jasne.
Wokół pełno było rozmaitych pojazdów: od typowo miejskich (w różnym stanie utrzymania) po terenowe potwory i dziwacznie opancerzone furgonetki przerabiane najpewniej z kilku modeli. Wszędzie kręcili się ludzie, którzy bliżej centrum EUM z pewnością rzucaliby się w oczy. Królowały ćwiekowane długie płaszcze i kurtki, irokezy, bioluminescencyjne tatuaże i wszczepy gałek ocznych.
— Zdajesz sobie sprawę, że w tym towarzystwie wyglądamy dość… zwyczajnie? — zagadnął Max DeVire, potężny facet, kiedyś występujący jako zawodnik hybri-do — sztuk walki dla scyborgizowanych.
— Nie aż tak zwyczajnie. Naliczyłem trzydzieści cztery osoby bez tatuaży czy… mocno alternatywnej stylistyki. To, co mamy, wystarczy. Wtopimy się.
— No mam nadzieję…
— Oliver, Max, my idziemy w trójkę. Hans i Bohdan, wy czekacie tutaj. Przechodzimy na komunikację wewnętrzną od teraz. — Ostatnie zdanie rozbrzmiało już bezpośrednio w ich głowach, transmitowane przez komimplanty.
Zawieszenie wyraźnie odetchnęło z ulgą, gdy wysiedli.
— Wyglądacie jak geje, co naoglądali się Matrixa, wiecie? — rzucił im na odchodne Bohdan Mazal.
— A skąd wiesz, że tylko wyglądamy? — odpowiedział DeVire, łapiąc komisarza za rękę.
Detektyw roześmiał na głos, odskakując z pozorowanym kopnięciem. Robił co mógł, żeby wyglądać na spokojnego i wyluzowanego, nie chciał stresować swoich ludzi. Mimo to denerwował się jak nigdy — wszelkie akcje w terenie, a już zwłaszcza takim, budziły głęboki niepokój. Ale nie widział innego wyjścia. Czas gonił, a Sonny miał u niego naprawdę spory dług wdzięczności. Zmarnowanie takiej dźwigni to marnotrawstwo.
— Nie trzymajcie szyku, panowie — powiedział DeVire’owi i Clairowi. — Więcej luzu.
— Powiedział blaszany drwal — odgryzł się DeVire. — Widzicie, naszym chłopakom brakuje luzu!
Przy zdobionych gotyckich wrotach stało dwóch bramkarzy. Wyglądali komicznie w przyciasnych garniturach i koszulach, których guziki były na skraju oderwania się i wystrzelenia w przechodzących. Każdy z nich był co najmniej o rozmiar mniejszy niż Max: i wszerz, i na wysokość. Na nim też skupiły się ich spojrzenia — samczy odruch wywąchiwania silniejszego konkurenta. Dokładnie o taki efekt chodziło.
— Siema, podobno jest impreza — zaczął DeVire.
— No, podobno jest — odparł jeden z bramkarzy, lustrując go z góry do dołu.
Max rozłożył szeroko ręce, spoglądając po „kumplach”.
— A nas tam jeszcze nie ma. Trzeba to naprawić.
— Trzydzieści. Od łebka.
— A czytałem, że dwadzieścia.
— Źle czytałeś. Bogate dupki płacą trzydzieści.
— Kurwa. Oby było warto! — Cała trójka, jeden po drugim, wyciągnęła dłonie do ochroniarza w bezdotykowym uścisku. Chipy kredytowe wymieniły autoryzacje i przelały środki.
— Zapraszam. Dobrej zabawy — powiedział drugi z karków i odsunął się, robiąc im miejsce.
DeVire musiał się schylić, przechodząc pod portalem, zaprojektowanym dla sporo niższych osób. Mijając bramkarzy, głupio się wyszczerzył.
— Ej, ty nie musisz udawać, Max, pasujesz do tej roli. Powinieneś dorabiać po godzinach jako osiłek w klubach — nadał Clair.
— Niee, za głupi jestem na to. Poszedłem do agencji, mają niższe wymagania.
— Skupcie się. Kupili to, ciągniemy temat — zgasił ich Ward. — Pokręcimy się chwilę i idę do biura. Ubezpieczajcie mnie.
— I przyszedł pan maruda, niszczyciel dobrej zabawy…
Wbrew żartom i śmieszkom długie, czarne płaszcze i stylistka ze starego, hakerskiego filmu sprawdziły się w klubie bardzo dobrze. Bardzo dobrze, lecz nie idealnie. Palma pierwszeństwa i miano dominującego motywu należały w Ragnaröku do wampiryzmu i gotyku w każdej postaci.
Agenci weszli przez bramę do szerokiego hallu, za którym otwierała się nawa dawnej świątyni. Elektroniczna muzyka dudniła ponurym rytmem, stroboskopy migały raz za razem, a powietrze przecinały kolorowe smugi lasera spod sklepienia. Nie to wywołało jednak niepokój Warda. Osobliwymi dodatkami do tych efektów były oczy i zęby bywalców. Kocie, pionowe źrenice wyłaniały się z mroku za każdym razem, gdy światło gasło choć na chwilę. Pod nimi zwykle znajdowały się fosforyzujące, ostre jak brzytwa kły, wyszczerzone w rozbawieniu, ekstazie lub złości. Tu i tam migały zaimplementowane podskórnie nordyckie runy i napisy wykonane szwabachą, pamiętającą czasy austriackiego akwarelisty. Skłębiona masa ciał falowała w rytmie dark wave.
— Rozdzielamy się. Ja idę do baru, wy postarajcie się wmieszać w tłum — nadał Ward, starając się wyglądać przy tym całkowicie naturalnie.
— Tak jest, panie komisarzu. Idę się zabawić, gotki są najlepsze — przesłał DeVire.
Szeroka lada stała po lewej stronie, zwieńczona atrapą kościelnych organów. Co do tego ostatniego komisarz nie miał pewności — instrument równie dobrze mógł być autentyczny. Facet za kontuarem idealnie wpasowywał się temat imprezy: wielki, rudy wiking z długą brodą i obnażonym torsem, na którym powoli wirował symbol valknut.
— Co dla ciebie, przyjacielu? — spytał, szczerząc potężne kły.
— Podaj mi czarną sangrię — rzucił Ward, siadając na zydelku dźwiganym na barkach diablika.
— Jasne, już się robi.
Musiał się napić dla zachowania pozorów, chociaż starał się unikać takich sytuacji na służbie. Po cichu łudził się jednak, że ta odrobina alkoholu pomoże mu nieco wrzucić na luz. Komisarz czuł, jak gula w gardle powoli narasta. Oczywiście NESTAR i pozostałe implanty nie pozwolą mu stracić kontroli, ale uczucie było dalekie od komfortowego. Nie znosił takich miejsc. Źle się czuł w grupach ludzi powyżej czterech–pięciu, nie mówiąc o całym klubie pełnym cybernetycznych wampirów i gotów, z których większość zapewne miała zatarg z prawem. Nie pierwszy i nie ostatni raz zadawał sobie pytanie, czy na pewno nadaje się do tej roboty. Gdy wstępował do akademii CYPHER, masowo oglądał wszelkie wytwory popkultury poświęcone policjantom, detektywom i tajnym agentom — oczywiście jako młody adept marzył, by stać się taki jak oni. Żaden z filmowych bohaterów nie miewał tak silnych fobii społecznych jak Jason Ward. Ale żaden też nie spędzał tyle czasu w cyberprzestrzeni, posługując się w swojej pracy inteligentnymi algorytmami i systemami SI. Kiedy jednak patrzył na takich agentów jak Max DeVire, szczerze zazdrościł im charyzmy, przebojowości i naturalnego luzu.
— Czarna sangria dla ciebie, proszę. Piętnaście. — Pokryta fosforyzującymi runami dłoń postawiła przed nim drinka.
Ward, pogrążony w rozmyślaniach, machinalnie odebrał napój. Dopiero gdy wystawiał drugą rękę, by przelać potrzebne środki, zwrócił uwagę na mężczyznę. To nie był barman. Wzdrygnął się. Określenie „łysy” stanowiłoby niedopowiedzenie — nieznajomy był całkowicie bezwłosy, o bladej cerze. Tatuaże pokrywały czaszkę skomplikowaną plątaniną wzorów. Gałki oczne, czarne jak dwa kamenie, zdawały się całkowicie nieruchome. Indywiduum wyszczerzyło się do detektywa, kłaniając się lekko.
— Sonny przesyła pozdrowienia. Pomyśleliśmy, że tak znakomity gość powinien mieć specjalną obsługę. Szef już czeka, proszę za mną.
To było… niespodziewane. Ward uprzedził swojego wysoko postawionego informatora o planowanej wizycie, nie podając jednak szczegółów. Z jednej strony chciał uniknąć możliwości wycieku, z drugiej — zamierzał w ten sposób podkreślić różnicę statusu w relacji dwóch mężczyzn. Wychodziło jednak na to, że Sonny wiedział więcej, niż powinien.
— A czy „znakomity gość” może dopić drinka, czy też nie jest na tyle znakomity, by posiedzieć chwilę w spokoju? — spytał z przekąsem.
— Mamy przyspieszenie akcji — nadał na prywatnym kanale zespołu. — Wiedzą już o mojej obecności, przechodzimy do fazy drugiej, ubezpieczajcie.
— Aye aye, capitan — odparł DeVire. — Zostaw kanał otwarty, na wszelki wypadek. Mamy namiar, nie zgubimy cię.
— Jasne.
— Zdaje pan sobie sprawę, że status i prestiż takiego klubu jak ten — mówiąc to, diaboliczny konsjerż, czy ktokolwiek to był, teatralnie rozłożył ręce — bardzo by ucierpiał, gdyby goście dowiedzieli się, kogo tu przyjmujemy. Proszę, dla dobra tego miejsca kultury: przejdźmy w ustronniejszą okolicę. Tam też podamy drinki, wedle uznania, oczywiście.
— Skoro tak mnie namawiasz… — sapnął komisarz, zbierając się z miejsca. — Chyba nie dosłyszałem nazwiska. Z kim mam przyjemność?
— Jestem Targath, osobisty sekretarz Sonny’ego. A teraz proszę za mną.
Ward wszedł w rolę, ruszając za przewodnikiem. Wspięli się na antresolę schodami, pilnowanymi przez dwóch nawszczepianych strażników w skórzanych płaszczach. Widok na salę z góry zapierał dech w piersiach. Diaboliczne witraże mieniły się wszystkimi odcieniami czerwieni, w dole zaś raz po raz migały kocie ślepia i kły. Do pełni szczęścia brakowało zapewne krwi tryskającej ze zraszaczy pod sufitem… Mignęły mu obrazy starego filmu o podobnej tematyce. Nowa epoka postludzi, ale strachy wciąż te same.
— Idziesz czy zaspałeś, królewno? — Ciężka ręka spadła na ramię detektywa jednocześnie z pytaniem. W tle rozległ się brzęk rozkładanej pałki teleskopowej.
GLADIUS odpalił się błyskawicznie, nawet bez świadomej decyzji komisarza. Ten poczuł tylko jedno potężne łupnięcie serca, gdy nastąpił wyrzut hormonów bojowych. Muzyka zwolniła do przeciągłego basu, pole widzenia wypełniły wskaźniki taktyczne. Jason sięgnął do palców tamtego, wykręcając je podczas obrotu całego ciała. Palce drugiej dłoni wystartowały w okolice twarzy wskazanej na podstawie analizy nacisku i kąta ułożenia ramienia. Krew chlusnęła z nosa wampirycznego strażnika, gdy śródręcze, kłąb i kłębik idealnie wpasowały się w trójkąt pomiędzy ustami a oczami. Jednocześnie wyprowadzone kopnięcie z satysfakcjonującym mlaśnięciem osiągnęło miejsce docelowe. Ward miał kilka sekund subiektywnego czasu na podziwianie zatrzymanej w czasie sceny i perłowych grudek wiszących na wysokości twarzy. „A szlag z tym, niech znają swoje miejsce”, pomyślał, łapiąc ochroniarza za ramię i połę płaszcza. Kroki: pierwszy, drugi, trzeci, skręt… Podręcznikowo wykonane tai-otoshi posłało przeciwnika poprzez barierkę w dół w deszczu odłamków plastiku i szkła.
Wspomaganie wyłączyło się akurat w momencie, gdy ciało walnęło w blat. Bawiące się towarzystwo zareagowało głośnym wyciem radości. Didżej podkręcił muzykę.
— Krew! Krew! Jazda, jazda, JAZDAAAAAAA! — Elektroniczna wersja toccaty i fugi ryknęła z głośników, wprawiając witraże w rezonans.
Ward odwrócił się do Targatha, wskazując leżącą na ziemi pałkę.
— Wszystkich gości specjalnych witacie w ten sposób?
— To… to nie było konieczne, komisarzu. Ale rozumiem przekazaną wiadomość — odparł Targath i gestem dłoni zatrzymał dwóch kolejnych strażników pędzących po schodach. — Nikt nie będzie pana więcej niepokoić. A teraz… proszę za mną. Wystarczy przedstawienia.
— Ward, ja pierdolę, nie poznaję cię — przesłał DeVire. — Jeszcze polubisz akcje w terenie.
— Nie lubię akcji w terenie i właśnie dlatego trzeba było wysłać jasną wiadomość. Ktoś tu chyba uwierzył we własną wielkość, a duma kroczy przed upadkiem.
— Dobrze powiedziane. Ale sorry, chcesz nas zdemaskować?
— To tylko bójka stałych bywalców. Nic się nie stało, nic nadzwyczajnego.
— Przyjąłem. My tu też trzymamy rękę na pulsie.
Wkrótce komisarz i jego przewodnik opuścili publicznie dostępną część przybytku, znikając za zabezpieczonymi drzwiami. Wygłuszenie odcięło dźwięki dobiegające z zewnątrz. Techniczne korytarze oświetlało dyskretne światło lamp podłogowych. Po kilku skrętach znaleźli się przed dwuskrzydłową gotycką bramą utrzymaną w oryginalnej stylistyce. Gargulce, smoki i inne potwory wiły się wśród czaszek i żelaznych liści. Znajdująca się pośrodku kołatka miała formę pierścienia w nosie kozła-diabła.
— Mogę? — spytał Ward, wskazując na pierścień z szerokim uśmiechem.
Wystrzał adrenaliny i hormonów bojowych wprawił go w bardzo dobry humor. Może powinien częściej próbować takich rozrywek?
— Nie będzie takiej potrzeby. Jest pan oczekiwany. — Na te słowa brama rozsunęła się bezszelestnie.
— Człowieku, wiesz, co narobiłeś? Wiesz, na jaki szwank narażasz ten klub i moją reputację? Odwaliło ci, gliniarzu, do reszty?
Mężczyzna wyglądający jak Béla Lugosi ze starych filmów o Draculi przeszedł do ataku, gdy tyko Ward przekroczył próg gabinetu. Na bladych policzkach wystąpiły czerwone rumieńce złości, gdy wygrażał komisarzowi, wspierając się na biurku rozmiarów lotniskowca.
— Takie miejsca jak to funkcjonują TYLKO dlatego, że nasi goście czują się bezpieczni i poza inwigilacją agencji…
— Skończyłeś?
— …jak ta, która cię nasłała! Nie wiem, co w ciebie wstąpiło, człowieku, ale na pewno…
— Skończyłeś? — Komisarz lekko podniósł głos, robiąc krok do przodu.
— …nie możesz sobie tak po prostu wchodzić…
Wspomaganie neuronowe uruchomiło się po raz kolejny, tym razem na wyraźne polecenie detektywa. Przyjdzie mu za to zapłacić cenę mierzoną w godzinach bólu głowy i wyczerpania, ale dopiero za kilka godzin. W mgnieniu oka pokonał dzielącą obu mężczyzn przestrzeń, z głośnym plaśnięciem waląc dłonią w stół, tuż przed Sonnym-Draculą.
— Jeśli ktoś się tu zapomina, to chyba ty, Macieju „Sonny” Soniewski — wycharczał Jason przez ściśnięte gardło.
W oczach tamtego dostrzegł strach. Z jego perspektywy agent CYPHER niemal teleportował się przez cały gabinet w ułamku sekundy.
— Rozumiem. Tak, oczywiście. Usiądźmy może, po… porozmawiamy.
— Usiądź, Sonny, nie krępuj się. I owszem, porozmawiamy — syknął Ward, czekając na rozluźnienie mięśni krtani, zmobilizowanych szarpnięciem GLADIUS-a.
Choć komisarz specjalizował się w pracy w cyberprzestrzeni, a „przesłuchiwanymi” przez niego podmiotami były najczęściej zbiory danych, to wyszkolenie zapewniane przez CYPHER oraz bagaż narzędzi dawały mu wystarczające przygotowanie do działania w sytuacjach takich jak ta. Uważał się za miłego, spokojnego faceta, przede wszystkim dociekliwego i dokładnego w pracy. Bycie „złym gliną”, wywieranie presji i stosowanie tych wszystkich socjotechnicznych sztuczek budziło w nim głęboki niesmak. Właśnie dlatego preferował czysto wirtualne dochodzenia. Czasem jednak po prostu nie było wyboru.
Zacisnął zęby, okrążył biurko i usiadł na jego skraju. Język ciała i pozycja rozmówców potrafiły wyrazić więcej niż jakiekolwiek słowa. Ludzie niewiele różnili się od zwierząt — zajęcie wysokiej pozycji i fizyczne górowanie nad oponentem niemal zawsze spychało go do defensywy. Neuronowy Ekspercki System Taktycznej Analizy i Rozpoznania namierzył kluczowe punkty na obliczu Macieja Soniewskiego — pulsującą tętnicę szyjną, źrenice, nozdrza i grdykę — wyznaczając na ich podstawie oszacowanie poziomu stresu. Wysoki. Dobrze. W rogu pola widzenia pojawiła się wskazówka stylizowana na prędkościomierz. Oscylowała pomiędzy skrajnymi „niechęcią” a „uległością”. Obecnie zdecydowanie wychylała się w prawo.
— Wiele się zmieniło od czasu, gdy udało mi się uchronić cię przed egzekucją. Dobrze się tutaj urządziłeś.
— Znalazłem swój kawałek świata. I ludzi, którzy podzielają moją wizję.
— A jaką masz wizję?
— Wolności. Swobody wyrażania siebie i wyboru stylu życia.
— Szlachetnie. Jesteś człowiekiem doprawdy wysokiej kultury. Ale dlatego wszyscy tam na dole wyglądają jak żywcem wyjęci z Blade’a albo Underworld?
— Presja grupy to nie moja sprawka. To ich wybór. I trend.
— A czy na fali tej wolności i swobody nie zawędrował do ciebie czasem taki oto osobnik? — Komisarz wydobył niewielki tablet, na którym widniał szereg zdjęć Scotta Lee.
Sonny się wychylił, przez chwilę przyglądając się wizerunkowi.
— Nie kojarzę tego człowieka. Tam, na dole, przewija się tylu dziwaków, że jeden więcej nie robi różnicy.
— I zapewne wasz monitoring też niczego nie zarejestrował, a w pozostałych systemach nie ma po nim śladu?
— Oczywiście. Jaka jest szansa, że znajdziesz kogoś takiego w tłumie…
— Jesteś pewien? Możemy się założyć, ile czasu będzie nam potrzeba do przejrzenia wszystkich kamer.
— Do tego musielibyście mieć nakaz…
— A kto powiedział, że go nie mamy?
— Ale… To po co cała ta szopka z wchodzeniem tu, biciem ochroniarzy…? Mogłeś po prostu wejść głównym wejściem, skoro masz nakaz.
— Przypuśćmy, że nie do końca ci wierzę, gdy mówisz, że nie było tu nikogo takiego. Co więcej: nie do końca wierzę, że ten ktoś sobie poszedł. Kto wie, może siedzi niedaleko za ścianą. Chcę znaleźć tylko jego albo ślady, które zostawił. Jeśli się dogadamy, zrobimy to po cichu, reputacja klubu ani twoja nie ucierpi. Ale jeśli mam wykorzystać nakaz, to w pobliżu czekają dwie drużyny w mundurach. Twoi goście nie będą zadowoleni, gdy nałożymy lockdown na to miejsce. I zacznie się polowanie na wampiry.
Położył tablet, na którym teraz wyświetlał się nakaz przeszukania. Wydany przez sądową SI — boskiego Tyra, sprawującego władzę sądowniczą niezależną od organów ścigania, takich jak agencja CYPHER. Logo przedstawiające tarczę z szalami wagi stojącymi na młocie obracało się nad niepodrabialnymi kluczami autoryzacyjnymi.
— Kurwa…
— To jest twoja decyzja, Sonny. Twoja i nikogo więcej. Dogadamy się czy mam wzywać oddział?
— Kurwa, nie możesz tak po prostu tu wjeżdżać i kazać mi wydać klienta klubu. Po prostu nie. To miejsce tak nie działa. Moja reputacja…
— Tak, Sonny. Mogę. Mogę, bo reprezentuję agencję, która ma zapewnić ład i pokój. Niektórzy natomiast chcą je zburzyć. Tych szukamy. Do ciebie i wampirów na dole nikt nic nie ma. Bawcie się dalej.
Budżetowy Dracula zapatrzył się w panoramiczne okno wychodzące na plac przed klubem. Nerwowo przygryzał wargi, bijąc się z myślami.
— Ward, czy mogę o coś zapytać?
— Proszę. Byle szybko.
— Byłeś kiedyś w zoo? Ale takim prawdziwym, ze zwierzętami.
— Niestety nie. Odwiedzałem je tylko wirtualnie. To bardziej etyczne i ciekawsze.
— O właśnie. Bardziej etyczne. Wiesz, co robią tygrysy, lwy i inne duże stwory, jak siedzą w za ciasnych, za małych klatkach?
— Wariują.
— Wariują. Chodzą w kółko, gryzą same siebie, stają się agresywne.
— Jeśli próbujesz mi coś powiedzieć, to po prostu to powiedz, Sonny. Nie obrażę się. Ale nie lubię poetyckich analogii: są nieefektywne. Lepiej mówić wprost. Słucham.
— Twoja agencja, Asgard i cały Kolektyw SI — jesteście jak architekci klatki. Albo całego ogrodu. Zaprojektowaliście za ciasny wybieg, a teraz biegacie z elektrycznym pastuchem, żeby wsadzić go w dupę lwa, który czuje, że jest osaczony. Gryzie wszystkich i się wścieka. Tak. Ale czyja to wina? Kto zaprojektował za ciasną klatkę?
— Cała Ziemia to ciasna klatka? Przez tysiące lat musiało nam to wystarczyć i nikt nie narzekał. Co więcej: co drugi człowiek srał do własnego gniazda, przyczyniając się do kolektywnego upadku. Nie trafiłeś z tą metaforą. My tylko pilnujemy, żeby ludzie nie pozagryzali się na jedynej planecie, na której mają samorządną władzę. SI nam pomaga i wkracza, gdy nie dajemy rady.
— Trzymają nas na smyczy, za krótkiej i z za ciasną obrożą. Dusimy się, a wy jeszcze dokładacie nam pałą.
— Jeśli nie zauważyłeś, ja też tu jestem i też jestem człowiekiem. W agencji też służą ludzie. Dwie wojny światowe, Holocaust, ludobójstwa w „Demokratycznej” Republice Konga, wojna tajwańska, trzecia wojna światowa, pierwsza wojna technologiczna: mało przykładów? Zagryziemy się tu, jak nikt tego nie upilnuje. SI nam pomagają, gdy nie dajemy rady. Ale zazwyczaj są zajęte czymś innym, nie martw się.
— Dla SI jesteśmy zwierzątkami w zoo.
— To twoja perspektywa. Masz do niej prawo, bo nie żyjemy w totalitarnym reżimie, wbrew temu, co myślisz, tylko w demokracji. Właśnie dzięki SI. Ale gdy ludzie tacy jak mój podejrzany — mówiąc, wskazał palcem na tablet — odbierają życie albo nakłaniają do tego innych, musimy interweniować.
— Ty naprawdę w to wierzysz?
— Mógłbym o to samo zapytać ciebie. Zegar tyka, Sonny. Szanuję twoją reputację, klub, który zbudowałeś, i to, że znalazłeś dla siebie miejsce. Daleko zaszedłeś od naszego ostatniego spotkania. Nie zniszcz tego.
— Przychodzisz tu, grozisz mi i przerzucasz odpowiedzialność na mnie. Jesteś chujem, Ward, wiesz o tym?
— Słyszałem gorsze rzeczy, nie robi to na mnie wrażenia. Decyzja, Sonny.
— Kurwa, no. Proszę cię, nie mogę tak…
— Decyzja, Sonny. Zginęli ludzie, a my musimy zaprowadzić porządek. Nie chcesz tego?
— Kurwa… kurwa… — Soniewski zerwał się z krzesła, podszedł do okna i oparł się o szybę. — Dam ci wjazd do monitoringu i systemu. Jego tu nie ma, wpadł na chwilę, wysłał wiadomość i zniknął. Załatw to po cichu, dobrze? Nikt się nie dowie, prawda?
— O, widzisz, odświeżyłeś sobie pamięć. Jeszcze o tym gościu porozmawiamy. Nie martw się, nikt się nie dowie, możesz być spokojny. Nie ty jesteś naszym wrogiem — odparł Ward ze skrywaną ulgą.
Zabolało go coś w tej rozmowie. I nawet nie chodziło o to, że kolejny raz widział, jak instynkt przetrwania bierze górę nad ideałami. A może właśnie o to? Słowa informatora poruszyły głęboko ukrytą strunę. „Zwierzęta w zoo”, pomyślał. „Ale nasza klatka nie jest za mała. To w ogóle nie jest klatka. To jest nasz dom. Jedyny, jaki mieliśmy. Jedyny, jaki mamy. Teraz oddany nam w zarząd, przez istoty potężniejsze od nas”. Dał znak reszcie agentów, czekających incognito na terenie klubu.
Czas zacząć cyfrowe łowy. Nie będzie już musiał patrzeć w niczyje smutne oczy. Nienawidził tego.
Rozdział 5: Ścigając cienie
…Androidy wpadają do pomieszczenia, omiatając bronią wszystkie rogi, synchronicznie, jak jeden organizm. Zaraz potem fragment ściany odpada, tumany pyłu rozświetlają płomienie wystrzałów. Pociski rykoszetują od szkieletów maszyn, które odwracają się ku przeciwnikowi, oddając każdy po jednym, precyzyjnym strzale…
— Kolejna brawurowa akcja oddziałów SZPON w niepokojonym zamieszkami dystrykcie sto czternastym. Agencja Zapobiegania Przestępstwom Technologicznym dzięki swoim niezwykłym narzędziom analitycznym i wsparciu sojuszniczych SI z Asgardu zlokalizowała i zneutralizowała komórkę terrorystyczną odpowiedzialną za produkcję nielegalnej broni. W naszym studiu gościmy komisarza Martina Schmidta, który opowie nam o kulisach akcji.
— Dzień dobry, panie komisarzu. Po pierwsze: gratuluję udanej interwencji.
— Dziękuję w imieniu całego zespołu. Takie rzeczy nigdy nie są zasługą jednej osoby.
— A komputerów? Nie jest tajemnicą, że agencja CYPHER dysponuje najlepszym w Federacji sprzętem analitycznym, pozwalającym łączyć i przewidywać różne, pozornie niezwiązane wydarzenia.
— Wspomagamy się narzędziami, jak możemy. Takie mamy czasy. Zdecydowanie byłoby nam trudniej bez komputerów kwantowych i algorytmów uczenia maszynowego, ale nie można zapominać o kluczowej roli funkcjonariuszek i funkcjonariuszy prowadzących…
EuroNews, główne wydanie. Przerwa na reklamy
— Rai, do jasnej cholery, ile razy mam powtarzać, że to po prostu musi działać! Nie ma innej możliwości, po prostu nie ma!
Ward krążył po ich gabinecie jak wściekły lew. Implanty sączyły mu do krwiobiegu delikatne środki łagodzące stres. Na razie jednak nie przynosiło to żadnych rezultatów. Mięśnie na ramionach i szyi mężczyzny były napięte jak postronki. Nieczęsto widywało się detektywa w takim stanie, zwykle był opanowany.
— Algorytmy muszą to jeszcze parę razy przemielić. Tylko i aż tyle. Zawsze tak jest, że przełom przychodzi w momencie, gdy kończy nam się cierpliwość.
— Nie zgodzę się z tobą. Co więcej, gdybyś mnie posłuchał wcześniej, nie mielibyśmy teraz tego problemu.
— Rai, czy do ciebie nie dociera, czym dysponujemy? Mamy najnowocześniejsze narzędzia służące do rozwiązywania takich problemów. Nie ma, po prostu nie ma nic lepszego, dlatego zwyczajnie nie możemy się mylić. Obrana strategia działania jest JEDYNĄ akceptowalną. — Przedostatniego słowa nie dało się chyba wymówić dobitniej
— Czyli mówisz, że są dwa sposoby: mój albo chuj, tak? — odparła agentka, zaplatając ramiona w zamkniętej, konfrontacyjnej postawie. — Ale widzimy, że to nie działa. Czy może też mi powiesz, że jest inaczej?
— Tak, nie działa. — Jason oparł się pięściami o biurko. — Na razie. To jest kwestia zapewne kilkunastu godzin. Nie więcej. Będziemy to mieć na tacy.
— Dobrze, a co, jeśli nie? A co, jeśli to po prostu nie da wyników?
— A co, jeśli Ziemia jest płaska? To co zrobimy wtedy? To musi zadziałać, po prostu. Kropka.
— Kurwa mać!
Kawahara nie wytrzymała, kopiąc z całej siły kosz na śmieci, który rozpadł się w drobny mak. Na całe szczęście nie miał w sobie żadnej zawartości, obydwoje za rzadko bywali w biurze.
— Człowieku, albo nie, przepraszam: agencie drugiej generacji — weź ty się, kurwa, posłuchaj z boku przez chwilę, co? Mądry, wykształcony facet, jeszcze wspomagany. Pierdolisz jak jakiś jełop. Od kiedy stawiasz wszystko na jedną kartę? Od kiedy jest tak, że śledztwa są prowadzone wyłącznie z wykorzystaniem jednej JEDYNEJ — mówiąc to, uniosła palec, parodiując jego gest — metody? Od kiedy, wielki strategu, trzymasz jaja w jednym koszyku? Bo powiem ci tak: jeśli to nie zadziała, to jesteśmy w dupie, bo nie mamy alternatyw. Zawsze musi być plan B, bo działanie bez niego jest po prostu nierozsądne.
Przez chwilę miała wrażenie, że Ward się na nią rzuci. Furia w jego oczach była aż nadto dostrzegalna. Nienaturalnie rozszerzone źrenice odsłoniły połyskujące linie implantów wszczepionych w soczewkę oka. Komisarz przypominał teraz ogarniętego furią cyborga zabójcę, którego kamery kalibrowały się do położenia ofiary.
— Chcesz powiedzieć coś jeszcze? Uwierz mi, że nie potrzebuję teraz twoich światłych komentarzy, tylko więcej mocy obliczeniowej i czasu…
— Którego nie mamy, bo pierdoleni dziennikarze właśnie wtapiają się w wielomilionowy tłum zamieszkujący to miasto. — Kobieta tknięta nagłym impulsem zmieniła postawę, podchodząc do niego z otwartymi dłońmi. — Wiem, że jest ci ciężko. Każdemu jest, gdy rzeczy, na których polegamy, zaczynają się sypać. Ale po prostu musisz się z tym pogodzić. Albo dopuścić do siebie możliwość porażki czy pomyłki.
Trafiła. Zabolało, ale tylko przez chwilę. Frustracja momentalnie uszła z niego jak powietrze z przebitego balonu. Ward opadł na fotel, chowając twarz w dłoniach.
— Powiedział Paulo Coelho, dziękuję. Ale tak, chyba masz rację. Chyba tak. Zafiksowałem się na tym podejściu, a czas ucieka. Musimy mieć alternatywę, Rai. Masz rację, masz rację. Przepraszam.
— W porządku, Ward. Dlatego jesteśmy partnerami. Potrzebujesz drugiego punktu widzenia.
— Tak, tak, oczywiście. Po prostu… po prostu pierwszy raz zdarzyło mi się, że zawodzą narzędzia, którym zwykłem ufać. To… nieoczekiwane.
— I to jest powód, dla którego będziemy działać dwutorowo. Mam twoją zgodę?
— Tak, tak, oczywiście. Uruchom swoje kontakty, ruszaj w miasto. Szukaj ich klasycznie, kiedy ja będę grzebać w tym gównie. A jak się nie uda, idę z tym wyżej.
— Potraktuj to jako wyścig, Jason. Zobaczymy, który kot złapie ofiarę pierwszy. Ścigamy się.
— Powoli przestaję być pewien, kto jest tutaj kotem, a kto myszą. I jaką rolę odegrają SI, jak przyjdzie co do czego. Przyjdzie lew i zje wszystkich: mysz, kota i tresera? To nie wróży nic dobrego.
A wydawało się wcześniej, że będzie tak pięknie… Algorytmy agencji potrzebowały dwóch minut na znalezienie odpowiednich nagrań z monitoringu. Większość tego czasu pochłonęło wczytywanie i indeksowanie treści. Samo namierzenie podejrzanego — ułamki sekund. Przybył do klubu bez specjalnego pośpiechu, spędził nieco czasu przy barze, zamawiając drinki i wymieniając uwagi z bywalcami. Potem przeszedł do części dla gości, gdzie przygotowano terminale komputerowe oraz AR. Nadał kilka wiadomości, posługując się jakimś dziwnym urządzeniem podpiętym do kompa, po czym, jak gdyby nigdy nic, wyszedł i wsiadł do nieoznakowanego pojazdu. Czarny sedan nie był nigdzie zarejestrowany, zgubił się dość szybko w labiryncie industrialnych uliczek przy murze. Algorytmy mełły zapisy wszelkich okolicznych kamer, chcąc ponownie złapać trop zwierzyny, a funkcjonariusze terenowi podjęli pościg.
Warda dużo bardziej interesowały wiadomości nadane z komputera w klubie. Błyskawicznie uzyskał dostęp do odpowiednich treści, by zaraz się przekonać, że sprawa nie będzie tak łatwa, jak mu się wydawało. Komunikaty były kilkukrotnie zaszyfrowane — prawdopodobnie za pomocą specjalnego klucza w urządzeniu, które miał przy sobie Lee. Mocno nieoczywisty pozostawał też cel: szperacze sieciowe odbiły się od nieskończonych pętli przekierowań, oplatających niemal cały świat. Wielowarstwowa sieć cebulowa, proxy, VPN-y: komunikat przechodził wielokrotnie przez wszelkie możliwe narzędzia zacierania śladów.
Wydawało się jednak, że dostali to, czego chcieli. Wykorzystując uprawnienia posiadane przez agencję, Ward zainstalował w klubie zdalny dostęp pozwalający na kontrolę feralnego terminala oraz historii monitoringu, wykonał też pełną kopię dostępnych logów i danych. Funkcjonariusze terenowi węszyli za zdobyczą, skrypty przeczesywały sieć. Wystarczyło poczekać na wynik.
Czekać. Czekać. Czekać. Wciąż czekać.
Kiedy Ronald oznajmił komisarzowi, że najlepsze oprogramowanie firmy nie jest w stanie złamać szyfru, ten zaczął się martwić. Po bliższym zbadaniu okazało się, że owszem: pierwsze warstwy dawało się odkodować, ale dziennikarz stosował kryptografię kilkupoziomową lub kaskadową, posługując się bardzo wyrafinowanymi technologiami. Wciąż jednak nie było to nic, z czym nie poradziłyby sobie kwantowe komputery, będące w posiadaniu CYPHER. Nazwa zobowiązuje. Łamanie skomplikowanych szyfrów było, od samego zresztą początku, głównym zadaniem komputerów skonstruowanych w tej architekturze.
Mijały kolejne godziny, potem dni — nic się jednak nie działo. Łańcuch przekierowań i serwerów proxy zdawał się nie mieć końca; prowadził śledczych od punktu do punktu. Czarny sedan bez śladów DNA stał porzucony w podziemnym garażu, pod którym wiła się plątanina częściowo zatopionych studzienek kanalizacyjnych i korytarzy technicznych. Oczywiście bez działających kamer.
Zegar tykał, a frustracja komisarza i jego zespołu rosła. Miastem zaś raz po raz wstrząsały zamieszki.
Każdy medytuje w inny sposób. Jeden potrzebuje pozycji kwiatu lotosu, wygodnej poduszki i białego szumu w tle. Inny biega ze słuchawkami na uszach. Ward natomiast odnajdywał spokój w brzęku krzyżowanych kling. W realu, nie w symulacji. Dla przyspieszonej percepcji detektywa każde związanie żelaza przypominało rozciągnięty w czasie dźwięk dzwonu. W połączeniu z hipnotyzującym tańcem ostrzy zatracał się w „tu i teraz”, pozwalając wyparować frustracji i złości.
Android treningowy był dobry, a może to tylko Jason za rzadko trenował? Ostatnio nie miał w ogóle czasu, co odbijało się na jego formie. Oczywiście było to wrażenie czysto subiektywne — dla niezmodyfikowanego człowieka pojedynek z komisarzem zakończyłby się w ułamkach sekund. Miał jednak prawo oceniać się tak surowo, jak tylko chciał.
Postawił oszczędną zasłonę czwartą, spychając technicznie poprawne natarcie automatu, po czym naprowadził broń na cel i wyprostował ramię, licząc na trafienie w bark. Robot odskoczył, tworząc dystans między walczącymi. Ward ponowił natarcie, powtarzając pchnięcie w tej samej linii. Widział, jak czubek szpady kołysze się lekko, wprowadzony w drgania po ostatnim związaniu. Jego „partner” zgrabnie wyminął broń, wykonując wiązanie w linii szóstej i kontynuując natarcie pchnięciem po żelazie. Kolejna zasłona. Przeciwodpowiedź. Zasłona. Obrona dystansem. Wyminięcie.
Większość agentów trenowała system hybri-do, stanowiący podstawę wyszkolenia służb mundurowych. Podobny do starej, izraelskiej krav magi, łączył najlepsze aspekty sztuk walki z całego świata. Jason traktował go jako obowiązek i element zawodowego arsenału, praktykowany z konieczności. Jako hobby i element rozwoju wybrał dla siebie odmienny styl walki, postrzegany przez innych jako ekscentryczną fanaberię. Klasyczna, acz unowocześniona szermierka na szpady, rapiery i szable miała w sobie elegancję, symetrię i matematyczną złożoność, które doskonale rezonowały z analitycznym umysłem detektywa. Dziś jednak, wyjątkowo, nie potrafił się „odkleić” od spraw bieżących i dać porwać pojedynkowi.
Natarczywe myśli, podobnie jak robot treningowy, ponawiały natarcia raz za razem. Wszystkim zaangażowanym w sprawę kończył się czas. Nie można było udawać, że jest inaczej. Dziennikarze rozpłynęli się w powietrzu jak kamfora, a pozornie niezawodny ślad cyfrowy okazał się prowadzić donikąd — rzecz niespotykana w epoce, w której człowiek zostawia po sobie więcej tropów elektronicznych niż fizycznych. Pętle przekierowań obiegały glob raz za razem, klucząc po serwerach proxy, a nadany komunikat wyglądał na nic więcej niż tylko losowy bełkot. Pierwszy raz w jego karierze metody oparte na analizie danych nie przydały się komisarzowi do niczego. Ward poczuł nagłe szarpnięcie za bark.
— Arrêt! Trafienie czyste w stronę lewą, po natarciu pchnięciem prostym. Nieudana zasłona. Stan walki: trzy: dwa. Zawodnicy na miejsca.
Syntetyzowany komputerowo głos doskonale sprawdzał się w roli directeur. Nie zmieniało to faktu, że Ward był daleki od szczytowej formy. Fizyczna sprawność była tylko połową sukcesu w szermierce. Opanowanie, planowanie i strategia: a każdy scenariusz musiał powstawać i być weryfikowany w ułamkach sekund.
Cofnął się na swoje miejsce planszy, przyjmując postawę z zasłoną szóstą zabezpieczającą.
— En gard. Pret. Allez!
Końcówki broni zatańczyły w plątaninie wyminięć i zasłon. Detektyw odruchowo, bez udziału świadomości, blokował bardziej oczywiste natarcia, wyprowadzając własne odpowiedzi i szybko przechodząc z pozycji do pozycji. Stojący naprzeciwko niego humanoidalny automat miał jednak heurystyki uczące, na bieżąco dostosowywał swoją taktykę i zmieniał wzorce zachowania. Jason nie mógł dotrzymać mu kroku, po prostu „nie czuł” tej walki i nie miał na nią pomysłu. Tak samo jak na toczone śledztwo.
Dali sobie z Kawaharą kilka dni, zanim pójdą z tym wyżej. Kobieta zniknęła w podejrzanych dzielnicach, nurkując w szambie, w poszukiwaniu informatorów z półświatka. Na razie nie donosiła o żadnych postępach. Cyfrowa pogoń utknęła w martwym punkcie. Umowny termin eskalacji minął wczoraj. Wyglądało na to, że czas odwlekania nieuniknionego się skończył.
Uderzenie w przedramię. Szlag by to trafił!
— Arrêt! Trafienie czyste w stronę lewą, po natarciu zwodzonym. Stan walki: trzy: jeden. Zawodnicy na miejsca.
Miał tego serdecznie dość. W końcu sparing miał być przyjemnością i relaksem, a nie kolejnym zestawem dołujących doświadczeń. Ale jeśli teraz się podda, poniesie dziś podwójną porażkę…
— En gard. Pret. Allez!
Gdy tylko rozbrzmiał sygnał do rozpoczęcia starcia, wykonał natarcie zwodzone w linii wewnętrznej do zewnętrznej, przerzucając klingę pod bronią przeciwnika. Wyciągnął ramię do przodu i desperackim rzutem flèche skoczył w kierunku automatu. Broń wylądowała dokładnie na „bicepsie”, wyginając się ku górze, by w końcu pęknąć.
— Kurwa! — krzyknął komisarz, ciskając rękojeść z ułamkiem ostrza na bok. — Directeur, koniec walki…
— Arrêt! Trafienie czyste w stronę prawą, po natarciu zwodzonym. Stan walki: dwa: jeden…
— Koniec! Posprzątać ten bałagan, do jasnej cholery! — dokończył Jason, zrywając z twarzy maskę, która z głośnym stukiem poleciała na ścianę. — Idealny początek dnia, kurwa. I jeszcze muszę zamówić nową klingę!
Komendant nie odzywał się przez chwilę, odchylony w fotelu z zamkniętymi powiekami. Tańczące pod spodem gałki oczne zdradzały, że buszował po cyberprzestrzeni, zapoznając się z dostarczonymi dokumentami i raportem z postępowania. Zdenerwowany Ward nie mógł usiedzieć na miejscu. Spacerował tam i z powrotem wzdłuż panoramicznego okna, zajmującego całą ścianę gabinetu. Palce nerwowo przerzucały ścianki kostki Rubika.
— Czy możesz na chwilę usadzić swoją dupę w fotelu i dać mi pomyśleć? — zapytał tubalnie Wallace, nawet nie niego nie patrząc.
— Oczywiście, przepraszam.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze. I przestań kręcić tym gównem, nie mogę się skupić.
Wrażenie, że patrzy się na osobę, która przysnęła albo po prostu się relaksuje, powracało za każdym razem w obecności człowieka dryfującego w Infosferze. Wyjątkiem były najsilniej zmodyfikowane jednostki o specjalnych fragmentach układu nerwowego pozwalających na pełną podzielność uwagi oraz agenci typu drugiego. Mimo iż Jason powinien wykazywać się większą empatią i wyrozumiałością, takie ograniczenia i powolność współpracowników nieodmiennie go irytowały. „Czy to znak czasów i nadchodzących podziałów? Lepsza małpa patrzy z pogardą na gorszą? Tylko w sumie która jest która?”, pomyślał z przekąsem, przypominając sobie, ile wysiłku kosztuje go przebywanie wśród innych ludzi.
— Pewnie wydaje ci się, że tego nie słyszę, ale możesz sobie odpuścić to sapanie z irytacją — mruknął ponownie Wallace. — Możesz być spokojny, jeszcze nie mam demencji. Twój raport przeczytałem w parę sekund, po prostu musiałem się połączyć i naradzić z komendantem okręgowym, to wszystko. — Olbrzym otworzył oczy, pochylając się ku podwładnemu. — Zdajesz sobie sprawę, w jakiej sytuacji stawia nas to, co zaszło?
— Domyślam się. Nie zmienia to jednak faktów: wyczerpaliśmy dostępne środki techniczne, nie uzyskując żadnych sensownych rezultatów. Rai miała rację. Jeśli nagle nie wydarzy się jakiś przełom, to najpewniej utrzymamy status quo: nie znamy treści wiadomości, nie znamy adresata.
— Kawahara? — pytanie zabrzmiało jak szczeknięcie.
— Działa w terenie, to jej domena. W tej chwili nie ma nic konkretnego. Nie bardziej niż ja. Trop cyfrowy od początku był obiecujący, ale zabrnęliśmy w ślepą uliczkę.
— Z perspektywy KSI to jest niekompetencja.
— I tak, i nie.
— Wyjaśnij.
Wallace zaplótł ramiona na piersi, otwierając oczy. Ward nie potrzebował analizatora behawioralnego, by poprawnie zinterpretować jednoznacznie zamkniętą postawę.
— Z jednej strony: tak, agencja powołana do czuwania nad bezpieczeństwem cyfrowym nie jest w stanie złapać gromadki niezależnych dziennikarzy. Mamy komunikat, śledzimy jego trasę i nic z tego nie wynika. Co więcej: komputery kwantowe nie są w stanie złamać szyfrowania. Z drugiej strony: jeśli nie może tego rozgryźć nasze najlepsze oprogramowanie, to może przeciwnicy nie są beztroską gromadką niezależnych dziennikarzy. W każdym razie nie tylko. Mają dostęp do sprzętu co najmniej takiej samej klasy jak my. To jest niepokojące.
Odpowiedziało mu tylko uniesienie brwi. W takich chwilach masywny inspektor przypominał leniwego buldoga, dającego znać o czuwaniu i gotowości za pomocą minimalnych gestów.
— To naprawdę jest sprawa dla Kolektywu SI. Skoro tamci potrafią zamaskować swoje zamiary za najlepszym dostępnym szyfrowaniem i przesyłać incognito komunikaty, to równie dobrze mogą planować atak atomowy na orbitale Valhalli, a my nie będziemy o tym wiedzieć. To już nie jest kwestia bezpieczeństwa Ziemi, ale sfery, za którą odpowiada KSI.
Tym razem to dowódca wciągnął głośno powietrze i zapatrzył się w okno ponad ramieniem komisarza. Ten niemal słyszał dźwięk trybików kręcących się pod czaszką byłego boksera. Cisza przeciągała się niemal w nieskończoność.
— Nie jesteś mistrzem sprzedaży ani automarketingu — zaczął w końcu Wallace. Uniósł palec, podkreślając wagę wypowiedzi. — Ale, w zasadzie, w zasadzie mnie przekonałeś. Będzie problem, jeśli się okaże, że to jakaś ściema albo coś przeoczyliśmy. Kompromitacja…
— Oczywiście biorę to na siebie…
— Nie jesteś pępkiem świata i nie o ciebie tu chodzi. Odpowiadamy wszyscy, jako cała agencja. Jeśli czegoś nie dopilnowaliśmy, to jest to nasza wspólna wina, a nie pojedynczego śledczego. Ale masz rację: zakładając, że procedury były poprawne i sprawdziliście każdy szczegół, to mamy powód do niepokoju. — Wielkolud odprężył się nieco, pochylając się konfidencjonalnie ku rozmówcy. — W ogóle twoje podejrzenia wpisują się w moje własne obserwacje. Cała ta sprawa zamieszek ulicznych, wycieków medialnych i prowokacji, na którą daliśmy się nabrać, wygląda jak elementy większej całości. Różne frakcje podnoszą łeb, rośnie niezadowolenie. Przez stulecia ta planeta jakoś nam wystarczała. Teraz nagle wszystkich boli, że nie polecą do gwiazd.
— Czego oczy nie widzą…
— Tak. Ale naszym zadaniem jest zapewnienie spokoju gatunkowi, który czeka emerytura na błękitnej planecie. Przez jakiś czas po PWT była cisza, wszyscy zgodzili się na układ, który mamy. Nic nie trwa wiecznie.
— Pierwsza Wojna Technologiczna była szokiem. Tak jak kiedyś druga i trzecia światowa.
— Prawo historii. Wychodzi na to, że wariaci, prorocy i marzyciele już się otrząsnęli. Ale okej, do rzeczy. — Inspektor stęknął, wstając, i ruszył do okna. — Masz zielone światło. Zawiadomię Hajmdala, powinien od razu cię przyjąć i porozmawiacie. Przedstaw mu to tak, jak mnie przed chwilą, zgodzi się z taką argumentacją. Kto jak kto, ale ty dogadasz się z nim najlepiej z nas wszystkich.
— Świetnie, bardzo dziękuję.
— To się jeszcze okaże, czy jest za co.
Ward opuszczał gabinet dowódcy uradowany i zaniepokojony jednocześnie. Znów mieli szansę na wyjaśnienie feralnych wydarzeń i odnalezienie sprawców. Za nic nie wiedział jednak, jak interpretować przedostatnie zdanie. To był żart czy Wallace mówił serio? Detektyw stoczył właśnie kolejny tego dnia pojedynek, w którym zasłony maskowały bolesne natarcia, a ustąpienie pola nie było tym, czym się zdawało. Czy naprawdę aż tak wiele łączyło go z kwantowymi SI? A może tak znacząco różnił się od pozostałych współpracowników? Natarcie, riposta, wyminięcie, odpowiedź…
Sala konferencyjna, wcześniej pełna funkcjonariuszy i gwaru, teraz stała pusta. Uśpiony zestaw projekcyjny pośrodku migał wyczekująco, zapowiadając rychłe pojawienie się drugiej strony. Ward kręcił się na krześle jak uczniak. Prywatne „audiencje” z przedstawicielami KSI nie przydarzały się zbyt często nikomu — ani „dwójkom”, ani zwyczajnym agentom, niezależnie od ich pozycji. Nie pomagał również fakt, że wieści do przekazania nie należały do najmilszych. Fakt, że Jason wierzył, iż to najlepsze rozwiązanie w obecnej sytuacji, nijak nie łagodził tremy. Zawsze w kontaktach z przedstawicielami Asgardu czuł się nieswojo. Nie dawało mu spokoju pytanie, którego naiwności odpowiadała jedynie uporczywość, z jaką powracało: czy kwantowe SI irytowały się na powolność białkowych rozmówców, tak jak niecierpliwy wnuczek czekający, by dziadek w końcu znalazł właściwe słowa? A może były jak brytyjscy puryści językowi w obecności kaleczących akcent obcokrajowców, z pobłażaniem puszczający błędy mimo uszu? Nie mógł się uwolnić od takich rozważań, mimo ich całkowitej bezproduktywności. Ale… czy sam nie kategoryzował ludzi według ich zdolności kognitywnych? Może gdyby porównać…
— Dzień dobry, komisarzu. Mam nadzieję, że nie czekał pan zbyt długo.
Uprzejmy głos wyrwał go z zadumy. Wzdrygnął się, podnosząc wzrok: napotkał głębokie, nieruchome oczy hologramu przedstawiającego nobliwego dżentelmena w garniturze. Poczciwina z krótką brodą lustrował go zimnymi niczym tafla lodu oczami, kryjącymi inteligencję o mocy miliarda istnień. Podpis głosił „Hajmdal 0,01” — potężny nadzorca służb bezpieczeństwa poświęcił mu ledwie jeden procent swojej przepastnej uwagi.
— Dzień dobry. Nie, nie wszystko w porządku.
— Otrzymałem pański raport. Skonsultowałem go z innymi członkami kolektywu. Zgadzamy się, że aktywność dziennikarzy jest wysoce niepokojąca. Czy chce pan skorzystać z okazji, by osobiście dodać coś do przesłanego zestawienia?
— Nie wydaje mi się… sir. — Każdy miał problem z tytułowaniem Asów. Formalnie SI nie miały żadnych stanowisk i nie życzyły sobie jakichkolwiek oznak szacunku. Te jednak nasuwały się same, onieśmielając i plącząc język. — Poza tym, że w ocenie mojej oraz pozostałych członków zespołu wyczerpaliśmy dostępne nam środki w zakresie kryptografii kwantowej oraz śledzenia sygnałów. Nie dostrzegamy też oczywistych błędów w naszym działaniu, co prowadzi do konkluzji, że przeciwnik dysponuje technikami przekraczającymi nasze możliwości.
— Zgadzam się z przedstawionym rozumowaniem. Domyślam się również, że agencja CYPHER zwlekała z przekazaniem nam tych wniosków z obawy o możliwość podniesienia zarzutu niekompetencji śledczych.
— Zależało nam na dokładnym zbadaniu sprawy i wyeliminowaniu ryzyka pomyłki przed przekazaniem sprawy do KSI.
— Przyjmuję to wyjaśnienie. Eufemistycznie potwierdza pan moje słowa.
— Nie mogę zaprzeczyć takiemu rozumowaniu.
Ward nie bawił się w dyplomację ani wybiegi. Hajmdal był w stanie przejrzeć każdy jego blef na kilka ruchów do przodu. Chyba największą zaletą SI była ich odporność na small talki, pochlebstwa i wszelkie sofizmaty lub wywieranie wpływu. Były żywym zaprzeczeniem dyplomatycznego bełkotu i owijania w bawełnę. Same konkrety.
— Dobrze. Nie posądzam pana osobiście, komisarzu, o opóźnianie prac. Zresztą jako funkcjonariusz drugiej generacji i tak reaguje pan sprawniej niż reszta personelu. Nie zmienia to jednak faktu, że cenny czas ucieka i gdyby agencja zgłosiła się do nas z tym wcześniej, moglibyśmy zmniejszyć przewagę nieprzyjaciela. Czy prowadzone są działania o innym charakterze?
— Moja partnerka, Rai Kawahara, działa w terenie, szuka informatorów oraz śladów w sposób… nazwijmy to „klasyczny”.
— I bardzo dobrze, bo od teraz to jest wasz jedyny trop. Komunikat nadany przez Lee jest bezsensowny, a pętla przekierowań nie ma końca ani adresata: jej zadaniem było zmylenie pościgu.
Mimo iż spodziewał się po tym spotkaniu JAKICHŚ rozstrzygnięć, to usłyszana informacja była dla detektywa całkowitym zaskoczeniem. Otworzył szerzej oczy, nie mogąc ukryć zdumienia.
— Jak można stworzyć bezsensowny komunikat, wprowadzając w błąd algorytmy szyfrowania kwantowego? — spytał Hajmdala. Sam fakt, że KSI rozpracowały intrygę w kilka minut od chwili przekazania im materiałów, potraktował jako rzecz oczywistą.
— Dobre pytanie, punkt dla pana, komisarzu. Wygląda na to, że „Głos Ludowy” albo ktoś, kto za nimi stoi, dysponuje narzędziami szyfrowania o klasie porównywalnej z tymi, które mamy w Asgardzie, albo ma dostęp do nielicencjonowanej przez nas kwantowej SI, co może być jeszcze gorsze. Tak czy inaczej: chcieli zwrócić waszą uwagę na ten trop, doskonale wiedząc, jak funkcjonuje administracja CYPHER. Połamiecie sobie zęby na kodzie, którego nie macie szans rozgryźć, odwlekając moment konsultacji z nami ze strachu przed ujawnieniem słabości. W tym samym czasie Lee i reszta ulotnili się, rozpływając się w slumsach EUM. Genialny plan. Niekoniecznie wymyślony tylko przez ludzi. Co dowodzi poprawności pana wnioskowania i podjętych decyzji.
Ward poczuł ciarki na plecach. Nie takich ustaleń się spodziewał.
— To zmienia kaliber całej sprawy. Przejmujecie śledztwo?
— Tak i nie. Kwestie analizy sygnałów, ich pochodzenia oraz ewentualnej natury inteligencji, która za nimi stoi, zostają dla nas. Będziemy badać ślad cyfrowy i jego pochodzenie. Pan oraz reszta zespołu skupcie się na policyjnej robocie, czyli ujęciu sprawców w przestrzeni fizycznej. Rozdział Asgardu i Midgardu pozostaje zachowany: każdy będzie pracował nad swoją częścią. Pańscy przełożeni oraz administracja agencji zostali już poinformowani. Chyba nie muszę dodawać, że wszystko, o czym rozmawialiśmy, jest ścisłą tajemnicą.
— Oczywiście.
— Dobrze. Czy jest coś jeszcze, co mamy do omówienia?
— Nie.
— Świetnie, detektywie. Jeszcze raz gratuluję czujności, dobra robota. W imieniu ODYN-a, całego Kolektywu SI i Asgardu życzę panu powodzenia w dalszym śledztwie. Do dzieła. — To powiedziawszy, hologram Hajmdala zniknął w ułamku sekundy.
Osłupiały Jason potrzebował chwili, żeby wszystko przemyśleć. Zostali wyprowadzeni w pole… ale nie przez byle kogo. Fakt posiadania przez luddystów, jak zaczęły ich ostatnio nazywać media, dostępu do nowoczesnych technologii nie był zaskakujący. Od stuleci terroryści i bojownicy o wolność różnymi pokrętnymi kanałami uzyskiwali najnowsze zdobycze nauki, by służyły ich celom. Ale sugestia, by mieli po swojej stronie kwantową SI, zdolną tkać intrygi stanowiące wyzwanie dla ODYN-a i jego świty… To było niepokojące. Umysły tego rodzaju były cudami i bronią groźniejszą niż wszystkie bomby atomowe razem wzięte. Złożoność i głębia prowadzonych przez nie rozumowań pozwalały tworzyć wielopoziomowe plany w planach, zasadzki i projekty oplatające siecią cały świat i sięgające na stulecia w przyszłość. Puszczone w ruch w odpowiednim momencie przypominały labirynt z klocków domino, przewracających się jeden po drugim w drodze do celu. W szermierce używa się natarcia zwodzonego — pozornego uderzenia mającego sprowokować przeciwnika do postawienia zasłony tylko po to, by zadać cios w miejsce odsłaniane. Gdy na pole walki wkraczały KSI, cały pojedynek zamieniał się w doskonale ułożoną serię dziesiątek tysięcy wielokrotnie zwodzonych natarć. Finta w fincie w fincie, jak napisałby Frank Herbert.
Pierwsza wojna technologiczna — PWT — zakończyła się kilka godzin po uruchomieniu przez państwa ówczesnego NATO Opiekuńczo-Doradczej Inteligencji Neuronowej. ODYN potrzebował niecałego kwadransa, by jednostronnie odciąć przeciwnika — Pakt — od sieci, a następnie przystąpić do wybijania jego sztabów dowodzenia serią precyzyjnych samobójczych ataków pojazdów bezzałogowych. Bez większych skrupułów zdetonował ponad trzydzieści głowic termojądrowych, czekających na odpalenie w silosach nieprzyjaciela. Rachunek zysków i strat był nieubłagany. W godzinę zostali ujawnieni agenci i sabotażyści działający na terenie sojuszu — wyłącznie na podstawie skonsolidowanych nagrań monitoringu, aktywności w sieciach społecznościowych, bankowych, na komunikatorach i łączach radiowych. Oczywiście nie obeszło się bez ofiar po obu stronach. Wypuszczone w ostatniej chwili nano, hordy samoreplikujących się mikrobotów, spustoszyło Bałkany, Bliski Wschód i część Europy, pochłaniając dziesiątki milionów ofiar. Jednak niedługo potem konflikt został zakończony, powołano Organizację Współpracy dla Pokoju — OWP, a ODYN i jego rozmnożone podosobowości przystąpiły do szacowania strat i podnoszenia świata z gruzów, spoglądając na glob z wysokości orbitalnych serwerowni Asgardu. Dotychczasowych rządzących odesłano na emeryturę — w trumnach lub dosłownie. Decyzją boskich nadzorców technologia wytwarzania kwantowych SI stała się ściśle reglamentowana: była bowiem jedynym środkiem zdolnym naruszyć nową równowagę świata. Tak jak niegdyś broń atomowa, tak obecnie superinteligencja maszyn stała się narzędziem ostatecznym.
Jeśli przypuszczenia Hajmdala były prawdą — a nie było podstaw, by sądzić, że nie są — wszyscy mieli poważne kłopoty.
Rozdział 6: Nocny telefon
Mówię wam: gówno się poprawia, a z roku na rok jest gorzej. ODYN może i stara się nas utrzymać przy życiu, ale nawet kolektyw kwantowych SI nie jest w stanie ustabilizować tak rozchwianej pogody, jaką mamy obecnie. Huragany, opady śniegu w środku lata, kwaśne deszcze: to wszystko spadek po poprzednich wiekach, gdy korporacje i rządy miały to w dupie. Ale, ale: ludzie zawsze gadają o pogodzie, a pamięć jest krótka i zawodna. Nasi nieocenieni OSINT-owcy, badacze otwartych źródeł danych, sprawdzili historyczne zapiski i zebrali je dla was. Mówimy oczywiście o Europie, której się wydaje, że wszystko jest git. I co? I gówno! Niespodzianka! Mamy ponad trzy razy więcej huraganów, tornad i innych dziwnych zjawisk pogodowych niż na początku XXI wieku. Ale nie, dalej powtarzajcie tekst, że tak było od zawsze, nic się nie zmieniło. W zasadzie to jest jedyna dobra rzecz, jaką można powiedzieć o KSI — w końcu zabrali się za ogarnięcie tego pogodowego bajzlu.
HackerSpotter, Blog dla poinformowanych
Pogoda była okropna. Orbitalne systemy kontroli bardzo pomagały, ale nie były w stanie zdziałać cudów. Huragany i nawałnice niosące deszcz, grad i śnieg co jakiś czas przetaczały się po terenie Federacji i nikt nie mógł nic na to poradzić. Ward pocieszał się, że dowodzi to przynajmniej, iż problem kontrolowania aury dalece wykraczał nie tylko poza możliwości człowieka, ale nawet całego KSI.
Takie obserwacje niewiele zmieniały w jego obecnej sytuacji. Bolid mknął po autostradzie, smagany wiatrem, a przednia szyba tonęła w potokach deszczu z gradem. Komisarz nie byłby w stanie samodzielnie prowadzić, nawet gdyby chciał — widoczność była absolutnie zerowa. Podejrzewał, że autonomiczne systemy pojazdu polegają w tym momencie nawet nie na lidarze czy radarze, ale na transponderach wtopionych w powierzchnię drogi. W tych warunkach nie powinno dziwić, że był jedynym podróżnym na przestrzeni dziesiątek kilometrów.
— Rai, co ty kombinujesz, do jasnej cholery… — sapnął pod nosem.
Wiadomość od Kawahary przyszła w środku nocy. Agentka była drugą, po żonie, osobą, dla której ustawił najwyższy poziom powiadomień: mogły się przebić przez filtr o dowolnej porze. Krótka lista kończyła się na tej dwójce oraz (oczywiście) samym CYPHER. Jak lubiła podkreślać Rai, „nornik” Jason Ward nie miał zbyt wielu znajomych, dla których musiałby wychodzić ze swojej jamy.
„Spotkajmy się tam, gdzie wciąż panuje spokój. Bądź przed północą. To ważne” — tylko i aż tyle. Rai, pomimo wesołego usposobienia, była profesjonalistką. Nie miała w zwyczaju stroić sobie żartów z ich pracy ani naruszać czasu wolnego Jasona lub innych funkcjonariuszy bez rzeczywistego powodu. W tym świetle przesłany komunikat wydawał się jeszcze bardziej złowieszczy.
Komisarz zacisnął zęby. Choć nie przyznałby tego otwarcie, Kawahara była mu bardzo bliska. Znali się już prawie piętnaście lat, wspólnie przechodząc przez najgorsze sztormy i zawirowania. Był przy niej po śmierci brata, zabitego w zamieszkach fundamentalistów religijnych. Pomagał oswoić złość i frustrację, której dawała niezdrowy upust. Razem ścigali, niemal dając się zabić, handlarzy organami, nadstawiając za siebie karku, gdy wymagała tego sytuacja. Kilka lat później to ona pomogła mu poradzić sobie z decyzją Zhary o zabraniu córki i odejściu do Valhalli. Nigdy nie zapytała o jego własne motywy, by zostać: o powód rezygnacji z losu, po który ustawiały się miliony ludzi. Nie musiała. Jason będzie jej za to wdzięczny do końca życia. Do dziś nie mógł się nadziwić, że w zasadzie obca kobieta, z którą łączyło go braterstwo broni, okazała mu więcej zrozumienia niż życiowa partnerka. A przynajmniej tak to sobie przedstawiał. Każdy medal ma dwie strony.
W obliczu takiej wspólnej historii po prostu nie mógł zignorować tajemniczego, nocnego wezwania. Miał przy tym świadomość, że z pewnością jest ono zwiastunem niepomyślnych wydarzeń… jak większość ostatnich doniesień. Zdawać by się mogło, że pasmo porażek i niepokojących splotów okoliczności nie ma końca. Szum deszczu i kołysanie pojazdu wprowadziły go w ten dziwny stan półsnu, gdy zniekształcone majaki i wspomnienia wypełzają na powierzchnię…
Wyjście z sali konferencyjnej po rozmowie z Hajmdalem było jak zstąpienie do pandemonium. Podczas gdy on siedział i kontemplował usłyszane słowa, oficjalna wiadomość rozeszła się lotem błyskawicy, stawiając na nogi całą agencję CYPHER. Na komimplant, wyciszony przez czas konferencji, zaczęły spływać dziesiątki wiadomości, rozkazów i poleceń, odwracających dotychczasowe śledztwo do góry nogami. Nagle okazało się, że cyfrowy wątek, któremu poświęcili tyle czasu i energii, zostanie kompletnie zignorowany. Na pierwszy plan wysuwały się klasyczne poszukiwania zbiegów, w czym Kawahara odgrywała centralną rolę.
Ward poczuł wyraźne ukłucie w sercu. Głęboko wierzył, że w tej epoce nic, ale to absolutnie nic nie może się równać z technikami analizy danych i śladów cyfrowych. Ludzie każdego dnia pozostawiali szeroki kilwater aktywności na wodach Infosfery — niczym płynący statek, za którego rufą pieniły się fale. Transakcje finansowe, rejestracja przez kamery, automatyczne raportowanie pozycji GPS, status implantów medycznych, durnowate heheszki w mediach społecznościowych — niemal każdy ruch w świecie fizycznym miał swojego „cyfrowego bliźniaka” w sieciowej domenie. Algorytmy uczenia maszynowego i statystycznego drążenia danych pozwalały przekopać ten informacyjny kopiec w poszukiwaniu konkretnej, malutkiej igiełki. Temu właśnie Jason Ward poświęcił całe swoje życie zawodowe. A teraz okazało się, że ktoś wystawił ich wszystkich do wiatru.
Nakładka rzutowana na siatkówkę informowała, że ma jeszcze około godziny od planowanego zebrania w sprawie dalszych kroków. Zlecono mu przygotowanie schematu poszukiwań zbiegów z wykorzystaniem analizy monitoringu oraz rejestracji aktywności — tym razem na obszarze całego EUM 1. Wyglądało na to, że agencja nie będzie przebierać w środkach. Stawka była za wysoka.
Powlókł się do wspólnego pokoju — teraz dziwnie pustego bez Kawahary, która od ładnych paru dni przebywała w terenie. Z regularnością kamertonu przesyłała raporty, ale włóczyła się gdzieś na obrzeżach miasta, starając się pociągać za właściwe sznurki i rozwiązywać odpowiednie języki. Wyglądało na to, że znalazła kilka obiecujących tropów. Ciekawe, czy Wallace będzie chciał ją ściągnąć do siedziby firmy, żeby skoordynować działania. Jeśli rzeczywiście na coś wpadła, to może nie być najlepszy moment.
Ward z westchnięciem opadł na fotel, odruchowo podnosząc jedną z licznych kostek Rubika. Palce rozpoczęły taniec po znajomych ściankach przy akompaniamencie chrupania plastiku. Czekało go sporo pracy, a czas uciekał. Połączył swój NESTAR z systemem, odpalając memkomem trzy monitory. Miał sporo roboty, a czas powoli uciekał.
Ryk pioruna wyrwał go z półsnu. Detektyw przetarł twarz dłońmi, nerwowo mrugając. Niby mógł zlecić implantom natychmiastowe oczyszczenie krwi z metabolitów i melatoniny, ale ryzykował permanentnym przeciążeniem układu nerwowego. Niech ciało samo zdecyduje — uznał. Zmusił się tymczasem, by powrócić do przerwanej wcześniej analizy faktów.
Od momentu wyruszenia przeglądał raporty Kawahary, szukając jakichś wskazówek. Krótkie notatki migały na tle czarnej szyby bolidu. Zaniepokoił się, gdy nie pojawiła się poprzedniego dnia wieczorem, mimo wyraźnego wezwanie inspektora. Teoretycznie wszystko było w porządku — podobno podążała bezpośrednio za osobą mogącą znać położenie podejrzanego. Znali się już jednak na tyle długo, że czytał między wierszami. Rai na coś trafiła. Coś, czym niekoniecznie chciała się dzielić. Zakładał, że odważyła się napisać tylko do niego. Nie wiedział, czy powinien być wdzięczny za zaufanie, czy ją przeklinać. Chyba jedno i drugie po trochu.
„Spotkajmy się tam, gdzie wciąż panuje spokój”. Doskonale widział, jakie miejsce miała na myśli. Średniej wielkości łańcuch górski dosłownie otoczony dystryktami EUM 1 stanowił naturalną, zieloną oazę, gdzie można było się schronić. Było tam jedno magiczne miejsce — punkt widokowy w zatoczce przy wijącej się zakosami drodze. Niemal równo dziesięć lat temu po ciężkiej i wyczerpującej akcji trwającej kilka dni zatrzymali się tam wspólnie, by złapać oddech i ochłonąć. Oparci o służbowy bolid podziwiali rozciągające się w oddali miasto, podpełzające nieśmiało do podnóża góry.
„Tutaj wciąż panuje spokój” — powiedziała wtedy, na co obydwoje wybuchli histerycznym śmiechem.
Kilka godzin wcześniej te słowa wypowiedział Ward, wchodząc do porzuconego magazynu. Nim przebrzmiała ostatnia sylaba, rozpętało się piekło, gdy uzbrajający się mech bojowy rozsadził niepozorny kontener, w którym go ukryto. W tajemniczej wiadomości nie mogło chodzić o żadne inne miejsce.
Podobno rozminął się w biurze z Kawaharą. Następnego dnia po spotkaniu z Hajmdalem został wezwany do centrum zanurzeniowego, gdzie wspólnie z Chase’em i dwoma innymi technikami kalibrowali czułość algorytmów rozpoznawania twarzy. Gdy wrócił do pokoju — po prawie dziesięciu godzinach, przepocony od kombinezonu i rozkojarzony natłokiem informacji — znalazł tylko pomieszaną kostkę Rubika, którą zostawił ułożoną, oraz przyklejoną do monitora karteczkę z narysowanym uśmiechem i napisem: „Działamy dalej, dzieje się”. Najwyraźniej kobieta była równie zabiegana jak on, zawieszona pomiędzy kolejnymi etapami śledztwa. Niemniej coś ścisnęło go w dołku. Żal? Rozgoryczenie? Zazdrość? Tę ostatnią szybko odrzucił. Cieszył się na myśl, że niezmodyfikowana agentka będzie miała okazję wykazać swoją przydatność, co (mając na uwadze ich ostatnie kłótnie) może nieco podniesie ją na duchu i pozwoli odbudować poczucie własnej wartości. Irytująca była jednak świadomość porażki własnych metod oraz fakt wystawienia agencji do wiatru. Nie miał jednak żadnego wpływu…
— Ward, Ward, obawiam się, że musisz tu wrócić na dół. — Połączenie od Chase’a brutalnie przerwało rozmyślania. — Posypało się znowu, dostajemy tysiące fałszywych alarmów. Albo to jakiś program, firewall albo…
— Nie ma problemu — nadał przez komimplant, wstając z westchnięciem. — Już idę, tylko wezmę coś do żarcia. Też chcesz?
— Spoko, jasne. Dzięki. Przepraszam, że zawracam ci duspko, ale…
— Taka robota. Zrobimy, co możemy…
Bolid wjechał do zatoczki przy akompaniamencie rozchlapywanego kołami błota. Nawałnica nie ustępowała ani na chwilę, więc niewielki spłachetek ziemi powoli przeistaczał się w jezioro. Po pięknym widoku, który wspólnie podziwiali z Kawaharą dziesięć lat wcześniej, nie było nawet śladu, wszystko przesłaniała szara kurtyna wody. Ward bębnił nerwowo palcami po kierownicy. Zostało piętnaście minut do północy, a znając partnerkę, spodziewał się, że pojawi się punktualnie.
Nienawidził bezproduktywnego spędzania czasu, ale skończyły mu się pomysły na wypełnienie ostatniego kwadransa. W trakcie półtoragodzinnej podróży przejrzał wszystkie potencjalnie użyteczne materiały, sporządził listę pytań i wątpliwości, układał scenariusze. Najwyraźniej pozostało tylko czekać. Kostka Rubika wściekle chrupała pod palcami, gdy niemal nieświadomie przestawiał ścianki. Jego biegłość dawno już przekroczyła granice poziomu wymagającego treningu. Zresztą dla wspomaganego umysłu kostka nie stanowiła większego wyzwania. Ze zdziwieniem stwierdził, że się denerwuje. Coś w tej sytuacji było… niezwykłe, niepokojące. Bardzo niepodobne do wszystkiego, co przez lata przeszli z Kawaharą. Tajemnicze wezwania na odludzie, niejasne wiadomości… Komimplant agentki odrzucał jego połączenia, co samo w sobie nie było zaskakujące przy pracy w terenie. Niemniej porównania z tanim filmem szpiegowskim narzucały się same. Ubezpieczył się i przygotował — oczywiście. Na wszelki wypadek transponder samochodu na bieżąco śledziły konkretne algorytmy agencji, ustawił też na pięć sekund półprywatny backup wszystkiego, co rejestrowało jego sensorium. Gdyby coś mu się stało, całość miała być natychmiast przekazana do agencji z najwyższym priorytetem. Mając na uwadze stopień cyfrowej inwigilacji oraz liczbę implantów, które miał, kompletnie nie dostrzegał sensu w umawianiu spotkania w tak odludnym miejscu. Dziwne.
Sekundy mijały przy akompaniamencie padających kropel i klikania kostki. Północ wybiła bez dramatycznego pohukiwania sowy czy wycia wilków, by zaraz przejść w pierwszą, drugą, ósmą i dziesiątą minutę nowego dnia. Ward raz za razem sprawdzał skrzynki pocztowe i powiadomienia. Próba połączenia z Kawaharą była pierwszą rzeczą, której spróbował — odbił się jednak od niedziałającego komimplantu. Szlag by to trafił. Do tego wszystkiego doszedł krępujący ucisk na pęcherz.
— Kurwa, jeszcze tego brakowało — rzucił przez zęby, wyglądając przez szybę. Jak na złość dźwięk płynącej na zewnątrz wody tylko się nasilił. Psiii…
Dopadło go irracjonalne przekonanie, że gdy tylko wychynie z pojazdu, coś się wydarzy. Zginie od kuli snajpera przyczajonego na drzewie, satelita wystrzeli skoncentrowaną wiązkę promieniowania albo — po prostu — właśnie wtedy pojawi się Kawahara, by przyłapać go z rozpiętym rozporkiem. Ta ostatnia możliwość wydawała mu się najgorsza.
— Szlag… — sapnął, otwierając drzwi, czego natychmiast pożałował.
Kierowany odruchem poczłapał w stronę zarośniętego zbocza, po kilku krokach machnął na to ręką i przystąpił do działania tam, gdzie stał. Jakie to miało znaczenie w deszczu?
Zgodnie z przewidywaniami komimplant odezwał się w najbardziej krępującym momencie.
— Kurwa!
To nie była Kawahara.
Ryzykując wypadek, wbrew zdrowemu rozsądkowi przejął ręczne sterowanie bolidem. Automat był zbyt zachowawczy i za wolny. Inteligentny układ napędowy wspomagał go jak mógł, unikając groźnych poślizgów, ale kokpit i tak wypełnił się ostrzeżeniami przed niebezpieczną jazdą. Znacznik GPS wskazywał zbocze po drugiej stronie góry — trzy kilometry od jego obecnej lokalizacji.
Podróż krętymi zakosami miała w sobie coś z surrealistycznego koszmaru. Przed stoczeniem się w przepaść chroniła go wątła barierka, z drugiej strony miał ścianę omszałych skał. Dwa pojazdy zmieściłyby się koło siebie, ale wymagałoby to sporo uwagi od obu kierowców. Reflektory bezskutecznie usiłowały przebić mrok. Wszystko skąpane było w stroboskopowym blasku błękitnego koguta. Jason nawet nie zauważył, kiedy uruchomiał się GLADIUS, sącząc do krwiobiegu środki uspokajające i kognityki. Był teraz jednością z maszyną — czarnym pociskiem mknącym środkiem wyjątkowo niebezpiecznej drogi. Kolejne kilometry ciągnęły się niemiłosiernie. Koszmar zdawał się nie mieć końca.
Dopiero po jakimś czasie szosa rozszerzyła się i nieco wyprostowała. Oznaczenia stały się wyraźniejsze. Zjeżdżał z powrotem ku cywilizacji. Koguty policji i rozstawione barierki dostrzegł kilkaset metrów przed sobą. Systemy awaryjne pomogły mu wyhamować, ale i tak bolid potoczył się siłą bezwładu przy terkotaniu ABS-u. Połyskujący od deszczu android odsunął się, wyciągając przed siebie ręce zupełnie jak człowiek. Komisarz wyskoczył na zewnątrz, biegnąc za linię barykady.
— Proszę podać swoją tożsamość. Proszę podać swoją tożsamość. Stwarza pan zagrożenie w ruchu… — pouczał robot tubalnym głosem, ruszając za mężczyzną.
— Detektyw Jason Ward, komisarz agencji CYPHER, numer odznaki: jot, es, en, wu, de, jeden, jeden, cztery, opięć, osiem, siedem. Zostałem wezwany, bo byłem najbliżej — wrzeszczał w odpowiedzi, zupełnie zapominając, że mógł te informacje puścić przez komimplant. — Co tu się, do jasnej cholery…
Pomimo kiepskiej widoczności i ściany deszczu żadne wyjaśnienia nie były już konieczne, gdy dotarł do pobocza. Koszmar dogonił go i pożarł, przy akompaniamencie ulewy i pomruków burzy.
Rozdział 7: Pytania
Jeśli myślicie, że wasze poczynania pozostają niezauważone przez nikogo, że jesteście za mało ważni, żeby ktoś się wami przejmował, to gówno wiecie. Stare powiedzenie, że nie można śledzić wszystkich, bo zabrakłoby śledzących, jest od dawna nieaktualne. W czasach komputerów kwantowych, mikrokamer, dronów i kilkunastu złożonych układów scalonych przypadających na głowę mieszkańca takie ograniczenia nie są już żadnym problemem. Algorytmy uczenia maszynowego doskonale sobie radzą z rozpoznawaniem wzorców, śledzeniem niepowiązanych strzępków informacji, budowaniem grafów powiązań. Żaden człowiek nie musi za wami chodzić ani słuchać waszych rozmów. Robią to wyspecjalizowane narzędzia, które (w przeciwieństwie do ludzi) nie mają nic lepszego do roboty. Jeśli zrobicie coś nietypowego albo odstającego od normy, możecie być pewni, że narzędzia wykrywania anomalii zgłoszą to do odpowiednich instancji. Zaskoczeni? No cóż… Witamy w luksusowym więzieniu zwanym Federacją. Wszystko dla waszego bezpieczeństwa, ofkorz…
HackerSpotter, Blog dla poinformowanych
— Jak wytłumaczy pan swoją obecność trzy kilometry od miejsca zdarzenia?
— Otrzymałem komunikat od detektyw Kawahary wskazujący jako miejsce spotkania omawianą lokalizację.
— Treść i forma komunikatu nie są jasne. Czy może pan wyjaśnić, skąd przekonanie, że chodzi właśnie o to miejsce?
— Treść wiadomości nawiązuje do wydarzenia sprzed prawie dziesięciu lat. Obydwoje zatrzymaliśmy się w tamtym miejscu po wyczerpującej akcji. Wypowiedziane wtedy słowa odnosiły się do wydarzeń podczas strzelaniny. Dlatego zapamiętaliśmy to miejsce.
— Czy może pan wytłumaczyć, dlaczego detektyw Kawahara nie posłużyła się bardziej bezpośrednim sposobem na wskazanie miejsca spotkania?
— Nie jestem w stanie tego wytłumaczyć.
— Czy ma pan jakieś podejrzenia albo przemyślenia? Spekulacje?
— Podejrzewałem, że zna informacje, którymi nie zamierzała się dzielić w bardziej publicznym miejscu, albo wystraszyła się czegoś. Może potrzebowała pomocy? Dwa pierwsze powody wydają się jednak… mało sensowne ze względu na zakres monitoringu i obserwacji naszych działań przez urządzenia agencji.
— Czy podejrzewa pan, jakie informacje, które nie nadawały się do przekazania w konwencjonalny sposób, mogła znać detektyw Kawahara?
— Nie wiem, ale mogło to mieć jakiś związek z prowadzonym śledztwem.
— Co każe panu tak sądzić?
— Fakt, że obydwoje zajmowaliśmy się tylko tym postępowaniem, a w ostatnim czasie detektyw Kawahara działała w terenie bez kontaktu ze mną.
— Czy rozmawialiście w ostatnim czasie?
— Proszę zdefiniować „ostatni czas”.
— Proszę odpowiedzieć na pytanie zgodnie z pana rozumieniem tego terminu.
— Rozumiem. Minęły cztery dni, od kiedy rozmawialiśmy bezpośrednio. Poprzedniego dnia musieliśmy się minąć w biurze: kiedy przebywałem w centrum zanurzeniowym, była na naszym piętrze.
— O czym rozmawialiście?
— Jak wspomniałem: nie spotkaliśmy się. Zostawiła mi tylko wiadomość na monitorze: „Działamy dalej, dzieje się”.
— Jak pan interpretuje tę wiadomość?
— Że detektyw Kawahara kontynuowała swoje działania w terenie, mając jakiś trop.
— Czy przekazała panu coś jeszcze?
— Nie, następny otrzymany komunikat dotyczył miejsca spotkania.
— Proszę opowiedzieć, jak się pan tam znalazł.
— Odpowiadałem już na to pytanie.
— Proszę odpowiedzieć ponownie.
— Jak już wspomniałem…
Przesłuchanie ciągnęło się godzinami w świecie wirtualnym, mimo że w realu minęły zaledwie dwie godziny. Ward doskonale znał te metody — sam je stosował, poza tym funkcjonariusze CYPHER regularnie przechodzili standardową ewaluację. Nie poprawiało to jednak w najmniejszym stopniu odbioru całej procedury. Umysł podłączony do cyberprzestrzeni o podkręconym zegarze subiektywnym był całkowicie nagi i bezbronny — maszyny monitorowały fale mózgowe, prześwietlając funkcjonalnym rezonansem magnetycznym wnętrze czaszki. Nic nie mogło się ukryć. Dwudziestowieczny poligraf, bazujący na oporności elektrycznej skóry, pulsie i rozszerzeniu źrenic, wyglądałby przy tym jak średniowieczne narzędzie tortur.
Jason nie miał jednak pretensji do nikogo. Nie w tej sytuacji. Nie przy tej sprawie. Szlag! Sam wezwałby swojego odpowiednika na przesłuchanie, gdyby chodziło o kogo innego. Środek nocy, ulewa, pustkowie. I on czekający trzy kilometry od miejsca, gdzie… Poczuł, jak gardło zaciska mu się z żalu. Czujny GLADIUS podniósł łeb, by wygasić wszelkie emocje, ale Ward powstrzymał go odpowiednią komendą. Nie potrzebował teraz znieczulenia. Chciał to przeżyć, chciał to poczuć.
W nocy stracił swoją… w zasadzie jedyną przyjaciółkę, która mu pozostała. Zhary nie zaliczał już do tego grona — po odejściu do Valhalli wszystko się zmieniło, stała się w zasadzie obcą osobą. Ale Rai… Tyle lat, tyle wspólnych przeżyć. Tyle akcji i interwencji. Prawdziwe braterstwo broni. W ich relacji nie było nic dwuznacznego, nic podszytego damsko-męskim napięciem, czasem mimowolnie pełzającym pod pozorem zwykłej znajomości. Kawahara preferowała związki z kobietami, on zaś po rozstaniu z żoną z pomocą implantów wygasił u siebie wszelki popęd. Nie potrzebował już więcej rozpraszaczy. A więc dlaczego to tak strasznie bolało?
Nawet nie wiedział, kiedy dotarł do ich wspólnego gabinetu… Do jego gabinetu. Ekipa z wydziału wewnętrznego wynosiła rzeczy Rai w kartonach. Summerson, postawny blondyn, który również często współpracował z Rai, oparł rękę na jego barku.
— Trzymasz się jakoś?
— Dzięki. Zaczyna to do mnie docierać. Powoli.
— Wszystkich nas to zmroziło. Nie wiem, co o tym myśleć.
— Ja też nie. Trzeba to wyjaśnić, to nie był przypadek.
— Jasne. Ale zostaw to nam. Wiesz, że stary nie miał innego wyboru, niż cię odsunąć…
— Wiem. Cholera jasna, niby wiem, ale co z tego? Chciałbym tu być i szukać wyjaśnień…
— Rozumiem cię, chłopie, ale uwierz, że tak będzie lepiej. Dla niej i dla sprawy tak naprawdę będzie lepiej. Jesteś za blisko tego wszystkiego.
— Tak, pewnie tak.
— Weź, proszę, swoje rzeczy, zostawiliśmy ci kilka kartonów przy biurku.
Ward pokiwał głową z rezygnacją. Decyzję inspektora Wallace’a otrzymał kilka minut przed przesłuchaniem — odsunięcie na czas nieokreślony ze względu na osobisty stosunek do sprawy. Nie żeby się tego nie spodziewał, ale i tak zabolało. Przez chwilę oszukiwał sam siebie, że dzięki GLADIUS-owi czy NESTAR-owi będzie w stanie jakoś funkcjonować i zachować jasność umysłu, szybko jednak porzucił ten pomysł. Nikomu nie przyda się zombie ze skręconym niemal do zera afektem. Poza tym przy kalibrze tego dochodzenia nikt nikomu nie chciał ufać — pewnie sam Hajmdal wolał się upewnić, że komisarz nie był w żaden sposób zamieszany w tragiczny wypadek. „Ufaj, ale sprawdzaj”. Feliks Dzierżyński byłby dumny. Może ktoś inny na jego miejscu kipiałby wściekłością? Walił w drzwi przełożonego, domagając się wyjaśnienia zajścia i dopuszczenia do udziału w dochodzeniu? Ciskał gromy na domniemanych sprawców? Jason nie miał na to siły. Impulsywne, nieprzemyślane działania to czysta strata energii. Co by zdziałał? Nie miał nic do powiedzenia, nie zmieni zdania żadnego z decydentów. O jego losie decydowały procedury narzucone odgórnie agencji przez OWP, a w rzeczywistości — KSI. A z nimi się nie dyskutuje.
Z ciężkim westchnięciem usiadł na swoim miejscu, wbijając wzrok w krajobraz za oknem. Gówniana aura utrzymywała się kolejny dzień z rzędu: strugi deszczu zostawiały ukośne ślady na szybie. Po chwili skonstatował, że w zasięgu wzroku nie ma ani skrawka zieleni: niczego, co mogłoby się kiwać na wietrze. Umysł czepiał się jakichkolwiek wniosków, unikając za wszelką cenę „tu i teraz”.
Krzątanina śledczych przy biurku Kawahary wyrwała go w końcu z osłupienia. Odwrócił się na krześle, zabrał z podłogi karton i zgarną te kilka gratów, które trzymał tu na stałe. Kostkę Rubika, tę samą, którą pomieszała mu Rai, prywatny tablet, nośnik pamięci. Tyle. Ach, jeszcze kontener. W pierwszej szufladzie znalazł kolejne dwie kostki: trójkątną i powiększoną. Człowiek zredukowany do paru gratów w szarym pudle. Ciekawe, ile tego wszystkiego miała Rai. Pewnie niewiele więcej. Zacisnął mocniej zęby.
— Moi chłopcy odprowadzą cię na dół, Jason. Trzymaj się, chłopie. Niedługo wrócisz i będziesz działać dalej! — Summerson uśmiechnął się łagodnie, choć jego wypowiedź znaczyła naprawdę: „twoje dostępy zostały odcięte, ktoś musi cię eskortować”.
— Jasne, dzięki. Nie ma sprawy.
Do garażu prowadziło go dwóch osiłków, których, jakimś cudem, zupełnie nie kojarzył. W zasadzie go to nie obchodziło. Wpatrując się tępo w ścianę kabiny, sprawdził stan systemów wewnętrznych. Funkcje bojowe GLADIUS-a zostały odcięte, tak samo dostęp NESTAR-a do chmury obliczeniowej agencji. Miał świadomość, że ponad połowa jego ciała, a na pewno większość układu nerwowego, należała do firmy. Gdyby chcieli być po szwajcarsku dokładni, musieliby mu w okresie zawieszenia odciąć wzrok, słuch, węch i zdolność ruchu. Chyba powinien być wdzięczny, a jednak odczuwał tylko obojętność.
Eskorta czekała, aż wsiądzie do swojego prywatnego bolidu, matowoszarego Onyxa o stonowanej linii, i ruszy w kierunku domu. Nie był aż tak naiwny, by sądzić, że zostawią go w spokoju. Był wartym parę milionów narzędziem, chwilowo pogrążonym w żałobie i nie do końca przewidywalnym. Uśmiechnął się na tę myśl.
Mieszkanie było ciche, puste i spokojne, jak zawsze. Zdjęcia dziewczyn spoglądały na niego ze ściany jakby z wyrzutem. Wyczuwając nastrój gospodarza, Alfred, domowy system kamerdynerski, uruchomił odprężającą, spokojną muzykę. Komisarz nawet nie zwrócił na to uwagi. Opadł na sofę, razem z, zadziwiająco lekkim, kartonem i wpatrywał się martwym wzrokiem w ekran zestawu multimedialnego.
Czy to był wypadek? Czy to na pewno był wypadek? Wszystko na to wskazywało. Pogoda była wybitnie niesprzyjająca. Kawahara mogła się spieszyć na spotkanie, być może obawiała się spóźnienia, bo coś ją zatrzymało. Nie miała tylu modyfikacji co on, więc jej kontrola nad pojazdem była przez to ograniczona. W takich warunkach nie trudno o kompletnie idiotyczny przypadek. Jedna myśl nie dawała mu spokoju. Samo spotkanie: jego okoliczności, forma i kanał kontaktu. Dlaczego Rai miała wyłączony komimplant? Jeśli miała nie dotrzeć na czas, przecież mogła mu napisać, nie obraziłby się. Skończyłoby się na typowej dla nich wymianie uszczypliwości. A zatem nie miała jak się z nim skontaktować, dlatego się spieszyła: inaczej mógłby stracić cierpliwość i odjechać. Wszystko się zgadzało przy założeniu, że to był wypadek…
Czuł, jak trybiki w jego głowie obracają się coraz szybciej. To, paradoksalnie, dawało spokój i ukojenie. Proces, który znał doskonale: indukcja — od obserwacji do teorii lub dedukcja przez eliminację niemożliwości. Dotyk chłodnej logiki był jak studzący kompres na rozgrzanym czole. Drzewa scenariuszy rozkwitały i rozgałęziały się przed oczami jaźni, odmalowując hipotezy rozwoju zdarzeń. Odruchowo sięgnął po kostkę Rubika leżącą w kartonie przyniesionym z firmy. Ta była całkiem spora, niestandardowy model o większej liczbie ścianek — opanowany przez niego z taką samą biegłością jak zwykły wariant trzy na trzy. Palce rozpoczęły taniec, jakby odwzorowując procesy zachodzące wewnątrz świadomości. Klik, klik, klik, chrup… Zatrzymał się. „Co jest, do jasnej cholery?”, pomyślał, spoglądając w dół. Zacięła się od nieużywania? Niemożliwe…
Spomiędzy rozsuniętych ścianek coś wystawało: kawałek papieru złożony w kostkę i ostrożnie umieszczony w szczelinach. Delikatnie ujął go dwoma palcami i podniósł na wysokość oczu. Papier był rzadkim materiałem. Cyfryzacja praktycznie go wyeliminowała, przenosząc cały obrót informacji do postaci elektronicznej. Wiele lat temu padły ostatnie bastiony papirologii — jak sądownictwo. Obecnie papier spotykało się przede wszystkim u kolekcjonerów i w antykwariatach. Przeczuwając, co zaraz nastąpi, rozwinął i rozprostował świstek i położył go przed sobą na dnie kartonu. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w ozdobne zawijasy, kreślone nadzwyczaj wprawną ręką. Po chwili odrzucił głowę na oparcie i roześmiał się na cały głos.
— Kawahara, ty stara rupieciaro!
Rozdział 8: Sprytny lis tańczy
Wspominamy dziś naszych dzielnych żołnierzy poległych podczas Pierwszej Wojny Technologicznej w działaniach prowadzonych na Bliskim Wschodzie i w innych miejscach na świecie. Siły pokojowe ówczesnego ONZ i NATO przez ponad dekadę brały czynny udział w walkach z wykorzystaniem najnowszych technologii, w tym niestety broni masowego rażenia — od głowic termojądrowych po nanopleśń, która pod postacią szarej mazi spustoszyła rozległe tereny. Z powodu dzielących nas wówczas różnic światopoglądowych w ostatnim dramatycznym konflikcie idei życie straciło ponad pięć milionów zmobilizowanych obywateli Federacji oraz drugie tyle po każdej ze stron konfliktu. Każdy wierzył, że ma rację i chce tego, co najlepsze: zarówno konserwatyści, chcący zachować status quo naszego gatunku, jak i dążący do postępu transhumaniści. Łącznie z cywilami całkowita liczba ofiar PWT wynosi około stu milionów. Konflikt ten był najkrwawszym w dziejach. A wszystko to w imię idei, które zamiast łączyć, podzieliły nas po raz kolejny. Dziś wspominamy tych dzielnych mężczyzn i kobiety, nierzadko wyrwanych ze swojej zwyczajnej codzienności, rzuconych w wir bezwzględnych zbrojnych zmagań, na które ostatni wiek ich nie przygotował. Nie przygotował nikogo z nas. Nic dziwnego, że jako gatunek potrzebowaliśmy głębokich przemian po takiej tragedii. Jest to lekcja, którą powinniśmy zapamiętać i przekazać kolejnym pokoleniom. Pod czujnym okiem ODYN-a oraz Organizacji Współpracy dla Pokoju dołożymy wszelkich starań, by tym razem nigdy już nie powtórzyć tak strasznej historii.
Fragment rocznicowego przemówienia wysokiego komisarza Matthiasa Shulkego podczas obchodów zakończenia PWT, EuroNews. Przerwa na reklamy
Mało kto znał oficjalną nazwę okolicy i jej używał: dystrykt 102 Odra-Południe-Zachód… coś tam. Niemal wszyscy świetnie znali za to jego potoczne miano, doskonale oddające miejscowy klimat: „Strych”. Nadgorliwi konserwatorzy zabytków przez całe stulecia nie pozwalali na wprowadzanie większych modyfikacji w zabudowie wzniesionej jeszcze w dziewiętnastym wieku. Kolejne przeróbki, usprawnienia, remonty i inwestycje zamieniły rejon w dziwaczną hybrydę: szklane wieżowce, biurowe molochy oraz socjalne megabloki sąsiadowały z mozaiką poniemieckich kamienic z brudnoczerwonej cegły. Jeśli dodać do tego dym, niosący pół tablicy Mendelejewa, a unoszący się z rozpalanych na dziko ognisk i drobnych pożarów — otrzymamy dość depresyjną mieszankę, stanowiącą codzienność prawie miliona mieszkańców sto dwójki.
Wynajmowany, publiczny bolid wysadził Warda przy krawężniku szerokiego bulwaru. Obsadzany drzewami deptak sprawiał, o dziwo, miłe dla oka wrażenie. Gdyby usunąć błyszczące reklamowe ekrany, a nowoczesne pojazdy zastąpić dorożkami, można by tu kręcić film historyczny z czasów pierwszej wojny światowej albo i wcześniejszych. Rzeźbione sylwetki antycznych bóstw, aniołów, świętych oraz zapomnianych już kamieniczników bez nosów i dłoni spoglądały na przechodniów z wysokości gzymsów, sięgających nie wyżej niż do czwartego lub piątego piętra. Wszędzie kręcili się ludzie: schludnie, acz skromnie ubrani przechodnie gonili za swoimi sprawami. Mało kto tutaj miał pracę: większość zapewne polegała na dochodzie podstawowym oraz publicznych drukarkach 3D, zaspokajających większość potrzeb życiowych. Co robili z całym tym nadmiarem czasu, który pozostawał? Trudno powiedzieć, choć ostatnie zamieszki dość jasno wskazywały preferowany obszar.