E-book
14.7
drukowana A5
49.92
Jomsborg Noc Kupały

Bezpłatny fragment - Jomsborg Noc Kupały


Objętość:
214 str.
ISBN:
978-83-8273-523-9
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 49.92

Nawet jeśli wiemy, że nie uda się zrealizować wszystkich marzeń, to nie znaczy, że nie możemy spełniać każdego po kolei. Jedno życie!

Prolog

Jomsborg — Wolin — Jomsborg

Wszystko zaczęło się od legendarnej, niesamowicie walecznej drużyny wikingów — Jomsvikingów, mających swoją siedzibę w Jomsborgu w X i XI wieku. Wiedza o niej pochodzi głównie dzięki przekazom islandzkiej Jomsvikingsagi i Olav Tryggvasons sagi. Współcześnie badaniem dziejów Jomsvikingów zajmują się polscy mediewiści, historycy i archeolodzy. Na popularności zyskuje twier dzenie, że Jomsvikingowie mieli duży wpływ na kształtowanie państwa w okresie Piastów. Można spierać się o to, czy drużyna powstała dzięki norweskiemu królowi Haraldowi Sinozębnemu, czy też jarlowi Palnatokiemu. Jednak bezdyskusyjna pozostaje niezwykła odwaga i determinacja drużyny, którą obowiązywał wyjątkowy kodeks honorowy. Za najważniejszą bitwę z udziałem Jomsvikingów uznaję się bitwę w zatoce Hjorungavagr, która niestety oznaczała również zmierzch znaczenia i siły tych wojów.

Współczesna, nieco popkulturowa fascynacja wikingami w Wolinie rozpoczęła się w od zorganizowania Festiwalu Słowian i Wikingów. Pierwsze takie wydarzenie odbyło się w Wolinie 2 lipca 1993 roku. Na początku siermiężnych przecież jeszcze lat 90. impreza miała charakter raczej lokalny i odbywała się na miejskich błoniach a jej największą atrakcją nie byli wikingowie tylko kucyki sprowadzone z Danii. Jednak z kolejnymi, corocznymi wydaniami festiwal rozrósł się do tysiąca pięciuset uczestników grup rekonstrukcyjnych. Co za tym idzie w sąsiadującym z Wolinem Recławiu na Wyspie Ostrów powstał skansen, by jak najdokładniej odwzorować życie wojów i zachęcić turystów do odwiedzin przez cały rok, a nie tylko na trzy festiwalowe dni. Po ponad dwudziestu edycjach okazało się jednak, że wyspa przeznaczona na skansen jest zdecydowanie za mała i nie jest w stanie pomieścić nawet niemieckich entuzjastów a co dopiero Skandynawów, czy rodzimych grup rekonstrukcyjnych. Turyści przechadzali się coraz mniej chętnie, ponieważ w ścisku podczas festiwalu można było zgubić nie tylko portfel, ale i własne dzieci. Rozwiązaniem było przeniesienie imprezy oraz odbywających się cyklicznie rozmaitych warsztatów archeologicznych bezpośrednio do miasta na Wyspę Wolin. Od teraz całe miasteczko miało stać się skansenem, a grupą rekonstrukcyjną wszyscy jego mieszkańcy. Przed włodarzami miasta stanęło nie lada wyzwanie. Sprzeciw zgłaszali zarówno lewacy jak i prawicowi aktywiści, swoją negatywną opinie wystawili także niezrzeszeni obrońcy swobód obywatelskich, jednak w mieście nie było dużych zakładów pracy, a wizja tego, że będzie można z turystów żyć cały rok wydawała się mieszkańcom nad wyraz kusząca. Referendum trafiło na podatny grunt, za sprawą przede wszystkim przemawiającej kampanii społecznej. Z dnia na dzień w kilkutysięcznym miasteczku pojawiły się reklamy zachwalające to niekonwencjonalne rozwiązanie. Główne hasła: „My wolinianie to my Słowianie”, „A co Ty zrobiłaś dzisiaj dla swojego Wikinga” oraz „We can do it!” opatrzone były przemawiającymi grafikami euro i dolarów wysypujących się ze skórzanego mieszka przystojnego, ale nieco podstarzałego modela, znanego z francuskiej kampanii „polskiego hydraulika”. Referendum połączono z ogromnym festynem dla mieszkańców, na którym to wybrano pierwszą „Miss Wikinga”, co zaowocowało bardzo wysoką frekwencją i ostatecznym przechyleniem szali na rzecz zamiany miasteczka w najokazalszy i najwierniej odwzorowany skansen Europy. Pomysł spodobał się nie tylko mieszkańcom i włodarzom, ale także marszałkowi województwa, który widział już oczyma wyobraźni jak piękne grafiki będą mogły być puszczane na wyświetlaczach w pociągach PKP Regio, oraz samej Unii Europejskiej, dla której projekt okazał się idealny do dotowania dosłownie ze wszystkich możliwych programów operacyjnych — od „Czystego Powietrza”, przez „Jedz Ryby” na „Dziedzictwie Kulturowym” kończąc. I tak Wolin powrócił do historycznej nazwy Jomsborg a jego mieszkańcy, zależnie od swoich osobistych upodobań zostali Słowianami lub wikingami. Rada języka polskiego przy tej okazji uznała oficjalnie słowo „wikingwica”, tak aby Panie przynależne do społeczności wikińskiej nie były gorsze od Słowianek.

Rozdział I

czwartek, 2 izok, X rok po dechrystianizacji Jomsborga

— Oby niemiłosierne bóstwo Nemiza objawiła się tym mądralom, którzy podczas rady plemienia przyjęli uchwałę o transporcie. — Zamruczał pod nosem komendant Burysław próbując po nagraniu ze stacji paliw ustalić właściciela auta przywłaszczającego mienie w postaci płynu do spryskiwaczy wartego 15 welesów. Faktycznie w grodzie, w którym dopuszczono do użytku tylko trzy marki pojazdów: Ferrari ze względu na konia w logo, Volvo ze względu na starożytny symbol żelaza i Volkswagena, którego logo to uproszczona wersja swastyki a dla Słowian jednocześnie symbol szczęścia, bardzo ciężko było wyłonić sprawcę na podstawie nagrania. Tym bardziej, że nie było to Ferrari, których właścicieli nie było w grodzie zbyt wielu.

— Oczywiście, jak zawsze golf. — Jego irytację przerwał dzwoniący telefon. Sięgnął po niego ze zdumieniem, ponieważ w Jomsborgu dopuszczono do użytku tylko sieci Virgin Mobile i Wiking, co powodowało niebywałe problemy z zasięgiem.

— Slava Jomsborgowi! Komendant Burysław Śmiały, słucham.

— Slava! Proszę o przyjazd — znalazłam ciało. Coś tu wisi, proszę szybko! — W głosie kobiety czuć było narastającą ekscytację, pozwalającą mieć przypuszczenie, że jeśli komendant się nie stawi, gotowa sama rozhuśtać trupa, toteż Burysław podjął decyzję o wszczęciu zdecydowanych działań.

— Gdzie?

— No jak gdzie wisi? Na Wzgórzu Wisielców.

Pospiesznie osiodłał więc służbowego konia, ponieważ w pracy nie uznawał korzystania z prywatnego czerwonego golfa V 1.9 TDI, i mniej pospiesznie, z racji wieku Thora przemierzał ulice grodu. Ponieważ po ustawie dechrystianizującej w Jomsborgu pozostały tylko te nazwy urzędowe, które kojarzyły się wystarczająco pogańsko to ulice: Gryfitów, Słowiańska, Trygława i Światowida zajmowały solidarnie po ¼ powierzchni Jomsborga. Po drodze minął relikt Wolina — bloki z wielkiej płyty, które zdecydowano się zostawić z dwóch powodów- od zawsze zarządzała nimi Spółdzielnia Mieszkaniowa Słowianin co idealnie wpisywało się w obecną politykę grodu, oraz okazały się najtrwalsze i wyburzanie ich byłoby zbyt dużym przedsięwzięciem logistycznym. Obecnie zamieszkiwali je tylko najzamożniejsi mieszkańcy — głównie kupcy, włodarze i rękodzielnicy na co dzień poruszający się dumnie ferrari. Cała reszta musiała zadowolić się drewnianymi chatami krytymi strzechą, o najwyżej trzyizbowym rozkładzie i tyko nieliczni posiadali w nich antresole. Na wszystkich tych budynkach zamiast instalacji odgromowych namalowano sześcioramienny symbol gromowładnego boga Peruna, przez co okoliczna straż w sezonie letnim musiała przemianować się z ochotniczej na zawodową.

Po niedługiej chwili Burysław dotarł na miejsce wezwania — niewielkie ogrodzone wzniesienie nazywane Wzgórzem Wisielców było miejscem szczególnym. Należało do najstarszych wczesnośredniowiecznych nekropoli na Pomorzu. Choć pochówki szkieletowe związane są z obrzędami chrześcijańskimi, to w Jomsborgu pojawiły się już 200 lat przed jego wprowadzeniem. Od lat trwają dyskusje czy taka forma dotyczyła chrześcijan żyjących w pogańskim mieście, czy też multikulturowy gród jakim był Jomsborg sprawił, że przyjęto zachodnie wzorce. Mimo wszystko część zmarłych chowano również w obrządku ciałopalnym, a badania archeologiczne na Wzgórzu dowodziły, że odbył się co najmniej jeden pochówek z łodzią, związany najprawdopodobniej ze Skandynawami. Sama nazwa Wzgórza Wisielców znajdującego się na wzniesieniu Gołogóra odnosiła się natomiast do późniejszego okresu, w którym wzgórze było miejscem straceń piratów i zbirów.

Na tym starożytnym kurhanowym cmentarzysku oczom Śmiałego ukazał się zupełnie niecodzienny widok. Zeskakując z konia przypomniał sobie jeszcze rozmowę jaką onegdaj przeprowadził ze swoją byłą już chrześcijańską żoną Częstowojną — fanką kryminałów:

— Sławku, najłatwiej ukryć zwłoki na cmentarzu. Tam nikt nie będzie ich szukał i ruszona świeża ziemia nikogo nie zainteresuje.

— Niegodna Ty, ile razy mam Ci powtarzać, żebyś zwracała się moim pogańskim imieniem, ktoś mógłby Cię przecież usłyszeć. Takie gadanie może wpłynąć niekorzystnie na moja pozycję w mieście. Poza tym przecież my od wielu lat nie chowamy już zmarłych na miejskim cmentarzu, tylko mamy ciekawsze sposoby jak na przykład puszczanie palących się zwłok na tratwie rzeką. Więc jeśli zakopiesz kogoś na cmentarzu, to świeżo wzruszona ziemia na pewno będzie podejrzana.

Wspomnienia o niej były dla policjanta niewygodne jak skórzane spodnie, które wciskając się w jego męskość dość dosadnie przypominały mu o tym, w jakim miejscu przyszło mu żyć.

Sprawa była aktualnie o tyle dziwna, że Wzgórze Wisielców było zamknięte nawet dłużej od miejskiego cmentarza. O jakieś dziesięć wieków dłużej. Burysław przypomniał sobie czasy chrześcijańskie, kiedy to przeprowadzano rewitalizację parku miejskiego i archeolodzy byli zdziwieni faktem, że chowane były tam ciała. Miejsce było teraz wykorzystywane głównie do świąt pogańskich, jednak bardziej jako szopka dla turystów, bo prawdziwe obchody, zgodne z kalendarzem odbywały się na wzniesieniu Młynówka, oraz przy pomniku Trygława. Pierwszym więc skojarzeniem komendanta po przyjeździe na miejsce było właśnie „przedstawienie”. Sama ofiara wisiała na naprędce przygotowanej szubienicy, dokładnie takiej, jaką rysuje się grając w wisielca. I można było już wstępnie zakładać, że nie była to robota miejscowych rzemieślników. Tutejsi szkutnicy znali się na pracy z drewnem jak mało kto, o czym świadczyły wikińskie okręty, głównie drakkary, które po ekspansji na Zachód stały się z czasem modniejsze od posiadania luksusowego jachtu. Wszystkie one wytwarzane były tradycyjnymi metodami i narzędziami, między innymi za pomocą siekier o długim i płaskim ostrzu. To drewno było jednak źle ociosane i marnej jakości.

— Sosna, co najwyżej sosna — mruknął próbując przedostać się bliżej rozpędzając tym samym rozentuzjazmowaną gawiedź na boki.

Sama ofiara ubrana była w dres. Taki dres zazwyczaj mają turyści odwiedzający Jomsborg, bo sami mieszkańcy w życiu nie zamieniliby swoich ręcznie tkanych szat z owczego runa na zwykłą odzież. Dumni z pochodzenia bogatsi mieszkańcy nosili się na kolory żółty i pomarańczowy a biedniejszym pozostawały szare i brązowe szaty. Niebieski jako najtrudniejszy do wybarwienia zarezerwowany był natomiast dla włodarzy. Tak więc opięta na piwnym brzuchu szara szata komisarza mocno kontrastowała z jakąś multikolorową, chrześcijańską szmatą, w którą ubrana była ofiara. Duży dysonans między ubiorem a resztą stanowiła górna partia ciała denata. Miał bowiem nałożony hełm. I to taki prawdziwego woja, nie żaden bubel jaki czasem mieszkańcy wciskają chrześcijanom w zamian za ich walutę. Fragment oręża prawdziwego woja sprawił, że pod Burysławem mimo skórzanych obcisłych spodni ugięły się nogi. Mogło to znaczyć tylko tyle, że pod hełmem znajduje się głowa któregoś z Jomsvikingów. W dawnym Wolinie wybierało się radnych, jednak z czasem zaprzestano tego zbyt zachodniego zwyczaju i zaczęła obradować rada plemienia na czele z jarlem zamiast burmistrza. Sama rada składała się tylko z wojów. A że każdy chciał rządzić w mieście to ten organ administracyjny rozrósł się do stu pięćdziesięciu pięciu dzielnych wojowników nazwanych na rzecz ich przodków Jomsvikingradą. Jako że ratusz nie dysponował tak dużą salą obrad, trzeba było przenieść całą administrację miasta za wyspę Ostrów do dawnego skansenu. Każdy z Jomsvikingów cieszył się znamienitą i nieposzlakowaną opinią w grodzie, więc śmierć prawego pogańskiego woja mogła naprawdę zadrzeć w posadach resztkę murów miasta.

Przełykając głośno ślinę policjant poprosił najwyższą stojącą obok dziewkę, która zdążyła już zrobić sobie selfie z trupem o zdjęcie jego hełmu. Jeszcze zanim kobieta, wzięta przez niego na barana, aby miała możliwość dosięgnąć do lśniącej stali na głowie wykonała to polecenie Burysław poczuł niewysłowioną ulgę. Będąc bliżej ciała zauważył, że ofiara nie ma brody, w związku z czym mało prawdopodobne było, by pod hełmem krył się ubrany w dres wiking. W ułamku sekundy zmienił jednak zdanie, ponieważ pomyślał, że ktoś mógł zgolić brodę wojownikowi. W tym momencie lekko ugięły się pod nim kolana, co spowodowało, że niewiasta na jego barkach straciła równowagę i upuściła hełm, który potoczył się po kolejnych kurhanach.

— Ooo nie! — Rozległ się chwilę potem mruk gawiedzi. Denat był bowiem kompletnie łysy. A to oznaczało, że ewentualne morderstwo lub samobójstwo od razu zeszło w głowie komendanta na dalszy plan.

— Oto mamy kradzież hełmu, trzeba będzie bić w dzwony. Ktoś z Jomsvikingrady został pozbawiony oręża! — krzyknął w stronę nie wiedzieć czemu rumieniących się dziewek.

Ochłonąwszy trochę policjant, po głębszym namyśle i kilku głębszych łykach miodu pitnego ze swojego bukłaka, stwierdził, że chrześcijanin który tu wisiał to też był człowiek. Może trochę ekscentryczny, ale ciężko będzie porzucenie czynności służbowych wyjaśnić przełożonym spoza grodu. W końcu dostał tu posadę i błyskawiczny awans dlatego, że mimo że od dawna jest poganinem, to miał wcześniej w grodzie chrześcijańską żonę spoza miasta, wobec czego umiał sprawnie porozumiewać się z przełożonymi spoza Jomsborga i przynajmniej starać się ich zrozumieć.

Pogonił konia i już na komendzie wezwał posiłki spoza miasta. Wiedział przy tym, że nikt nie będzie chętnie zgłaszał się do pracy w grodzie, i zapewne góra zadecyduje o tym, żeby wezwać kogoś, kto w ostatnim czasie sporo narozrabiał.

Zestresowany komendant zadzwonił do zwierzchnika:

— Slava Jomsborgowi! Komenda w Jomsborgu, komendant Burysław Śmiały, kłaniam się.

— Dzień dobry. W czym mogę pomóc?

— Melduje, że mieliśmy tu samobójstwo. Ktoś się powiesił na Wzgórzu Wisielców i jeszcze przed powieszeniem ukradł hełm Jomsvikinga. Nie robiłbym zamieszania, ale to jest osoba spoza grodu, w sensie turysta.

— A skąd ta pewność?

— Ale jaka pewność? Że się powiesił? Na własne oczy widziałem, że wisi.

— Nie. Skąd ta pewność, że to turysta?

Burysław nie lubił tłumaczyć oczywistych rzeczy ludziom spoza grodu. Po rozstaniu z żoną miał taki incydent, że logował się na popularnych portalach randkowych i próbował flirtować. Spotykał się przy tym z raczej kpiącym podejściem po opowiedzeniu tego, jak mu się żyje w grodzie na co dzień. Nie mógł pojąć, że w całej Europie gród Jomsborg i styl życia mieszkańców zrobił oszałamiającą popularność, a jednak kiedy próbował nawiązać konwersację z kobietą, i mówił, że mieszka w grodzie na największej wyspie w kraju to dostawał w najlepszym przypadku odpowiedź: „to my mamy wyspę? hahahaha”. Dlatego nabrał głęboko powietrza i starając się zanadto nie irytować odpowiedział:

— Mam pewność, że nie jest to mieszkaniec, ponieważ po pierwsze nie znam go, a po drugie był ubrany jak turysta. To znaczy miał na sobie taki bawełniany komplet z sieciówki jak sądzę. Nas tu ubiera rzemieślnik, czyli krawiec i nie mamy osób, które chodzą w dresach. Nawet jak panie uprawiają ten cały modny jogging czy inne kijki, to każda szanująca się Słowianka założy po prostu luźniejszą sukienkę nie krępującą ruchów. Oczywiście mieszkańcy chodzą też na siłownię i tam pewnie zakładają jakieś trykoty, ale okna od środka są zaklejone, żeby nie gorszyć, więc zapewniam pana, że nikt tu nie chodzi w dresie. W dodatku na trzy głowy Trygława, kradzież hełmu Jomsvikinga to jest poważne przestępstwo i poddaje w dużą wątpliwość to, że taki pomysł mógłby przyjść na myśl mieszkańcowi Jomsborga.

— Dobra, przyjęte. Wyślemy na miejsce kogoś, kto się sprawdzi. Potrzebujecie jeszcze czegoś?

— Nie. Nawet tego „kogoś” tak naprawdę nie potrzebujemy, ale rozumiem, że jest to konieczne tak?

— Tak. Ktoś będzie się już kontaktować bezpośrednio z panem komendantem. Do usłyszenia. — Głos po drugiej stronie, który nie zadał sobie nawet trudu, aby się przedstawić w tempie ekspresowym rozłączył się.

— Slava! — Burysław zaczął drapać się po przerzedzonej głowie. Zastanawiał się, czy ściągnąć z patrolowania ulic Astryda, ale po chwili uznał, że i tak na własną rękę nie powinni na razie niczego ruszać, a po drugie jest osoba, którą niezwłocznie powinien powiadomić o fakcie odkrycia zwłok. Uderzył pięścią w blat biurka w duchu przeklinając się za swoje niedopatrzenie. Przed telefonem do zwierzchników należało poinformować jarla.

Po dłuższej chwili błagalnych zawodzeń i tłumaczeń, Haralda udało się udobruchać zaproszeniem na wieczorne spotkanie w Gospodzie Pod Wilczym Pazurem. Jarl został także solennie zapewniony, że od tego momentu będzie na bieżąco informowany o tym, co istotnego dzieje się w grodzie.

Zestresowany Burysław w telefonicznej rozmowie z jarlem nie wspomniał jednak o hełmie. Zaplanował, że już w lokalu dyskretnie podpyta się o to, który członek Jomsvikingrady mógł zgubić ważną część wyposażenia. Może któryś nie stawił się na przykład na dzisiejsze bicie w dzwony i będzie można szybko rozwiązać tę sprawę.

— Slava Jomsborgowi! — Śmiały przekrzyczał tłum zgromadzony w Gospodzie Pod Wilczym Pazurem i rozsiadł się wygodnie na owczej skórze obok Haralda.

— Slava! — odrzekł Sinozębny tubalnym głosem.

Trzeba oddać sprawiedliwość, że przydomek „Harald Sinozębny” pasował bardziej do obecnego jarla, niż do poprzednio piastującej to stanowisko niewysokiej blondynki. Sam szlachetny jarl Harald sprawiał piorunujące wrażenie na każdym turyście, ponieważ wielkością i zapewne kilogramami dorównywał swojemu koniowi. W grodzie była to bardzo cenna cecha i bardzo wielu Jomsvikingów zabiegało o taką sylwetkę przyjmując niebotyczne ilości kalorii, oraz hodując piwny brzuch. Jednak z charakteru jarl Harald był to człowiek łagodnego i poczciwego jak zdawało się Burysławowi usposobienia, toteż dość często i chętnie komendant spotykał się z nim w gospodzie.

Tradycja nakazywała każdego burmistrza nazywać na cześć króla Danii Haralda Sinozębnego, który to według jednych uczynił Jomsborg wielkim, a według drugich sprowadzając wikingów zabił słowiańskość. Nawet Duńczycy, kiedy usłyszeli o tym, że władze Jomsborga rozważają przyłączenie się do Królestwa Danii i wznowienie stosunków handlowych drogą morską pukali się w czoło. W ich odczuciu Harald nie był najlepszym królem, co potwierdzali średniowieczni kronikarze w Jomsvikingsadze. Jednak współcześnie uczniowie w Jomsborgu uczyli się starszej wersji Jomsvikingsagi czytając ją na lekcjach w oryginale, z czego bardzo rad był obecny jarl grodu, przed mianowaniem nazywającym się po prostu Biezprawiem Białookim.

— Zapewne słyszałeś szybciej ode mnie przez posłańców gminnych jak złe wieści mam do przekazania jarlu.

— Doszły mnie słuchy, że ktoś z Jomsvikingów zgubił hełm. Domyślam się, że to któryś z opozycyjnych wojów. Z nimi zawsze jest problem.

— A więc wszyscy stawili się dzisiaj na dzwony? Nikt nie przyszedł w niepełnym rynsztunku?

— Burysławie, nie stawiłem się na te dzwony. Skryba doniósł mi, że coś się wydarzyło w grodzie i cierpliwie czekałem na wieści od ciebie.

— Nikt nie zgłosił mi bezpośrednio kradzieży… Może to kwestia tego, że nadal bardzo ciężko dodzwonić się do komisariatu? — Policjant zamyślił się.

— Może. Ze swojej strony mogę przekazać ci listę Jomsvikingów a ty możesz ich przesłuchać. Zaznaczam tylko, że musisz zrobić to godnie dla woja i z największą wyrozumiałością. Nie potrzeba nam skandalu, jak ostatnio przy wyborach „Miss Wikingwicy”, gdzie woj Jaromir został posądzony o lobbowanie swej lubej.

— Masz słuszność Haraldzie. Zawołajmy dziewkę i wznieśmy toast, aby sprawa szybko się wyjaśniła. Slava wikingom i Słowianom!

— Slava!

Rozdział II

piątek, 3 izok, X rok po dechrystianizacji Jomsborga

Następnego dnia nie tylko głowa Burysława czuła, że mocno przesadził z napitkiem. Wiedział, że wiele za wiele jego myśli pozostanie dzisiaj niewysłowionych przeto zawołał aspiranta Astryda, aby na niego przełożyć część swoich obowiązków.

— Slava Astrydzie, warto abyś umówił się z każdym z Jomsvikingów i dociekł, który z nich został w jakiś niecny sposób pozbawiony swego hełmu.

— Slava Jomsborgowi! Komendancie, to jest niemożliwe. Ich jest ponad 150., zejdą mi na to wieki. Nie ma innej możliwości?

— Gdyby taka była Astrydzie, to powiedziałbym ci o niej.

— Ale może po prostu udam się służbowo na Jomsvikingradę i znajdę tego woja, który przybędzie w niepełnym orężu? Przecież to właśnie tam mają oni obowiązek stawić się w strojach służbowych.

W tym momencie Burysław zirytował się, że tak oczywisty plan nie wyszedł z jego inicjatywy.

— Myślałem o tym Astrydzie, ale myśli me dziś niewypowiedziane w większości zostają.

— Czyli co mam zrobić panie komendancie?

— Co mam zrobić, co mam zrobić… aspirancie zapierdalaj dzisiaj na tę radę. Nie rozumem jak taki tępy człowiek może być kimś więcej niż posterunkowym!

Komendant zawsze miał żal do losu, że ani nie wyglądał ani nie był tak bystry jak aspirant. Łysiejący rozwodnik z zakolami, z przerzedzoną brodą. Dobrze, że nikt jeszcze nie połapał się, że jego warkocz na brodzie jest po prostu doczepem, po który jeździł w wielkiej tajemnicy do miasta wojewódzkiego. Przy nim młody, energiczny i przystojny Astryd Golczewski wyglądał jak prawdziwy policjant, przed którym błyskotliwa kariera otworzy się zapewne na okładce „Pieskiego życia” a skończy ciepłą posadką w wojewódzkiej. Rozmyślania komendanta przerwał niespodziewany dźwięk „My Słowianie” w dźwięcznym wykonaniu Cleo. Komendant przecierał oczy ze zdumienia, że telefon rozbrzmiał drugi raz w ciągu dwóch dni. Bez ociągania odebrał.

— Slava Jomsborgowi! Komendant Burysław Śmiały przy telefonie.

Przedłużająca się cisza w słuchawce po drugiej stronie, pozwoliła Burysławowi na domniemanie, że dzwonił ktoś obcy. Zapewne jakiś chrześcijański telemarketer, oni rzadko byli gotowi na to, że druga strona przesunęła zieloną słuchawkę, a co dopiero na usłyszenie po drugiej stronie czegoś innego niż „czego”. Widział nawet w Internecie, że teraz nie dzwoni już telemarketer tylko Klara Sobieraj, która jest robotem i bardzo przekonująco opowiada o fotowoltaice. Szkoda, że nie dowiedział się tego zanim próbował umówić się z Klarą na randkę w zamian za zgodę na postawienie paneli słonecznych na swoim podwórku. Miałby w życiu jedno rozczarowanie mniej.

— Technik kryminalny Andrzej Bogusz, dzień dobry.

Jeśli wcześniej komendant był zdenerwowany samą obecnością aspiranta Astryda, to teraz był na niego po prostu wkurwiony, za to, że to nie ten przystojny dupek będzie musiał przeprowadzać tę rozmowę.

— Rozumiem, że dzwoni pan w sprawie wczorajszego incydentu.

— Tak. Dzwonię, żeby zapytać, dokąd przenieśliście ciało.

— Towarzyszu — Policjantowi to akurat słowo wydało się najbardziej odpowiednie, słyszał kiedyś to w jakimś polskim filmie historycznym. — ciało wisi.

— Jak to nadal wisi? Przecież to kurwa było wczoraj. Nie zabezpieczyliście miejsca zdarzenia ani nie przewieźliście ciała do kostnicy? — Nie dowierzał technik, puszczając mimo uszu nazwanie siebie towarzyszem.

— No tak — pomyślał komendant — teraz jeszcze morały. Nie rozumie pogan. Nikt nas nie rozumie. Jak z dziećmi…

— Oczywiście że nie zabrałem ciała, bo żaden szanujący się pogański rzemieślnik nie użyczy tratwy ciałopalnej dla chrześcijanina wątpliwego pochodzenia. Nie mamy też chłodni, sprawy zwłok załatwia się u nas od ręki stosem najprzedniejszych polan.

— Sosną? — zakpił Andrzej Bogusz.

— A skąd, ona strasznie dymi. Najlepiej nadaje się do tego brzoza. Długi, ładny płomień — odpowiedział zgodnie z prawdą Burysław.

— Wy tam już zupełnie powariowaliście. Jadę. Nie ruszaj się, mam do was niecałą godzinę drogi, zaraz będę.

Komendant nie zdążył dodać, że nie wjedzie, jeśli nie ma któregoś z akceptowalnych aut i powinien się kierować na parking dla turystów przy dawnym skansenie, bo Andrzej bez ceregieli rozłączył się.

— Slava… — mruknął już do siebie. Niezrażony poleceniem o pozostanie w miejscu wybrał się do znachorki Cassandry po specyfik na kaca.

W niecałą godzinę później zaopatrzony już w wywar z bobrzego sadła podjechał Thorem na parking dla turystów.

— Niech wie, że jestem gotowy do współpracy — mrugnął ni to do parkingowego, który wystawiał mu przepustkę dla Thora, ni to do siebie.

Powiedzieć, że wysiadający ze sportowej Toyoty Supry technik był zdenerwowany, to jak nic nie powiedzieć. Komendant zapomniał nawet o standardowym powitaniu, kiedy to Andrzej Bogusz przeszedł do jawnego natarcia:

— Co tu się odpierdala? Dlaczego nie mogłem wjechać do miasta? Jak ty kurwa chcesz przewieźć to ciało? Konno?

— Proszę się uspokoić, w ten sposób nie będziemy rozmawiać. Na pewno coś wspólnie wymyślimy po drodze. Znachorka, od której kupiłem przed chwilą wyborny medykament, choć muszę przyznać, że przepłaciłem za niego z 20 welesów, ma takie stare służbowe Volvo V90, mam nadzieję, że zgodzi się na taki nietypowy transport zwłok.

— To jedno, a po drugie, dlaczego ten parking tyle kosztuje? Przecież to jawne zdzierstwo, tym bardziej, że czytałem, że po grodzie można jako turysta poruszać się od świtu do zmierzchu bezpłatnie.

— Niby tak, ale działa tu podobna zasada jak w Tatrach. Góry też są bezpłatne, ale parkingi pod nimi to tak dochodowy interes, że przynoszą większe zyski niż hotele i restauracje razem wzięte. Po prostu wyciągnęliśmy wnioski — cierpliwie wytłumaczył Śmiały.

Mocno już zirytowany technik wsiadł razem z policjantem na konia i po trwającej nie dłużej niż dwie minuty podróży zaczął się histerycznie śmiać.

— Proszę przestać, bo rozprasza pan Thora. Co panu towarzyszowi jest?

— Mi? Co TO do cholery jest?

— Zaskoczył pana wjazd do miasta?

— Dlaczego wszystko jest otoczone białymi płytami?

— Towarzyszu Andrzeju. Nie mamy dużo pozostałości po murach miejskich, więc musieliśmy znaleźć inny sposób. W końcu nazwa gród zobowiązuje. Wiele pieniędzy dała nam Unia Europejska, tym samym nakładając na nas konieczność stosownego oznaczenia tego faktu. To co pan widzi, to tablice z informacją z jakiego Programu Operacyjnego i w jakiej wysokości środki zostały nam przez Wspólnotę podarowane. Miesiąc temu otrzymaliśmy jeszcze bardzo ładną dużą tablicę na wyspie Ostrów. Hasło na niej było wynikiem konkursu dla mieszkańców, którego celem było jak najlepiej oddać to, co Unia Europejska dała Jomsborgowi. Zwyciężyło „10 lat wspólnego kursu Vikingów i Unii Europejskiej na rozwój Jomsborga”. Wiking pisane przez „V” żeby było bardziej europejsko oczywiście. Dzięki tym wszystkim tablicom mogliśmy całkiem zgrabnie stworzyć z tego płot ciągnący się przez cały gród i ochraniający nas w razie zagrożenia przed najeźdźcami.

— Słyszałem o was co nieco. Różne ploty szły, że odłączyliście się od kraju i żyjecie jak amisze w Stanach. Ale to nie oddaje tego klimatu, to zupełnie nie to. Wy jesteście po prostu naprawdę srogo walnięci.

Dalsza prawie dwukilometrowa podróż upłynęła im całkowitej ciszy, być może dlatego że technikowi dosłownie odjęło mowę na to co zobaczył po wjeździe za białe tablice.

Około dwustumetrowy początkowy fragment ulicy Słowiańskiej najbardziej odzwierciedlał architekturę starego Wolina. Po obu stronach ulicy górowały czteropiętrowe bloki z wielkiej płyty z niewielkimi balkonami wychodzącymi na ulicę. Kiedy do Andrzeja w nieco późniejszym okresie dotarło, że tak właśnie żyją najzamożniejsi mieszkańcy miasta, nie krył swojego zdumienia. Sam zdecydowanie wolałby zająć jedną z pięknych drewnianych chat, które mijali po drodze i cieszyć się podwórkiem, oraz większą niezależnością.

— Co kraj, to obyczaj — pomyślał.

Wzgórze Wisielców usytuowane było na końcu ulicy Słowiańskiej i przylegało do parku miejskiego. Ten niewielki kawałek terenu, według pierwszej oceny Andrzeja Bogusza nie miał nic, co mogłoby zainteresować przeciętnego turystę, chyba że naprawdę jest nekroentuzjastą i uwielbia fotografie przy porośniętych trawą mogiłach.

Widok na napuchniętego już wisielca na Wzgórzu był naprawdę… motywujący. Technik zabrał się więc metodycznie do pracy. Wykonał wiele zdjęć miejsca zbrodni i zebrał ślady, aby wysłać je od razu do laboratorium. Bardzo zdenerwowała go nieroztropność Burysława, który pozwolił na zadeptanie całego placu, jednak udało mu się znaleźć odciski buta sportowego, niepasującego do reszty śladów. Dopiero po zabezpieczeniu całego terenu taśmami i tablicami o zakazie wstępu nakazał komendantowi ściągnięcie ciała. Bardzo żałował, że sprawie nie został nadany tak poważny priorytet, aby można było wezwać medyka sądowego na miejsce ujawnienia zwłok, ponieważ już na pierwszy rzut oka nie zgadzały się plamy opadowe denata. Poza tym sama konstrukcja szubienicy i brak podparcia dla stóp przed założeniem sznura nie pozwała na szybkie przyklepanie samobójstwa. W dość obcesowych słowach kazał Burysławowi zamówić karawan, aby przekazać worek z rozkładającymi się już zwłokami poza granicę grodu. Przed zamknięciem worka, Andrzeja tchnęło przeczucie graniczące z pewnością, że na pewno nikt nie zajrzał do kieszeni dresów. Znalazł tam dowód osobisty wystawiony na Kacpra Stelmachowicza.

— Komendancie, ja nawet nie pytam, dlaczego tego nie sprawdziliście. Napiszę w tej sprawie pismo wyżej, ale mam uzasadnioną obawę, że nikt mi w taki poziom idiotyzmu nie uwierzy.

— Proszę zachować takie uwagi dla siebie. Zawieziemy go za fortyfikację a towarzysza zapraszam na komendę, sprawdzimy dane chrześcijanina i obmyślimy co dalej. Na pewno chce pan towarzysz wiedzieć co ja o tym myślę i jakie kroki już podjąłem w śledztwie samobójcy, który ukradł hełm.

— Mam przekonanie graniczące z pewnością, że jeszcze nie raz się dzisiaj zastanowię nad sensem utrzymywania tylu ludzi na planecie — Andrzej odpowiedział spokojnie, zważywszy na okoliczności.

— Nie widzę związku — burknął Burysław.

Na komendzie nie było żywej duszy. Sam budynek w porównaniu z resztą okolicznych był bardzo nowoczesny i gustowny. Wygląd jego fasady przywodził na myśl prezydencki Biały Dom połączony z angielskim dworkiem. I to właśnie sprawiało, że pasował do reszty zabudowań jak pięść do oka.

— Dlaczego ten budynek wygląda jak prawdziwy dom, a ludzie żyją w słomianych i drewnianych chatkach?

— Cóż, komisariat w czasach Wolina był po drugiej stronie ulicy, miał kształt modernistycznej kostki i z czasem został przykryty czterospadowym czerwonym dachem z blachodachówki. Nie pasował do koncepcji architektonicznej miasta, więc wyburzyliśmy go i mieliśmy na jego miejscu postawić porządną chatę. Ale ten budynek, w którym jesteśmy obecnie miał zagranicznego właściciela, który za nic nie chciał zgodzić się na wyburzenie. Jakieś sądy, trybunały, konwencje genewskie. Furiat. Więc został pozbawiony własności ustawą dechrystianizującą, a w międzyczasie skończyły się publiczne finanse na postawienie nowego budynku dla Policji. W budynku gospodarczym z tyłu urządziłem stajnię dla koni i tak zostało.

— Oki doki, powiedzmy że rozumiem. A gdzie reszta pracowników?

— Jestem tylko ja i prawy poganin Astryd, który prowadzi działania operacyjne w terenie, związane ze śmiercią tego chrześcijanina– odrzekł dumnie Burysław.

— I wam to wystarcza? Na tak potężny gród? — W głosie Andrzeja słychać było wyraźną nutę ironii, której Burysław zadowolony ze swojej poprzedniej odpowiedzi nie zauważył.

— Nie mam większej obsady, bo praktycznie nie ma tu przestępstw. Czasami dochodzi do walk na tle narodowościowym między Słowianami i wikingami. Wikingwica złapie Słowiankę za włosy i strąci jej wianek, albo Słowianka pociągnie rywalkę za warkocz. W ubiegłym roku tylko raz mieszkaniec został dźgnięty mieczem ze skutkiem śmiertelnym, co zważywszy na fakt, że mamy tu masowy dostęp do broni białej nie jest żadnym wydarzeniem. Nadmienię jeszcze, że miało to miejsce w Stonce i sprawa rozchodziła się o to, kto pierwszy wziął koszyk.

— To wy macie tu Stonkę? — Technik nie ukrywał zdumienia.

— Oczywiście, przecież musimy gdzieś robić zakupy. Jeśli zostaje pan towarzysz do jutra radziłbym się tam dzisiaj udać, bo jutro mamy święto państwowe.

W tym czasie Astryd wszedł na most i zastanawiał się, czy skrócić sobie drogę do dawnego skansenu, czy też przejść się nieco nadkładając, ale za to skorzystać z uroków kapryśnego i wietrznego, ale jednak ciepłego dnia.

Do siedziby Jomsvikingrady prowadziły dwie drogi — pierwszą był to wąski trakt poprowadzony wzdłuż nabrzeża między trzcinami. Można było go obrać wyłącznie, gdy szło się pieszo, ponieważ zejście prowadziło bezpośrednio po schodkach z mostu zwodzonego — ten obiekt został również pozostawiony w Jomsborgu, ze względu na swoje praktyczne zastosowanie. Żeglarze nie odwiedzaliby tak chętnie wyspy, gdyby nie można było swobodnie go minąć, a sami wikingowie na swoich długich wikińskich okrętach nie mogliby urządzać sobie przyjęć połączonych z wypłynięciem w zatokę Cichą bądź dalej poprzez Zalew Kamieński do morza. Pozostała trasa alternatywna przez Zalew Szczeciński, jednak samo słowo „wiking” nawiązywało do wypraw morskich, dlatego dobrze było mieć wybór co do trasy tej wyprawy.

Druga oficjalna droga prowadziła przez dawny Recław, po ustawie dechrystianizującej będący dzielnicą Jomsborga, którego to mieszkańcy zbijali obecnie krocie na opłatach parkingowych. I to właśnie tę dłuższą opcję wybrał aspirant.

Teren samego skansenu zachował swój dawny kształt. Wzdłuż prostopadle łączących się alejek ustawione były drewniane chaty, które kiedyś służyły za obiekty rekonstrukcyjne, a dzisiaj stały po prostu puste, gdyż znakomita większość wyposażenia została przeniesiona do Jomsborga, aby w codziennym życiu mogli z niego korzystać mieszkańcy grodu.

Astryd zasiadł na samym końcu drewnianej ławy dla obserwatorów i zaczął uważnie przyglądać się Jomsvikingom przybywającym na radę. Jedyne miejsce siedzące przy ognisku, zajął już jarl Harald i paląc leniwie papierosa typu slim również bacznie obserwował współtowarzyszy. Po jego prawej zbierała się koalicja a po lewej opozycyjni wojowie z partii Palnatokiego. Ognisko jednak nie paliło się najlepiej, głównie przez wzmagający się wiatr i w celu uniknięcia drażniącego nozdrza dymu po raz bodaj pierwszy we współczesnej historii Jomsborga koalicja musiała wymieszać się z opozycją. To bardzo utrudniło Astrydowi liczenie wojów, ale postanowił, że poczeka na pierwsze głosowanie, w którym skryba zmuszony będzie przeliczyć i nazwać Jomsvikingów. Kiedy wreszcie krasne Słowianki rozniosły dzbany z wodą między wojów, rozpoczęło się pierwsze w porządku obrad głosowanie.

— Kto jest za tym, żeby na tegorocznym Festiwalu Słowian i Wikingów zaśpiewał Sarius niech podniesie miecz do góry.

Rozpoczęła się ożywiona dyskusja o tym, dlaczego akurat Sarius a nie jak corocznie Centrala 57 ze swoją piosenką „Małe miasteczka” do którego teledysk był kręcony w starym Wolinie, albo przynajmniej Łona, który swój teledysk do piosenki „Kaloryfer” kręcił właśnie w miejscu, w którym się obecnie znajdowali.

Astryd zaczął nucić sobie pod nosem tekst Łony „jak to jest, że centralne ogrzewanie, tak bardzo splata mi się z przemijaniem” kiedy to Jomsviking Solo zaproponował koncert szant, na co wiking Bo krzyknął:

— Na szanty lewicowi Palnatoidioci to jedźcie sobie na promenadę w Międzyzdrojach. Slava Jomsborgowi!

— Slava! — huknęli prawicowi, koalicyjni Jomsvikingowie.

Argumenty jarla o tym, że Sarius zaśpiewa utwór „Wiking” a i on sam nosi się trochę po słowiańsku, przekonały w końcu wymaganą większość i zaczęło się liczenie lśniącej stali.

Skryba po kolei wywoływał każdego Jomsvikinga i prosił o oddanie głosu akceptującego propozycję poprzez wyciągnięcie miecza z pochwy lub też rzut toporem przed siebie. Zdecydowana większość wojów decydowała się na ten drugi, bardziej widowiskowy sposób, więc im większe emocje wywoływało głosowanie, tym więcej pracy miał później lokalny ośrodek zdrowia.

Wniosek przeszedł większością głosów a Astryd dowiedział się, że na obrady nie stawiło się pięciu wojów, których planował odwiedzić niezwłocznie po jutrzejszym święcie upamiętniającym najazd Magnusa Dobrego na Jomsborg z 1043 roku.

Burysław udzielił Boguszowi gościny lokując go na piętrze komisariatu, gdzie zachowało się całe wyposażenie poprzedniego właściciela. Przestronne trzy pokoje z kuchnią i łazienką bardzo przypadły do gustu technikowi.

Samo poddasze utrzymane było w klimacie, który przywodził na myśl Andrzejowi południe Francji. Był ze swoją żoną na wycieczce w Prowansji. Początkowo, kiedy mówili, że na podróż poślubną wybiorą się do Francji, każdy wspominał o wizycie w Paryżu. Ale Bogusz, przeczytawszy o syndromie paryskim, czyli dosłownie bolesnym rozczarowaniu, jakie spotyka turystów zwiedzających stolicę zakochanych, związanym z tym, że nie spełnia ona wyidealizowanych oczekiwań przedstawionych w filmach, piosenkach czy książkach, nie chciał dostawać bólu głowy czy brzucha stojąc w gigantycznych kolejkach pod Luwrem, czy w okolicy wieży Eiffla, pod którą zamiast zjeść bagietkę, i przyglądać się paryżankom w urokliwych beretach czekali by na nich namolni sprzedawcy tandety z Chin. Prowansję za to wspominali wspólnie jako urokliwą krainę pełną lokalnych wyśmienitych win, serów, oliwy i oczywiście niezapomnianych lawendowych pól, których pastelowy kolor był w jego tymczasowym mieszkaniu motywem przewodnim. Świetnie komponował się przy tym z białą, wygodną kanapą, szklaną witryną na szpargały, a także z pięknymi drewnianymi okiennicami, które założone we wszystkich wykuszowych oknach dawały przyjemny chłód, mimo braku klimatyzacji. Prawdziwym pozytywnym zaskoczeniem była jednak sypialnia, w której poza wygodnym małżeńskim łóżkiem stała wolnostojąca, stylizowana na antyczną wanna.

— Co za miasto kontrastów — pomyślał Andrzej — W centrum ludzie żyją w drewnianych chałupach i za szczyt marzeń uznają mieszkanie w bloku, a ja mam tutaj prawdziwy apartament i luksusy.

W późniejszym czasie jego osąd na skromne życie mieszkańców miasta, polegał jednak znacznym modyfikacjom.

Miasto do wieczora było pięknie udekorowane w pochodnie, drewniane mini łódki i okrągłe tarcze wikingów, toteż Andrzej Bogusz po raz pierwszy zaczął zastanawiać się czy nie zabrać by dzieci na Festiwal do Jomsborga za dwa miesiące. W międzyczasie udało mu się z Burysławem ustalić, że denat pochodził z Podlasia i nie miał z grodem nic wspólnego. Rodzina spod Białegostoku zgłosiła jego zaginięcie, kiedy to po dwóch dniach urlopu nie wrócił do pracy w sklepie ogólnobudowlanym, w którym na co dzień pracował jako magazynier. Dodatkowego smaczku sprawie nadawał fakt, że wraz z Kacprem zaginął wózek widłowy Toyota BTE SPE125.

Rozdział III

sobota 4 izok, X rok po dechrystianizacji Jomsborga

święto narodowe Jomsborga — Najazd Magnusa Dobrego

Komendant zaprosił Andrzeja na oficjalne obchody święta, jednak dużą przeszkodą okazał się brak stosownego przyodziewku dla mężczyzny. Wszystkie płócienne koszule Śmiałego okazały się zdecydowanie za szerokie, a nie było to święto dla turystów, także zachodnie jeansy Andrzeja wzbudziłyby pod pomnikiem Trygława niemałą sensację.

— Na szczęście mamy izok i to, że pójdziesz boso i bez spodni nie będzie niczym szczególnym. Będziesz wyglądał jak mój Dworowy — mruknął Burysław wycinając otwory na ręce i głowę w worku po ziemniakach.

— Co to w ogóle znaczy ten izak? — zapytał technik.

— IZOK! To jest miesiąc, po waszemu czerwiec, przed izokiem jest trawień, po — lipień. Posługujemy się kalendarzem słowiańskim. Niektóre miesiące wzięliście jeden do jednego od nas, dlatego nazywają się tak samo. Natomiast lata oznaczamy od ważnych wydarzeń, w naszym przypadku jest to ustawa dechrystianizująca. Tak więc mamy 4 izok, X rok po dechrystianizacji Jomsborga.

— Cały czas mówicie o tej dechrystianizacji, to coś jak u nas ustawa dezubekizacyjna?

— Trochę na wzór waszej ustawy, po prostu pozbyliśmy się chrześcijańskiej symboliki z grodu. Oczywiście nie całej, bo tak naprawdę wiele waszych zwyczajów ma swój początek w kulturze pogańskiej. Na przykład dodatkowe nakrycie przy wigilijnym stole. Myślisz, że to dla strudzonego wędrowca, czy współcześnie niespodziewanego gościa, a tak naprawdę to jest słowiański zwyczaj pozostawiania miejsca dla zmarłych. Ale do rzeczy- uporządkowaliśmy na przykład nazwy ulic, zrezygnowaliśmy z nauki religii w szkołach, rozwinęliśmy obrzędy słowiańskie i wikińskie i zastąpiliśmy nimi wasze. Zamiast ślubu mamy swaćbę, mamy własne święta grodowe zamiast świąt państwowych. Nie wszystko jest idealnie, i nie wszystko się udaje, przykładowo w obrzędzie swaćby bierze też udział urzędnik państwowy, mamy też problemy z peselami, rejestracją urodzin i wieloma innymi kwestiami.

— Więc na jakiej zasadzie wy tu w ogóle funkcjonujecie? — dopytywał technik.

— Odróżniasz przecież towarzyszu narodowość od obywatelstwa. Można być przecież obywatelem Polski narodowości śląskiej. My na to patrzymy jeszcze trochę inaczej — jako na przynależność etniczno-kulturową. Uważamy, jako skansen i gród Jomsborg, że na tym polu związani jesteśmy ze Słowianami i wikingami, to od nich wzięła się nasza tożsamość i historia. A sprawy państwowości stawiamy na drugim miejscu. Owszem, co jakiś czas u was w rządzie znajdzie się taki polityk, albo nawet cała opcja polityczna, który chce nas nawracać. Ale skoro zgodziliście się na taki stan rzeczy, to musicie zrozumieć, że żyjemy po swojemu. Żyjemy raczej w enklawie, chociaż u nas też od czasu do czasu myśli się o utworzeniu własnego państwa.

— Jest to możliwe?

— Teoretycznie tak. Nie słyszałeś o Kabuto pod Radomiem?

— Nie — krótko skwitował Andrzej Bogusz.

— To w skrócie: traktat z Montevideo dotyczący kryteriów państwowości daje możliwość przejęcia tak zwanej ziemi niczyjej, i dobrym przykładem jest tu Czech, który znalazł takie siedem kilometrów kwadratowych między Chorwacją a Serbią i stworzył Liberland, ale pewien Polak poszedł krok dalej i założył mikropaństwo na swojej prywatnej posesji. Przeszedł przy tym przez wszystkie możliwe procedury na przykład: proklamację, akcesję, plebiscyt terytorialny. My tu niestety nie mamy możliwości stworzyć państwa, z tej prostej przyczyny, że nie każda ziemia jest prywatna albo niczyja. Ale z drugiej strony chyba sama myśl o tym, że moglibyśmy o coś takiego zawalczyć jest dla polityków na tyle niewygodna, że po prostu zostawiają nas w spokoju. Chociaż z drugiej strony mielibyśmy wtedy własne dokumenty.

— A nie macie? Ja z kolei słyszałem anegdotę o tym, że babki na lotnisku w Katowicach posługiwały się dowodami osobistym wystawionymi przez samozwańczego prezydenta II RP na uchodźstwie. I twierdziły, że mogą się tymi dokumentami legitymować na terenie Unii Europejskiej i strefy Schengen. I temu mężczyźnie nie potrzeba nawet państwa do tego, żeby wystawiać dokumenty. Ludzie nawet za nie płacą.

— Zupełnie bym się w waszych realiach pogubił… naprawdę — Burysław zamyślił się.

Kilka minut później, kiedy podjechali pod pomnik czerwonym golfem komendanta Andrzejowi Boguszowi, samozwańczej gwieździe techników kryminalnych kłębiła się w głowie tylko jedna, ale jakże natarczywa myśl, której w końcu dał ujście na głos:

— To jest kurwa centrum? Przecież to jest praktycznie poza miastem obok tego Wzgórza Wisielców.

— Tak, tak. Co prawda w poprzednim centrum w Wolinie był kamień runiczny upamiętniający króla Haralda Sinozębnego, slava mu, ale na centralnym placu był kopiec kreta, na którym za czasów, tfu! chrześcijańskich stała choinka. A park z pomnikiem Trygława to zdecydowanie bardziej godne pogańskie miejsce. W dodatku nieopodal jest port dla rybaków. Od Trygława dzięki temu czuć zawsze świeżą rybą — Burysław pomyślał, że dawno nie musiał tłumaczyć tylu oczywistych kwestii, do których już dawno przywyknął.

Po chwili Andrzej uspokoił się, widząc, że nie tylko on wyglądał w tym wariatkowie niecodziennie.

— To kim jest Dworowy? — zagaił aspiranta, którego mógł wreszcie poznać.

— To taki słowiański stwór chroniący obejścia, dzisiaj tak mówimy na służbę — odrzekł spokojnie Astryd zajadając podpłomyki.

Andrzej wolał zmienić tor rozmowy, choć sam przed sobą musiał przyznać, że w taki upał sukienkowe wdzianko było chyba błogosławieństwem bóstw wikingów i Słowian dla jego męskości.

— Czego się wczoraj dowiedziałeś? — zapytał Astryda.

— Na wiecu nie było pięcioro Jomsvikingów: Sigvaldiego, Thorkella, Bui, Sygurda i Vagna. Niebawem dowiem się któremu z możnych wojów został ukradziony hełm.

— A nie bierzecie pod uwagę, że morderstwa mógł dokonać któryś z nich?

— Na Dadźboga! Co też za herezje opowiada ten chrześcijanin? — wtrącił się do rozmowy Burysław — Proszę więcej nie mówić tego w grodzie publicznie. Obraza Jomsvikinga karana jest spaleniem na stosie, z resztą chyba wdziałeś go z okna, to jest vis a vis komendy, kiedyś był tam Orlik. Niech będzie towarzysz pewien, że nie wygląda to tak spektakularnie jak w serialu „Wikingowie”. Nie będzie ani Valhalli ani pogańskich dziewic śpiewających wzniosłe pieśni w tle.

— Nie jestem pewien, bo dawno u nas tego nie było, ale chyba są bębniarze — zamyślił się Astryd.

By trochę ochłonąć i nie kląć, bo zauważył, że odkąd tu trafił, robił to zdecydowanie za często, Andrzej zaczął spacerować pomiędzy stoiskami. Przy jednym z nich natrafił na piękny drewniany szyld z hasłem „Jedz ryby” przyozdobiony jednak ohydnym wizerunkiem krzyżówki borsuka z dorszem. Zaintrygowany zapytał się sprzedawcy co to za stwór.

— Dworowy, a nie wie — zakpił sprzedawca — toż to Dziwstmists, który w zamian za śpiew i dary zwabia rybakom na kutrach najładniejsze ryby.

— Ty naprawdę w to wierzysz człowieku? Co z tobą nie tak?

— Spierdalaj przebierańcu!

Tej rady akurat technik posłuchał.

Wraz z nadejściem wieczoru postanowił zaprosić Burysława i Astryda na miód pitny i dowiedzieć się nieco więcej o Jomsvikingach, których nie było na radzie, bo czuł, że mimo wybitnego oporu policjantów w osądzaniu wojów, któryś z nich mógł mieć bezpośredni związek z wisielcem.

— Czyli uważasz, że to jest morderstwo i będziemy mieli przez tego chłopaka kłopoty? — Burysław zadając to pytanie, podrapał się po zakolach. Od pewnego czasu skóra głowy po prostu go swędziała a winą za to obarczał swoją byłą żonę Częstowojnę, która dość często drapała go po głowie i widocznie została mu na zakolach jakaś pamięć mięśniowa. Czytał o tym, że wykonując jakąś czynność ciało powraca do motoryki niejako bezwolnie i po czasie. Nie był jednak pewien czy taka pamięć mięśniowa przekłada się na to, że jednak to nie on drapał się sam po głowie, tylko czyniła to wcześniej jego żona.

— Nie wiem czy kłopoty, ale wydaje mi się, że powinniśmy rozważyć, że będzie prowadzone postępowanie w sprawie i może zamieszać się w nie prorok.

— Na Dadźboga! Chodzi ci o proroka Jutrowoja?

— Komendancie, chyba chodzi mu o prokuratora, niekoniecznie musimy w śledztwo wprowadzać Jutrowoja. — Astryd pospieszył z wyjaśnieniem.

— To jeszcze gorzej, Jutrowoj jako prawy rodzimowierca słowiański dokonałby godnego osądu i sprawę można by szybko zamknąć. Co się zaś tyczy chrześcijańskiego prokuratora to praca z nim będzie dla nas torturą porównywalną z nauką posługiwania się białą bronią na zajęciach z przystosowania do życia wikinga.

Bogusz przysłuchiwał się tej wymianie zdań, którą nieświadomie zapoczątkował z niesłabnącym zdziwieniem. Chociaż był w Jomsborgu już drugi dzień i zdawało mu się, że od normalnego, konsumpcyjnego i pędzącego świata dzieli go nie kartonowy mur zachwalający dotacje i programy operacyjne z Unii Europejskiej, a setki kilometrów, to nadal nie mógł się odnaleźć w otaczającej rzeczywistości i każdą wolną chwilę musiał poświęcać na rozszyfrowywanie o co chodzi mieszkańcom za pomocą internetowej wyszukiwarki, która w wielu momentach i tak okazywała się niewystarczająca. Zanotował w głowie, że jeżeli tu zostanie to będzie musiał udać się do okolicznej biblioteki i podjąć trud spisania większości pojęć, którymi posługują się lokalsi.

— Dobra, po kolei! Od czegoś musimy zacząć, bo jutro spodziewam się wyników sekcji i zostaniemy zawaleni robotą, a jeśli nie chcecie, żeby prokurator zanadto poświęcał się sprawie, to potrzebujemy satysfakcjonujących wyników śledztwa od zaraz. Będę mu dawać po ochłapie informacji, aż dojdziecie do sprawcy, i może nawet nie będzie mu się chciało tu fatygować, tym bardziej, jeśli dowie się, że będzie musiał poruszać się po mieście konno — skwitował technik i zaraz dodał, nie pozwalając przy tym dojść do słowa Burysławowi, który próbował przetrawić pojęcia do tej pory dla niego abstrakcyjne — „śledztwo, prokurator, morderstwo”: — Astrydzie, opowiedz mi co nieco o tych wojach. W ogóle słyszałem już, że macie tu podział na dwie opcje polityczne. Czy ci którzy dzisiaj nie przyszli są w jednej partii?

— Tu nie ma jakiejś tam partii, jest koalicja przy jarlu Haraldzie do której z naszej nieobecnej piątki należy Sigvaldi, Thorkell i Vagn. Tradycyjnie opozycję nazywa się Palnatokimi, od historycznego przeciwnika Haralda i należą do niej Bui i Sygurd — odpowiedział Astryd, dolewając korzennego piwa swojemu zwierzchnikowi. Nie było tajemnicą w grodzie, że po odejściu Częstowojny komendant często sięgał po alkohol. W miejscu takim jak to, nie była to z resztą rzadka sprawa. Ludzie często wieczorami spotykali się przy ogniskach i bajdurzyli przy miodach pitnych i rozmaitych napitkach.

— A jak układa się w radzie? Są jakieś konflikty osobiste, ktoś kogoś nie lubi, zwalcza?

— Wszyscy zwalczają wszystkich. Ale tak godnie, po pogańsku, nie na wasz chrześcijański sposób.

— Co to znaczy na nasz chrześcijański sposób? — zainteresował się Andrzej.

— Bo u was to jest albo skrajna lewica albo skrajna prawica i nie ma niczego pośrodku. A u nas to czy ktoś jest w koalicji czy w opozycji, to jednak reprezentuje poglądy każdego mieszkańca grodu.

— Dlatego ten gród mi odpowiada, i planuje tu życie, jesteśmy ponad podziałami — wtrącił Astryd.

— Myślałem o tym, i żeby kraj był sprawnie rządzony powinniście się nim podzielić, w ten sposób, że z lewej strony Wisły rządzi lewica, a z prawej prawica- kontynuował Śmiały — Zrobić takie lekkie repatriacje dla tych co się po złej stronie rzeki znaleźli ze swoimi przekonaniami i tyle. Drugi mój pomysł jest nawet łatwiejszy: każdy, kogo towarzysz Andrzej zapyta czy w kraju, czy tu właśnie u nas w grodzie, ma przekonania dokładnie pośrodku i jest właśnie taką linią — taką Wisłą. Ludziom w większości nie przeszkadza aborcja, jeśli jest zasadna w trosce o kobietę i nie jest traktowana jako antykoncepcja, nie przeszkadzają też środowiska LGBT, jeśli nie robią show. Mamy zarówno wikingów jak i Słowian o homoseksualnej orientacji, ale nie mamy tęczowych marszy, ani marszy obrońców praw płodów, ani marszy tolerancji czy nietolerancji, każdy żyje jak chce a problemy w ostateczności rozwiązuje miecz. Wy naprawdę jesteście państwem takich samych środkowych przekonań, a rządzi wami skrajność. Czysty absurd.

— To są bardzo ciekawe słowa Burysławie, jestem pełen podziwu dla twojej przenikliwości. Oby ta przenikliwość przełożyła się też, na następne, trudne dla nas dni. — Mówiąc te słowa technik ze zdziwieniem zauważył, że im dłużej przebywa w grodzie, tym bardziej wzniośle się wypowiada.

Rozdział IV

niedziela, 5 izok, X rok po dechrystianizacji Jomsborga

„… tym co mamaaa w genaaach dała!” — Natarczywy dźwięk dzwonka obudził Andrzeja Bogusza, po namyśle zszedł więc na dół i odebrał telefon na komendzie.

— Slava Jomsborgowi! — W ustach technika powitanie zabrzmiało jak naprawdę dobry żart, toteż medyk sądowy po drugiej stronie zachichotał.

— Serwus? Tak się na to odpowiada? Słuchaj Andrzeju, dobrze, że odebrałeś, jestem już po sekcji, masz wszystko na mailu. Pewne moje wątpliwości rozwieje jeszcze toksykologia, ale na to potrzebujemy jeszcze chwile poczekać. Od początku przypuszczałem, że sprawa nie jest jednoznaczna wiesz?

— Wiem, wiem. Wszystko wiem — przerwał mu technik — Już włączam komputer, powinno się udać, od dwóch dni mam tu problem z zasięgiem Internetu.

— A słuchaj. To prawda, że oni tam jedzą surowe mięso?

— Jeśli ktoś kupi mielone w Stonce, i zrobi sobie tatar to tak. Daj spokój tu nie ma aż takiej dziczy.

— Aaaa. — Doktor był wyraźnie zawiedziony odpowiedzią. — To trzymaj się tam i Sławek Jomsborgowi, czy jak wy się tam żegnacie.

— Sławek Jomsborgowi. — Andrzej z westchnięciem odłożył telefon i zabrał się za czytanie raportu z sekcji.

Dokument wskazywał na to, że denat najpierw został otruty substancją o na razie niezidentyfikowanym pochodzeniu, która doprowadziła do problemów z oddychaniem. Zmarł jednak na skutek włożenia do gardła papierowej kulki. Dopiero po śmierci został powieszony na Wzgórzu Wisielców. Najciekawszym fragmentem była dla Andrzeja informacja o tym, czym była owa kulka w gardle Kacpra. Kartka przedstawiała grafikę z rysunkiem przedstawiającym mężczyznę z jednym skrzydłem i gołębicą z rozpostartymi skrzydłami na jego plecach. Patrząc na załączony do maila skan rysunku Andrzej poczuł niepokój. Zastanawiał się nad znaczeniem grafiki. Dlaczego skrzydło było tylko jedno? Co morderca chciał przez to przekazać? Postanowił, że pokaże rysunek Boguszowi i Astrydowi, bo może jest to graficzne przedstawienie jakiegoś tutejszego przysłowia.

Komendant dotarł do pracy późnym popołudniem w nienajlepszym nastroju, gdyż w swoim życiu kierował się chrześcijańskim przysłowiem, którym posługiwała się jego była żona: „pamiętaj, aby dzień święty święcić.”. Przed nikim nie przyznałby się do tego w pogańskim grodzie, ale naprawdę uwielbiał leniwe niedziele i nie był zwolennikiem jakiejkolwiek aktywności zawodowej w ten dzień. Niestety przebieg zdarzeń, który przedstawił mu telefonicznie Andrzej daleki był od wizji spokojnego dnia bez pracy.

Bez słowa powitania wszedł do budynku i skierował swe kroki prosto do tablicy, którą do południa przygotowywał Astryd, a która miała ułatwić im pracę nad rozpoczynającym się śledztwem, czyli czymś, czego Burysław naprawdę się obawiał. Nie miał żadnego doświadczenia ani obycia w świecie kryminalnym i przestępstw. Jak porównać kradzież paliwa do jakiegoś morderstwa? I jak niby miał ująć sprawcę? Widział co prawda kilka seriali kryminalnych w telewizji, nie tylko tych zagranicznych, ale i rodzimych produkcji. Ale w takich „Detektywach” czy „Gliniarzach” mieli sprzęt, możliwości, informatyków, namierzali numery i nade wszystko takie akcje zdarzały im się co odcinek. Mistrzem rozwiązywania zagadek był dla Śmiałego jednak Ojciec Mateusz.

— W takim Sandomierzu, to sprawy kryminalne były na porządku dziennym i nawet jego gosposia potrafiła je rozwiązać. Jednak nikt nie zgodzi się ściągnąć do Jomsborga księdza, przecież nawet taki technik kryminalny to jest i tak dużo jak na gród. — Podzielił się uwagą z Astrydem, który w odpowiedzi mimowolnie prychnął.

— Może jednak mój pomysł nie jest taki głupi i nasz prorok Jutrowoj ma taki talent jak Ojciec Mateusz, fach niby podobny i też dysponuje rowerem… — Próbował jeszcze przekonać do swoich racji Śmiały.

Tablica była de facto prawie pustą, obdrapaną ścianą, którą Astryd podzielił mazakiem na sekcję. Była raptem ubogą krewną tablic z Netflixowych, skandynawskich serii kryminalnych. Po prawej stronie policjant umieścił nazwiska Jomsvikingów, nieco poniżej znajdowało się zdjęcie ofiary i kartki, którą miał w gardle a także ściągnięte z Internetu zdjęcie wózka widłowego. Lewa strona były to zdjęcia Astryda, Andrzeja i Burysława oznaczone hasłem „zadania”.

To na tej części w pierwszej kolejności zawiesił oko komendant, wydając pomruk niezadowolenia na widok swojego ujęcia pełnej, pękatej sylwetki zestawionej z eleganckimi fotografiami towarzyszy pasującymi wypisz- wymaluj do biznesowego CV składanego do korporacji. Pierwszy po lewej Astryd — rudowłosy, z ogromną, gęstą brodą uśmiechał się w wyprasowanym policyjnym mundurze. Nadmienić należy, że w grodzie rudy kolor włosów, podobnie jak gęsta broda były bardzo pożądanymi cechami, ponieważ świadczyły o dużej płodności posiadacza. Ale śmietanką na torcie było wydrukowane na błyszczącym papierze zdjęcie technika — przystojnego blondyna o krótkim zaroście, który miał na nim tajemniczą minę, pokazującą niewiastom, że łobuz kocha najbardziej, co podbijały wystające znad kołnierzyka bielusieńkiej koszuli zmyślne tatuaże. Zawieszenie komendanta przerwał Astryd:

— Zastanawia się komendant, nad tym co robił symbol Nemizy w gardle naszej ofiary? Sam się nad tym od dłuższego czasu głowię.

— Cooo? Eee tak. Faktycznie. Dodaj tu opis, co ten symbol oznacza, bo nasz pogański technik nie będzie miał bladego pojęcia co to jest a im szybciej stąd wyjedzie, tym lepiej.

— Nie spieszy mi się aż tak. Nawet zaczęło mi się tu podobać. — Andrzej wyłapał sens ostatnich słów Śmiałego. — A co on tak w zasadzie oznacza?

— To nasz bóg nieszczęścia. Kojarzy się ze śmiercią, bo przecina nić życia. Ale jeśli w życiu się cierpi to on to cierpienie szczęśliwie kończy. Jak to mówią może szczęście, może pech — odpowiedział Burysław.

— Może szczęście, może pech? Nie rozumiem takiego podejścia — powiedział technik.

— Jest taka anegdota, którą opowiedziała mi moja była żona, i dzięki temu wiem, że skutki wydarzeń mogą być pozytywne albo negatywne, ale nie jesteśmy w stanie tego stwierdzić, nawet jeśli na pierwszy rzut oka wydaje nam się, że coś będzie niosło za sobą jednoznacznie dobre albo złe następstwa. Odpowiedź daje dopiero czas, jaki upłynął od danego wydarzenia. I ta opowiastka idzie tak — Nie czekając na akceptację pozostałej dwójki komendant kontynuował: — Pewien prawy wiking w wieku nie pozwalającym już na dalsze zamorskie wyprawy i bitwy, osiadł z rodziną w skromnej chacie, obok której był kawałek pola i zaczął je uprawiać. Ziemia, którą wybrał była wyjątkowo żyzna, toteż inni mieszkańcy grodu wróżyli mu dobre plony. Na to wiking odpowiedział, że ta ziemia to dla jego rodziny: „może szczęście, może pech”. I kiedy już wydawało się, że pole wyżywi nie tylko jego rodzinę, ale nadwyżkę będzie można oddać na okręt, aby dzielni wojowie mieli czym się żywić podczas wyprawy, na jego pole wpadło stado rozpędzonych dzikich koni i stratowało plony. Na to współmieszkańcy grodu zaczęli zawodzić, że spotkało go wielkie nieszczęście. A on patrząc się w ogień odrzekł im, że: „może to szczęście a może pech”. Kolejnego dnia syn prawego wikinga splątał i ujął jednego z tych koni. Był to niebywale piękny ogier, który odtąd miał być chlubą ich stada. Widząc osiodłanego konia wiking powiedział do swojego syna, że: „może to wielkie szczęście, a może wielki pech”. Jego syn próbował ujeździć ogiera, jednak niefortunnie spadł z niego i dostał poważnych obrażeń na skutek których zaczął kuleć. Mieszkańcy grodu plotkowali, jak wielkie nieszczęście spotkało rodzinę wikinga, gdyż jego potomek nie będzie już mógł pomagać w obejściu jak dawniej. Słysząc to wiking rzekł do swojej żony: „może mamy wielkie szczęście a może ogromny pech”. Z kolei kolejnego tygodnia jarl zapowiedział największą zamorską wyprawę i bitwę o jakiej jeszcze w grodzie nie słyszeli. Zgłosić się miał każdy młodzian powyżej 16. roku życia. Jednak ominęło to syna naszego wikinga i może to szczęście a może to pech.

— Czyli rozwód komendanta z Częstowojną może był szczęściem a może pechem? — zagaił aspirant.

— Był jednoznacznie szczęśliwym wydarzeniem! — odburknął Burysław.

— Może nasze szczęście, może pech, ale czas na rozdzielenie zadań. — Bogusz podniósł wściekle różowy, brokatowy marker i pod fotografią Astryda napisał „przesłuchać Sigvaldiego” a pod swoją i Burysława „przesłuchać Thorkella”. Przy sztaplarce postawił duży znak zapytania. Podczas opisu symbolu Nemizy na myśl przyszła mu jedna rzecz.

— Czy Nemiza ma jeszcze jakieś inne oznaczenia?

— Tak — pospieszył z odpowiedzią Astryd — Czasami jest pokazana jako naga kobieta z orłem u boku, i jest jeszcze graficzny symbol, który wygląda mniej więcej tak — Golczewski namalował zgniłozielonym markerem znak:

— Ciekawe, dlaczego sprawca wziął się za rysowanie tak skomplikowanego wzoru mężczyzny, zamiast po prostu narysować ten znak, który tu przedstawiłeś. I co chciał nam przez to powiedzieć? — rozważał na głos technik.

— Oby nie to, że jest seryjnym złodziejem hełmów i tego typu wydarzeń będzie w naszym grodzie więcej — westchnął przeciągle komendant.

Rozdział V

poniedziałek, 6 izok, X rok po dechrystianizacji Jomsborga

Astryd udał się do Sigvaldiego, z koszem pełnych darów przygotowanych przez swoją lubą Małomirę, z którą miał nadzieję odbyć huczną swaćbę w przyszłym roku. Słój najprzedniejszego miodu, konfitury żurawinowe i zioła zapakowane do ręcznie plecionego kosza miały zapewnić Jomsvikinga o jego szczerej intencji, aby sprawa jak najszybciej ucichła, i nie trzeba było kłopotać żadnego woja nierozmyślnymi pytaniami.

Okazały budynek, w jakim mieszkał wiking stał przy ulicy Gryfitów, której część przed ustawą dechrystianizującą była po prostu Osiedlem Robotniczym. Z niewielkiego wzniesienia roztaczał się imponujący widok na rzekę Dziwną. Nazwa rzeki została, ponieważ rzeka faktycznie była dziwna. Tak naprawdę technicznie była cieśniną, ale „rzeka” przyjęła się na tyle dobrze, że jest tak oznaczona nawet w mapach. Za powód takiej kolei rzeczy podaje się fakt, że ma wyraźnie zaznaczony nurt. Na swoją nazwę zapracowała również zjawiskiem cofki. Wiatry z północnego- zachodu powodują bowiem, że woda z Bałtyku potrafi za jej pomocą trafić nawet 100 kilometrów dalej. Dzięki temu hobbiści moczenia kija mogli tu łowić zarówno ryby rzeczne jak i morskie.

Już samo wejście do chaty woja było bogato zdobione. Tuż przy drzwiach znajdowały się ręcznie ociosane bele, na których wyrzeźbiono symbol Welesa, oraz kobierce pełne złota. Gospodarz otworzył drzwi i po oficjalnym przedstawieniu celu wizyty ręką dał przyzwolenie, aby Astryd wszedł do środka. W centralnym miejscu izby płonęło ognisko, na którym gospodarz podgrzewał już strawę na obiad. Aspirant usiadł niepewnie na skraju ławy i wyciągnął służbowy notatnik. Buchający ogień, bardzo ciepła aura na zewnątrz i stres spowodowany tym, że musiał przepytać tak znamienitą personę sprawiły, że po plecach pod mundurem ściekały mu nie stróżki potu, a cały wodospad.

— Zadam kilka pytań, które pomogą nam ustalić, któryż z wojów nie ma hełmu i pewnie dorwać sprawcę tego niecnego uczynku, oraz być może rozwikłać, dlaczego w dniach ostatnich na Wzgórzu Wisielców zawisł trup.

Sigvaldi niewzruszony obecnością policjanta wstał i zamieszał w kociołku. Wiking był tak ogromny, jak z resztą większość z Jomsvikingów, że po jego powstaniu na Astrydzie osiadł upragniony cień.

— Przynajmniej pytanie o hełm mogę pominąć, gdyż widzę, że nie ściąga go nawet do obiadu — pomyślał policjant. Na głos zaś powiedział:

— Widzę, że do szacownego woja nie musiałem się udawać, gdyż hełm woja jest na miejscu, natomiast zapytać muszę, czy znał woj ofiarę albo czy coś jest wojowi w sprawie wiadome.

— Słyszałem, że to chrześcijanin. Od takich ludzi trzymam się z daleka, dlatego nic więcej powiedzieć nie mogę.

Notes Astryda nadal był pusty, toteż mimowolnie zaczął uderzać rysikiem o czystą, szarą kartkę.

— Denat prawdopodobnie przyjechał do grodu ze sztaplarką, nie została on jednak ujawniona na miejscu. Czy widział woj taki wózek?

Sigvaldi zaczął mocniej mieszać strawę, nie obdarzając Astryda nawet przelotnym spojrzeniem.

— A jaki model tego wózka?

— Wiem, że jakaś Toyota, czerwona.

— Nieeee … — Woj przeciągał „e”, które dodatkowo rezonowało pod hełmem dając dość mroczny efekt, po czym zreflektował się, że trwa to dość długo więc dość powoli dodał: — To nie wiem. Czy to już wszystko?

— Tak, w zasadzie tak. Czy dobrze pamiętam, że składowisko odpadów rozpostarte w grodzie między obszarem Natura 2000 a ścieżką rowerową należy do szacownego woja?

— Dobrze pamiętasz Astrydzie. Jestem prawym przedsiębiorcą, a teraz Slava Jomsborgowi, bo przegapię „Dlaczego ja” w telewizji.

Burysław wraz z Andrzejem w tym samym czasie wchodzili już do bloku przy ulicy Słowiańskiej, w którym M3 zajmował Jomsviking Thorkell.

— Slava Jomsborgowi i tobie woju slava! — krzyknął Burysław, jednak w tym momencie Andrzej nie czekając jakich jeszcze służalczych słów użyje Burysław w stosunku do jak mniemał zwykłego urzędasa w maleńkiej mieścinie w miejscu na mapie, gdzie kończył się papier, przeprosił gospodarza i wziął komendanta na bok.

— Bury, musisz zrozumieć, że jesteśmy tu służ-bo-wo. To nie przystoi policjantowi na służbie płaszczyć się przed świadkiem a może i nawet podejrzanym. Naprawdę, jeśli jeszcze raz usłyszę jak do niego smalisz cholewki, to pomyślę, że jednak Częstowojna miała rację odchodząc od ciebie, bo jesteś kryptogejem.

— Toć ja od niej odszedłem, nie ona ode mnie. Ktoś w grodzie śmie twierdzić inaczej? — Burysław zrobił się czerwony, na i tak naturalnie czerwonej od napitku twarzy.

— Wróżka-cipuszka powiedziała, czy jak wy tutaj mówicie na niewiasty trudniące się najstarszym zawodem świata.

— Leśne ssaki a Żyrborka na pewno by czegoś takiego o mnie nie powiedziała! -mówiąc to komendant zaczerwienił się do poziomu koloru paznokci rzeczonej Żyrborki. Chcąc ukryć swoje zmieszanie dodał: — Dobra, nie ważne, sam mówiłeś, że jesteśmy na służbie, chodźmy już do gospodarza.

— Thorkellu, usiłujemy wyjaśnić kilka kwestii, dlatego…

— Masz hełm? — Bogusz przerwał komendantowi, bo czuł, że znowu zanosi się na dłuższą przemowę.

— Mam, pokazać?

— Nie trzeba. Znałeś Kacpra Stelmachowicza?

— Nie.

— Byłeś kiedyś na Podlasiu?

— Nie wiem nawet gdzie to jest. Ale pewnie cudowna kraina pod jakimś lasem.

W tym momencie do pokoju wyszła Niepełka, żona Thorkella. Burysław ucieszył się z wymiany zdań z technikiem i tego, że przejął on stery w zadawaniu pytań, ponieważ ilekroć widział Niepełkę serce dosłownie wyrywało mu się z piersi i nie mógł złapać tchu. Była ona bowiem siostrą bliźniaczką jego byłej żony. Przed wszystkimi mógł doskonale udawać, że Częstowojna nic go nie obchodzi i rozstanie z nią nie było może szczęściem, może pechem, ale najszczęśliwszym dniem jego życia, jednak w obecności Niepełki pradawni bogowie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zabierali mu ten talent aktorski. Obie z Częstowojną wyglądały bardzo podobnie. Jedna i druga były naturalnymi, złotymi blondynkami i obie mogły się pochwalić nienaganną figurą. Częstowojna była nieco niższa od Niepełki, przez co to tylko tej drugiej wróżono karierę modelki. Jednak zdaniem Burysława jego była żona miała w sobie więcej naturalności i bardziej delikatne rysy twarzy.

— Hejka, czy podać wam gościom jakiś napitek? — zapytała śpiewnie niewysoka kobieta, podtrzymując ręką świeżo nałożone wałki do włosów.

— Nie, daj spokój, ci goście już wychodzą! — Thorkell teatralnie podniósł głos.

— Jeszcze jedno pytanie. Toyota BT SPE 125 mówi to szanownemu wojowi coś? — rzucił na odchodnym technik.

— Być może, ale czy dostanę status świadka koronnego?

— To nie jest na tyle istotne, żeby mieć świadka koronnego. Niech się szanowny wiking nie wygłupia — odpowiedział Andrzej.

— Może byśmy to jednak rozważyli na osobności? — Śmiały niespodziewanie zwrócił się do Bogusza i dodał: — Chodź na słówko na klatkę schodową.

— O co chodzi? — zapytał napastliwie Andrzej, kiedy znaleźli się na półpiętrze — Przecież to tylko wózek, który może nas przybliżyć do szybkiego rozwiązania tej sprawy, ale nie jest tak istotny dla śledztwa żebym ściągał górę. Z resztą zostałbym pośmiewiskiem całego wydziału, gdybym w ogóle o coś takiego wnioskował.

— To nie jest tylko wózek. Męczyła mnie ta sprawa od wczoraj, ale pomyśl — on może być kluczowy dla śledztwa, bo to chyba jest przemyt.

— Przemyt? Jaki kurwa przemyt, rozklekotanej sztaplarki z marketu za góra kilkanaście koła?

— Nie chodzi o to jaką cenę ma w waszym świecie, tu w grodzie jak wiesz nie można mieć innych marek niż Ferrari, Volvo i Volkswagen i tyczy się to nie tylko aut, ale i pozostałych pojazdów. Nie należy wykluczać, że ten chłopak zginął przez ten wózek. Jeśli Thorkell coś wie to musi nam to powiedzieć.

— A ja wątpiłem w twój psi węch. Genialne. Tak, tak… — Andrzej wziął głęboki wdech i kontynuował: — Ale naprawdę nie dostanie za to koronki. Z resztą jak i gdzie miałby się ukrywać? W tym grodzie? Czy może wikiński woj twoim zdaniem nie wzbudzi żadnych podejrzeń w takim Szczecinie czy Koszalinie? A do tego przecież on się nawet nie potrafi zachowywać i mówić jak normalny człowiek. Nie ma takiej opcji.

— To pozwól, że ja będę z nim rozmawiał. Postaram się cokolwiek od niego wyciągnąć.

— Oki doki, próbuj.

Po chwili znaleźli się z powrotem w mieszkaniu woja i Burysław zaczął mówić. Starał się jak najmniej myśleć o tym, że całej sytuacji przygląda się Niepełka. Miał nawet nadzieję, że przekaże Częstowojnie, jak jest profesjonalny w pracy i jak poważnymi sprawami się teraz zajmuje.

— Czcigodny Thorkellu. Proszę o udzielenie informacji na temat wózka widłowego. Powołuję się przy tym na twą nieposzlakowaną opinię i zaufanie jakim darzy cię gród. Obiecuję, że włos nie spadnie ani z twojej twarzy ani z brody, ani nawet z nosa. Jeśli zajdzie taka konieczność, to ja i Astryd będziemy twoją ochroną. Będziemy dyskretni jak najlepsi ochroniarze, ale i bardzo skuteczni w ochronie twojego dobrego imienia. Powołuję się też na naszych rodzimych bogów i naszą relacje, przecież jeszcze do niedawna łączeni niewiastami rodziną byliśmy.

Andrzej przynajmniej trzy razy w ciągu tego monologu zaczerpnął głośno powietrze. Żeby przerwać wywód Burysława, sięgał już nawet po kajdanki. Chciał skuć Jomsvikinga i zaprowadzić go na komendę, tak aby cwaniakowi zachciało się mówić. Jednak jakiś nieuchwytny dla niego impuls kazał mu zaczekać przed podjęciem bardziej zdecydowanych działań.

— Cholera, sam zaczynam czuć respekt przed Jomsvikingami, jak mi to szybko siada na łeb — pomyślał technik.

Kiedy Burysław zakończył swoje kazanie, sprawiał wrażenie, jakby czekał na oklaski. Spojrzał w kierunku Niepełki, szukając u niej aprobaty, ta jednak tylko wywróciła oczami.

— Dokładnie jak Częstowojna — pomyślał — z ryja taka, że nie podchodź, a potem się jedna z drugą dziwi, że ludzie nie są dobrze nastawieni do chrześcijan.

Chwilę przedłużającej się ciszy przerwał niespodziewanie Thorkell:

— Dobra, powiem co i jak z tą sztaplarką, tylko nie do protokołu, bo jak to wyjdzie, że się wysypałem to sam Nemiza mi spuści wózek widłowy na stopy, a nie dysponuję butami BHP, tylko tymi skórzanymi cichobiegami. Więc dostałem ten sprzęt od Bui i miałem go puścić dalej. Była to szybka akcja, bo dziwnie wyglądał przykryty plandeką pod blokiem. Ludzie w grodzie mogliby zacząć węszyć. Sprzedałem go Sigvladiemu i rozliczyłem się z Bui pół na pół.

Thorkell zastanawiał się, czy popełnił błąd tak szybko godząc się na opowieść o wózku widłowym. W pierwszej chwili pomyślał, że jeśli wygada im wszystko co wie, to może faktycznie dostanie status świadka koronnego, wyjadą z Niepełką i dzieciakiem z miasta i jakoś się wszystko jeszcze ułoży. Z drugiej strony miał też świadomość, że cała ta historia za daleko zaszła i teraz należy po prostu w nią brnąć, dopóki ci pożal się Trygławie śledczy nie wpadną na trop innego Jomsvikinga, o którym nie chciał nawet myśleć, bo jego obecność w grodzie była już dla niego wystarczająco denerwująca. Kiedy dowiedział się już, że z jego planów na nowe życie nic nie będzie, postanowił, że ograniczy swoją opowieść wyłącznie do ustalonej wcześniej wersji ze sztaplarką, ponieważ nieopatrznie i tak wygadał się, że cokolwiek w tym temacie wie.

— To i tak nic nie znaczący ślad, może Postać nawet tego nie zauważy — pocieszał się w duchu.

Późnym popołudniem Burysław i Andrzej dotarli na komendę i spotkali się z Astrydem, aby ustalić dalszy plan działania.

Aspirant nie dowierzał, że czcigodny Sigvaldi mógł go okłamać, także bardzo niechętnie podszedł do pomysłu przeszukania jego garażu.

— Nie mamy innego wyjścia. Z resztą to wszystko wskazuje na tego Bui i jutro go przyciśniemy chłopaki. Jakby nie miał hełmu to już w ogóle jak ta lala i po sprawie i mógłbym wracać do dzieci — ucieszył się technik.

— Teraz Burysław i ja wsiadamy na konia, a ty Astrydzie potruchtasz za nami. Wybieramy się odwiedzić Sigvaldiego.

— Dlaczego muszę biec? — Policjant nieśmiało zaprotestował.

— Bo jeśli ta sztaplarka faktycznie tu jest, to trzeba ją odwieźć przynajmniej pod komendę. Jedyny chodzisz w mundurze, a ponoć takie czerwone strzały jak ta Toyota są u was nielegalne. — Andrzej uśmiechnął się szeroko.

Po dotarciu pod chatę wikinga, Bogusz postanowił, że i tym razem przejmie dowodzenie w ich nieformalnej grupie dochodzeniowo-śledczej. Dość mocno zakołatał do drzwi chaty i po ich otwarciu przez gospodarza od razu wetknął mu pod nos odznakę. Wyglądało to dość dziwacznie, ponieważ aby dosięgnąć do wysokości oczu Sigvaldiego musiał stanąć na palcach, i przez moment w utrzymaniu równowagi musiał pomóc mu Astryd.

— Slava Jomsborgowi i panu. Policja. Przyszliśmy przeszukać garaż.

— To już nie jest śmieszne. Dzisiaj już była tu ta psina o wszystko mnie pytała i wszystko wie. A teraz wybaczcie panowie, bo udaję się na wieczorny popitek do Wilczego Pazura i nie omieszkam wspomnieć Haraldowi co tu się wyprawia. Ten nowy to już wie, co grozi za obrazę Jomsvikinga?

— Wie, szanowny woju — powiedział urażony Astryd, który poczuł się dotknięty nazwaniem go psiną, mimo daru jaki złożył i wyczucia z jakim kierował się w swoim przesłuchaniu.

— No to nie ma was. Sio! Slava Jomsborgowi! — odrzekł Sigvaldi.

— Pójdziemy niezwłocznie po otwarciu garażu. Wydaje się nam, że stoi w nim zaginiony wózek widłowy. Taką informację otrzymaliśmy od naszego informatora i musimy ją zweryfikować. Nie będziemy zabierać dużo czasu i o nic nie jest pan oskarżony. Proszę otworzyć garaż. — Andrzej nie dawał się zbyć.

— Dobra, dość. Już idę po topór. Trzeba rozłupać kłódkę, bo zagubiłem gdzieś klucz.

Po przepołowieniu kłódki, co byłoby pewnie szybszą procedurą, gdyby Jomsviking dysponował przynajmniej przecinakiem lub piłą, oczom zgromadzonych ukazała się sztaplarka w pełnej krasie.

— Mamy to! — krzyknął radośnie Burysław.

— Proszę się zamknąć, bo sąsiedzi gotowi pomyśleć, że coś się u mnie dzieje niegodnego, a duma wikinga jest na pierwszym miejscu i będę zmuszony obciąć panu język — skwitował Sigvaldi.

— Dobra młody, zakładaj rękawiczki, żeby nie zatrzeć śladów, wsiadaj na tę rakietę i widzimy się za chwilę na komendzie. — Bogusz odwrócił się w stronę Sigvaldiego, który nadal kierował swój nieprzychylny, świdrujący nienawiścią nawet spod hełmu wzrok na Burysława i dokończył: — A pan niech powie skąd ma w posiadaniu tę brykę.

— Kupiłem od tego głupca Thorkella, który wam pewnie o tym powiedział. Kolega z partii… Niech mu jedna głowa Trygława zawsze klęskę przepowiada!

— Woju, na mnie spoczywa obowiązek przypomnienia, że jest to pojazd nielegalny w grodzie i nie starał się woj o pozwolenie na jego użytkowanie. Toteż rekwirujemy go i jeśli jednak został nabyty legalnie, w welesach a nie w zagranicznej obcej walucie to jest możliwość go odzyskać składając stosowne dokumenty i uiszczając opłatę do rady plemienia.

— Ale ja mam immunitet! — warknął wiking.

— Kolega źle się kurwa wyraził. Immunitet jak immunitet, ale my tu mamy sprawę o morderstwo i wózek jest w tym momencie rekwirowany jako dowód rzeczowy. Proszę się co najwyżej zgłosić o zwrot pieniędzy do pasera, który to sprzedał, bo i tak pochodzi on z kradzieży i na pewno nie zostanie panu zwrócony. Slava Jomsborgowi i dobranoc panu — rzucił mocno już poirytowany technik.

Rozdział VI

wtorek 7 izok, X rok po dechrystianizacji Jomsborga

— No hello kochana, nie uwierzysz co się stało!

— Cześć! — Dźwięk telefonu obudził Czesię jeszcze przed budzikiem, więc potrzebowała chwili na pozbieranie myśli.

— Co się mogło wydarzyć w tym waszym skansenie, jakiś Słowianin ześlizgnął się po pijaku do rowu?

— Eeee, o tym nie słyszałam, przejrzę „Wieści Jomsborga” i dam ci znać.

— Żartowałam, mówże co się stało.

— Aa. No kochanieńka twój były mąż ma prawdziwe dochodzenie. Ludzie giną. Znaczy na razie jeden, ale Thorkell mówił, że poleci więcej łbów a najlepiej jakby rozjebało tę radę plemienia.

— Jakie łby? Mów jeszcze raz spokojnie co się dzieje.

— Mieliśmy wisielca na Wzgórzu Wisielców. Ale wiesz, nie taką kukiełkę tylko takiego prawdziwego. Nom. I się tam bujał chyba z dwa dni, a teraz latają szukają jakiś hełmów, koparek mówię ci cyrk. Ja to przez moment się bałam na paznokcie iść, ale mój Torkuś rzecze: idź niewiasto, przecież tobie na tę tapetę to nikt hełmu nie wciśnie, bo zaraz się te wszystkie mazidło na stali szlachetnej odbije i szkoda oręża. To poszłam, nom. Bo ten trup to miał hełm, ale to nie był wiking. Czaisz? Czy nie czaisz?

— Rozumiem.

— Rozumisz. To przyjeżdżaj, pośmiejemy się. Co ty tam w tym Toruniu masz wielkiego do roboty, z resztą mam ci coś nom innego do powiedzenia. Petarda. Ale będziesz się dziwić, łał. Naprawdę wielkie łał.

— Jutro zaczynam urlop w pracy więc może faktycznie przyjadę na kilka dni. Planowałam wykupić gdzieś wczasy last minute, ale z drugiej strony tak dawno się nie widziałyśmy.

— To będziesz? Bo ja już nie wiem.

— Tak. Trzymaj się kochana — mówiąc to Czesia zastanawiała się, jak niesprawiedliwy jest czy to pogański czy chrześcijański Bóg, który tak dzieli pulą genów, że jej siostra bliźniaczka mimo zauważalnie ładniejszej prezencji, nie dostała daru poprawnego wysławiania się. Czesława wolała z dwojga złego, gdy Niepełka dzwoniła, bo jej wiadomości SMS w stylu: „Brajanek był w szkole i pojawil się kaszlom, nie wiem o co ho luba ale to dzieci się smiejom z niego co mam teras zrobic przecie to konflikt dzicka nie mogem go teraz przejąć obawiam się przejecia jakihs szkodliwych zachowan i opowiadjom ze ma adhd czy jakies inne daj rade rozumisz. to jak on torkusiowi rece do ogniska wkłada to ja już nie wiem nom pozdro” sprawiały, że poważnie myślała o napisaniu słownika „Z madki na nasze”.

— Dzisiaj wyjdę wcześniej, bo musze poprasować te pogańskie przyodziewki, żebym nie wyglądała jak ladaco. Pamiętaj, że jak tylko pojawi się jakiś problem, to możesz śmiało do mnie pisać — powiedziała na koniec dnia swojej pracownicy Czesława.

Sama przed sobą musiała przyznać, że cieszyła się na wizytę w grodzie. Od rozwodu minął nieco ponad rok i od tej pory nie pojawiała się tam, ale teraz uznała, że odwiedziny u siostry są naprawdę dobrą wymówką, żeby pojechać do Jomsborga i na własnej skórze przekonać się, czy tęskni za takim trybem życia.

— To co, uderzamy dzisiaj do Bui i kończymy sprawę? Do zamknięcia potrzebujemy jeszcze kilku świstków a przede wszystkim informacji czy coś z tym wózkiem widłowym się nie zgadza, ale to już niech się tym zajmie jakiś mechanik i sprawdzi tę sztaplareczkę. Macie tu jakiegoś? — zapytał Andrzej jednocześnie dopijając niesłodzoną kawę. Zawsze w gościach nie słodził, ani nie jadł niezdrowo, chcąc pokazać, że dba o siebie i żyje tak na co dzień. W rzeczywistości jego Kalina poświęcająca się wychowaniu dwójki bąbli nie miała czasu na fit gotowanie, a jego pensja nie pozwalała na dobrodziejstwo płynące z diet pudełkowych, dlatego najczęściej obżerał się na mieście czym popadnie, czego nie umiał wybaczyć sam sobie.

— Tak, pojedziemy do Bui i dowiemy się wreszcie wszystkiego. Potem nawiedzę jarla Haralda, bo sprawa jest niewątpliwie delikatna i wymaga jego akceptacji gdybyśmy chcieli przesłuchać Jomsvikinga na komendzie albo nie daj Dadźbog zamknąć — powiedział zdecydowanym tonem Burysław.

— To może dzisiaj dla odmiany autem? Na zewnątrz pada, aura nie sprzyja konnym wycieczkom — zaproponował nieśmiało Astryd.

— Dobra, schodzę i palę golfa. Zbierajcie się.

— Co ty mi tu kurwa ładujesz? — zapytał Burysław widząc Astryda usiłującego zmieścić się na tylną kanapę, co było nie lada wyczynem w związku ze szwankującym mechanizmem odsuwania przedniego fotela, oraz tym co aspirant oburącz trzymał.

— To luksusowe dobra, koszyk prezentowy, nie wypada przecież tak do Jomsvikinga z pustymi rękoma. Moja luba sama zrobiła! — pochwalił się Astryd.

— Trzymajcie mnie wszyscy pogańscy bogowie w tym grodzie, bo za moment go wyrzucę za kartonowe mury miasta! — Andrzej włączył się do rozmowy: — Przecież jedziemy do podejrzanego!

— Ale… — Usiłował nieśmiało przerwać aspirant.

— Nie ma żadnego „ale”. Daj mi to, ja to zjem. Albo nie. Nie jem takich rzeczy, ale moja Kalina z pewnością się ucieszy z prezentu jak będę wreszcie mógł stąd spadać — odpowiedział nieco łagodniej technik.

Podróż na miejsce zamieszkania Bui zajęła dosłownie chwilę, bo mimo że gród był dużych rozmiarów jak na skansen, to w pojęciu miasta mieścił się raczej wielkością między wsią a mieściną, więc dosłownie po dwóch minutach przejażdżki zespół najdzielniejszych śledczych w Jomsborgu parkował już czerwoną i lekko muśniętą rdzą strzałę przy ulicy Światowida.

— Co tu było przed ustawą? — Bogusz odwrócił się w stronę Astryda.

— Dziury, to było Konopnickiej, najbardziej dziurawa ulica w Wolinie. Teraz na szczęście po dechrystianizacji jest położony ten brukowy trakt i wreszcie da się tu przejechać nie zostawiając kołpaków na poboczu.

— No ja to mam tutaj eleganckie felgi — wtrącił się dumny z auta komendant.

Chata Bui nie była tak okazała jak ta Sigvaldiego, czy mieszkanie Thorkella. W dachu krytym strzechą widoczne były prześwity, a deski na elewacji prawie całkowicie pokrył mech.

Cała trójka władowała się bez zaproszenia do niewysokiej i niedoświetlonej izby, gdyż gospodarz jako Jomsviking nie kłopotał się posiadaniem drzwi, i od zewnątrz jedynym zabezpieczeniem była jedynie tkana ręcznie makatka.

— Slava Jomsborgowi woju!

— Slava! Co sprowadza tułaczy w me skromne progi?

— Jak zapewne woj wie, w grodzie wydarzyły się rzeczy dotąd niespotykane, bogowie widocznie się na nas gniewają, bo sprowadzili nam do Jomsborga tego oto chrześcijanina, który bezustannie próbuje rozwikłać zagadkę najpewniej przypadkowej śmierci dresiarza na Wzgórzu Wisielców — odezwał się Astryd, mając jeszcze w pamięci świeżą obrazę, jakiej doznał od Bogusza.

— Tak tak, zaiste bogowie nam nie sprzyjają tego lata. Nic to, aby do równonocy się wszystko szczęśliwie poskładało. Może tej Nocy Kupały znajdę wreszcie niewiastę godną Jomsvikinga, która doprowadzi to obejście do porządku. Nie ustaję w składaniu darów Mokosz i wierzę, że niedługo to nastąpi na sławę i chwałę Jomsborgowi, abym spłodzić mógł mężnych wojów na moje podobieństwo.

— Slava Jomsborgowi! — odezwał się Burysław, i natychmiast się zarumienił, wiedząc, że nie powinien tego czynić w kontekście tego jak reaguje technik, ale nic nie mógł poradzić na to, że każda wzmianka o jego ukochanym grodzie tak na niego działała.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 49.92