JUDEJ
***
„Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili”
(Mt 25,40)
Krzyże drewniane zbutwiałe
Kamienie kruche omszałe
Na ziemi obcej… w niej kości białe
Kości ciał obitych
Zagłodzonych… Bliźnich…
Pamięci
D. W. — zapomnianej
Sprawiedliwej wśród Narodów
Dziękuję
Karolinie, Kasi i Maryli za okazane wsparcie.
Siostrom Nazaretankom z Komańczy, Agacie i Włodkowi oraz Krysi i Romkowi za gościnność i dobre słowo.
Osobom, które zechciały przeczytać pierwsze wersje i je skomentować.
Memento Ony
Nasi, wasi… Nasi, nie nasi! Kimże są ci nasi? Kim nie nasi? Dobro i zło, mój drogi, cnota i podłość to od Adama i Ewy kosmopolici… i nie legitymują się paszportem… Memento! Jeśli będzie ci dane doznać łaski zrozumienia tego, o czym mówię, to może… może na koniec wyjdziesz na ludzi…
Tak się wyraziła Ona… Dosłownie tak! Duch skromnej, wiejskiej kobiety, która za życia zaznała wielu krzywd, tak od naszych, jak i nie-naszych, tak od swoich, jak nie-swoich. Nawet dzisiaj, z górą trzy czwarte wieku po śmierci, odsądzana jest, głównie przez swoich, od czci i wiary.
Oto nauka, która wysadziła — łudziłem się, że niezachwiane — fundamenty moich przekonań i jak sączący się przez szczelinę promyczek słońca ukazała w przestrzeni mojej świadomości zakamarki, których — tak w ciemności, jak i w pełnym świetle — moje oko przez kilka dziesięcioleci tułania się po ziemskim padole i zbierania doświadczeń, tych dobrych i tych mniej dobrych, nie było w stanie wyłowić. Od tamtej pory, od pamiętnego spotkania z Oną, począłem po nowemu spoglądać na otaczający mnie świat. Ktoś powie być może, że to lata, że wiek, że to zwyczajne ludzkie dojrzewanie. Być może… Lecz w moim przypadku nastąpiło to nagle, spadło jak grom z jasnego nieba, co już z samej definicji zaprzecza tezie o żółwiej i nieruchawej maturacji. Spadło jak olśnienie i odsłoniło obraz, którego przeoczenie lub, co gorsza, wyzbycie się byłoby grzechem, ciężkim grzechem.
Zmieniłem się niespodziewanie, a przecież nigdy nie pragnąłem zmian w moim, wydawałoby się, pragmatycznie poukładanym, prozaicznym życiu.
Spadło to na mnie w chwili przyjemnej, niewinnej i jak ów październikowy poranek pogodnej…
FRANKFURT
Leona
Niedziela jesienna. Złota. Jeszcze ranek, a już zdążyłem obejść wzdłuż i wszerz ogromny cmentarz we Frankfurcie nad Menem. Szukałem polskich grobów. Zwiedziłem całkiem pokaźny sektor ofiar obozów koncentracyjnych: pomniki, płyty, krzyże niepoliczone. Prawie każda europejska nacja ma swoje. Czesi, Włosi, Litwini… Rosjan bodajże najwięcej. Naszych — z wymordowanych 1700 — leży tu niespełna 600. Lecz to nie to, czego szukam. Interesuje mnie inne miejsce, gdzieś w pobliżu muru odgradzającego nekropolię od strony konsulatu USA.
Zdeptałem buty. Spytałem pewną napotkaną miłą panią o groby Polaków. Wskazała ręką kierunek, z którego przyszedłem. Przyznała, że o innych polskich grobach nic jej nie wiadomo. Postaliśmy chwilę i wymieniliśmy grzecznościowo kilka zdań „o pogodzie”. Nieśmiało zwierzyła się nawet, że przychodzi co niedzielę „porozmawiać” z matką. Podziękowałem, pożyczyłem miłego dnia, ukłoniłem się i… już nogi same poniosły mnie na wcześniej obrany kurs.
Krążyłem po alejkach. Zauroczony światłem i cieniem, pogubiłem się i trochę bezmyślnie dryfowałem pomiędzy sektorami, przystawałem, wpływałem pomiędzy okazałe krzewy azalii, od czasu do czasu cyknąłem zdjęcie. Światło i kolorystyka — bajeczne. Byłem naprawdę ukontentowany. Zatrzymałem się pod olbrzymim dębem, spojrzałem w górę na mrugające przez barwną koronę słońce. Szurając nogami w liściach, wyczułem pod butem coś twardego. Płyta? Tablica? O Boże, stoję na grobie! Zbiorowym! Oczyściłem inskrypcję, przeczytałem, wyjąłem z plecaka lampkę i zapaliłem; zmówiłem Zdrowaś i Wieczny odpoczynek, postałem, podumałem… Oczarowany złotymi biczami światła, zrobiłem zdjęcie.
Przysiadłem na ławce, by w galerii aparatu sprawdzić owoce moich fotograficznych poczynań. Zdziwiłem się, gdy na ostatnim zdjęciu ujrzałem siedzącą na ławce staruszkę, a byłem przekonany, że nikogo tam nie było. Rozglądnąłem się ostrożnie i stwierdziłem z niemałym przerażeniem, że w rzeczywistości po kobiecie ani śladu. Niemożliwe — myślałem. Kręciło mi się w głowie — to z przetlenienia mózgu, zaiste… i od patrzenia w górę, pod światło. Widocznie zmęczony, na moment przymknąłem powieki i rozkoszowałem się pocałunkami drżących promyków. Poczułem wlepiony we mnie wzrok. Dyskretnie odwróciłem głowę. Z ławki, na której kilka sekund wcześniej nikogo nie było, uśmiechała się starsza pani. Odwzajemniłem tym samym. Cóż mi szkodzi zagadnąć — pomyślałem — może akurat wie, co to za groby.
— Guten Morgen — ukłoniłem się i pozdrowiłem z nieco udawaną poranną witalnością, za to z niekłamaną radością w głosie.
— Pochwalony… — usłyszałem. — Przecież Polak.
— Po czym pani sądzi?
— Bo w to miejsce przeważnie Polacy zachodzą. Zresztą… spojrzy i widzi.
— Pani tutejsza? — spytałem, pomijając świadomie ostatnią uwagę, gdyż potwierdzała moje własne obserwacje.
— Już tutejsza, tutejsza… Od z górą siedemdziesięciu… zim. — Brrr, aż się wzdrygnąłem. — I niech nie mówi do mnie per pani.
— A jak?
— Po prostu: Ona. Ona ciebie już tu widziała. — Zaskoczyła mnie tą drugą względem mnie i trzecią w stosunku do siebie osobą. Trochę.
— Kto? Kiedy?
— Ona, Leo… — Skinęła lekko głową w stronę dębu. — Będzie parę roków. Czekaj, to jest dokładnie… osiem lat. Listopad późny to był… poniedziałek, dwudziesty dziewiąty, roku Pańskiego dwa tysiące dziesiątego, drugi dzień adwentu.
Obleciał mnie strach, jakieś dreszcze, zimny pot. Zacząłem kojarzyć.
— Faktycznie — powiedziałem — byłem wtedy w ambasadzie. Przyszło, pamiętam, dłużej czekać, więc wyszedłem, by się przewietrzyć, i nagle ze zdumieniem stwierdziłem, że znajduję się na cmentarzu. I Leo… Ona… — Dziwne uczucie, konwersować z „jakąś Oną” o „jakiejś Leo”, jakby z niepojętym symbolem o przesyconych niezrozumiałym znaczeniem sprawach. — Ona, ta Leo czy po prostu Ona, mnie widziała i teraz rozpoznała? I nawet dokładną datę pamięta? — spytałem z niedowierzaniem.
— Cóż w tym dziwnego? Ma czas, to przesiaduje tu… przy pogodzie. Rano — tu, wieczorkiem — o, tam… z powodu słonka jesiennego, miłego. Lubi pogrzać stare kości. Jeszcześ młody, lecz w jej wieku też nie spamiętasz tego, co było wczoraj, za to stare dzieje to ho, ho… — Roześmiała się, ukazując czarną, bezzębną jamę.
— A jak się tu znalazła?
— Oj, długa to historia… — westchnęła z zadumą.
*
Przyglądała mi się łagodnie dobrotliwymi oczyma, których barwy nie potrafiłem określić z powodu światłocieni rzucanych przez wibrujące na zefirku liście. Krótkie, tyle co przykrywające uszy, platynowe włosy, grzywka przycięta równo z linią brwi. Bardzo miła starsza pani — uznałem. Ubrana staromodnie — choć nie jestem znawcą trendów, szacuję na wczesne powojenne lata: srebrno-grafitowe palto, wokół suchej, kojarzącej mi się z korą szyi jedwabna chustka w mazaje, czarne, mocno schodzone buty na grubych i niewysokich, może półtoracalowych obcasach. Widać nie przywiązuje wagi do mody — wywnioskowałem. Ileż może mieć lat? — próbowałem zgadnąć.
— Sto dwadzieścia jeden — wypaliła na pomyślane przeze mnie pytanie. Nowy szok, lecz zanim zdążyłem zareagować, Ona kontynuowała zaczętą historię.
— Przywieźli ją, znaczy Leo, drugiego dnia adwentu czterdziestego trzeciego, czyli dwudziestego dziewiątego listopada — zaakcentowała mocno datę, pozwalając mi odczuć, że bawi ją moje osłupienie. — Za parę niedziel Boże Narodzenie i jej czterdzieste szóste urodziny. Rada była, rada, gdyż udało jej się, jak sądziła, wywinąć cudem z pętli szubienicy. Wyobraź sobie, młody jeszcze człowieku, karę śmierci zamienili jej na Strafgefangenenlager Rodgau-Dieburg. — Wzdrygnęła się. — Brrr, nazwa w moim uchu okropna jak samo miejsce… Trzy lata robót w karnym obozie pracy. Cieszyła się w duchu z tego, jak mniemała, śmiesznie niskiego wyroku. Zdarzało się… przed wojną, że zamieniano karę śmierci na dożywocie albo wieloletnie więzienie, ale żeby na trzy lata? Toż to jak ułaskawienie, myślała. Oj, przeżyję jakoś ten czas, wszak to niewiele i… da Bóg… wrócę w rodzinne strony, marzyła. Radość prysnęła niczym bańka mydlana, gdy po obligatoryjnej „dezynfekcji” obojętna kalfaktorka rzuciła jej kraciastą, szorstką ścierę i mikroskopijną kostkę cuchnącego mydła, a starsza więźniarka, Anastazja miała na imię, lekarka, oświeciła ją nieco, objaśniając panujące w obozie warunki i udzielając praktycznych wskazówek.
Patrz, wszystkie te schorowane i wycieńczone dziewczyny — mówiła Anastazja, wskazując na leżące bez ruchu i postękujące więźniarki — są za drutami nie dłużej jak półtora roku. Nieliczne, można je policzyć na palcach jednej ręki, góra dwa i pół. To wielce niebezpieczna epidemia, wywołana przez zespół bakterii zwany NH-NG, czyli „niewolnicza harówa i nieopisany głód”, a jedyny znany i stosowany lek to DB, czyli „doktor bykowiec”. Albo cię postawi do pionu, albo dobije. Tak że, dziewczyno, uważaj na siebie: jedz, co dają, oszczędzaj siły i sypiaj, ile się da. Po niemiecku, widzę, nie szprechasz, ale nie ty jedna. Ważne, abyś przyswoiła sobie kilka niezbędnych słów i podstawowe rozkazy. Jakie? Sama zobaczysz — pouczała.
Nazajutrz Leo, jako że „świeża i silna”, pchała taczki z gliną, brnąc w błocie po kostki. Co chwila gubiła stanowczo za duże, sztywne i szorstkie jak tarka obuwie, przez co zwalniała tempo, toż i zrazu poznała, co znaczy pejcz. Ponadto za niewykonanie normy obcięto jej wieczorną rację o połowę. Noc mroźna, prawie najdłuższa w roku, a za krótka na sen. Na długo przed świtem, jak kubeł wody — aufsteeeheeen! pooobuuudka! Wrzaski, bieganina, panika, strach. Poobcierane do żywego stopy w nieco miększe niż wczoraj, bo namoknięte, buciory. Toaleta w takt wykrzykiwanego w rytmie chronometru eins-zwei, eins-zwei. Cieniuchna pajdka chleba z jakąś ohydną margaryną, poobijany garnczek kawy zbożowej… mętnej jak od wieków niemyta szyba. Biegiem na apel — schnell, schneller! schneller! — podział roboty. Uzbrojeni po zęby aufzejerzy, czujne ślepia i połyskujące kły owczarków i choć krótki, bo grudniowy, ciągnący się w nieskończoność dzień. Ledwoś wykonał normę, już dawno ciemno. Zbiórka, odliczanie i verdammt, noch ein mal! do cholery, powtórka! Bo coś się nie zgadza. Jeszcze raz i jeszcze… I — nareszcie, doliczyli się — vorwärts marsch! marsz czwórkami nazad do obozu.
Proste zasady, nieprawdaż? Paragrafy wypisane co do joty batogiem na wątłych, kanciastych jak kaloryfer plecach. Leo szybko je pojęła, te paragrafy, niegłupia była kobita.
Robotnice z „Polenlager” pracowały poza zoną: jedne w przemyśle, inne w polu, jeszcze inne w budownictwie. Ona też, raz tu, raz tam, w zależności od potrzeb. Najczęściej jednak rzucali ją do przeklętej galwanizerni, gdzie z powodu żrących oparów i poparzeń kwasem rotacja robotnic była najwyższa. Przed apelem, trzeszcząc niemiłosiernie, dudniły marsza megafony, po nim jakiś rozrywający głowę niezrozumiały bełkot propagandowy o sukcesach niezwyciężonej armii. Ci, co rozumieli — tłumaczyli, a komentarze i wnioski pozostawiali słuchaczom. Coraz to nowsi przybysze opowiadali o wydarzeniach „na zewnątrz”, które krzepiły serca i budziły nadzieję, a ta sprawiała, że krew żywiej krążyła, rozsadzając ramy wyobraźni.
— A czymże to zasłużyła sobie na taki los? — zapytałem.
— Czym? Pomału, młody człowieku, pomału… mamy przecie czas, czyż nie? — usłyszałem.
*
Moja nowa znajoma wystawiła drobno poszatkowaną zmarszczkami, suchą niczym pergamin twarz do przedzierającego się przez koronę dębu słońca i wpatrywała się — o zgrozo! — prosto w jego światło. Pamiętam, odniosłem wrażenie, że te wpadające przez rozwarte powieki promienie rozświetlają zakamarki pamięci kobiety. Dyskretnie obejrzałem się za siebie i z przerażeniem przyszło mi skonstatować, że za ławką, na listowiu i części pnia platana, spoczywa cień tylko jednej postaci — mojej! Atmosfera zrobiła się nieziemska, ogarnął mnie znowu ziąb, dostałem gęsiej skórki. Powoli przemogłem lęk: przecież to miła, zaiste życzliwa staruszka — perswadowałem sobie.
Kiedy już przejrzała księgę pamięci i wyczytała na jej kartach wszystkie szczegóły, zaczęła:
Po wejściu Niemców, mimo że posiadała kawałek pola, trochę lasu i nieduży sad, otrzymała nakaz pracy. Była już wtedy wdową. Mąż, dopiero co zmobilizowany w obliczu grożącej wojny, poległ od słowackiej kuli w potyczce pod Bukowskiem zaraz na drugi dzień po napaści wroga. Prawie wszystkie dzieci dorosłe, córka wydana do sąsiedniej wsi i wnuczka z małżeństwa najstarszego syna. Oprócz synowej, zajmującej się domostwem i dzieckiem, wszyscy pozostali członkowie rodziny pracowali w cegielni, tylko ona jedna — jeszcze wtedy nie Leo — w tartaku.
Pewnej wilgotnej i przenikliwie chłodnej październikowej nocy, gdy wracała z południowej zmiany, wedle zwanego „trupim dołem” bajora leśnego pojawił się niczym upiór i zaszedł jej drogę nieznajomy mężczyzna. Wyglądem faktycznie przypominał upiora: chudy, brudny, zarośnięty i oczy… och, te bladym miesiącem błyszczące oczy! Czujne jak u osaczonego zwierza… przestraszone, zdesperowane, zdradzające gotowość do natychmiastowej ucieczki i zarazem do wściekłego ataku w razie ostateczności. Gdyby nie brud, byłby przeźroczysty. Kiedy się poruszał, odnosiło się wrażenie, że słychać chrzęst i trzaskanie kości. Węszył długim, wąskim nosem, gdyż wyczuł był zapach świeżego chleba, który co dwa–trzy dni kupowała u znajomej mieszkającej nieopodal tartaku.
— Okruch chleba dajcie — wycharczał półgłośno. — Chleba…
Wbiło ją w ziemię i stanęła jak wryta. Serce podskoczyło i waliło młotem, ledwo nad sobą zapanowała.
— O Jezu! A wy kto? — spytała.
— Pszsz… — Przyłożył wskazujący palec do ust. — Ukrywam się. Z rodziną. Żona, córka i synek. I siostra moja jeszcze — wyliczył zachrypniętym, ledwo słyszalnym głosem, z lękiem nasłuchując i rozglądając się na wszystkie strony.
— Żydy… — wyszeptała. Przytaknął. Czy to z litości, czy ze strachu o życie, wyjęła z przewieszonej przez ramię parcianej torby świeży bochen, odłamała dobrą ćwiartkę i zawahawszy się przez moment, podała większy kawałek zbiegowi. Podziękował i rozpłynął się w śródleśnej mgle i zaroślach.
Stała jeszcze chwilę dla ochłonięcia. Chleb — żaliła się przed sobą — mój chleb. Co teraz będzie? Co powiem w domu?
Owszem, od dłuższego czasu czuła się obserwowana w okolicy dołów. Jakieś szmery słyszała, szuranie w krzakach. Wychowana pod lasem, nie bardzo się bojała. Widno zwierz jaki — próbowała utrzymywać w ryzach wyobraźnię. A tu coś takiego! Kto by pomyślał! U nas? Toż on mnie śledził! I kalkulował, i zgadywał, czy jestem warta zaufania.
Zjadłam, bom głodna była… — skłamała w domu.
*
Jawa ci to czy sen? — chodziło mi po głowie. Słyszałem leśne dźwięki, tu i tam mignęła jakaś przygarbiona postać, nozdrza drażniła wilgotna woń puszczańskiego, chłodnego wieczoru, lecz staruszka, nie bacząc na moje wizje i dylematy, kontynuowała:
Dwa kolejne dni miała spokój, a przechodząc obok stawiska, znając już, kto się czai i „pilnuje miejsca”, czuła się bardziej bezpieczna niż zwykle. Wynurzył się z chaszczy trzeciej nocy. Jeszcze bardziej zmizerowany, cierpiący. Mówił, że dziecko chore, potrzebuje mleka, witamin.
— Idzie zima, nie ma grzybów, nie ma owocu w lesie, jedynie napar z suchych liści i gałązek borówki i jeżyny — żebrał pokornym wzrokiem i łamiącym się głosem.
Dała mu chleba i powiedziała, żeby się schował i poczekał. Może uda się przynieść trochę mleka — obiecała. Jeśli do godziny nie przyjdzie, to nic z tego, może wracać do swoich.
Udało się. Z drżącym ze wzruszenia podbródkiem przyjął bezcenne skarby: słoik mleka, kilka jabłek, garstkę suszonych śliwek, główkę czosnku, pudełko zapałek i gazetę na podpałkę. I już go nie było. Nie zdążył biedak nawet podziękować.
W następnym tygodniu miała ranną dniówkę, więc pewnej nocy, stroskana o powierzonych jej przez Opatrzność podopiecznych, udała się na miejsce spotkań. Czekał.
— Dzięki Przedwiecznemu, córce idzie jakby lepiej — oznajmił ściszonym, lekko ochrypłym, lecz wypełnionym nadzieją głosem. Przyjął trochę prowiantu: znowu kilka jabłek, cebulę, ćwikłę. Podziękował tym razem… nie zapomniał… — Twarz Ony wypogodniała, rozczulona wspomnieniem. — I przepadł w sobie tylko znajomych czeluściach splątanych zarośli.
Nastawały dotkliwe chłody i słoty, zima za pasem. Teraz przychodził regularnie co trzy dni. Po pierwszej czy drugiej mroźnej nocy zjawiła się Żydówka, i to — pomiarkuj — w biały boży dzień.
— Mąż chory, stęka w gorączce… i dzieci też — wyszlochała. Błagała o schronienie. — Na kilka dni chociaż. Proszę…
— A, to wy? — zdziwiła się Leo, rozpoznawszy kobietę mieszkającą przed wojną we wsi za lasem. — Waszego jakoś nie mogłam rozpoznać, przychodził nocą… — W duchu pomyślała, że nawet gdyby przyszedł za dnia, to i tak by go nie rozpoznała. Ostatnio, kiedy go widziała, wczesną wiosną to było, nosił chałat z gwiazdą Dawida, który teraz zrzucił i przyodział, widocznie dla kamuflażu, grubą chłopską kurtę. Boże mój, takie rosłe chłopisko ci to było, teraz chuchro, zeschnięta żerdź — myślała. A ona, żydowska dama przed wojną, zawsze strojna, dumna i postawna, pełna energii i wdzięku, dziś łachman podarty, straszydło… Boże, co to się wyrabia na tym świecie?
— Zobaczę, co się da zrobić — odpowiedziała Leo. — Czekajta co wieczór. Jak będę gotowa, przyjdę.
*
— Teraz już „Leo”? — spytałem. — Od kiedy?
— Od nocy, jak się połamała chlebem. Sam się domyśl a nie przerywaj — skarciła mnie i ciągnęła dalej…
*
Żal, żal ludzisków, żal… A może by tak zapytać syna? E, lepiej nie… Gdyby co, to jeno mnie, starą, obwinią — rozważała.
Ukryła ich w stogu siana. Później była stodoła. Pięcioro zbiegów. Jakże to wykarmić?
Znajoma, u której brała teraz więcej chleba, wyczuła coś i okrężnymi drogami dociekała, wypytywała…
Zaufała. I, wyobraź sobie, zwierzyła się. Słyszała bowiem — gdzieś tam, kiedyś — potajemnie szeptane plotki, że, wiecie, „ta-piekarka-komuś-pomaga”. Od tego czasu dostawała dodatkowo darmowy kawałek pieczywa. Nieduży, tyle co nic, lecz dla głodującego: żyć albo nie żyć!
W domu, już od dawna zaniepokojeni jej potajemnym nocnym znikaniem, zaczęli podejrzewać, śledzić, by wreszcie nakryć matkę — domową złodziejkę.
— Cóż to matka wyrabiają? Ściągną matka nieszczęście i pójdziem wszystkie pod mur — perswadował syn.
— Wszystek powynosi, wszystko przybłędom rozda! A my same niedojedzone, od przeżarcia przecie nie pękamy. Żydy same sobie winne, nic nam do tego… A co? Takie strojne, jak pawie paradowały, takie chytre były! — Synowa z rękami wspartymi na biodrach i wydętymi ustami małpowała jakąś stojącą paradnie Żydowinę. — Takie bogacze napuszone, takie niedostępne były… O, widać jest jeszcze sprawiedliwość na tym świecie! — złorzeczyła i wyzywała matkę od wyrodnych.
Gdy tylko nieco wydobrzeli, porządnie się umyli i oprali, odesłała ich do lasu. Lecz, jak to przy głodzie i chłodzie, choróbsko ponownie dobrało się do maleństw. I znowu, kierowana samarytańskim sercem, tym razem nie kryjąc się przed rodziną, przyprowadziła matkę z dziećmi do domu. Mężczyznę i dziewczynę schroniła w stodole.
W nocy Żydówka, wzruszona okazaną gościnnością, zwierzyła się z przeżyć ostatnich miesięcy:
— Ukrywaliśmy się w innym lesie, w innej okolicy. Milczenie i lichy prowiant za drogi okup zapewniał nam tamtejszy gajowy. Bez przerwy biadolił i utyskiwał, jak ciężko cokolwiek zorganizować, i podkreślał, jak bardzo się naraża. „Doceńta — wypominał — że nadstawiam dla was karku”. Kiedy pieniądze się skończyły, a skończyły się błyskawicznie, zażądał… wieprz… „gratyfikacji w naturze”. Przyłaził, bimbrem opity, po dwa–trzy razy na tydzień, bywało, że co dzień… — stąd szwagierka, siedemnastoletnia dziewczyna, zaszła w ciążę. Ale wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy. Może mu coś szepnęła, może sam zaczął coś podejrzewać, bo wpadł w furię, chciał nas powystrzelać. Darł się na cały las: „Co, wy podłe kurwiszcza żydowskie, chceta naciągnąć mnie na bachora? Mnie? Niedoczekanie wasze, ścierwa jebane!”. Jak widzisz, nie przebierał w słowach. Cud, że nikogo nie zabił, był tego dnia w sztok pijany. Udało się, uszliśmy z życiem i przywędrowaliśmy w nasze rodzinne strony. Obliczyliśmy, że winna rodzić końcem czerwca, może z lipca początkiem…
Na drugi dzień nowa kłótnia, wygrażanie — jak długo matka ma zamiar ich tu trzymać?
— Podkarmią się, wydobrzeją i z wiosną pójdą w las, skąd przyszły — uspokajała. — Teraz zima, śniega do pasa. W taki czas żywa dusza nie przychodzi na kraj naszego lasa. U nas są bezpieczne i przynajmniej nie zostawiają śladów.
— Bezpieczne? U nas? To u was chyba, na waszej stronie! Nie u nas!
— Przecie to ludzie, znajome z wioski za lasem. Bójta się Boga, dzieci! Nie bierta sobie ich losu na chrześcijańskie sumienie.
— Jakie one znajome? Niech wypierdalają, darmozjady jedne! Żyd — nie katolik! — usłyszała.
— A Jezus? A Maryja? — mówiła, sama do siebie chyba.
*
Ona przemawiała trudnym językiem, raz barwnie, raz sucho, nie używając prawie imion i gdyby nie jej zdolność modulowania głosu, nie byłbym w stanie rozróżnić, kto jest kim.
*
W ciągu następnych dni Żydówka, gdy już gruntownie odwszyła i oprała, a przede wszystkim podkarmiła dzieci, poczuła się lepiej, toteż nie dziwota, że stopniowo rozwiązywał jej się język. Po nocach zaczęła się zwierzać z przeżyć i różnych trosk. Najbardziej gryzła ją historia siostrzeńca.
— Chaimek — opowiadała — siostrzeniec po nieżyjącej siostrze, zaginął. Był z nami w sztetlu… w getcie znaczy — wyjaśniła, widząc, że Leo nie rozumie. — Szimon, jego ojciec, przebywał w getcie razem z nami, lecz otrzymał nakaz pracy w Rzeszy. Właściwie sam się o tę robotę ubiegał, twierdząc, że to wielka i bodaj jedyna szansa na ratunek dla nas wszystkich. Zanim wyjechał, oddał synka pod naszą pieczę. Chłopak, jakoś z tydzień przed likwidacją getta to było, wrzątkiem mocno oparzył sobie brzuszek. Przemyciliśmy go na stronę aryjską do żony znajomego kolejarza, żeby się nim zaopiekowała. Była pielęgniarką, miała wiedzę, miała opatrunki i środki. Martwiliśmy się bardzo o chłopaka, więc kiedy dowiedzieliśmy się o nieuchronnym rozwiązaniu getta, udaliśmy się po radę do rabbiego. Rabbi, człowiek uczony i doświadczony, nieco nas uspokoił. Tłumaczył nam stroskanym, acz ufnym głosem, że Jahwe widocznie tak chciał i nie powinniśmy się zamartwiać losem Chaima. Mówił, że Chaimek ma „dobry wygląd”, zatem nie powinniśmy się lękać o niego, a raczej o los własny i własnych dzieci. — Żydówka westchnęła i po chwili rzekła: — Oby te słowa okazały się proroczymi. — A potem, już spokojniejsza, raźniej ciągnęła: — Ojciec Chaimka nie należał do zbyt religijnych Żydów, a że synek po porodzie był bardzo mizerniutki, wydawało się, że nie przeżyje, toteż nie chciano przy obrzezaniu czynić mu dodatkowego bólu. Mohel, na prośbę ojca Chaima, miał dokonać rytuału, jak się wyraził, po biblijnemu, czyli symbolicznym nakłuciem jeno upuścić kropelkę krwi, nie usuwając całego napletka. Pamiętam — w ósmy dzień po narodzeniu Chaima, nie w synagodze, a w domu, rabbi z mohelem dokonali brit mili, to znaczy obrzezania. „Te — pouczał wtedy zacny przemyski rabin — z ludzkiego punktu widzenia, słabości i błędy nabierają w boskich zamiarach całkiem innego, dla nas niepojętego, znaczenia. Jeśli Wiekuisty sobie kogoś upatrzył, to choćby wszyscy wkoło pomarli i poginęli, wybraniec, nawet największy mizerak, przeżyje. Może drogim kosztem, okupionym nieludzkim cierpieniem, ale przeżyje… A ty, drogi Szimonie, szykuj starannie małego, bo ani się obejrzysz, a nadejdzie dzień bar micwy”. To nas trochę uspokoiło. Uwierzyliśmy, że właśnie to maleńkie i niewidoczne symboliczne nakłucie może uratować mu życie.
Modlę się nieustannie o spełnienie tamtego proroctwa.
Po ucieczce od gajowego, krążąc po lasach, ostrożnie wypytywaliśmy napotkanych ludzi, lecz, niestety, nikt Bartusia nie widział.
— Bartusia? — spytała Leo.
— Chaima wszyscy wołali jego właściwym imieniem: Bartek, czyli Bartłomiej, od Bartholome, co znaczy syn oracza. Tak życzył sobie jego ojciec, który bardziej czuł się Polakiem niż Żydem i twierdził, że właśnie to hebrajskie imię jest najbardziej spolszczone i jak bodaj żadne inne pasuje do polskiej tradycji. Że chłopczyk był słabowity, dodano mu imię Chaim, co oznacza życie.
— Czyli Chaim Bartłomiej?
— Tak właśnie: Chaim Bartłomiej.
— Wiecie co, nie martwcie się, kobieto, najdziem waszego Bartka — obiecała Leo.
— Myślicie, że przeżył?
— A mnie skąd wiedzieć? Jam ze wsi… nieuczona… Tyle co poczytam i porachuję z ledwością… Wiem tylko, że ufać trzeba…
— Ufać. Ufać… jak to łatwo powiedzieć. Był synek pod moją opieką i to ja go zgubiłam… i nie potrafię się otrząsnąć z poczucia winy — szlochała Żydówka.
Leo ujęła prawicę zrozpaczonej kobiety i czule głaskała grzbiet jej drobnej dłoni, a po chwili milczenia dobrodusznym i łagodnym tonem uspokajała:
— To, że zniknął, nie wasza wina i tego już nie zmienicie… Wola nieba.
— Wiem… Wiem, a jednak sumienie pali i gryzie.
— Skoro wasz rabin stwierdził, że Bóg dla jego ocalenia tak losem pokierował, to trzeba wierzyć, albo?
— No tak. Po prawdzie, nie mam innego wyjścia, jak zaufać… Ale… — urwała i wpatrywała się w stoicką twarz rozmówczyni, a chwilę potem wybuchnęła wzruszona: — Och, ileż w was nadziei i wiary, dobra kobieto.
— Najdziem go. Sprawię, że go najdziem. Obiecuję — kojącym głosem uspokajała Leo.
*
Czułem się jak w baśniowych zaświatach, lecz to nie była baśń, a potężny cmentarz główny, Hauptfriedhof, we Frankfurcie nad Menem. Bałem się, a jednocześnie pragnąłem poznać historię do końca. W mojej duszy brzmiało i nadal brzmi to ostatnie zdanie, które Ona mocno, ze szczególnym naciskiem akcentowała, wymawiając je, jakby było jej własne.
„Najdziem go. Sprawię, że go najdziem. Obiecuję”.
*
Na drugi dzień Leo opowiedziała o Bartku piekarce, a ta obiecała popytać między znajomymi.
Przez następne noce obie kobiety zbliżyły się do siebie. Bardzo. Zwierzały się z tajemnic, opowiadały historie ze swojego życia. Automatycznie jakoś, mimo piętnastu lat różnicy, przeszły na „ty”.
— Wiesz, Lewano — mówiła Leo — przed wojną bałam się was, Żydów, i na wasz widok uciekałam na drugą stronę ulicy. Mawiano, że zabijacie dzieci chrześcijańskie i dodajecie ich krwi do macy… I wiele innych, jak widzę, niestworzonych rzeczy.
— Ja też starałam się unikać was, nie-Żydów, i sądzę, że zanim ty zdążyłabyś uciec na drugą stronę ulicy, ja już bym tam była przed tobą. W szkolnych latach poza nauką religii nie było różnic, bawiliśmy się wspólnie, ganialiśmy, ale w wieku dorosłym, mimo że żyliśmy w jednej wiosce, to jakby nie razem, a obok. Nasze kontakty z nie-Żydami ograniczały się tylko do niezbędnych. W moim otoczeniu jedynym całkowicie otwartym na tę kwestię był Szimon, tata Chaimka. „Ciemnota! — burzył się. — I uprzedzenia, zatruty owoc niewiedzy”. I teraz widzę, że miał rację. My natomiast, nawet moje bliskie i, wydawałoby się, w miarę światłe środowisko, żyliśmy w zabobonnym zaślepieniu. A może była to jedynie zwykła ludzka szorstkość wywołana i podsycana poczuciem wyjątkowości i dumy z przynależności do tak a nie inaczej pojmowanej religii?
*
Zadumałem się nad obietnicą Leo: najdziem go, najdziem… obiecuję… No właśnie — ważyłem — jak rozumieć to ostatnie słowo? Czy to tylko luźna, kurtuazyjna obietnica wypowiedziana w przypływie chwilowego uniesienia, czy też przyrzeczenie brzemienne w ukryte, zakodowane przesłanie, silniejsze od marnej egzystencji jednostki, jaką niewątpliwie jest każdy z nas, nie wyłączając pewnej swoich zdecydowanych słów Leo?
Ony nie zatrzymały moje skryte dywagacje, bo oto z letargu zadumy przebudziły mnie ciche słowa.
*
Innej nocy, tam, w przygiętej od starości drewnianej chacie, pod trzeszczącymi od naporu śniegu i wiatru krokwiami, jedna matka drugiej szeptała swoją historię.
— Jak ci wspominałam — mówiła Lewana — rodzice Chaimka to Daniela, moja młodsza siostra, i Szimon Lewinowie. Szimon był optykiem i farmakologiem, miał dwie apteki w Przemyślu — jedną na Zasaniu, drugą na prawym brzegu, zaraz przy rynku. Zawsze czuł się bardziej Polakiem niż Żydem; zmienił nawet nazwisko na Szymon Lewiński, które widniało na szyldach jego aptek. Dla nas jednak nadal pozostał Szimkiem Lewinem. Jego brat, Jakob Lewin, też był aptekarzem, lecz w Rzeszowie. Szimon mówił, że ostatni raz rozmawiał z bratem telefonicznie dwa dni przed zajęciem miasta przez Niemców i nie ma pojęcia, co się z nim dzieje. Podobno przepadł. Ale gdzie?
Kiedy Niemcy weszli do Przemyśla, Lewińscy znaleźli się w potrzasku: okupant skasował ich aptekę na lewym brzegu, „bo żydowska”, a rzeka i patrolowany most odcinały drogę do drugiej apteki — szansy na życie. Szimon, zawsze obrotny i zapobiegliwy, gdzieś kilka mil poniżej miasta zorganizował na szybko jakąś tratwę czy łódkę i przeprawił się z rodziną. Szczęśliwym trafem udało im się umknąć przed masakrą, gdyż, jak relacjonował, na drugi czy trzeci dzień po ucieczce Niemcy wybili kilkuset zasańskich Żydów. Opowiadał, że na prawobrzeżnym mieście nie prześladowano Żydów aż tak okrutnie. Ponadto zdążył jeszcze przed Czerwonymi ukryć to i owo. Gdy ci za kilka dni wjechali i Niemcy przekazali im klucze do grodu, od razu zaczęli zaprowadzać swój sowiecki poriadok: wszystkie większe sklepy, apteki, zakłady upaństwowili, konfiskowali pieniądze, a za posiadanie dolarów wywozili na Sybir. Szimonowi, jak mówił, udało się ukryć kilkaset dolarów, a dzięki znajomości rosyjskiego pozwolono mu pracować w jego własnej, teraz już państwowej, aptece.
Mieli szczęście, zyskali dwa–trzy dni na czasie, bo jakoś pod koniec września Niemcy przegnali rzesze żyjących jeszcze Żydów z Zasania do zony sowieckiej, lecz wtedy byłoby już za późno na ratowanie pieniędzy i apteki.
Wkrótce, wskutek sowieckich porządków — opowiadał Szimon — nadszedł kryzys z zaopatrzeniem, pojawił się nawet głód. Zimą, było to w styczniu czterdziestego, zdesperowani ludzie uciekali „do Niemców”.
U nas na wsi, po niemieckiej stronie, trzeba przyznać, był jako taki spokój. Przyjechało na początku dwóch Niemców w czarnych mundurach, kilku w szarych i jakiś cywilny, tłumaczem był, nadęty i pyszałkowaty typ w przydługim, wytartym, brązowym płaszczu ze skóry, brudnozielonym kapeluszu z pawim piórkiem i nogawkami wpuszczonymi w cholewy oficerek. Wydali zarządzenia, wywiesili obwieszczenie, że Żydom pod karą śmierci nie wolno opuszczać wioski i tyle. Nałożyli obowiązek pracy, zdzierali podatek, ale mieliśmy jeszcze co jeść. O ile dobrze pamiętam, dopiero z nowym rokiem wydano nakaz noszenia opasek z gwiazdą Dawida dla Żydów powyżej dziesiątego roku życia. Do tego czasu większość z nas, jednak nie wszyscy, nosiła łatę w kształcie gwiazdy.
Szimon opowiadał, że w styczniu czterdziestego na zachód od Przemyśla, gdzieś między Uluczem a Dynowem Lewińscy znaleźli człowieka, który parał się szmuglem przez San i wskazał im dogodne miejsce, gdzie możliwa jest nocna przeprawa po lodzie. Uśpili proszkami małego, żeby nie płakał, i pod osłoną nocy próbowali przeprawić się do nas. O ile w tamtą stronę im się poszczęściło, to tym razem czekał ich prawdziwy dramat. Kiedy byli na środku rzeki, ze strony Sowietów wystrzelono race, które rozświetliły mroki. Natychmiast posypały się strzały z obu stron — tak niemieckiej, jak i ruskiej. Przylgnęli do tafli i wyczekali, aż petardy pogasną. Niestety, siostra moja, Daniela, już się nie podniosła. Dostała w płuca. Pluła krwią, dławiła się. Szimon musiał zawrócić. Konająca Dana, rzężąc ciężko, miała nakazać Szimonowi, by ją pozostawił, a ratował dziecko. Opowiadał nam, że nie chcąc zostawiać na śniegu śladów krwi, ujął ją w ramiona i odczekał, aż odejdzie. Ukrył ciało w krzakach na brzegu i poniósł dziecko do znajomego chłopa. Później powrócił z owym chłopem i jeszcze tej samej nocy pochowali niebogę pod lodem. Popłynęła dziewczyna, hen… Nie ma grobu, biedaczka… — łkała Lewana i ocierała łzy rękawem. — O śmierci siostry dowiedziałam się dopiero na jesieni, kiedy szwagier znowu przeprawił się na naszą stronę — dodała.
Wczesną jesienią Szimon z dzieckiem oraz jakiś młodzian przedzierali się lasami, aby dotrzeć w zakole Sanu, gdzie krewny czy znajomy owego młodziana przewoził ludzi na niemiecką stronę. W dzień sypiali w listowiu, a wieczorami i nad ranem szli na zachód. Szimon znowu podawał dziecku jakieś kropelki nasenne, żeby nie płakało.
Lewanka zrobiła pauzę, szukała czegoś w zakamarkach pamięci i pewnie naszła, bo zaczęła:
— Kiedyśmy się odnaleźli, Szimon z oburzeniem i nieukrywanym obrzydzeniem opowiadał, jak co poniektórzy Żydzi wespół z Ukraińcami witali Wehrmacht chlebem i solą, a za kilka dni ci sami ludzie przepędzeni za rzekę wiwatowali na cześć Sowietów. Okrzyki, uściski, nawet pęki kwiecia… Po tym widoku Lewiński ciągle marzył o powrocie na niemiecką stronę. Łudził się, naiwny, że u Niemca przynajmniej dziecko będzie bezpieczne i syte.
Latem, w czerwcu drugiego roku wojny, kiedy Niemcy przekroczyli San, rozpętało się nowe piekło. Konflikt z Sowietami nie wróżył niczego dobrego. Co prawda nasi mężczyźni spekulowali, że zajęci feldcugiem na Moskwę Niemcy nie będą mieli głowy ani czasu na zajmowanie się wiejskimi Żydami, ale się pomylili. Niemcy nie odpuszczali, a represje wobec Żydów jeszcze się nasiliły. Już od zimy przebąkiwano, że nas będą przesiedlać, a na wiosnę wyszło zarządzenie, że wszyscy Żydzi mieszkający po wsiach mają się zgłosić w najbliższym getcie.
Zaczęły się dyskusje. Bez końca dyskusje. Iść, jak Niemcy każą, czy, jak podpowiada instynkt, brać nogi za pas i uciekać? Mężczyźni zdecydowali — sztetl!
Szimon potajemnie odszukał znajomego członka Judenratu, by zasięgnąć rady. Ten odwodził go od myśli o ucieczce i perswadował: „Niemcy to chrześcijański naród, a religia nakłada na nich normy moralno-etyczne. W lesie, w górach, szczególnie zimową porą ciężko będzie i na zawsze pozostaniecie zbiegami. W sztetlu natomiast będzie nas wielu i, co najważniejsze, będziecie między swymi”.
Nie wierzyłam Niemcom i byłam przeciwna takiemu rozumowaniu — to tak, jakbyśmy chcieli niczym sardynki albo szprotki zniknąć w ławicy, stopić się w jedną masę i w ten sposób stać się niewidzialni. Dziwiłam się tej decyzji, bo od kiedy to rybak zarzuca sieci na pojedynczą rybę? Czyż nie czyni tego dla osaczenia ławicy? Nie potrafiłam sobie wyobrazić postawnego i wyjątkowo dumnego Szimona znikającego w szarej masie, aczkolwiek rozumiem doskonale tok myślenia szwagra — dla niego liczył się tylko syn i za wszelką cenę chciał go ocalić.
Zgłosiliśmy się. Dzielnica nie była nawet całkowicie ogrodzona, lecz przekroczenie magicznej linii — pod karą śmierci zabronione. Odcięto nas od zaopatrzenia w żywność. Już po kilku dniach — głód i brud. Za tyci — pokazała dłońmi — bocheneczek chleba i kilka kartofli płaciliśmy Szimonowymi dolarami.
Niemcy szukali fachowców do pracy w Rzeszy, a prostych, młodych i silnych mężczyzn, kobiety rzadziej, wysyłali gdzieś do trepczańskich kamieniołomów. Szimon, jako optyk ze znajomością budowy urządzeń celowniczych w lotnictwie, znów za namową Adlera, tego z Judenratu, zgłosił się, w nadziei, że będzie mógł wyjechać z synem. Ależ się zawiódł. Urzędnik z arbeitsamtu się nie zgodził. Zawyrokował: „Pojedziesz bez syna, Jude! To wojna, a nie przytułek dla żydziego pomiotu!”. Wystawił mu papiery, pamiętam jak dziś, do jakiegoś Oranienburga, na miejscu skasował od niego za bilet, opieczętował i wręczył w szarozielonej kopercie. Szwagier wrócił załamany. Podejrzewałam, że za całkiem przyjemnie brzmiącą nazwą miejscowości kryje się coś niedobrego i że Szimon o tym wiedział. Milczał jednak… biedak… trząsł się cały. Nie mógł sobie wybaczyć swojej naiwności. Choć z poglądów pacyfista, żałował, że nie dał Niemcowi w mordę! Zamierzał uciekać, lecz przed tym ostatecznym krokiem udał się jeszcze raz do rady żydowskiej. Przekonali go, że to tylko tymczasowo, że Niemcy cenią sobie dobrych pracowników i że wkrótce, najpóźniej za kilka tygodni, będzie mógł ściągnąć syna. Nie pozostało mu nic innego, jak się spakować i pożegnać. Cóż to był za widok: elegancko i nienagannie odziany przedwojenny amant z filmu, świetnie, na miarę skrojony garnitur, buty na wysoki połysk, lśniąca walizka skórzana, rękawiczki… Odszedł, o Przedwieczny, bez opaski z gwiazdą. To najlepiej ubrany Żyd, jakiego widziałam od wybuchu wojny. Nawet ci bogacze z rady żydowskiej, z samym Adlerem na czele, mogliby mu czyścić buty.
Pamiętam, szykował się starannie na tę chwilę. W sztetlu koczowaliśmy w jednej izbie i nie mieliśmy lustra, więc kiedy przymierzał ubranie, ciągle pytał mnie o opinię. Byłam pod wrażeniem, wyglądał jak młody bóg, i nie miałam odwagi czegokolwiek skrytykować, zresztą nie było co. Musiał dostrzec ukontentowanie i podziw w moich oczach, bo kiedy paradował przede mną, z namysłem sparafrazował klasyka: „Niechaj każden naród wżdy postronny zna, że Żyd to też człowiek, że swą godność ma”.
Leo, prosta, wiejska kobieta, nawet nie rozumiała, co to czy kto to ten „klasyk”, ale z zainteresowaniem słuchała jak bajki albo równie niepojętej odpustowej homilii w kościele. A Żydówka snuła:
— Nie wiem, jakim cudem ocalił te cacka, ale tym nienagannym ubiorem zamierzał chyba, i muszę przyznać, że mu się udało, zaakcentować własną godność i przekreślić swój decyzyjny błąd „zniknięcia w ławicy”. On, człowiek wyjątkowy, który owszem, szanował i cenił więzi rodzinne i pochodzenie etniczne, lecz mimo wszystko czuł się na wskroś pełnowartościowym Polakiem. Wyściskał i wycałował syna, nas wszystkich i jeszcze raz syna. Wszyscyśmy płakali. „Trzymaj się, Wewero — tak mnie nazywał przez te rude włosy — dbaj mi o dziecko, a wszystko ci wynagrodzę, Lewanko…” — powiedział na odchodnym i dumny, nie oglądając się więcej, zniknął za węgłem trzeciego domu.
Ludzie patrzeli i kręcili z niedowierzaniem głowami, bo oto jeden z nas, może nie taki zwykły, toć Żyd, a odważył się bez opaski! opuścić getto. Mnie rozpierała duma. Prawdziwa duma. Podziwiałam i drżałam, a jednocześnie żywiłam nadzieję, że nikt nie zauważy, wszak Niemców w naszym getcie było niewielu, o porządek dbali uzbrojony w pałki Judendienst i policja ukraińska.
Zostawił nam Chaimka, zostawił też niemałe pieniądze, za które i tak nie można było nic dostać. Dotychczas Szimonowi, przez tych z Judenratu chyba, zawsze udawało się zorganizować jakąś żywność. Po jego odjeździe zaczęliśmy, co tu dużo mówić, przymierać głodem. Nie starczało nawet dla dzieci. Szimon zostawił też kilka drobiazgów i pamiątek rodzinnych, które wkrótce miały przepaść w panice pakowania, zanim nas pognali pałami, jak to bydło parszywe, na stację.
Była pełnia lata, ze dwa tygodnie od Szimonowego wyjazdu i żadnych wieści. Starsi i bardziej doświadczeni stukali się tylko w czoło i kpili z naszej naiwności: „Aleśta durne! Jak on wróci, to mi kaktus… Szkoda tylko ubrania, można by za nie dostać chleb albo kaszy ze dwa funty. Daleko tak nie zajdzie, nie, nie…”. Mój mąż natomiast ustalił, że w okolicach Oranienburga produkują bombowce, więc wstąpiła w nas nadzieja, że Szimon faktycznie może dostać dobrą pracę przy tych aparatach celowniczych. Dla nas, jak niemrawe światełko w czarnym tunelu, zarysowała się szansa na wydostanie się z tego piekła. Czyżby uśmiech losu? Jak tonący brzytwy uczepiliśmy się tej myśli, żyliśmy odtąd jak w ekstazie, szczęśliwi. Przez kilka dni szczęśliwi. To uczucie dobrze nam zrobiło…
Gdzieś około połowy lipca, do żniw już niedaleko, Chaimek oparzył się wrzącą oliwą. Na szczęście tylko niewielką część po lewej stronie brzuszka i biodro, ale na tyle mocno, że zeszła mu skóra i pojawiły się paskudne bąble. My, rodzina aptekarzy, nie mieliśmy opatrunków, o lekarstwach nawet nie wspomnę. Tylko mokre szmaty. Boże ty mój, co za koszmar! Mokre szmaty. Mokre, brudne szmaciska na poparzone, żywe ciałko dziecka. Darł się wniebogłosy, nigdy nie zapomnę tego wrzasku.
W nocy, kiedy usnął od gorączki i przemęczenia, mój mąż przemycił go poza getto do tej znajomej pielęgniarki, o której ci mówiłam, w nadziei, że go opatrzy. Kazała go, dobra dusza, zostawić u siebie na kilka dni i zaglądać co dwie–trzy noce.
Mąż tej pielęgniarki, kolejarz, opowiedział mojemu w największej tajemnicy, że wyjazd Szimona miał być niczym innym, jak cynicznym spektaklem, aby pokazać „wspaniałomyślność” Niemców i zachęcić innych do dobrowolnego zgłaszania się. Zaraz po opuszczeniu getta, nim doszedł do stacji, zaaresztowano go i przewieziono do Rzeszowa, skąd z grupą innych skazańców, już nie jak dygnitarz, a żydowski szmaciarz, wysłany został do Rzeszy. Kolejarz zaklinał się na Boga, że nie kłamie, że sam to widział, a czego nie zobaczył, opowiedzieli mu koledzy po fachu, i błagał, i prosił usilnie o dyskrecję.
Ostrzegł nas również, że coś się niedobrego święci, że Niemce wywożą mieszkańców gett do obozów, z tych bardziej na zachód podobno na Kraków, Oświęcim — mówił — naszych zaś do Bełżca. Wszystko to podług jakiegoś tajemnego klucza. Ostatnio mieli zamówić cały skład wagonów, więc na dniach zapewne wezmą się i za nasze getto.
Mąż milczał. Całą noc, choć nie zmrużył oka, milczał. Nie chciał, jak twierdził, odbierać mi złudzeń i trwożyć podczas snu. Dopiero na drugi dzień, kiedy uświadomił sobie, jakie czyha na nas niebezpieczeństwo, wyjawił mi tę prawdę. Byliśmy w szoku. Od razu też wzięliśmy się za organizowanie ucieczki. Jestem pewna, że ta właśnie wiedza pomogła nam we właściwym momencie ocalić życie.
Jakoś na trzeci, może czwarty dzień się zaczęło. Nas wzięli na pierwszy ogień. Dzięki informacji od kolejarza zdążyliśmy przepłacić kogo trzeba, by w razie potrzeby ujść z życiem z konwoju.
Już więcej Chaimka nie zobaczyliśmy. Oj, ja nieszczęsna, oj, ja przeklęta — lamentowała Lewana — straciłam małego z oczu, a tak święcie obiecywałam Szimonowi, że go nie opuszczę…
Później zaczęła się nasza leśna odyseja. Najpierw trafiliśmy na tego zdziercę, gajowego. Darł z nas skórę, za kilka nadpsutych i zeschniętych zeszłorocznych kartofli żądał kosmicznych cen, tak że wyssał z nas cały kapitał w przeciągu dwóch tygodni. Chcieliśmy uciekać, ale byliśmy jak sparaliżowani ze strachu i z obawy o dzieci. A potem co nastąpiło, to już opowiedziałam pozawczoraj.
Leo, choć mocna niewiasta i życiowo doświadczona wdowa, płakała, bo współczuła. Żydówka płakała, bo od tygodni nie uroniła łzy i wreszcie tejże nocy, na ramieniu swojej wybawczyni, prostej chłopki, mogła ulżyć tłumionej od dawna niewieściej naturze.
*
Ona niespodziewanie urwała i zamilkła. Przeniosła swój wzrok i zawiesiła go gdzieś na krawędzi nieskończonego nieba, w punkcie, którego nie byłem w stanie zlokalizować. Drgnęła z przerażeniem i znieruchomiała, lecz po chwili odetchnęła z ulgą, jakby ciężki kamień spadł jej z serca. Wyobraziłem sobie, że ogląda podświetlone bladym płomykiem lampki naftowej skupione twarze obu kobiet i że wsłuchuje się w ich przytłumione, drżące głosy.
Niedziela Palmowa 1943
Przyszła wiosna. Stajały śniegi. Wielkanoc wyjątkowo późna była i przypadała na ostatnią niedzielę kwietnia. Wszechmocna natura, nie bacząc na dramaty pod strzechami, parła zachłannie przez ten boży świat i chuchnięciem jednym tu i tam budziła nowe życie, i przestrzeń cała odwiecznym trybem bujnie zieleniała trawami, zbożem i listowiem, rozkwitała kwieciem pospolitym.
We wtorek katolickiego Wielkiego Tygodnia rozpoczynała się siedmiodniowa żydowska Pascha. Ustalono, że w wigilię święta opuszczą zagrodę i udadzą się z powrotem do leśnej kryjówki, by tam, na łonie stworzenia, w rodzinnym kręgu przeżyć dni świąt.
Miała to być trzecia Pascha bez tradycyjnego baranka, lecz kto by się tym przejmował. Już dawno przecież zapomnieli, co to mięso i co w ogóle znaczy pojęcie „koszer”. Piekarka obiecała po cichu upiec dla nieszczęśników macę.
W Niedzielę Palmową, zwaną Kwietną, z rana cała rodzina Leo poszła do kościoła. Tradycyjnie robiono okazałe, bujne i kolorowe palmy. W czas wojny jednak były skromniejsze, o wiele skromniejsze — kilka zieleniejących gałązek łoziny, leszczyny trochę. Po mszy syn został we wsi z rodziną. Ponieważ, pomimo nalegań syna, matka nie chciała pójść z nimi do gospody, wracała sama. Planowała starodawnym zwyczajem, dla ochrony przed chorobami i urokami, pogłaskać palmą bydło, a później, nucąc zbożne pieśni postne, zawiesić ją w stodole.
Po nocnym deszczu dzień zapowiadał się słoneczny i ciepły. Przechodząc pomiędzy polami i rozległymi łąkami, przystanęła na chwilę. Licem obrócona na południe ku rozległej płaszczyźnie, z lewą dłonią na linii brwi podziwiała rozpływające się mgielne tiule, odsłaniające stopniowo powaby górzystego krajobrazu wyłaniającego się hen na drugim krańcu równiny. Szczęśliwa, trwała w bezruchu i oddychała pełną piersią. Schyliła się, zerwała kilka pierwszych stokrotek i uwiła wianek dla Żydóweczki.
Kiedy podchodziła ku zagrodzie, usłyszała jękliwe skomlenie zdychającego od pobicia psa. Ktoś tam musi być — pomyślała i stanęło jej serce.
Od frontu nie było nikogo, drzwi chałupy rozwarte, przed nimi mnóstwo naniesionego błota i śladów końskich kopyt. Drżała jak ta osika. Nagle poczuła na plecach pchnięcie i twardy ucisk lufy i usłyszała: „Mamy cię, stara wiedźmo! Teraz to już bekniesz za ukrywanie parchów”. Upuściła trzymaną w dłoni palmę, w błocie walał się wianek, a coraz bardziej niespokojne serce popadło w arytmię. Jak to dobrze, że to nasi, a nie Niemcy — pocieszała się w duchu Leo.
Zza ocienionego rogu domu dochodziły odgłosy lamentu. Została pchnięta w ich stronę. Ciężarna Awa, co — o ironio! — oznacza życie, leżała w zmieszanym z krwią błocie, nad nią klęczał załamany Żyd, a przerażona Żydówka tuliła wylęknione, skołowaciałe dzieci.
— Wstawaj, gnoju, i zabieraj to ścierwo do lasa — krzykiem rozkazał Żydowi jeden z granatowych i lufą karabinu pokazywał kierunek. — A ty, stara kurwo, ucisz te obsrane bachory i ruszaj! — nakazywał Żydówce.
Osłabiony z niedożywienia Żyd z potwornym mozołem po śliskim błocku zaciągnął zwłoki do lasu. Dali mu zabrany spod szopy szpadel i kazali pogłębiać istniejący już, po wywróconym z korzeniami drzewie, dół. Kopniakami popędzali Żyda, gdyż korzeni pełno i robota szła opornie. Na dnie zbierało się bajoro bagnistej wody. Żydówka musiała pomagać, a ogłupiałym od wydarzeń dzieciaczkom i półprzytomnej Leo przykazali patrzeć na ten makabryczny, nieludzki spektakl.
Wreszcie obnażono zwłoki denatki i wrzucono je do tej brudnej wody, a następnie kazano rozbierać się pozostałym Żydom.
Ustawiono ich nad przepaścią dołu. Starszy z grymasem sadysty… jak Herod jaki… wydobył z kabury pistolet. Odbezpieczył. Paf! Ptaki jak oszalałe, zostawiając młode, wyleciały z gniazd i przysłoniły słońce, Leo wzdrygnęła się, nie mogła uwierzyć w to, co widzi — śliczna dziewczynka stacza się do dołu. Sza-szast, przeładował, i… paf! — za siostrą… chłopczyk… uroczy, kędzierzawy. Klęczącą nad grobem dziatek, rwącą garściami bujne miedzianozłote włosy i wijącą się z rozpaczy mać kopnął i pchnął twardym, okutym buciorem starszy. Wpadła na te maleńkie, dogorywające ciałka, prawie-już-trupy… i tam… — Ona załkała — leżącą, ukatrupił trzecią kulą jak psa wściekłego. Rzężąc, dławiła się krwią i wytrzeszczała wierne, cudne oczy na isza, czyli męża. „E-e-efrem…” — wykrztusiła żałośnie… i wyzionęła ducha, tragiczna córa Izraela. Leo trzęsła się i modliła za konających: „Kyrie-lejzon, Kryste-lejzon…”.
Oprawcy, młodszy i średni, bo trzech ich było, w tej demonicznej godzinie, zapewne dla dodania sobie odwagi, naigrawali się i kpili jeden przed drugim. Na koniec zostawili sobie ojca. Sterczał, mizerak, ze spuszczoną głową, szarpany spazmami… dłońmi zasłaniał męskość… kiwał się i mruczał:
Sz’ma, Isra’el, Adonai Elohenu, Adonai ehad… — co znaczy: „Słuchaj Izraelu, Pan nasz Bóg, Pan jest jeden…”.
Goły, biedak, jak go Pan Bóg stworzył! A gdzie tałes? A gdzie tefilin z modlitwami, co je w dniu bar micwy w darze na pamiątkę dozgonną otrzymał?
Starszy zwyrodnialec szydził: „Pomrucz se jeszcze troche, śmierdzoncy parchu, pomrucz, bo zara zabuczysz po raz ostatni i zawrzesz te morde raz na zawsze. Już za chwilkę sikniesz juchą jak ta twoja stara suka, psi synu, i uwidzisz te swoje ostatnie pasche z góry”.
Jak wspomniałam — kontynuowała Ona — było to w dzień przed wigilią pierwszego dnia obchodów Paschy. Żyd w obłędzie patrzył z boleścią i niewypowiedzianym smutkiem na tę rzeź niewiniątek… Notabene! — Ona uniosła wskazujący palec prawej dłoni — „efekt sprawnej operacji policji”.
— Kochane dzieci moje… — szlochał otępiony — Ożanka, Noam, ukochana isza, królowa moja, Lewanka… i ta siostrzyczka, co dla rodziny mojej… na ołtarzu całopalenia poświęciła swoją niewinność, leżą jako ten pokot… w dole — zawodził. Był wewnętrznie gotów na tę chwilę, ale nie na masakrę, potworny, rytualny jakiś ubój, istne „żydobicie”. Choć nie należał do najpobożniejszych, przez długie miesiące szykował się na ewentualność śmierci, dziękując jednocześnie Panu za każdy darowany dzień życia.
Starszy wytrząsnął naboje z magazynka do kieszeni, wyjął jakąś inną, chyba specjalną kulę, załadował i szykował się do egzekucji. Żyd, czując swój koniec, uniósł dumnie głowę, z kurażem i… pewnie litością… zajrzał w oczy kata i zawołał po hebrajsku: O Adonai! O Addd… — strzał! W głowę! Kat nie zdzierżył spojrzenia i przerwał ten akt strzelisty. Echo zastygło i świat ogarnęła trwożna cisza. Stoczył się… korpus człowieczy… by tam, w dole… razem z całą swoją rodziną w proch się obrócić…
Spadł na tamtych. Boże, co za widok! Nie miał twarzy! Leo już nie drżała, a bliska obłędu, trzęsła się jak w epilepsji. Nie rozumiała ostatnich słów Żyda, lecz czuła ich potęgę, ich doniosłe sacrum, jak, nie rozumiejąc, wyczuwa się patos kościelnej łaciny. Tylko swoje „Kyrie-lejzon, Kryste-lejzon…” mruczała jak mantrę i maniakalnie waliła się w pierś.
Siepacz, dumny z wyczynu, gestem łapska wskazał podkomendnym, co mają robić, przysiadł na pniaku i obojętny, spełniony jakiś, wyjął cygarniczkę i zakurzył skręta.
Policjanci napluli w dłonie, przysypali nagie zwłoki, udeptali — wprawieni byli. Młodszy zgarnął resztki krwawej mazi, zamaskował ziemią, uklepał łopatą w niski kopczyk i udeptał do równości buciorami; średni zwinął starannie zdobyczne ubrania, związał paskiem, zarzucił na ramię, na drugie karabin i tyle… Leo przez łzy patrzała jak obłąkana na powracające ze wszech stron i szukające swoich gniazd ptaki.
*
Staruszka zakończyła osobliwie spokojnym tonem, laik powiedziałby — obojętnym, bez emocji. Bo gdzie emocje w obliczu dramatu? Nie, tu nie ma obojętności. Pozostał niewypowiedziany żal i potworny ból. A emocje? Te już dawno wypłynęły z oceanem łez i ustąpiły miejsca niewyobrażalnemu, lecz koniecznemu wybaczeniu.
Areszt
Dziwił mnie ten wyciszony ton. Trwożnie zerkałem z boku na bezbarwny i choć starczy, to łagodny i przyjemny profil skupionej twarzy Ony i jej wbity gdzieś w przepastną pustkę wzrok. Lico blade, przeźroczyste prawie, żadnej emocji, żadnego drgnięcia poza tamtym jedynym, kiedy relacjonowała egzekucję matki.
Nie bardzo wierzę, że nasi mogli dopuścić się takiej potworności — buntowałem się w myślach, przerażony tym, co usłyszałem.
— Nasi, wasi… Nasi, nie nasi! Kimże są ci „nasi”? Kim „nie nasi”? Dobro i zło, mój drogi, cnota i podłość to od Adama i Ewy kosmopolici… i nie legitymują się paszportem — z namysłem, ale i z wyrzutem skwitowała po raz wtóry moje cicho błądzące po głowie rozważania. — Memento! Jeśli będzie ci dane doznać łaski zrozumienia tego, o czym mówię — rzekła, po belfersku unosząc palec — to może… może wyjdziesz na ludzi…
Ależ byłem zszokowany. I zgaszony. Może wyjdę jeszcze na ludzi? Może-będą-ze-mnie-ludzie?
Zerknęła na mnie, może nawet niepotrzebnie, wszak dała mi już odczuć, że zna na wylot wszystkie moje myśli i każde pragnienie.
„Może wyjdziesz na ludzi”… Nie wiedziałem, co z tym zrobić, gdzie to schować, do czego przypiąć. Poczułem się głupio. Może wypadałoby podziękować za naukę?
— Dziękuję — wydobyłem z siebie z niemałym trudem i skierowałem rozmowę na przerwany temat: — A co z nią? Co z Leo?
— Ją, mój drogi — ciągnęła opowieść Ona — zagnali do chaty, nakazali wskazać schowek na pieniądze. Wskazała, otwarła. Był pusty. Zdziwiła się. „Widno syn zabrał rano wszystek grosz” — wyjaśniała wściekłym policjantom. Młodszy chciał ją zdzielić kolbą, jednak starszy uniósł rękę i go powstrzymał. Spytał: „Chcesz ją taskać na grzbiecie, bałwanie?” i przywołał go do rozsądku.
*
Jeszcze pięć minut temu, kiedy przeżywałem leśny dramat, byłem pewny, że już nic dzisiaj nie będzie w stanie mnie zaskoczyć. A tu masz! Zabić nędzarza, zbezcześcić truchło i na ostatek zedrzeć z niego ostatni strzęp. Złupić, żeby dobić. Dobić, żeby złupić. Bezgraniczna, demoniczna zachłanność. Podłość goni podłość.
*
Szukali „żydoskich dólarów” — splądrowali szafę i skrzynię, przekopali pościel; wywlekli co wartościowsze ubrania, zrzucili na płachtę, związali w tobół, przytroczyli do jednego z koni i ruszyli przez pola do gminy, na posterunek. Kawał drogi — dobra godzina marszu.
Leo dziwiła się i zastanawiała, na co im te potargane, nieprane od miesięcy, do tego ubroczone krwią łachy. Dopiero kiedy, krocząc ze skrępowanymi drutem rękoma, zauważyła, jak policjant obmacuje kołnierz i mankiety żakietu, przejrzała cały ten obłęd z piekła rodem.
Przypadkowo wpadły jej w ucho strzępy cichej, lecz nerwowej rozmowy policjantów:
— A goldyś w gębach sprawdził?
— Sprawdził. Nie było. Widno spinienżyły, sknery jebane.
— Miało nikogo nie być… Nasermater! Trza ją było rozpieprzyć… Dolce… Jeszcze się z gnojem policzymy…
Chybam się przesłyszała — pomyślała, lecz kiedy po raz wtóry usłyszała imię denuncjatora, gorzkie łzy zalały oczyska matki i cicho łkając, żałowała, że nie została z tamtymi w lesie. Upadła… i miała nadzieję, że ją zastrzelą.
— Stawaj! Kłaść się będzie, kurwa jedna — usłyszała.
Starszy dopiero od kilku tygodni dowodził placówką, toteż gorliwie starał się odwdzięczyć protektorom i wykazać, że nominacja była zasłużona i słuszna.
Że przez tę żarliwość starszego areszt był przepełniony, przymknęli Leo w przybudówce, zakuli jedną nogę i przywiązali do belki. Żartowała potem, że wisiała w kozie jak ta koza na powrózku.
Zadzwonili do powiatu. Przyjechało gestapo i ją zabrało. Tłumacz, jakiś zapalony volksdeutsch, poklepał starszego po plecach i „Bhawo… — pochwalił. — W imieniu pana komendanta: ghatulacje”.
Dochodzenie. Bicie. Bicie, straszenie i bicie. Lampa w oczy i wypytywanie o innych Żydów. I na nowo pałowanie i rąk wykręcanie… Okładanie pięściami po twarzy, karku, po brzuchu i plecach. Obiecanki. Jak nie po dobroci, to po złości… Ciągłe wrzaski i groźby, kopanie i pała w ruch. I głodzenie. I znowu, jakby ciągle było mało, lampą po niewyspanych, opuchniętych oczach i znowuż bicie, i znowuż to brutalne kopanie… Co miała robić? Po prawdzie nie wiedziała nic, bo i skąd? Mieszkała daleko od wioski, przy robocie w tartaku nie było czasu na plotki. Jedyną wtajemniczoną osobą spoza rodziny była piekarka.
Sąd Specjalny
Nigdy się nie dowiedziała, o czym granatowi napisali w raportach ani o szczegółach „pracy” gestapo. W duchu, na chłopski rozum, nie dostrzegała w sobie najmniejszej przewiny, wręcz przekonana była, iż postąpiła tak, jak ją uczono: godnie i po chrześcijańsku, a przede wszystkim — po ludzku. Nigdy wcześniej nie rozważała podobnych dylematów, gdyż nie było takiej potrzeby. Lecz teraz, tu, w kryminale, w rzadkich i jak mgnienie oka krótkich chwilach wytchnienia powracały refleksyjne myśli — gdzie i w którym momencie postąpiłam nie tak? Nie znajdywała odpowiedzi. I nie żałowała. Jeszcze raz zrobiłaby to samo, może ostrożniej — nie ze względu na siebie, lecz dla ratowanej rodziny. Z co najmniej groteskowym zarzutem, że „pogwałceniem obowiązującego prawa dopuściła się zbrodni na szkodę Trzeciej Rzeszy”, nie mogła się wewnętrznie pogodzić.
Rozprawa okazała się zwykłą formalnością, drobnym epizodem na wokandzie. Mimo tego, zanim Sąd Specjalny skazał ją na śmierć, musiała się nasłuchać obrzydliwych, uwłaczających inwektyw.
Jak przystało na fanatycznie wiernego obłąkańczej doktrynie pseudo-doktora nauk prawnych, czy też doktora od pseudo-prawa, co w sumie i tak na jedno wychodzi, czerwony i napuszony jak indor oskarżyciel, wznosząc się na szczyty samouwielbienia i delektując własnym krasomówczym talentem, na wzór swego niedoścignionego, pryszczatego mistrza od propagandy, szyderczym tonem, z jadowitą śliną wybryzgał przepojoną nienawiścią perorę, że: „Ta oto podła i prymitywna kreatura, pomiot tępej podludzkiej rasy, ta ohydna polska świnia, chroniąc i karmiąc bandę najgorszej maści pasożytów, dopuściła się niesłychanej zbrodni na szkodę Tysiącletniej Rzeszy…”.
Podczas ogłoszenia wyroku Leo, wzorem zamordowanego Żyda, przyjęła postawę godną i spokojną. Obitej, zawiedzionej, zdruzgotanej nie pozostawało nic więcej poza godnością. Wiedziała, że umrze, i chciała w tym momencie umrzeć. Nie słyszała już ani sędziego, ani tłumacza. Modliła się po swojemu i sercem czuła, że znaczenie jej słów w istocie pokrywa się z obcymi, raz w życiu usłyszanymi słowami: szema Izrael…
Wzięła całą winę na siebie.
Na wniosek adwokata z urzędu karę śmierci „łaskawie” zamieniono jej na trzy lata więzienia i już wkrótce w konwoju kilkudziesięciu skazańców powieziono ją do obozu przejściowego, a następnie w głąb Hesji.
*
Powiało z lekka. Zaszumiało. Wraz z podmuchem zerwała się z drzew i zawirowała wielobarwna chmura, wywołując urokliwy migot świateł. Przymrużyłem powieki i spomiędzy siatki rzęs podziwiałem frywolne igraszki słońca z miłym jesiennym wiaterkiem. Ona poprawiła apaszkę i postawiła kołnierzyk palta. Zdała mi się w tym momencie nieco rozpogodzona, jakby doznała ulgi po wykrztuszeniu z siebie trucizny. Odczekała, aż liście opadną i umilkną szmery, chrząknęła i podjęła wątek…
Zwiastuny wolności
W połowie czerwca czterdziestego czwartego w Rodgau pojawił się zwiastun dobrej nadziei. Oto jeden z nowych więźniów przyniósł wiadomość o wylądowaniu aliantów w Normandii. We wrześniu bombowce zrównały Darmstadt z ziemią. Utęskniony początek końca… Końca początek wytęskniony!
*
— A co z Niedzielą Palmową? — zapytałem.
— Drugiego kwietnia — rzuciła datę jak automat, ale już mnie to nie dziwiło — dziesięć dni po „nalocie tysiąca bombowców” na Frankfurt wraz z innymi niewolnikami, kamień po kamieniu przerzucała gruzy miasta w poszukiwaniu niewypałów i ofiar i, pomna wymordowanych w jej lesie, ciężko ubolewała nad ludzkim losem i cierpieniem, ale duszą samą, gdyż łez już dawno, jeszcze w rzeszowskim więzieniu, zabrakło.
— Dziękuję i przepraszam, że przerwałem — powiedziałem skruszony.
*
Później, już jesienią, trafili do obozu warszawiacy, którzy po klęsce powstania z gorzkim zawodem opowiadali o podstępnej taktyce Armii Sowieckiej na Pradze, lecz bardzo ochoczo, z płomienną nadzieją w głosie, o szybkim postępie aliantów we Francji, Włoszech, o rychłym upadku znienawidzonego krwiożerczego potwora.
Pod koniec lutego czterdziestego piątego Niemcy zaczęli ewakuować więźniów z Rodgau do innych obozów. W pośpiechu palili dokumenty, zacierali ślady. Do pomocy w tym procederze zatrzymali niezdolnych do wymarszu, słabszych i chorych, z zamiarem wymordowania ich przed wejściem aliantów. „Pomocnicy” próbowali to tu, to tam coś wyrwać, schować i ocalić przed ogniem przynajmniej cząstkę papierów. Jedną Czeszkę przyłapano i, dla przykładu, na miejscu zastrzelono. Od około dziesiątego marca po nocach, niczym pomruk nadciągającej nawały, dało się coraz częściej i donośniej słyszeć pohukiwania artylerii. Załoga obozu stopniowo popadała w panikę, każdy myślał raczej o ratowaniu własnej skóry niż o rozkazie likwidacji świadków.
Niedziela Palmowa 1945
Niedziela Palmowa przypadała na dwudziestego piątego marca. Leo odtwarzała tok wydarzeń sprzed dwóch lat. W tamtą pamiętną niedzielę zaczęła się moja gehenna, a dziś, najpóźniej jutro, to ostatni jej dzień — myślała. Jeszcze dzisiaj, jeśli przeżyję, nadejdzie wolność. I, sława Panu Bogu, przyszła — tego jakże brzemiennego w symbolikę dnia.
Rano żadnych wrzasków, żadnego bicia, żadnego apelu… „Wszyscy Niemcy pouciekali! Faszyści uciekli!” — wołano z euforią w najprzeróżniejszych językach. Megafony z entuzjazmem głosiły: Wolność! Freiheit! La Liberta! Freedom! Liberty! Svoboda! Pokój! Grzmiały tak przez pół dnia, aż dostały zadyszki i popadały jeden po drugim z przegrzania i przemęczenia. Przybysze przysłali lekarza i sanitariuszki, przebadali, opatrzyli rany, posegregowali, zważyli, zapisali, nasycili, otwarli magazyny i wydali cieplejsze odzienie. A czołgi, dżipy i haubice pociągnęły dalej… i dalej za ciosem.
Leczyli i dokarmiali ją ze dwie niedziele. Pojawił się mówiący po polsku amerykański oficer, wypytywał, doradzał. Za protekcją doktórki Anastazji zaproponował Leo zajęcie tymczasowe. Przyjęła ofertę i przez kilka miesięcy sprzątała zaadaptowane na archiwum biura łagru.
Odżywiała się jak należy, odzyskała zdrowie i jako taką kondycję. Odżyła. Walczyła, gryzła się, a właściwie gryzła się głowa z sercem: wracać — nie wracać? Choć szczerze przebaczyła, to obawiała się wejrzenia w oczy ludziom, którzy świadomi konsekwencji, dla wątpliwej szansy na garstkę srebrników zdradzili i oddali ją w ręce katów. Tęsknota wzięła górę, serce pokonało rozum — tam dom, tam wioska, tam las… mój las, tam Oni… Poprzysięgła sobie, że kolejną Niedzielę Palmową spędzi właśnie tam, w punkcie wyjścia, gdzie poczęła się metamorfoza jej człowieczeństwa, że pochyli się nad mogiłą w lesie i ułoży na niej, jeden po drugim, pieczołowicie i z namysłem wyszukane w gruzach Frankfurtu sześć białych kamieni: Efrem, Lewanka, Noam, Ożanna, Awa i najmniejszy — Człowiek Bezimienny.
Człowiek Bezimienny… Jeszcze płód. Płód o utajonej nawet przed matką płcią, skupiony wyłącznie na swojej wątłej naturze i niepozornej egzystencji, któremu obojętne jest wszystko, co na tym świecie, a już „ochrzczony” mianem: Bezimienny.
Powrót
Z napierającą wiosną, w marcu czterdziestego szóstego wyruszyła w podróż do swojej Itaki: z Darmstadt do Frankfurtu, z Frankfurtu — daj Boże! — dalej, w ojczyste strony.
W tamtych niepewnych czasach, a na dworcach szczególnie, roiło się od kalek, żebraków, głodujących sierot i ofiar wojny ze wszech stron bożego świata. Nie zabrakło również typów spod ciemnej gwiazdy — od zuchwałego doliniarza, przez bezczelnego pospolitego naciągacza i oszusta, po bandziora najgorszego sortu.
Usadowiła się na drewnianej ławce przy oknie przedziału i przez brudną szybę, zadumana, po raz ostatni spoglądała na odpływający wolno i jednostajnie krajobraz Hesji. Nastał wieczór, a z nim przenikliwy ziąb. W wagonie ciemność powoli zatarła kontury obskurnego wnętrza, jedynie co kilka chwil błysk mijanej latarni deformował ich odpychającą kanciastość. Senna, ujęła swój mieszczący się w pochodzącym z demobilu tornistrze dobytek i ruszyła za potrzebą. Kiedy człapała kolebiącym się korytarzem, powróciło uczucie, którego doznała w poczekalni dworca: jakieś obleśne, wrogie ślepia czyhały i wodziły za nią. Po chwili, kiedy zabezpieczyła zasuwką drzwi toalety, dał się słyszeć nerwowy jakiś, złowróżbny szept, którego nie rozumiała. Kobieta i mężczyzna — tyle zdołała rozróżnić. Powróciły czarne wizje i koszmarne strachy z przeszłości. Długo nie wychodziła, lecz uznawszy w końcu, że zagrożenie minęło, postanowiła wrócić na swoje miejsce. Kiedy zluzowała zamek i ostrożnie uchyliła wąskie drzwiczki, brutalnie wsunął się but, za nim zbir, za zbirem jego powiernica. Majcher błysnął, nim zdążyła wydać głos. „Kasa!” — tyle zrozumiała. Próbowała się bronić, ale potoczyła się po ciosie metalową rękojeścią w skroń. Tętnica trysnęła fontanną krwi. Poczuła jeszcze między nogami penetrujące łapsko, które namacawszy zwitek dolarów, ulotniło się razem z łupem i zniknęło bezszelestnie za drzwiami. Oddychała ciężko i łapczywie, jak po pamiętnym pobiciu przez zwyrodniałe gestapo. Powolutku, wraz z coraz cieńszą strużynką krwi, cichło miarowe stukanie kół i zlewały się z wiecznością słowa: Szema Izrael… sze-ma Iz-ra-el, sze-ma, sze-ma, sze-sze-maaa…
Znaleźli ją skąpaną w bajorze galaretowatej krwi. Przyjechała policja kryminalna; porobili zdjęcia, zebrali dowody, w tym rozsypane sześć kamieni, których znaczenia nikt nie potrafił zrozumieć.
*
Ukołysanego spokojną i smętną niczym dumka stepowa narracją i zatopionego w treść makabrycznej historii, ogarniała mnie — po raz setny tego dnia — fala grozy i chłodu ciągnącego jakby od miejsca kaźni nad dołem, ale też ciepło obiecującej nadziei i otucha płynąca z wersetu: Adonai Elohenu, Adonai ehad…
Cisza natury. Pogrążyłem się w niezmąconej żadnym sztucznym hałasem ciszy. Wpatrywałem się w nieskończenie odległy tak w przestrzeni, jak i w czasie punkt. Rozedrgane barwne pióropusze cmentarnych drzew zlały się w wybujałą tęczową chmurę, na tle której przewijały się cienie płynących ku wieczności milionowych rzesz: odziani w chałaty mężowie, kobiety w długich sukniach i szatach, niewinne i potulne jak baranki dziatki. Na czele karawany dostojny płynął mąż — głowa jego i ramiona kościste okryte tałesem, rąbek szaty wytarty i postrzępiony od długiego wędrowania, zakurzone stopy i sandały, w prawicy pasterska laska. Musi być — sam narodu ojciec, bo nagle rozstąpiły się posłuszne skinieniu patriarchy tonie wód i rozwarły się złote ziemi obiecanej bramy.
Kiedy oprzytomniałem z wizjonerskiej zadumy i otwarłem oczy, staruszki już przy mnie nie było. Dwie sójki pikały opadłe na jesienny dywan dojrzałe żołędzie, a gibkie wiewiórki zwinnie hycały po nagrzanych słońcem ciemnych konarach. Na płycie pod dębem mrugnął ostatnim płomykiem dogorywający znicz.
Kiedy podniosłem się z ławki, zwierzęta zamarły w bezruchu i uważnie badały intruza, co to ważył się zmącić sielankową harmonię niedzielnego ranka. Również znieruchomiałem i dopiero kiedy stwierdziłem, że uspokojone stworzonka beztrosko powróciły do swoich zajęć, ruszyłem wolnym krokiem przed siebie.
Przed pożegnaniem z nekropolią sfotografowałem jeszcze kilka nagrobków i podszedłem ponownie do tablicy i przeczytałem:
„WYGNANI Z ZIEMI RODZINNEJ TU ZNALEŹLI MIEJSCE SPOCZYNKU.
NIECH BÓG IM BĘDZIE ZAPŁATĄ. POLACY TUŁACZE SWYM RODAKOM.
14 KWIETNIA 1946 R.”
Później, kiedy sprawdziłem, oniemiałem z wrażenia — to też data Niedzieli Palmowej, a wszystkich mogił dwadzieścia siedem, w sumie stu trzynastu pochowanych Polaków.
Dla przywołania obrazu twarzy Ony raz jeszcze zerknąłem w galerię zdjęć w aparacie, lecz i stamtąd odeszła, a na zdjęciu, na ławce… leżała chustka w mazaje, a na niej… rządek białych kamieni. Sześciu białych kamieni.
Zwariowałem!?
Moje ego
Otumaniony, spozierałem na ekranik aparatu i oczom nie wierzyłem. Zacząłem się nerwowo rozglądać, czy ktoś mnie przypadkiem nie obserwuje zza krzaka i nie zrywa boków, bo udało mu się zakpić z naiwniaka. Zatrzymałem wzrok na naszej ławce, jeszcze zapewne ciepłej od siedzenia. Jako krótkowidz zrobiłem kilka kroków naprzód, by lepiej widzieć coś, co na niej leżało. Oniemiałem: chustka w mazaje, na niej kamienie… identycznie jak na fotografii.
Serce waliło mi jak kafar, a mimo to krew odeszła z głowy, poszła w pięty chyba, bo nie mogłem podnieść stopy. Dowlokłem się jakoś do ławki i osunąłem się na nią, ciężki i bezwładny jak wór mąki. Przysłoniłem dłonią oczy i przez palce, z niedowierzaniem, zerkałem na miejsce obok. Tak — stwierdziłem — to są kamienie. TE kamienie!
Oszalałem? To tak wygląda szaleństwo? Chyba nie. Przecież osoby szalone, wydaje mi się, nie zdają sobie sprawy ze swej przypadłości. Zastanawiałem się nawet, czy wracać w tym stanie do domu. W końcu to jazda po autostradzie. Opuściłem cmentarz. Usiadłem za kierownicą i skusiłem się — na próbę tylko, kawałek. Zrobiłem rundkę po pustym w niedzielę parkingu, potem drugą. W porządku — uznałem — żadnych przeciwwskazań. Wracam do domu.
Podczas jazdy autostradą przewijałem w myślach film minionego dnia i analizowałem kolejno scenę po scenie; w uszach dźwięczał mi wyraźnie starczy, lekko zachrypiały, choć miły i przyjazny głos Ony: „Sam się domyśl…”.
To jakieś rojenia, fatamorgana… — starałem się tłumaczyć i waliłem dłonią w czoło.
Co kilka chwil chwytałem się za ucho dla nabrania pewności, że jestem, że funkcjonuję, że to jawa, nie omam jakiś, nieprzyjemny sen. Ona to rzeczywistość? Jeśli tak, to kim jest, czy też kim była, dokąd odeszła? Co chciała osiągnąć? I czy coś osiągnęła?
Sam się domyśl! Sam się domyśl! Sam się do-myśl… — jakiś natrętny dzwon w mojej czaszce nie odpuszczał i na okrągło dudnił swoją mantrę.
Żałowałem, że nie wypytałem dokładniej o Leo. Lecz tam, na cmentarzu, oszołomiony wydarzeniem, przez Onę parokrotnie zgaszony i zbesztany, nie miałem odwagi. A może tylko nie chciałem zdradzić niedoboru inteligencji i udawałem po prostu, że podążam za wywodami mojej rozmówczyni? Ależ ze mnie głupiec — przecież jawnie czytała w moich myślach!
Jednoznacznie, bez najmniejszej wątpliwości rzucało się w oczy, że powiedziała, co chciała, co należało powiedzieć i ani jednej sylaby za wiele. Reszta zakodowana została w magii fotografii, w kamieniach i — kto wie — może w samych imionach. Tak, w imionach! Imiona… Imiona? Imiona! Sam się domyśl! Boże — myślałem — czy moja głowa jest w stanie podołać, czy starczy jej intelektu, polotu i woli dla rozwikłania praktycznie nierozwiązywalnego zadania?
Zajechałem na arala, kupiłem najsłabsze westy i zapałki, odjechałem kawałek, na mniej zapełniony parking, wysiadłem z samochodu, pociągnąłem z butelki parę łyków wody i przypaliłem papierosa. Zaciągnąłem się i świat mój zawirował. Oparłem się o auto. Przez wypuszczony dymek patrzyłem na zachód, gdzie miedzianozłote słońce, zniżając się, coraz silniej purpurowiało i dyskretnie chowało się za łagodne garby wzgórz porośniętych granatowym, o tej godzinie wpadającym już w czerń lasem.
Porwany zjawiskiem, postanowiłem dotrwać do końca spektaklu. Stopniowo, lecz nieubłaganie robiło się świeżo. Po wyjątkowo pogodnej jesiennej niedzieli wygrzane na słonku ciało tym bardziej odczuwało chłód. Przełożyłem więc przez głowę moje ulubione stare popielate hoodie i od razu poczułem się uzbrojony do walki z wieczornym zimnem.
Przez kilka minut sterczałem nieruchomy i podziwiałem staczającą się za wzgórze olbrzymią krwistą tarczę słońca. A potem — jeszcze bardziej zauroczony — łunę niczym wulkan gorejącego wierchu. Krwista tarcza, teraz przyczajona za grafitowym stożkiem góry, jeszcze raz wychynęła w postaci cienkiego obrzynka i mrugnęła do mnie sponad przełęczy, by za moment, stygnąc, pokonać ostatni odcinek paraboli i zatonąć hen za dalekim horyzontem. Jeszcze malownicze purpury i fiolety na nielicznych, przed chwilą śnieżnobiałych obłokach, jeszcze ostatnie języczki poświaty i wokół mnie, jak okiem sięgnąć, zapadła nieprzenikniona ciemność.
Przeniosłem się, nieprzytomny, do krainy z opowieści Ony i poszybowałem nad górami, bajorami i omszałymi strzechami zagród, i leciałbym dalej i dalej, gdyby do rzeczywistości nie przywołały mnie rumor autostrady i kilka odległych światełek jakiejś błogo ułożonej na dnie czarnej kotliny wioski.
Widok prawie codzienny, pospolity i naturalny, a jakże uroczy — pomyślałem. Człowiek — zaabsorbowany pracą, sprawami dnia powszedniego, zawiłościami niezależnej od niego polityki, błędnymi ognikami kariery i niebieskimi migdałami — ślepnie, głuchnie i nie reaguje na klarowne bodźce nieustannie emitowane przez Naturę, która go wykreowała, tchnęła weń życie, uczyniła częścią, ogniwem swego bogactwa.
Idzie noc. Długa noc. Jak długa? Kilka godzin, tydzień, rok? A jeśli się skończy, to czy nastanie dla mnie dzień? A jeśli nastanie, to czym zaskoczy mnie ranek?
Pochłonięty i oczarowany nocnym pejzażem, nagle doznałem olśnienia. Aby nie zgubić myśli, wsiadłem do wozu, wyjąłem notatnik, mój niezbędnik, i ołówkiem zapisałem:
„Teraz już Leo?”
„Od nocy, jak się połamała chlebem… Sam się domyśl, nie przerywaj!”
„Od kiedy połamała się chlebem?”
„Leo… Ona…”
„Le-O-na” — „LeOna” — „Leona”
Mam ją! Mam… Boże kochany, ależ byłem zaćmiony! Może dlatego, że pochłonięty i odurzony nieziemskim spotkaniem, wystrachany, a i skoncentrowany na opowieści Ony o wojennej historii Leo, nie byłem w stanie wykrzesać z siebie banalnie prostej odpowiedzi na, jak się w tym momencie okazało, oczywiste pytanie — próbowałem się usprawiedliwiać, nie bardzo wiedząc przed kim i po co.
*
Przez kilkanaście dni, a może nawet kilka tygodni, nie mogłem przestać myśleć o cmentarnej historii. Noce też nie były łatwe do przespania: koszmary, zwidy scen znad dołu. Swoisty melanż dźwięków budzącej się po zimie leśnej natury, harda i nieustępliwa walka zapachów — stęchlizny uchodzącej z błotnistej gleby z aromatyczną rześkością wiosny. Stan ten potęgowała dopiero co ukończona lektura Zmowy obojętnych Brunona Jasieńskiego, a w szczególności słowa: „Nie bój się wrogów — w najgorszym razie mogą cię zabić. Nie bój się przyjaciół — w najgorszym razie mogą cię zdradzić. Strzeż się obojętnych — nie zabijają i nie zdradzają, ale za ich milczącą zgodą mord i zdrada istnieją na świecie”. Czyżby Leo znała owo ostrzeżenie? Raczej nie, a mimo to, angażując się, postąpiła zgodnie z nakazem serca, a wbrew samozachowawczemu instynktowi.
Powoli zaczynałem rozumieć cały dramat Leony:
Oto, łamiąc i dzieląc chleb z Żydem, kobieta doznała rozdarcia pomiędzy „stare, tradycyjne i w miarę bezpieczne” a „nowe, obce i bezsprzecznie groźne” — rozpoczęła życie w permanentnej rozterce, życie między młotem a kowadłem. Trudny miała wybór, arcytrudny: tu wojenna władza, otoczenie, rodzina, rozsądek i strach — toć własny, dobrze znany — tam niepewność, nagła potrzeba, imperatyw chwili, odwaga do przezwyciężenia uczucia lęku i komfortowej obojętności i podjęcia buntu. Wbrew obowiązującemu prawu, na przekór woli rodziny, w imię humanizmu i chrześcijańskich reguł zaryzykowała, decydując się na pomoc prześladowanym, za co później przyszło jej ponieść ofiarę najwyższą. Wzniosła się ponad strach i znieczulicę, by stać się Leo i w efekcie, jako Leo, oddać życie. Jej druga, lepsza i nieśmiertelna połowa — Ona — kołacze się uwięziona w niezgłębionym wymiarze między niebem a ceglanymi murami nekropolii, starzeje się, toć istnieje i czeka cierpliwie na słuchacza, by móc opowiadać niestrudzenie tę tragiczną historię dla przypomnienia, ku przestrodze ludzkości, światu na opamiętanie: Nie popadajcie w marazm rezygnacji, podnoście się z kolan i dawajcie świadectwo prawdzie! Wszyscy, bez wyjątku — wtedy zło tchórzliwe odstąpi! A może jeszcze coś więcej?
*
I znowu moje natrętne ego! Dlaczego „ja”? Przecież jestem całkiem obcy, szczęściem — z racji wieku — znający tamte traumatyczne czasy li tylko z przekazów ustnych i z literatury. Czemuż to właśnie ja, zwyczajny goj, z dziada pradziada goj? Wierzący, co prawda, w Mesjańskiego Żyda, w jego niepokalaną pierworodnym grzechem Matkę Żydówkę, w znaki, wyrocznie głoszone przez judejskich proroków, tych ważniejszych i tych pomniejszych, i w Księgę przez tychże Żydów spisaną, to jednak z dziada pradziada goj.
I znowuż memento: „Nasi, wasi… Może na koniec wyjdziesz na ludzi…”. I znowuż do znudzenia to samo pytanie: Czyż ci nieszczęśnicy żydowscy dla Leo nie byli obcy, a pod względem etnicznym, jak i kulturowym odmienni? A z perspektywy religijnej czyż nie bardziej dalecy byli od chrześcijańskiego najeźdźcy? Byli. Tak, byli! Lecz znaleźli się jak zagonione zwierzę w potrzasku kłusownika, ranne, wymagające pomocy, opatrzenia ran. Byli przede wszystkim bliźnimi, braćmi w człowieczeństwie! Miłuj bliźniego swego jak siebie samego.
*
Z przemęczenia i braku snu zacząłem popadać w stany, delikatnie mówiąc, depresyjne. Zdawałem sobie z tego sprawę i wiedziałem, że trzeba mi podjąć kroki, aby nie wylądować na kozetce u psychiatry, w najlepszym wypadku u psychoanalityka, i tam, jak w filmie Hitchcocka, gapiąc się w niepewnie mrugający płomyk zapałki, pozwolić przekopać sobie duszę. Trzeba mi albo odtrącić cały ten temat, albo próbować rozwiązać problem do końca. Już wyobrażałem sobie litościwą minę, przymrużone oczy nad soczewkami binokli i pofałdowane czoło psychiatry słuchającego moich relacji nie-z-tej-ziemi, i telefon na pogotowie: „A przybądźcie tu, panowie, we czterech najlepiej, i kaftana mi nie zapomnijcie…”. Scena na cmentarzu nie była przecież halucynacją. A może jednak? Nie, przecież dowód stanowi wisząca na ścianie „mojego kąta” fotografia, a na niej kamienie i chustka w mazaje… A dowód jeszcze bardziej namacalny, żywy, stanowi szereg kamieni, spoczywających na półce przed grzbietami książek i czekających cierpliwie na kres swojej wędrówki do miejsca przeznaczenia.
No i co z tego? Idź i powiedz to komu, mądralo! Idź, zwierz się! Oj, Leono, Leo, Ono… cóżem ci uczynił, że mnie tak doświadczasz?
Muszę uwierzyć — wmawiałem sobie — że Ona udzieliła mi wystarczająco wiele znaków i informacji, bym mógł rozwikłać ten supeł. I pewnie uwierzyłem, bo zabrałem się do roboty bardziej systemowo: z Internetem, z Biblią, z książkami, filmami i moim niezbędnikiem-notatnikiem — wszak nawet geniusza genialna pamięć zawodna bywa i ułomna, a cóż dopiero moja, człeka nieszczególnego, jak polny wróbel szarego.
Ująłem w dłonie kamienie. Ważyłem je, przekładałem i znowu oceniałem i po raz chyba setny zacząłem się im przypatrywać. Kamienie jak kamienie — martwa natura. Być może dla geologa znaczyłyby coś więcej, dla mnie to pospolita skała… Poustawiałem je w kolejności od największego do najmniejszego: dwa duże, choć nie tak regularne co do formy, to wielkości, powiedzmy, jaja kaczego, jeden średni — jaja kurzego, dwa mniejsze od kurzego — gołębie i ostatni, najmniejszy — dajmy na to — jajo przepiórcze albo lepiej — kukułcze, bo „podrzucone”. Wszystkie obrysowałem na osobnych karteczkach i podpisałem pierwszymi literami imion, jakie usłyszałem od Ony:
E — Efrem, L — Lewana, A — Awa, N — od Noama, co ma oznaczać spokojny, O — od Ożanny, „hosanny”, i na końcu najmniejszy — „Człowiek”.
Ślęczałem bez pomysłu nad fiszkami. Wpatrywałem się w nie coraz bardziej pustym, wręcz obłąkańczym wzrokiem. Wczytałem się w materiały opisujące wierzenia, symbolikę żydowską, semicką, chrześcijańską, polską, słowiańską, pogańską, nordycką i, i, i… nic. Na koniec ograniczyłem się do treści żydowsko-chrześcijańsko-polskich i… też nic!
Znowu chciałem się poddać. Zrezygnowany, już miałem sprzątnąć leżące od dłuższego czasu rekwizyty, gdy zacząłem je przetasowywać i przemieszczać karteczki. Sześć fiszek symbolizujących sześć kamieni — personifikacji istot, z których każda, oprócz najmniejszego, bezimiennego Człowieka, nosi własne imię. Czyli pięć imion: Efrem, Lewana, Awa, Noam, Ożanna, czyli pięć liter w porządku alfabetycznym: A, E, L, N, O… Przetasowałem jeszcze kilka razy i ułożyło się: L, E, O, N, A. Ułożyło się samo?…
LEONA!
Boże, Boże! Jezus Maria! Co się dzieje? Świat mój się rozkołysał, wywrócił do góry nogami, o mało nie zemdlałem…
Z trudem postawiłem się do pionu, wstałem i poszedłem do kuchni, by się schłodzić wodą z lodem. Zaparzyłem podwójne espresso, usiadłem i siorbałem pomalutku, bezskutecznie starając się za pomocą podniebienia i nosa wyłączyć na chwilkę, na minutkę chociaż świadomość.
Oto prosty przekaz Ony w moim języku — powszednim, siermiężnym.
Wróciłem do stołu z kamieniami. Dwa duże opisałem delikatnie ołówkiem L, E. Dwa mniejsze i średni odpowiednio: O, N, A. Na najmniejszym postawiłem „C”. Coś mnie tknęło, więc poprawiłem na „CB”, wszak Ona powiedziała jasno: Człowiek Bezimienny. Niech będzie po aptekarsku, jota w jotę, jak powiedziała!
Odłożyłem wszystko. Doznałem ulgi. Doznałem uczucia zadowolenia i spełnienia. Włożyłem buty, anorak, nałożyłem ulubioną czapkę baseballówkę i zatrzasnąłem za sobą drzwi, odgradzając nimi dwa światy: cichy, ciepły i przytulny od wietrznego, wilgotnego i przenikliwie tego wieczora surowego. Poszedłem na spacer, aby tam, na świeżym powietrzu, móc, oddychając pełną piersią, ze świadomością, że to dopiero jeden z mających nastąpić kolejnych etapów moich dociekań, podziękować Onie za naprowadzenie na właściwą ścieżkę.
Kiedy wróciłem do mojego błogiego królestwa, wiedziałem, że jeśli tylko się nie poddam, jeśli tylko wytrzymam, to wkrótce, może jutro, odczytam następny ślad. Nie, nie poddam się już na pewno! — deklarowałem. Czy aby na pewno? — powątpiewałem de novo. Jako żywo! Jako żywo! — oto moja ostateczna decyzja.
*
Mimo iż powinności służbowe i rodzinne wypełniałem jak dotychczas, a może nawet lepiej, to myśli jak jastrzębie krążyły wokół Leony, Żydów, Holocaustu, Yad Vashem, Sprawiedliwych wśród Narodów… Nie potrafiłem się już oderwać i musiałem pchać te, zdawałoby się przeładowane jak na moje siły, taczki. Może zabrzmi to banalnie, ale pokochałem moich bohaterów i zgłębiałem wiedzę, jak i gdzie się tylko dało. Miewałem przebłyski świadomości, myślałem, że jestem tuż-tuż, że jestem przy końcu, by po sekundzie z rozczarowaniem stwierdzić, że tkwię w ślepym zaułku, że tunel nie ma wylotu. I tak w koło Macieju — apiać od nowa, apiać do punktu wyjścia. Właściwie pozornie do punktu wyjścia, bo przecież każde doświadczenie, nawet to ze „ślepym zaułkiem i tunelem”, uczyło, że tam a tam nie trzeba i nie należy trwonić czasu, i można tę drogę jako błędną odhaczyć, dawało pewność, że — choć karkołomnym halsem — mozolnie, bo mozolnie, ale dowiaduję się coraz więcej i coraz mniej pozostaje do przebadania. Metoda prób i błędów, jak zwykł tego rodzaju taktykę zwać mój wielce szacowny Profesor od matematyki.
Wieczory stawały się coraz krótsze, powiewało wiosną, a z jej zapachem wracały mi animusz i energia do działania. Postanowiłem wziąć się do dzieła i posunąć sprawy do przodu.
Zeszłej jesieni, kiedy moja przygoda się zaczynała, postawiłem sobie na rozwiązanie zagadki i wypełnienie „testamentu Ony” limit czasowy — rok. A może to Ona narzuciła mi taki termin? Sam już nie wiem i tylko pytam: czy to nie aż nadto ambitny plan? Już marzec na karku, a ja jeszcze nie znam miejsca, do którego zmierzam. Czyżby tajemnica tkwiła w owym niepozornym „CB”? Albo „BC”? A może w samym „B” lub „C”?
Chicago?
CHICAGO
Muzeum
Przypomniało mi się, że zwiedzając swego czasu Illinois Holocaust Museum and Education Center — ależ złożona nazwa! — poznałem kobietę, Żydówkę, która oprowadzała mnie po muzeum. Mogła być wówczas krótko przed czterdziestką, czyli dziś, szacuję, winna oscylować gdzieś w okolicach połowy piątego krzyżyka.
Podczas oprowadzania mnie pomiędzy poszczególnymi ekspozycjami w treść objaśnień wplatała skrótowo wątki wzruszającej historii o wojennej poniewierce dwóch dziewczynek, podobno — jak twierdziła — koleżanek jej matki. Padły nawet jakieś imiona, kilka nazw, lecz miałem inne sprawy na głowie i nie zwróciłem na nie szczególnej uwagi, a szkoda. Wryło mi się jednak w pamięć widniejące na plakietce jej własne imię, a właściwie dwuimię: Miriam Talita, co miało oznaczać, jak mnie zapewniała, „piękną dziewczynkę”. Pozwoliłem sobie zażartować i wypaliłem ewangeliczne „Talita cum!”, ponieważ w oczekiwaniu, aż wyjdzie z sali poprzedzająca nas grupa zwiedzających, dopiero co przysiadła na taborecie. Prawda, wyrwało mi się, choć bezsprzecznie miejsce wymagające i zasługujące na uszanowanie i powagę. Kiedy jednak wytłumaczyłem, że oznacza to nic innego jak „dziewczynko, wstań”, Miriam Talita potraktowała żart pogodnym uśmiechem, a nawet z umiarkowanym i stosownym rozbawieniem.
Na wspomnienie owej historii wkradł się we mnie niepokój duchowy, coś mnie korciło, by odświeżyć w pamięci ten wątek.
*
— Skąd jesteś? — spytała.
— Z Europy.
— O! A dokładniej?
— Z Polski, z Katowic — odparłem.
— Jesteś Żydem?
— Nie. Jestem gojem. Polskim etnicznym gojem. Mam na imię Tomasz.
— Wyobraź sobie, moi rodzice też przyjechali z Polski. Mama była z Sosnowca. To daleko od twojego miasta, Tou-masz?
— Tuż za rzeczką, co się Brynicą zwie i kawałek dalej do Przemszy wpada. Gdyby się dobrze rozpędzić, można by przeskoczyć rzeczkę i już się jest w Sosnowcu — wytłumaczyłem.
— Jesteś pierwszym turystą nie-Żydem z Polski, którego tu spotykam, Tommy. Chyba mogę cię tak nazywać? Albo wolisz Tom?
— Tom, Tommy… Jasne, że możesz, jak wolisz… A à propos turysty nie-Żyda, to sądzę, że skoro muzeum w miarę nowe, to ktoś musi być kiedyś pierwszy — zauważyłem.
*
Po zwiedzaniu wyszedłem do hallu i coś jeszcze oglądałem i czytałem, a pani przewodniczka bezszelestnie udała się do swoich obowiązków.
Żeby opuścić budynek muzeum, trzeba było przejść przez księgarnię, a właściwie sklep z suwenirami. Jakże się zdziwiłem, gdy przy kasie zauważyłem nie kogo innego jak Miriam Talitę. Ależ pilna i pracowita dziewczyna — pomyślałem. Wymieniliśmy uśmiechy. Ona zajmowała się swoją pracą, ja natomiast przeglądałem książki — nie chciałem wyjeżdżać bez drobiazgu upamiętniającego moją wizytę w tym poczesnym miejscu. Muzeum było nowe, otwarte przed rokiem, więc chyba z tego powodu — dedukowałem — nie zdążyli z zaopatrzeniem w tłumaczenia na inne języki: dominowały publikacje angielsko- i hiszpańskojęzyczne. Długo przebierałem, aż w końcu zdecydowałem się na The Night Trilogie Eliego Wiesela. Kiedy przeglądałem dzieło, do sklepu wszedł mężczyzna, oszacowałem go na siedemdziesiątkę z niedużym haczykiem. Skierował kroki ku kasie i przywitał się ciepło z Miriam. Pewnie krewny albo nawet ojciec — pomyślałem.
Była mocno zdziwiona jego pojawieniem się, a przynajmniej takie odniosłem wrażenie, gdyż wyjaśniali sobie coś slangiem. Z tego, co mimowolnie usłyszałem i zrozumiałem, przyjechał odebrać córkę, a że mu się nudziło, zjawił się półtorej godzinki przed czasem.
Miriam Talita wskazała wzrokiem w moją stronę i oznajmiła ojcu: „Tato, to jest ej-mister z Polski. Wyobraź sobie — spod Sosnowca!”.
Wiem, że to kretyńskie, ale poczułem się dotknięty w swojej śląskości, jakby mi kto nadepnął na odcisk. Lecz nie zareagowałem w pierwszym momencie, nie chciałem z moim angielskim angażować się w polemikę, tym bardziej że amerykańska dziewczyna ma prawo nie kojarzyć, gdzie i czym są Katowice. Wystarczy, że wie, skąd pochodzi matka. A może coś nie tak zrozumiałem?
— Z Katowic — skusiłem się jednak na sprostowanie i uściśliłem, dając zarazem do zrozumienia, że nie jestem głuchy.
— O, z Katowic? Znam Katowice, ba, Stalinogród nawet. I Chorzów, i Bytom. I Gliwice… — usłyszałem nieskażoną obcym akcentem polszczyznę. Byłem zaskoczony, że zapamiętał nazwę miasta z koszmarnego poststalinowskiego okresu. Zbliżył się i wyciągając do mnie żylastą, niegdyś zaiste krzepką rękę, przedstawił się:
— Jestem Dżou-kim. — Tak przynajmniej zrozumiałem wypowiedziane imię.
— Tomasz. — Ująłem jego dłoń i odwzajemniłem uścisk, a w myślach intensywnie kombinowałem, co to za imię, ten Dżou-kim czy tak jakoś… Musiałem się przesłyszeć — pomyślałem — więc zostawmy to, może samo się wyjaśni.
— Tomaszu — zaczął oficjalnie — ja mam czas… i ty masz czas — położył po luzacku rękę na moim barku i śmiało spojrzał mi w oczy — więc zapraszam cię na lunch, a przynajmniej na drinka. Nie odmawiaj, proszę.
Zaskoczony i zmieszany, nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć. Przez moment poczułem się nawet lekko urażony, że ktoś próbuje się spoufalać i wykorzystać mnie jako wypełniacz wolnego czasu. Kalkulowałem: z jednej strony obcy kraj, obcy ludzie, których pierwszy raz widzę — z drugiej jednak, też pierwszy raz widzę, przyjazny obcy kraj, przyjaźni obcy. Z „trzeciej” strony, jacy oni obcy? Toć to rodacy! Zerknąłem na Miriam i wyczytałem z jej twarzy, że sprawiłoby jej to przyjemność. Wahałem się jednak, ale rozbroiła mnie ostatecznie przemiłym uśmiechem, więc przytaknąłem.
— Chętnie — zgodziłem się. — Byle nie za długo — dorzuciłem.
— Nie, nie… Godzinka, najwyżej półtorej? Co?
— Jasne. Dzięki — powiedziałem, trochę do niego, bardziej do Miriam.
Podszedłem do kasy i zapłaciłem za książkę. Ukłoniłem się taktownie pani przewodniczce i wyszliśmy z Dżou-kimem przed gmach muzeum. Już na progu oślepiający blask poraził mnie niczym błyskawica, a na placu ukrop od nagrzanego betonu ogłuszył jak cios maczugą. Po dłuższym przebywaniu w przyjemnym klimatyzowanym wnętrzu poczułem się całkowicie bezbronny. Nie wiem, co mnie bardziej rozbroiło — błyskawica czy maczuga. Szybciutko przeszliśmy przez drogę na parking, gdzie stał jego, miałem nadzieję — chłodny jeszcze, srebrny pick-up. Uf — odetchnąłem z ulgą — wnętrze auta okazało się umiarkowanie znośne!
„Zapatista”
— Jest tu nieopodal, na Willow Road, jedna fajna meksykańska restauracja. Tam cię zapraszam — usłyszałem.
— Dzięki. To spróbuję dzisiaj po meksykańsku… — Już miałem dodać, że po raz pierwszy w życiu, ale się rozmyśliłem.
Po niespełna kwadransie ukazał się szyld „Zapatista”.
W oczekiwaniu na lunch rozmowa nie za bardzo się kleiła, gawędziliśmy bez polotu, banalnie — o wszystkim i o niczym. Ja o Polsce, Europie, o Unii i Polsce w Unii. On o Stanach i też coś o Starym Kraju. Wreszcie uznałem, że wypada zapytać, jak to się stało, że wylądował za oceanem.
— Wiesz — zaczął — już w końcowych latach pięćdziesiątych chciałem uciec z PRL-u, z tej, jak to nawet niebezpodstawnie nazywano, żydokomuny… — Dżou-kim, widząc moje zaskoczenie i zdziwienie, przytaknął dobitnie głową i ze szczerą miną przytwierdził: — Tak, tak, dobrze słyszysz… Ja, stary Żyd, to mówię: ży-do-ko-mu-ny. Nic mnie tam nie trzymało. Lecz udało się dopiero w sześćdziesiątym ósmym, po marcowej rozróbie, kiedy towarzysz Wiesław popadł w tarapaty. Towarzysze moskiewscy naciskali, grozili, toteż nasza wierchuszka, „w trosce o dobro mas”, starym, wielokrotnie ćwiczonym i niezawodnym obyczajem wynalazła wroga i wspaniałomyślnie sprezentowała „wynalazek” hołocie… znaczy — masom robotniczo-chłopskim. Że mówię „hołota”, nie znaczy, iż gardzę prostym ludem, wręcz przeciwnie, wszak sam się z pariasów wywodzę. Mam raczej na myśli część mas, tę bez kręgosłupa, galaretę… To do niej czuję wstręt i awersję.
Ale, ale… na czym to stanąłem?… Aha, już wiem! A więc… wskutek „uzasadnionych protestów”, jak trąbiono, owych robotniczo-chłopskich mas, władza chcąc nie chcąc, ku mojej zresztą uciesze, „musiała ustąpić słusznym naciskom”, żeby zrobić porządek i wykurzyć wrażych syjonistów na pustynię. Bo przecież masy nie marzyły o niczym innym, jak o budowaniu socjalizmu w nierozerwalnym sojuszu z bratnim Związkiem Radzieckim. Demonstrowanie było „dobrowolne” — znasz to chyba, bo premia, bo majster zadowolony, bo dobre, bo wolne… Tak chłopy od sierpa, kowale od młota, jak i baby od traktorów, górniki od kilofa i jenżyniery od suwaka niosły dzielnie i wysoko transparenty, banery, plakaty i zdzierały sobie gardła, skandując gromko: „Syjoniści do Izraela”, „Literaci do piór”, „Studenci do nauki” i takie tam, wiesz, truizmy najwyższych, niebotycznych lotów.
Wiesz, myślę, że Żyd zawsze bywał wygodnym chłopcem do bicia — zawsze odmienny, często tchórzliwy, pokorny, zawsze na podorędziu, dyspozycyjny. Każdy! Nieważne, czy biedny, czy bogaty. Każdy! Nawet ten zintegrowany, wydawałoby się — zlany perfekcyjnie z masą. I jego, gdy nadejdzie pora, wynajdą i postawią pod pręgierz. Wystarczy tylko rzucić przytrute subtelnie ziarnko, że oto w żydostwie czai się podstępna opcja syjonistyczna, by na największym nawet ugorze umysłowym wyrosło, jak w słynnej ewangelicznej przypowieści, gorczyczne drzewo.
Popatrz na mnie, chłopie. Jakiż tam ze mnie syjonista? Zwykły Żyd, nawet nie zwykły, bo chrześcijański, formalnie — katolik. Bez mycki, bez pejsów, bez brody, nawet nos niesemicki… Powiem ci, że taka Liwa Szoken — za moich czasów pierwsza PRL-u dama i wielka pani Zoja Gomułczyna — choć ateistka i komunistka, prędzej by podpadała pod określenie syjonista, czyż nie?
Dali mi paszport. W jedną stronę. W Wiedniu… nie uwierzysz… na peronie dworca, huknął i ogłuszył mnie grom z jasnego nieba! Cud! Wyobraź sobie: ujrzałem Rachelę. Przyglądała mi się… Rozumiesz? Boska Wenus… swoimi bosko urzekającymi oczyma… patrzyła na mnie. — Dżou-kim przymrużył powieki i zapewne uwidział tamtą scenę, bo rozmarzony ucichł, ale po kilku sekundach z namysłem i pasją kontynuował: — Wymieniliśmy uśmiechy. Podszedłem na miękkich nogach. Nie powiem ci, skąd ten przypływ kurażu, ale podszedłem. Przedstawiłem się i… niech się dzieje wola nieba! Postawiłem wszystko na jedną kartę… i ośmieliłem się zaprosić zjawiskową piękność na kawę. Wytrzeszczyła oczy, zaskoczona, a ja drżałem w pokornym oczekiwaniu na topór i niechybne ścięcie. „Dziękuję, czemu nie?”, usłyszałem i w błogiej uldze poczułem się, jakbym do samego raju wstępował.
Wyjeżdżała jak ja, tyle że do USA, gdzie miała krewnych, ja natomiast planowałem Ziemię Obiecaną, bo ciepło, choć w zasadzie było mi to obojętne. Wolność — tylko wolność się liczyła. Zachłysnąłem się tą wolnością, a jakże. Zwariowałem. Dziewczyna też zwariowała. Pobyliśmy z Rachelą w Paryżu, daliśmy się ustrzelić amorowi i tak żeśmy, strzałą ugodzeni, popadli w jego sidła. W zachłanności, jak opętańcy, ogołociliśmy drzewo zakazane do ostatniego ogryzka, z rozkoszą kosztując każdy owoc, jeden po drugim, i spijając soki do ostatniej kropelki. No i patrz, bracie, dopiero com się zachłysnął swobodą, a już popadłem w nowy jasyr. Rachela też. Ale, mówię szczerze, nie żałuję ani jednej sekundy!
W ten sposób zamieniłem ziemię Kanaan na Stany i wylądowałem w Chicago. Tu, dzięki protekcji Michaela, kuzyna Racheli, dostałem robotę w „polskiej” piekarni. Mówię „polskiej”, bo szef pochodził z Częstochowy, Żyd, nawiasem mówiąc, ale wypieki… pożal się Boże… takie tam jankeskie haj-tek-ciasta z polskimi nazwami. Na początku chodziłem wiecznie głodny, bo nie mogłem tego przełknąć. Kupiłem duchowkę… to z ukraińska piekarnik… i sami w domu wypiekaliśmy chleb. Czujesz bluesa? Piekarz, po całonocnym pieczeniu w robocie, przyłazi do domu głodny, bo pieczone przez niego w pocie czoła pieczywo jest do niczego, więc wyjmuje miskę, zaczyn, mąkę, miętosi ciasto i piecze w prywatnym, małym, domowym piekarniczku chlebuś dla siebie i swojej ukochanej. I tak co drugi dzień. Czujesz ten paradoks?
W firmie wprowadziłem, nie chwaląc się, wiele nowego. Wiesz, inne mąki, inne drożdże, inna technologia — nasza, tradycyjna, polska — taka, jaką wyniosłem z domu… Trwało to trochę, nie powiem, ale jak ludziska popróbowały sanockich proziaków, wigilijnych kokotków, rozniosło się po całym Jackowie i interes, mówię ci, poszedł jak pershing! Stary dał mi od razu podwyżkę i stanowisko. Kiedy umarł, biedak, wziąłem kredyt, spłaciłem kogo trzeba i przejąłem cały ten piekarniany biznes, poszerzyłem asortyment o wypieki galicyjsko-żydowskie… wiesz — lekah, purimowe makagiki, chałki… i tak, do emerytury, bracie, przerobiłem ponad trzydzieści lat. Potem sprzedałem sklepy i zakład, bo moje dzieci żyły własnym życiem i nie garnęły się nic a nic do bełtania ciasta. Obecnie mieszkamy w Kenilworth, to nieopodal, będzie stąd jakieś pięć mil. Dla zabicia nudy coś tam sobie czytuję, coś tam sobie dłubię, czasami strugam. Jeśli masz czas, a wiem, że masz, bo musisz mieć dla starego rodaka, jutro czy pojutrze chętnie pokażę ci moje „ikony”. Zapraszam.
— O, to ciekawe. Nie wiem tylko, czy wypada… Wiesz, Dżou-kim, chyba poprawnie wymawiam twoje imię…? jestem tu pierwszy raz, więc nie bardzo wiem… jak to mawiają: co kraj to obyczaj! — próbowałem nieskładnie wyjaśnić moją niezręczną sytuację.
— Mów do mnie Joachim albo prościej — Achim, albo najprościej — Kim. Kiedy wracasz?
— Ach, Dżouakim! — Puknąłem się otwartą dłonią w czoło. — Joachim! Przepraszam, ale to brak osłuchania. Kiedy wracam? Za pięć dni, we wtorek — odpowiedziałem.
— No, to chyba mi nie odmówisz? Nie możesz przecież odmówić staremu polonusowi, co nie? — trochę niepewnym pytaniem wyraził życzenie, ale ja wysłyszałem kryształową szczerość w jego głosie.
— Przekonałeś mnie, Joachimie. Nie śmiałbym odmówić. I dzięki za lunch.
— To ja dziękuję, Tommy. Chyba wolno mi cię tak nazywać? — Przytaknąłem głową na zgodę, a on z uśmiechem kontynuował: — Było mi miło, a będzie mi jeszcze milej, kiedy odwiedzisz starego Kima.
Pszczoła — Debora
Wróciliśmy pod muzeum. Oczekująca powrotu ojca Miriam rozmawiała z jakąś starszą panią, najwyraźniej koleżanką z pracy. Ujrzawszy samochód, pomachała. Joachim zajechał, wysiadł i podszedł do kobiet, ja za nim.
— Hej, Pszczoła! — zawołał po polsku. — Pszczoła to po hebrajsku Debora. — Mrugnął do mnie.
— Cześć, Synu Oracza! — odpowiedziała z szerokim uśmiechem.
— Deboro, pozwól, że ci przedstawię: mój… nasz… nowy przyjaciel ze Starego Kraju, Tomasz.
— Miło mi. Debora, a dla Polaka Dwora — przedstawiła się i podała mi wiotką dłoń.
— Mnie również jest bardzo miło. Tomasz.
— Miriam mówiła, że jesteś spod Sosnowca.
— Tak, tak… Z Katowic pod Sosnowcem. — Spojrzałem znacząco na nic nie rozumiejącą Miriam.
Debora intuicyjnie wychwyciła mój przytyk, bo mrugnęła do mnie jednym okiem i zażartowała:
— Chyba z Katowic pod Będzinem, bo ja stamtąd pochodzę. Słuchaj, ona młoda, tutejsza, nie zna tych podskórnych regionalnych zawiłości… Ślunsk i altrajch… — nadawała jak cekaem. — Pierwszy raz w Stanach? — I nie czekając, aż potwierdzę lub zaneguję, spytała: — Jak ci się u nas widzi, Tommy? Czy mogę cię tak nazywać?
— Jasne, że możesz… — a rozglądając się po twarzach, dodałem: — i spodziewałem się, że padnie to pytanie. A w Stanach? Tak, pierwszy raz. I jestem pod wrażeniem. A po dzisiejszym dniu — tu spojrzałem wymownie na Joachima, a niedwuznacznie i jeszcze wymowniej na jego córkę — pod piorunującym wrażeniem.
— Pszczoła, Tommy kupił sobie u nas The Night Eliego — powiedział Joachim do Debory, a zwracając się do mnie: — Elie to stary kumpel Debory.
— O! Naprawdę? Cieszę się. Czytałem trochę Wiesela. Czy nie pochodził z Rumunii? — spytałem, by błysnąć erudycją… chyba.
— Tak, po-cho-dzi z Rumunii, miesz-ka w Nju-jorku te-raz — potwierdziła, uświadamiając mi karcącym tonem, że facet żyje. — Ostatnio ma coś poważnego z sercem, dzwoniła mi znajoma. Martwimy się. Wiesz, Elie był u nas na otwarciu nowego muzeum. I Clinton też — oznajmiła dumnie i spytała: — Tommy, ty interesujesz się Żydami?
— Istotnie — odparłem. I żeby sprawić moim towarzyszom przyjemność, dorzuciłem: — Bardzo mnie ten temat ciekawi.
— Miło spotkać młodych ludzi, którzy w dzisiejszych czasach interesują się sprawami ważnymi, a nie tylko patrzą korzystania z uciech — podsumowała Debora.
Postaliśmy jeszcze parę chwil. Na pożegnanie ponownie podziękowałem za miły dzień, wymieniliśmy obligatoryjne bye-bye i rozstaliśmy się w pogodnym i miłym nastroju.
Pamiętam, miło mi było, kiedy konwersowali ze mną nieskazitelną polszczyzną, gdyż zauważyłem, że między sobą operują melanżem spolonizowanych amerykanizmów i zamerykanizowanych polonizmów. Jeszcze większy językowy miszmasz słychać było w sklepach i restauracjach, gdzie spotykali się polonusi.
Ikony świątyni Joachima
Zamiast jednego nastąpiły trzy spotkania z Joachimem, podczas których prezentował mi tę swoją „dłubaninę” — rysunki, trochę snycerki, parę rzeźb z jakiejś dziwnej, nieznanej mi masy. Ująłem i ważyłem w dłoni: z wyglądu niby palona glina, a lekkość balsy.
— Co to jest? — spytałem zaciekawiony.
— To? To jest mój wynalazek. Tajemnica! — odrzekł z szelmowską miną. Musiałem wyglądać na zaskoczonego odpowiedzią, bo zaczął się usprawiedliwiać: — Żart, Tommy, żartowałem… Żaden to sekret. Jest to po prostu specjalne ciasto, które mieszam, urabiam, formuję, a na koniec utwardzam w duchowce. Potem szlifuję i maluję. Ot i cała rzecz! — Roześmiał się serdecznie.
Opowiadał różne historie i było ich sporo. Pomiędzy interesującymi pracami a opowieściami wyczuwałem subtelną rozbieżność. O ile „dłubanina” na oścież otwierała okno na jego duchową przestrzeń, o tyle w opowieściach brakowało mi prostolinijności, ostatniej nutki szczerości. Wywnioskowałem, że „przetrawia” tajemnicze i kręte koleje swojego losu i tu, w klauzurze pracowni, gdzie ze swoim niewątpliwie skomplikowanym życiem obcuje sam na sam, udaje mu się stopniowo, kroczek po kroczku, uporządkowywać jakieś koszmarne, jemu tylko wiadome przeżycia z dzieciństwa, może z wczesnej młodości. Chronologia prac rzucała światło na kolejne stadia „dojrzewania”. Natomiast we wspomnieniach słownych brakowało mi właśnie głębi wnętrza. Wydawał się ledwo muskać zdobną powierzchnię bram sezamu pełnego bogatych doświadczeń i historii.
Moje spostrzeżenia potwierdziła jego córka, kiedy ją o to zapytałem.
— Wiesz — wyznała z nutką zatroskania i żalu w głosie — dzieciństwo ojca stanowi białą plamę na mapie mojej wiedzy o nim. Zawsze pomija tamten okres. Musiał być bardzo ciężki i bolesny. Dla ojca życie zaczyna się dopiero od Wiednia, gdzie poznał Rachelę, późniejszą małżonkę, moją mamę. To tak, jakby narodził się około trzydziestki. Owszem, zdarzyło się ze dwa–trzy razy, że napomknął coś o nauce zawodu, o życiu w czasach komunizmu, lecz bardzo, bardzo skąpił wspomnień. Sporadycznie wypsnęło mu się kilka zdań o bardzo tragicznej historii nieżyjącego przyjaciela, z których jasno wynikało, że nie potrafi o nim zapomnieć, że ciągle tkwi w tamtym okresie, drepcze w kółko, babrze się i grzęźnie jak w bagnie, lecz nie pozwala sobie pomóc. Podasz mu dłoń, to ją odtrąca. Sam widzisz, Tommy, że lubi sobie pogawędzić, ale te opowiastki zaczynają się w połowie lat sześćdziesiątych. O tym okresie, jak pewnie zauważyłeś, potrafi trajkotać na okrągło… Kiedy pracował zawodowo, czas nie pozwalał mu na rozdrapywanie przeszłości, teraz jednak zamyka się w tej swojej kanciapie, sterczy w oknie i cięgiem gapi się na chmury nad jeziorem, a potem cierpliwie stara się przenieść na karton to, co tam wypatrzył i wyczytał. Sądzę, Tommy, że mama musiała znać historię jego dzieciństwa, jednak wytrwała w dyskrecji i zabrała tajemnicę do grobu, pozostawiając biedaka, najwidoczniej na jego własne życzenie, z tymi problemami samemu sobie. Tak się umówili, a mnie, córce, cóż, sumienie nie pozwala dotykać jego zabliźnionych ran, bo czuję, jak bardzo cierpi. Takie to nasze dziedzictwo i taki mój, w nim zakorzeniony, żydowski los.
Ta rozmowa zagnieździła się w mojej głowie i teraz płodzi coraz to nowsze nastroje i myśli.
Pożegnanie z Chicago
W przedostatni dzień mojego pierwszego pobytu w Chicago zaraz po śniadaniu pojechałem do Joachima. Nalegał na to spotkanie, a i mnie trochę zależało, ponieważ byłem ciekaw, co ma mi jeszcze do zaprezentowania lub powiedzenia. W poprzednie dwa dni, jak wcześniej wspomniałem, pokazywał mi swoją „dłubaninę”, objaśniając znaczenie każdej pracy, snuł przy tym opowieści, bywało — emocjonalnie, lecz podskórnie wyczuwałem, że to nie to, co mu leży na sercu. Intuicyjnie podejrzewałem, że jest coś, czego chciałby się pozbyć, coś, co niczym głaz ciąży na dnie jego duszy, lecz nie potrafi się wznieść, by przejść przez usta. Jechałem zatem z nadzieją na usłyszenie wyjątkowej historii.
Kiedyśmy zasiedli w fotelach, wspaniale zaopatrzeni w przekąski i napoje, zaczął „o byle czym”, aby tylko zacząć chyba. Przeszywającym wzrokiem wkradał się do mego wnętrza, jakby mu było mało dwóch poprzednich dni i musiał się jeszcze raz upewnić, czy jestem godzien wysłuchać jego osobistych zwierzeń.
Hardo postanowiłem przeczekać ten stan niepewności. Nic na siłę — myślałem. Może nie jest gotów? A może to ja jestem w błędzie i próżno oczekuję czegoś, czego nie ma?
Pokazywał i objaśniał mi rodzinne fotografie. Tu urlopy z dziećmi, a tu remont i przebudowa świeżo zakupionego domu, tam jubileusz firmy, wspólna fotografia z pracownikami.
— O, spójrz na to… — Joachim postukał palcem w duże zdjęcie. — To jest otwarcie nowego marketu w Ukrainian Village, nieopodal cerkwi Świętej Trójcy. — Ujął delikatnie fotografię i z nostalgią przyglądał się stojącej z bukietem róż przed lśniącą witryną sklepu uśmiechniętej małżonce. — Ten market… i cały jego wystrój… to był genialny pomysł mojej Racheli. Oj, mówię ci, bracie, miała dziewczyna wyczucie do interesów.
Rachela, jego żona, wyglądała całkiem podobnie, prawie identycznie, jak ją sobie wyobrażałem: urocza, dobroduszna, lecz wymagająca matrona. Sądzę, że głównie te cechy przekazała Miriam Talicie. O pozostałej dwójce dzieci, córce i synu, nie mogę się wypowiadać, gdyż nie było mi dane ich poznać.
Zaproponował spacer. Oho, widać nie jest gotów. Potrzebuje powietrza i przestrzeni do zyskania na czasie i być może nabrania rozpędu — uznałem.
Oprowadził mnie po okolicznych ulicach. Dzielnica średnio bogata — mówił — ale spokojna. Przemilczałem to spostrzeżenie, bo w moich polskich oczach wyglądała na superluksusową: domy jednorodzinne wielkości niejednego staropolskiego pałacyku, a przynajmniej szlacheckiego dworku, na zewnątrz zadbane, czyste, ba, wypieszczone dosłownie obejścia. Na zewnątrz. Bo co w środku się dzieje, sam Pan Bóg raczy wiedzieć. Ale to już osobna historia każdej mieszkającej tam rodziny.
Później jeszcze jezioro. Lake Michigan. Ogromne jak morze, nawet — przyznaję — nie mogłem się powstrzymać i wbrew zdrowemu rozsądkowi, po kretyńsku, na przekór wiedzy wyniesionej z lekcji geografii i lektur, dyskretnie musiałem skosztować, czy woda faktycznie słodka. Słodka. Jakiż rezerwuar! A wielkich jezior aż pięć. Podejrzewam, że moja Pani z geografii, która zawsze z niedoścignioną pasją i fantazją, malowniczo i dynamicznie opisywała nam przeróżne egzotyczne krainy, nigdy ich nie widziawszy, też by się nie oparła pokusie posmakowania.
Po południu zauważyłem, że Kim, jak spadochron jednostajnie i bezustannie, opada z sił. Czyżby hiperglikemia? W Parku Gillsona, zanim zawróciliśmy, zaproponowałem krótki odpoczynek na ławce. Odetchnął, ulżyło mu dostrzegalnie. W drodze powrotnej podziwiałem wydmy w Rezerwacie Elmwood. Bezkres i potęga jeziora Michigan, czystość i dbałość o naturę, przynajmniej w tamtym regionie, wywarły na mnie ogromne wrażenie. Przed oczyma stanęły mi nasze miasta, parki i kąpieliska. Komentarz do tego spostrzeżenia również postanowiłem zachować dla siebie.
Dobrnęliśmy do domu. Nienawykły, a może to tylko moje subiektywne odczucie, do długich pieszych wędrówek Joachim był ewidentnie wycieńczony. Postanowiłem się pożegnać. Zanim jednak pozwolił mi to uczynić, zaprosił mnie do salonu na drinka. Podczas gdy piłem jedną, potem drugą i następną wodę z cytryną, Joachim wstał i wyszedł do swojej „dłubalni”. Wrócił z dużą, kiedyś niewątpliwie jaskrawożółtą, dziś wyblakłą kopertą, otwarł ją i wyjął plik gęsto zapisanych kartek.
— List — powiedział lekko drżącym głosem. — List od przyjaciela, Judeja. Pożegnalny. Tommy, nie potrafię o tym mówić, dlatego chciałbym, abyś go przeczytał. Ale nie tutaj. Może znajdziesz czas w hotelu? Jutro z rana, zanim wyjedziesz na lotnisko, odbiorę.
— Jasne, Kim. Z przyjemnością. Ale dlaczego akurat ja?
— Sam nie wiem, ale tak czuję. Może zbliżający się kres? A może fakt, że… nie zrozum mnie opacznie… polubiliście się z Miriam i kiedyś porozmawiacie na mój temat. Tak, to pewnie mój niedaleki koniec. Takie odnoszę wrażenie.
— Joachimie, przesadzasz. Macie tu świetną medycynę. Daj się pobadać. Przepiszą leki, zalecą ruch. Świeże powietrze czyni cuda.
— To samo powtarza ciągle Miriam. Widzisz, mam rację, że się rozumiecie. — Mrugnął do mnie i wyciągnął rękę z kopertą. — To rękopis, nie mam kopii, więc proszę…
— Oczywiście. To dzięki za gościnę, Kim. Było miło was poznać. Do jutra.
— Cześć Tommy. Do jutra. — Pomachał mi, kiedy cofałem sprzed jego garażu na ulicę.
Wyjechałem. Po drodze spóźniony szybki lunch i do hotelu. Od razu prysznic, butelka wody na stolik i leżąc na wznak na łóżku, zabrałem się do lektury listu.
Po pół stronie wczułem się w charakter pisma, a po całej udało mi się złapać początkowy rytm, który później od czasu do czasu się zrywał, jednak powracał, miejscami zmieniając tempo.
Judej. Tak mnie ochrzcił Wasyl, Łemko. Bywało, że w przypływie dobrego nastroju wołał na mnie Judek. Częściej jednak, w napadach wściekłości, kiedy mocno popił, a pił prawie co dzień, nazywał mnie Judaszem, lecz było mi to obojętne, gdyż nie rozumiałem znaczenia tego przezwiska.
W przeddzień wybuchu wojny obchodziłem swoje czwarte urodziny, lecz, przyznaję, nic z tych urodzin nie zapamiętałem. Wybuch wojny i wjazd Niemców do Przemyśla, mojego miasta rodzinnego, musiał jednak wywrzeć na mnie niemałe wrażenie, gdyż utkwiło mi w pamięci kilka epizodów z tego okresu.
Poczytałem jeszcze kilka stron. Wróciłem do pierwszego zdania i… odpłynąłem.
Przebudziłem się dobrze po północy. Piasek w oczach. Krople. Dalej ten piach. Nic z tego, a zawsze pomagały. Trwało to trochę, lecz w końcu zadziałały i poczułem ulgę. Przeszło. Dobre, sprawdzone krople.
Czytałem i mocno przeżywałem. Doczytałem, nawet nie wiem kiedy.
*
Krótko po śniadaniu zapukał Kim. Wszedł. Radosne oczy, prężny, pełen wigoru krok. Mając w pamięci jego wczorajszą marną kondycję, spoglądałem na niego nieco podejrzliwym, zatroskanym wzrokiem, czy nie blefuje. Nie blefował. Bogu chwała!
— Hi, i jak, Tom? — zawołał rześko. Po wczorajszej niedyspozycji ani śladu.
— Przeczytałem, Kim, i bardzo to przeżyłem. Ale, wierz mi, niewiele mogę powiedzieć… na tę chwilę. — Zajrzałem mu głęboko w oczy, może do samego jądra duszy, aż się przestraszył chyba. Wskazałem dłonią na porozrzucany na łóżku majdan do spakowania. — Kim, jeśli nie masz nic przeciwko temu, chętnie bym to skopiował albo zeskanował.
— Hm, Tommy, to list osobisty przyjaciela, który wiesz, co zrobił. Miał swoje motywy… — urwał mu się głos, spuścił głowę, tylko ramiona drgały.
W ułamku sekundy tak zmienić nastrój? Coś tu jest nie tak.
— Wiem, wiem, czytałem przecież. Przepraszam. I bardzo serdecznie współczuję — powiedziałem i wręczyłem mu plik kartek. — Usiądziesz na chwilę?
— Nie masz już wiele czasu, więc nie będę ci zawracał głowy. Do zobaczenia, Tomie, miło cię było poznać.
— Trzymaj się, Joachimie. Cała przyjemność po mojej stronie. I pozdrowienia dla dziewczyn.
Wyściskał mnie jak syna. Nie, jak brata. Albo lepiej — jak przyjaciela mnie wyściskał. Wzruszony był. Ja też.
— Wiesz, Tomaszu, mam takie przeczucie, że się jeszcze spotkamy. Trzymaj się.
Zrobiłem wielkie oczy. Uśmiechnął się jeszcze, odwrócił na pięcie i z werwą otworzył drzwi.
Wyszedł.
Szósty zmysł? Ma przeczucie? Jeszcze jeden poczciwy, wartościowy człowiek — myślałem podczas pakowania. Nie dalej jak wczoraj wybierał się do raju, a dziś wygaduje o następnym spotkaniu. Widno działam pobudzająco na jego stany psychiczne i wywołuję tsunami bolesnych wspomnień. Ale czemu ja — intruz z drugiego końca świata? Pora najwyższa wyjeżdżać i przerwać tę huśtawkę uczuć. Będę cię długo pamiętał, chłopie. Szkoda, że geografia nam nie sprzyja, pewnie z upływem czasu zostalibyśmy dobrymi znajomymi, a kto wie, może przyjaciółmi.
Około południa zatrzasnąłem drzwi i zjechałem windą do recepcji. Oddałem klucz. Miłej pani pytającej o wrażenia z pobytu i opinię o hotelu odpowiedziałem, zgodnie z prawdą zresztą, że jestem bardzo zadowolony i w przyszłości, o ile będzie mi dane i jeśli zajdzie taka potrzeba, chętnie skorzystam ponownie. Uśmiechnęła się i podziękowała for the feedback.
— A to od tego gościa, co rano pana odwiedził, sir. — Wskazała leżący na drukarce stosik.
Musiałem mieć tęgo zdziwioną minę, bo, zmieszana, zaczęła wyjaśniać i tłumaczyć:
— Wyszedł z windy, postał chwilę w hallu jakiś niezdecydowany, podszedł i zamieniliśmy kilka słów. Potem poprosił o skopiowanie kartek. Strony nie są ponumerowane, ale ułożone kolejno. Sama kopiowałam. Życzy pan sobie spinacz albo kopertę?
— Och, bardzo chętnie. Wybaczy pani moją, że tak powiem, zachłanność, ale prosiłbym i o spinacz, i o kopertę… jeśli można, madame — odpowiedziałem zaskoczony własnym tupetem. Uśmiechnęła się szczerze i wyrozumiale i podała oba utensylia. Podziękowałem, wsunąłem paczkę do kieszeni walizki, pożegnałem się i odjechałem.
Co się zmieniło, że nagle zdecydował się zostawić mi ten list? — myślałem przez całą drogę na lotnisko. Będę miał co czytać w samolocie.
*
Pamiętam, że tragiczny, piekielnie tragiczny życiorys Judka, jego własną ręką, by nie rzec — własną krwią napisany, wzruszył mnie do łez. Coś à la Dziennik Anne Frank — tak się to czytało: emocjonalnie, z uczuciem głębokiego smutku, z refleksją. Tyle że nie był to, jak u Frankówny, dziennik pisany na żywo, a przefiltrowana czasem i światłem życiowych doświadczeń ewokacja. Nie można, po prostu nie da się pozostać obojętnym. Dużo o nim rozmyślałem.