E-book
15.75
drukowana A5
39.97
Jo Ci przaja

Bezpłatny fragment - Jo Ci przaja


Objętość:
159 str.
ISBN:
978-83-8431-051-9
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 39.97

Wstęp — z mroków zapomnienia

Wielka historia to nie tylko dzieje zapisane w podręcznikach i starych księgach. Tworzyli ją także ludzie z krwi i kości — nasi przodkowie. Nie byli może bohaterami pierwszego planu, ale często byli kimś więcej niż tylko biernymi świadkami tworzącej się historii. Byli też jej uczestnikami, trybikami w ogromnej maszynie historii, która nieustannie toczyła się naprzód.

W myśl zasady „ocalić od zapomnienia” warto te opowieści zachować dla potomnych. Pamięć ludzka bywa ulotna. Z każdym pokoleniem przekazywane historie stają się coraz uboższe, aż w końcu giną bezpowrotnie. A szkoda, bo ważna jest również inna stara zasada: żyjesz tak długo, jak długo trwa pamięć o tobie.

Z takim założeniem przymierzałem się do napisania tej książki. Przez lata z zainteresowaniem przysłuchiwałem się opowieściom starszego pokolenia. Czasem ta fascynacja przygasała, czasem wracała z nową siłą, ale nigdy mnie do końca nie opuszczała — zawsze miałem wrażenie, że te opowieści mają w sobie moc. Równocześnie rozwijałem drzewo genealogiczne swojej rodziny, co ostatecznie doprowadziło mnie do wielu nieoczekiwanych odkryć, wykraczających daleko poza pamięć żyjących krewnych.

Moi przodkowie często zmieniali miejsce zamieszkania — co z jednej strony utrudniało poszukiwania, ale z drugiej czyniło je ciekawszymi. Brakowało bezpośrednich przekazów, brakowało dokumentów. Trzeba było stawiać hipotezy, weryfikować tropy, często błądzić — detektywistycznej pracy było całe mnóstwo. Ale każdy drobny sukces przynosił dużą satysfakcję, gdyż był okupiony żmudną pracą.

Choć nie udało mi się dotrzeć daleko w przeszłość — zatrzymałem się na połowie XIX wieku — i tak zebrało się sporo materiału. Wertując stare dokumenty, szybko doszedłem do wniosku, że same nazwiska i daty to za mało. Chciałem wiedzieć więcej. Kim byli ci ludzie? Jak żyli? Co czuli? Co mogliby mi powiedzieć, gdyby dziś usiedli przy stole?

Dlatego sięgałem głębiej. Oprócz rozmów z krewnymi, przeglądałem też stare zdjęcia i listy. Całą pozyskaną w ten sposób wiedzę starałem się posklejać w opowieść o osobach, których nigdy nie było dane mi poznać. Dzięki temu, patrząc na stare czarno-białe zdjęcia, zamiast zamglonych twarzy przodków, dostrzegłem ludzi z historią, którzy doświadczali trudów codziennego życia, przeżywali rozterki i doznawali chwil radości.

Z każdym kolejnym odkryciem zdawałem też sobie sprawę, że losy moich przodków często splatały się z wielką historią — z wojnami, migracjami, zmianami granic. I choć byli to zwykli ludzie, ich życie nie było ani proste, ani banalne. Odkryte historie okazały się zaskakujące i barwne.

Te najodleglejsze rodzinne dzieje czasem musiałem uzupełniać domysłami i dedukcją, opierając się na realiach ówczesnego życia. Ale im bliżej obecnych czasów, tym więcej pojawia się w tej opowieści szczegółowych faktów i anegdot z życia moich przodków.

Przygotowując się do napisania książki, szybko też uświadomiłem sobie, że nie da się zobaczyć pełnego obrazu ich codzienności bez szerszego kontekstu. Dlatego zdecydowałem się pójść o krok dalej. Uzupełniłem narrację o tło historyczne, o ciekawostki, które wychodzą poza ramy rodzinnych wspomnień. Dzięki temu książka zyskała drugi wymiar — ukazuje nie tylko rodzinne losy, ale także wydarzenia, które miały miejsce na Śląsku, w Polsce, w Europie, a nawet za oceanem. Tym sposobem dotarłem do finalnej wersji tej oto opowieści.

Ta książka to subiektywny wybór najważniejszych — w moim odczuciu — momentów w historii, które ukształtowały Górny Śląsk. Mam nadzieję, że udało mi się opisać je w sposób przystępny i ciekawy, a przy okazji — pokazać, jak odnajdywali się w nich moi przodkowie. Skupiłem się głównie na przodkach po mieczu, ale uwzględniłem też wspomnienia rodzinne po linii żeńskiej. Dlatego ta historia nie zamyka się w jednym nazwisku, ale jest opowieścią splecioną z wielu barwnych, rodzinnych losów.

Mam nadzieję, że sięgną po tę książkę nie tylko Ślązacy, którzy — być może — odnajdą tu cząstkę własnej rodzinnej przeszłości. Również czytelnicy z innych regionów Polski mogą tu znaleźć coś dla siebie — mam nadzieję, że lepiej zrozumieją, dlaczego Śląsk jest tak złożony i wyjątkowy.


Życzę powodzenia — w czytaniu, w rozumieniu, a także w poszukiwaniu własnych korzeni.

Uproszczone drzewo genealogiczne sześciu pokoleń rodziny Schubertów.

Rozdział 1. Nowa epoka

Przebudzenie regionu

Śląsk wkraczał w XIX wiek mocno wyniszczony i osłabiony. Niespełna kilka dekad wcześniej zakończyły się tu trzy wojny toczone o ten region pomiędzy Prusami i Austrią. W tamtych czasach widok wynurzających się z gęstwiny lasu wrogich wojsk oznaczał jedno — śmierć, gwałty i zniszczenie. Wiele miast i wsi doszczętnie zrujnowano, liczne gospodarstwa chłopskie zostały opuszczone. Głód i bieda stały się codziennością. Epidemie zbierały krwawe żniwo, a nad regionem unosiła się żelazna ręka nowych pruskich władców.

Początek XIX wieku był zatem czasem niezwykle trudnym, lecz zwiastuny zmian powoli przebijały się przez mrok. Pierwszą oznaką postępu było zniesienie pańszczyzny przez rząd pruski w 1807 roku. Choć był to dopiero pierwszy krok — w majątkach prywatnych proces ten trwał jeszcze latami — to właśnie on zapoczątkował przemiany, które odmieniły los mieszkańców Śląska.

Kolejnym krokiem okazał się rozwój przemysłowy, który wymagał rąk do pracy. Na Śląsk sprowadzono wybitnych angielskich wynalazców wraz z ich nowoczesnymi technologiami. Zaangażowano także kapitał miejscowych właścicieli ziemskich — wielu z nich stało się jednymi z najbogatszych niemieckich przemysłowców. Wreszcie skorzystano z pracowitości Górnoślązaków. Niemcy uważali ich wówczas za leniwych chłopów, nazywanych pogardliwie Wasserpolacken — co sugerowało, że są „rozcieńczonymi” Polakami, ani Niemcami, ani Polakami. Okazało się jednak, że tutejsi mieszkańcy nie boją się ciężkiej pracy.

Jeden z XIX-wiecznych badaczy i podróżników wspominał, że „tak zniesławione plemię górnośląskie posiada nadzwyczajną zręczność i obrotność. Gdy się weźmie chłopa górnośląskiego i pokaże mu maszynę parową, rodzaj i sposób jej obsługi, wtedy was natychmiast zrozumie, pojmie mechanizm i stanie się w przeciągu 24 godzin użytecznym maszynistą. Również tak wielki talent okazuje on dla innych technicznych robót.”

Dzięki tym kilku filarom — pruskiej administracji, kapitałowi, angielskim wynalazcom i ciężkiej pracy miejscowej ludności — Śląsk powoli przekształcał się w region, w którym ludność porzucała pługi, a chwytała za kilofy i łopaty.

Proste kuźnice opalane węglem drzewnym zastępowano wielkimi piecami hutniczymi opalanymi koksem. Prymitywne, płytkie kopalnie — do których schodzono po drabinach, najwyżej 30 metrów w głąb ziemi — ustępowały miejsca nowoczesnym zakładom z głębokimi szybami i chodnikami odwadnianymi przez pompy napędzane parą.

Śląsk, który dotąd był prowincjonalną, zalesioną krainą, wkraczał w epokę gwizdów, dymu i hałasu. Rozpoczynała się era nowoczesnych technologii i maszyn parowych, nazywanych przez miejscowych „piekielnymi maszynami”.

Korzenie i tożsamość

Gdy na Górnym Śląsku stawiano pierwsze kominy, a w piecach hutniczych rozpalano gorące paleniska, na kartach historii pojawiają się moi dalecy przodkowie — mistrz ciesielski Bernhard Schubert i jego żona Marie z domu Sobel. Byli moimi praprapradziadkami i w połowie XIX wieku mieszkali w małej śląskiej osadzie znanej wówczas jako Kreuzburgerhütte lub Friedrichsthal. Dziś to niewielka wieś Zagwiździe, położona między Opolem a Kluczborkiem. Odnalezione dokumenty wskazują, że losy rodziny Schubertów były nierozerwalnie związane z przemysłowym rozwojem Śląska.

Osada, w której mieszkali, powstała za panowania pruskiego króla Fryderyka II, w czasach wojen o Śląsk toczonych między Austrią a Prusami. Według przekazów historycznych okolica porastała wtedy niedostępna puszcza, będąca schronieniem dla dzikiej zwierzyny i… zbójników.

W 1754 roku Fryderyk II wydał rozkaz, aby wybudować tu hutę żelaza, nazwaną Kreuzburgerhütte — Hutą Kluczborską. Miała ona służyć przede wszystkim produkcji kul armatnich, co w dobie nieustannych konfliktów w ówczesnej Europie wydaje się decyzją całkowicie zrozumiałą. W pobliżu huty założono osadę dla pracowników, nazwaną na cześć króla Friedrichsthal. Osada znajdowała się tuż obok kuźni, więc z czasem jej nazwę zaczęto stosować zamiennie z nazwą Kreuzburgerhütte.

Nowo powstała huta wymagała wykwalifikowanych pracowników. Wkrótce po wzniesieniu pierwszych zabudowań do osady sprowadzono kolonistów z odległych krain. Do Kreuzburgerhütte trafiły głównie rodziny niemieckie — z Marchii, Saksonii, Harzu — ale odnotowano też obecność Austriaków i Husytów (Czechów). Pozostali mieszkańcy pochodzili z okolic Opola.

Mój przodek Bernhard Schubert należał do miejscowej społeczności niemieckojęzycznej i mieszkał w Kreuzburgerhütte w połowie XIX wieku. Niewykluczone, że jego rodzina wywodziła się od niemieckich lub austriackich kolonistów sprowadzonych tu w drugiej połowie XVIII wieku. Na pewno nie pochodził z autochtonicznej ludności o słowiańskich korzeniach.

Kreuzburgerhütte w XIX wieku — litografia E. Knippla. Źródło: www.szukajwarchiwach.gov.pl (domena publiczna).

Niestety, jak dotąd nie udało mi się jednoznacznie potwierdzić tych przypuszczeń. Dawne dokumenty huty zostały zniszczone przez jej ostatniego właściciela. Nie pomogły też w wyjaśnieniu zagadki akta Archiwum Diecezjalnego w Opolu — nie zachowały się tam księgi parafialne sięgające tak daleko wstecz. Niewiele informacji odnalazłem również w Archiwum Państwowym w Opolu. Jest tylko enigmatyczna wzmianka, że Bernhard Schubert ze wsi Zagwiździe w 1844 roku starał się o wyjazd z Kreuzburgerhütte. Dotarłem także do informacji, że w sąsiedniej miejscowości Carlsruhe (dzisiejszy Pokój) w 1845 roku dobudowano wieżę kościoła. Mistrzem budowlanym nadzorującym te prace był niejaki Schubert. Niestety, nie zachowało się jego imię, przez co nie mogę jednoznacznie stwierdzić, czy był to mój przodek Bernhard, czy też inny członek rodziny. To tylko trop, ale warto go odnotować — w końcu ilu niespokrewnionych Schubertów mogło żyć w połowie XIX wieku w dwóch sąsiadujących wsiach? Brak precyzyjnych danych sprawia jednak, że pozostaje to jedynie hipotezą, kolejną zagadką w poszukiwaniu moich rodzinnych korzeni.

Jednym ze śladów mogących wskazywać dalszy kierunek poszukiwań jest wyznanie Bernharda. Bernhard był katolikiem, co może sugerować raczej austriackie niż niemieckie pochodzenie. Przypuszczam, że niemieccy koloniści byli najpewniej protestantami, a austriaccy — katolikami, ale to również tylko moja hipoteza.

Pewne jest tylko to, że religia odgrywała w życiu rodziny Bernharda istotną rolę. Potwierdzają to pamiątki, które przetrwały do dziś. Wśród rodzinnych relikwii znajduje się obrazek święty z odręcznym dopiskiem informującym, że jest to pamiątka po wizycie biskupa Latusska 8 września 1853 roku w Kreuzburgerhütte. Zachowała się także karteczka dołączona niegdyś do jakiegoś obrazka lub różańca, opatrzona datą 24 czerwca 1886 roku i odręcznym dopiskiem, że to pamiątka po wizycie w klasztorze w Weisswasser (obecnie Bílá Voda w Czechach). Widnieje na niej imię Gertrud Bega — może była to bliska znajoma albo krewna rodziny Schubertów. Przetrwał również druczek z łaskami udzielanymi przez świętą Margarethę Marię, na którym widnieje odręczny dopisek informujący, że karteczka pochodzi z klasztoru w Opolu. Ciekawą pamiątką są też ręcznie przepisane przez Augustę (córkę Bernharda Schuberta) teksty z Biblii i modlitewników. Poniżej przedstawiam jedną z modlitw w języku niemieckim z drugiej połowy XIX wieku, którą Augusta przepisała własnoręcznie:

„Jeśli zobaczycie na ulicy człowieka dotkniętego ciężką chorobą, w towarzystwie św. Jana i Korneliusza, połóżcie tę modlitwę na jego prawym boku, a natychmiast wstanie i będzie cieszyć się uzdrowieniem. Kto niesie tę modlitwę od domu do domu, ten będzie błogosławiony, a kto z niej szydzi, ten będzie przeklęty. Dom, w którym znajduje się ta modlitwa, nie ucierpi od pioruna. Kto codziennie odmawia tę modlitwę lub słyszy, jak jest odmawiana, trzy dni przed swoją śmiercią zobaczy znak od Boga oznaczający dzień jego śmierci.”

Odczytując tłumaczenie tego tekstu, można odnieść wrażenie, że nie była to jedynie zwykła modlitwa, ale swoisty amulet ochronny, który należało zawsze mieć blisko siebie. Przekazywana z pokolenia na pokolenie przetrwała do dziś — jej oryginał znajduje się w Stanach Zjednoczonych, u potomków Augusty.

Jedna z modlitw Augusty. Źródło: archiwum Marilyn Allen.

Biorąc pod uwagę powyższe odkrycia i przypuszczenia, można sądzić, że zagadnienia rozwoju przemysłowego regionu nie były Bernhardowi Schubertowi obce. Mógł być on potomkiem niemieckich lub austriackich kolonistów sprowadzonych w okolice Opola do ciężkiej pracy w hutnictwie. Być może sam, jako mistrz ciesielski, zajmował się budowaniem drewnianych konstrukcji dla kluczborskiej huty lub okolicznych domostw. Co więcej, w 1774 roku w Kreuzburgerhütte urodził się Johann Friedrich Krigar — konstruktor pierwszej maszyny parowej na świecie zbudowanej poza Wielką Brytanią. Wieś na początku XIX wieku liczyła nieco ponad siedmiuset mieszkańców, z czego osadnicy niemieckojęzyczni stanowili mniejszość. Kto wie — może rodzina Schubertów znała się z rodziną tego wynalazcy?

Na podstawie całego tego tła historycznego trzeba przyznać, że Bernhard mieszkał w wyjątkowym miejscu i w wyjątkowym czasie. Był świadkiem zanikającego starego porządku — resztek pańszczyzny i wyzysku chłopów. Z drugiej strony, na jego oczach dokonywały się wielkie przemiany dziejowe. Nowa, przemysłowa epoka, która przeobrażała Śląsk, miała też ukształtować losy rodziny Schubertów na wiele następnych pokoleń.

Śladami Schubertów po mapie Śląska

W latach pięćdziesiątych XIX wieku Kreuzburgerhütte była ważnym ośrodkiem przemysłowym w okolicy — w pobliżu rozciągały się jedynie pola uprawne i gęste lasy. Gdy tylko nadarzała się okazja, chłopi porzucali zajęcia na roli i podejmowali pracę w hucie. Choć praca ta nie należała do łatwych, dawała nadzieję na lepsze życie. W tym czasie, z nieznanych mi powodów, rodzina Schubertów podjęła decyzję o opuszczeniu Kreuzburgerhütte na pewien okres i przeniosła się do Roździenia — dziś jest to część Katowic.

Co skłoniło ich do takiego kroku? Trudno dziś jednoznacznie odpowiedzieć. Możliwe, że Bernhard, jako mistrz ciesielski, otrzymał tam zlecenie na budowę lub remont, który wymagał jego stałej obecności. Może skusiła go wizja lepszych zarobków i dogodniejszych warunków życia? A może po prostu podążył za falą migracji, która popychała ludzi w stronę większych centrów przemysłowych?

To właśnie wtedy, w Roździeniu, przyszła na świat pierwsza córka Bernharda i Marie — Hedwig Agnes Schubert. Było to 18 września 1858 roku. Tydzień później, 26 września, została ochrzczona. Na uroczystości obecnych było troje chrzestnych: Wilhelm Anter, Josephine Sagalla i Anna Schubert. Obecność trojga chrzestnych nie była wówczas niczym nadzwyczajnym — zdarzały się chrzty nawet z czterema czy pięcioma chrzestnymi. Kim mogła być chrzestna Anna Schubert? Siostrą Bernharda? Kuzynką? Inną krewną? Kolejna tajemnica czeka na rozwiązanie.

Nie minęło wiele czasu, a rodzina wróciła do Kreuzburgerhütte. Powód powrotu również pozostaje dla mnie nieznany. Może Bernhard zakończył zlecone prace w Roździeniu? A może huta ponownie potrzebowała pomocy doświadczonego mistrza ciesielskiego?

23 listopada 1862 roku w Kreuzburgerhütte przyszedł na świat mój prapradziadek, Paul Schubert. Trzy lata później, 19 listopada 1865 roku, urodziła się druga córka, Augusta. W tym okresie rodzina Schubertów przeniosła się do Alt Budkowitz — Starych Budkowic, leżących w tej samej gminie.

W tym samym czasie, dokładnie w 1869 roku, po Śląsku podróżował lingwista i badacz dialektów śląskich Lucjan Malinowski. O Niemcach w tej okolicy pisał, że posiadają oni swoje kolonie „pod miasteczkiem Pokój (Karlsruh) w okręgu opolskim. Lud miejscowy zwie tych przybyszów Rajchy, gdyż przybyli z krajów koronnych niemieckich Reichsländer.”

Malinowski opisywał również wygląd ówczesnych miejscowości na Górnym Śląsku i wsiach opolskich: „…wsi, w których znajdują się zakłady górnicze, jak np. Niemieckie Piekary, Szarlej (okręg bytomski), różnią się od zwykłych wsi rolnych. Domy tu są porządniejsze, piętrowe, murowane. W Szarleju (kopalnie galmanu) jest oświetlenie gazowe, kto wie, czy nie lepsze niż w Warszawie. W okręgu opolskim, gdzie nie masz zakładów górniczych, domy są najczęściej słomą kryte, mają zupełnie inny charakter; więcej są podobne do chat innych prowincyj polskich (…). W okolicach Kluczborka wsie protestanckie wyróżniają się od katolickich czystością. Domy w większości są drewniane (choć nowe są murowane, piętrowe). Ulice wysypane żwirem.”

W takich właśnie okolicach i warunkach toczyło się codzienne życie „rajchów” Schubertów. Jak mogło ono wyglądać? Zapewne w ciągu dnia Bernhard, jako mistrz ciesielski, poświęcał się pracy — być może uczestniczył w rozbudowie huty lub wznoszeniu domostw okolicznych mieszkańców. Jego rzemiosło budziło zapewne szacunek, bo ciesielstwo wymagało doświadczenia i wprawnej ręki. Marie w tym czasie na pewno dbała o dom, a troje dzieci — Hedwig, Paul i Augusta — biegało pośród pól i lasów nieopodal starej kluczborskiej huty. Tak mijał dzień za dniem.

Na zakręcie losu

Historia rodziny Schubertów nie zawsze toczyła się jednak spokojnym rytmem. W końcu nastał dzień, w którym przyszło jej członkom zmierzyć się z dramatem, który odmienił wszystko. Około 1870 roku, gdy dzieci były jeszcze małe, nadeszła tragedia — zmarł Bernhard. Okoliczności jego śmierci pozostają zagadką. Nie zachowały się ani księgi parafialne, ani dokumenty urzędowe z tamtych czasów. Przyczyna i dokładna data zgonu Bernharda również pozostają nieznane. Można dziś tylko snuć spekulacje — powodem śmierci mógł być wypadek przy pracy, albo ciężka choroba. W tym czasie szalała cholera, przynoszona przez robotników sezonowych i wycofywanych z frontu żołnierzy, uczestników wojny francusko-pruskiej. Niestety, zagadka śmierci Bernharda zapewne pozostanie już nierozwiązana.

Był to bardzo trudny czas dla wdowy Marie. Na jej barkach spoczęła odpowiedzialność za wychowanie dzieci i zapewnienie im przyszłości. W tamtym okresie wielu mieszkańców Opolszczyzny opuszczało swoje rodzinne strony, kierując się na Górny Śląsk — tam, gdzie powstawały huty i kopalnie, a przemysłowe serce regionu biło coraz mocniej. Marie podjęła decyzję, która miała odmienić losy jej potomków — spakowała cały dobytek i wraz z dziećmi wyruszyła na wschód, na Górny Śląsk.

W tym samym czasie wspomniany już lingwista Lucjan Malinowski przemierzał te okolice koleją, podziwiając zapewne te same widoki, które mijała Marie, zmierzając z dziećmi do nowego domu: „Droga żelazna górnośląska aż do Gliwic i dalej ku Koźlowi biegnie wśród okolicy zapełnionej hutami. Co chwila błyskają tu i ówdzie na horyzoncie jakby łuny pożarów — są to piece różnych fabryk. Widok jednak wiosek ten sam, co u nas. Widać, że ten sam lud polski rozsiadł się na łanach i uprawia je od lat tysiąca… Gdzieniegdzie tylko zwraca uwagę w rzędy ustawiona gromada kamienic czerwonych, ale jej jakoś nie do twarzy wśród starych, odwiecznych sadyb słowiańskich. Są to nowe kolonie fabryczne założone przez Niemców.”

Rodzina Schubertów na zawsze opuściła okolice Zagwiździa, miejsca które do dziś przypomina o swojej hutniczej przeszłości. Do obecnych czasów zachowały się niektóre XIX-wieczne zabudowania hutnicze. Budynki są pięknie odrestaurowane, a w dawnej młotowni mieści się dziś Regionalna Sala Muzealna, która przybliża zwiedzającym historię tego niezwykłego miejsca.

Nowym domem dla Marie i jej dzieci została kolonia robotnicza Hugo, która mieściła się przy hucie Laura (Laurahütte). Była to najstarsza kolonia przy hucie — powstała w latach 50. XIX wieku i nosiła imię syna właściciela, Hugona II Henckel von Donnersmarcka. Zabudowa kolonii robotniczej Hugo była prosta i jednorodna — każda rodzina miała do dyspozycji niewielkie mieszkanie złożone z jednego pokoju z kuchnią, a na podwórzu znajdowała się komórka gospodarcza.

Dziś kolonia Hugo jest dzielnicą Siemianowic Śląskich, lecz wówczas była tętniącą życiem osadą pełną górniczych i hutniczych rodzin. Górująca w pobliżu huta Laura stanowiła serce tego miejsca. Widać to do dziś po układzie siemianowickich ulic i dzielnic — wszystkie drogi prowadziły do huty, a wiele dzisiejszych dzielnic to dawne kolonie robotnicze.

Historia Laurahütte sięga 1836 roku, kiedy hrabia Hugo I von Donnersmarck zawarł spółkę z berlińskimi bankierami i rozpoczął na swojej ziemi budowę nowoczesnej huty. Była to ogromna inwestycja, a wkrótce po otwarciu zakładu rozsławił ją pewien przypadek. W 1842 roku na potrzeby budowy linii kolejowej z Wrocławia do Mysłowic zamówiono szyny z Anglii. Pech chciał, że statek przewożący ten towar zatonął. W obliczu konieczności znalezienia nowego dostawcy pilnie zamówiono szyny w mało dotąd znanej hucie Laurahütte. Ku zaskoczeniu i zadowoleniu wszystkich okazały się one wysokiej jakości, co zapewniło hucie renomę i zamówienia napływające z całej Europy. Huta otrzymała nazwę od imienia żony hrabiego — Laury von Donnersmarck. Natomiast nazwy kolonii robotniczych i okolicznych pól górniczych pochodziły od imion jego dzieci i rodziców.

Muzeum Śląskie zrealizowało doskonały film dokumentalny pt. „Huta Laura — podróż w czasie do początków Siemianowic”. Jego autor, Aleksander Nowacki, odtworzył w technologii 3D pierwotny wygląd huty, ukazując imponującą skalę tej inwestycji. Jak na swoje czasy, huta Laura była obiektem ogromnym i nowoczesnym. Można sobie jedynie wyobrazić, jakie wrażenie musiała wywierać na ówczesnych mieszkańcach — na ludziach, którzy większość życia spędzili pośród pól i lasów. W ich otoczeniu nagle wyrosły monumentalne zabudowania przemysłowe, wysokie kominy i potężne piece hutnicze, zmieniając okolicę w surowy, industrialny krajobraz.

Codzienność w cieniu huty

Kolonia Hugo stała się domem dla rodziny Schubertów na kolejne kilkanaście lat. To tutaj dzieci Marie spędzały swoje młodzieńcze lata — uczyły się i stopniowo stawały się częścią hutniczej i górniczej społeczności. Życie w kolonii toczyło się według rytmu wyznaczanego przez pracę w hucie i w kopalniach należących do Donnersmarcków. Mężczyźni rankiem udawali się do pracy, a kobiety zajmowały się domem, gotowaniem obiadu i wychowywaniem dzieci. Niektóre z kobiet również dorabiały — taki los zapewne spotkał wdowę Marie. Może trudniła się domowym rzemiosłem — prała bieliznę bogatszych mieszkańców lub zajmowała się szyciem ubrań? A może mogła liczyć na pomoc kogoś z rodziny? Niezależnie od tego, czym się parała, musiała łączyć zaradność z determinacją.

Czas mijał, a dzieci Marie dorastały w cieniu pieców hutniczych, wśród huku maszyn parowych i szumu wyciągów kopalnianych szybów. W takim otoczeniu powietrze przesiąknięte było zapachem rozgrzanego metalu, pyłu węglowego i spalonego koksu. Codzienność w takich warunkach była surowa, ale dawała nadzieję na lepszą przyszłość.

Życie w kolonii Hugo to nie była jednak tylko praca. Każda okazja, by ubarwić monotonię robotniczego świata, była wyczekiwana i hucznie świętowana. Czekano na święta, pierwsze komunie święte czy wesela. Do dziś zachowała się pamiątka pierwszej komunii świętej Augusty Schubert, datowana na 22 maja 1874 roku.

Pamiątka pierwszej komunii świętej Augusty z 1874 roku. Źródło: archiwum Marilyn Allen.

Dwa lata po tej komunii rodzinne kroniki odnotowały kolejną uroczystość. 18 września 1876 roku, dokładnie w swoje osiemnaste urodziny, najstarsza z rodzeństwa — Hedwig Agnes Schubert — poślubiła Sebastiana Bartholda Meneghel.

Co ciekawe, Sebastian nie był ani Ślązakiem, ani Niemcem. Pochodził z Włoch, z niewielkiej alpejskiej miejscowości Imer w dolinie Primiero w Trydencie, który wówczas należał do Austrii. Jak trafił na Górny Śląsk? Zapewne jak wielu innych imigrantów — za pracą i chlebem. W tamtym okresie śląskie kopalnie i huty bardzo potrzebowały rąk do pracy, a Włosi, zwłaszcza z biedniejszych, górskich terenów, chętnie podejmowali się trudnych zajęć w przemyśle.

Ślub Hedwig i Sebastiana był uroczystością, która zapewne zgromadziła wielu zaciekawionych mieszkańców kolonii. Każdy chciał zobaczyć tę nietypową śląsko-niemiecko-włoską parę młodą. Rodzina Schubertów miała powód do radości. Uroczystość przyciągnęła również innych Włochów — dowodem na to jest zachowany akt ślubu i pewna ciekawostka z nim związana. W pruskich dokumentach nie było miejsca na dowolność — musiał panować porządek, a imiona i nazwiska zapisywano w zniemczonej formie. Dlatego według pruskiego urzędnika świadkami na ślubie byli Joseph Franeauser i Franz Meneghel, jednak sami świadkowie podpisali się jako Giuseppe i Francesco.

Po ślubie Hedwig i Sebastian przez pewien czas mieszkali w Laurahütte, gdzie na świat przyszło ich dwóch synów — Georg oraz Johann (Giovanni według metryki urodzenia). Sebastian pracował jako górnik w jednej z kopalń należących do Donnersmarcków. Młody Włoch dobrze wywiązywał się ze swojej ciężkiej, górniczej pracy. Kattowitzer Kreisblatt w 1876 roku opublikował artykuł o wypadku górniczym w szybie kopalni Laurahütte. Wśród górników udzielających „rozważnej i czynnej pomocy przy największym ryzyku własnego życia” znalazł się Sebastian Meneghel. Zasłużeni górnicy otrzymali Honorowy Medal Zasługi oraz nagrody pieniężne.

To świadectwo pokazuje, jak niebezpieczna była praca w śląskich kopalniach. Śluby, wesela, komunie — dawały one chwile wytchnienia, pozwalały zapomnieć o niebezpieczeństwach związanych z pracą. Jednak dni powszednie nie były łatwe. Górnicy każdego dnia schodzili pod ziemię, wiedząc, że mogą już nie wrócić. Wypadki zdarzały się często, a każde tąpnięcie mogło oznaczać śmierć dla wielu ludzi. Mimo tych zagrożeń ludzie nie rezygnowali z pracy, gdyż zatrudnienie w kopalni dawało utrzymanie i stabilizację. Codzienność miała swoją cenę.

Zaginiona historia

Nie każda opowieść kończy się wyraźnym zamknięciem — czasem historia urywa się i dalej można snuć jedynie domysły. Tak jest z historią Marie. Po ślubie najstarszej córki Hedwig, została ona z dwójką pozostałych dzieci — Augustą i Paulem. W tym miejscu ślad Marie w rodzinnej historii się urywa, jakby rozpłynęła się w czasie i przestrzeni.

Nie wiem, kiedy i gdzie zmarła. Ponieważ jej dzieci w kolejnych latach kilkukrotnie zmieniały miejsce zamieszkania, trudno określić, gdzie ostatecznie osiadła i gdzie spoczęła na wieczny odpoczynek. Jej akt zgonu z pewnością gdzieś istnieje. Jednak bez poznania konkretnej daty i miejsca jego odnalezienie jest niczym szukanie igły w stogu siana. A szkoda — gdyby udało się natrafić na ten dokument, być może rzuciłby on więcej światła na jej przeszłość: skąd pochodziła i kim byli jej przodkowie.

Historia Marie urywa się w tym punkcie, więc mogę jedynie snuć przypuszczenia, jak wyglądało jej dalsze życie. Była matką, która w czasach niepewności i żałoby musiała stawić czoła losowi i zapewnić swoim dzieciom przyszłość. Być może do ostatnich dni wspominała swojego męża Bernharda; może cieszyła się z sukcesów swoich dzieci; a może modliła się w zaciszu domowego kąta?

Cieszę się, że udało mi się odnaleźć choć niewielkie skrawki życia Marie. Jej losy — choć niepełne i zagubione w czasie — ukazują kobietę, która dźwigała na swoich barkach ciężar samotnego wychowania dorastających dzieci. Jej historia wpisywała się w prawdziwe dzieje Górnego Śląska — regionu, w którym silne więzi rodzinne i poświęcenie dla bliskich stanowiły fundament codziennego życia.

Na tym polega magia odkryć genealogicznych. Nikt z obecnie żyjących krewnych nie pamiętał już o tej dalekiej przodkini — przepadła, zapomniana w mrokach historii. Dzięki mojej pracy udało się jednak w pewnym sensie przywrócić ją do życia — jej opowieść na powrót trafiła do rodzinnej kroniki.

Za postępem i maszynami

Podczas gdy dwie siostry — Hedwig i Augusta — podążyły własnymi ścieżkami, ich brat, a mój prapradziadek Paul, wybrał drogę życia skierowaną ku przemysłowi, maszynom i postępowi.

13 czerwca 1887 roku Paul stanął na ślubnym kobiercu, biorąc za żonę Paulę Kubitza, pannę pochodzącą z Bogucic — jednej z najstarszych dzielnic Katowic. Tam razem zamieszkali, a dokładniej w jej najstarszej części, czyli Bogutschütz Hammer (Kuźnicy Boguckiej). Paul, wychowany w cieniu Kreuzburgerhütte i Laurahütte, osiadł teraz w miejscu, które było kolebką śląskiego przemysłu.

Kuźnica w Bogucicach była pierwszym obiektem przemysłowym na terenie współczesnych Katowic i jedną z pierwszych hut w całym regionie — wzmianka o niej pojawiła się już w dokumentach z 1397 roku. Historyczna kuźnia zlokalizowana była w okolicy dzisiejszego katowickiego Spodka, a więc w samym centrum Katowic. Stolica regionu pamięta o jej historii do dziś. W herbie Katowic, na złotej tarczy, widnieje czarny młot wodny umocowany na drewnianym stelażu — symbolizuje on właśnie legendarny młot z Kuźnicy Boguckiej.

Czas, w którym Paul i Paula osiedlili się w Bogucicach, był okresem wielkich przemian. Bogucice nie były już wsią, lecz stały się częścią młodego, prężnie rozwijającego się miasta Katowice. Przemysł kwitł — huty i kopalnie wyrastały jak grzyby po deszczu, a drewniane chałupy ustępowały miejsca murowanym kamienicom.

W 1922 roku jeden z uczestników wycieczki młodzieżowej z Poznania opisywał swoje wrażenia z pobytu w Bogucicach: „Mamy mieszkać u górników w Bogucicach. Wieś to robotnicza, łącząca się z Katowicami. Tu osada w osadę przechodzi bez wyraźnej granicy; cała okolica jest jedną wielką fabryką (…) Wieś tę tworzą dwie prostopadłe ku sobie ulice, zabudowane dwupiętrowymi kamienicami, na których tyłach kryją się starsze parterowe domki. U skrzyżowania — nowy duży kościół, obok rozległe zabudowania szpitala bonifratrów.”

Tak wyglądało otoczenie, w którym Paul i Paula wiedli swoje życie. Ich codzienność przeplatała się z hałasem maszyn, ruchem robotników wracających z hut i kopalń oraz zapachem dymu unoszącym się nad horyzontem.

Paul w chwili ożenku miał 25 lat i — jak wielu mężczyzn — pracował w kopalni. Na początku był dozorcą maszyn: pilnował ich pracy, konserwował je i doglądał, by wszystko działało sprawnie. Była to odpowiedzialna rola, wymagająca precyzji i znajomości mechaniki. Był to dobry zawód — kopalnie Górnego Śląska coraz częściej potrzebowały wykształconych fachowców, ponieważ rola maszyn w wydobyciu węgla ciągle rosła. Po kilku latach Paul awansował i został maschinensteigerem, czyli sztygarem w maszynowni. Oznaczało to wyższe zarobki, ale też większą odpowiedzialność. Jako sztygar nadzorował pracę maszyn, dbał o ich prawidłowe funkcjonowanie i o bezpieczeństwo załogi.

Jego żona Paula, jak większość kobiet tamtych czasów, zajmowała się domem. Jak pisał Kamil Iwanicki w swojej książce „Familoki. Śląskie mikrokosmosy”, na Górnym Śląsku rola kobiet określana była trzema słowami: Kinder, Küche, Kirche — dzieci, kuchnia, kościół. To one prowadziły dom, wychowywały dzieci i dbały o codzienne życie rodzinne.

Paul i Paula doczekali się licznego potomstwa. Swoim dzieciom nadali imiona: Ewald (mój pradziadek urodzony 1 października 1894 roku) oraz Maks, Rose, Josef, Natalie i Hildegard. Wydawałoby się, że rodzina osiądzie na stałe w Bogucicach, jednak los miał dla nich inne plany.

Na przełomie XIX i XX wieku Paul i Paula zdecydowali o kolejnej przeprowadzce. Opuścili gwarne, rozwijające się Katowice i wyruszyli w stronę Niedobczyc — dziś dzielnicy Rybnika, a wówczas wsi, która dopiero wkraczała na ścieżkę industrializacji. Nie wiadomo dokładnie, co skłoniło ich do takiego kroku. Mogę jedynie przypuszczać, że wiązało się to z propozycją lepszych warunków pracy, wyższymi zarobkami lub z kwestiami mieszkaniowymi.

W Niedobczycach działała wówczas stosunkowo młoda kopalnia Johann Jacob, przemianowana w 1902 roku na Römer Grube. Kopalnia dopiero przechodziła proces mechanizacji, co mogłoby tłumaczyć sprowadzenie właśnie tam sztygara maszynowego Paula Schuberta.

Pierwsza komunia święta Ewalda — około 1904 rok. Źródło: archiwum Bogusławy Ryć.

Początek XX wieku to także początek budowy przykopalnianej kolonii robotniczej, która stała się domem dla tej wielodzietnej rodziny. To właśnie w Niedobczycach, w cieniu kopalni, dorastało kolejne pokolenie Schubertów. Dzieci Paula i Pauli od najmłodszych lat przyzwyczajały się do surowej, ale pełnej życia codzienności śląskich familoków. Ich świat był pełen kontrastów — z jednej strony ciężka praca ojca w kopalni i obowiązki domowe matki, z drugiej beztroskie zabawy na podwórzu pomiędzy powstającymi robotniczymi zabudowaniami.

Tak właśnie wyobrażam sobie życie moich przodków na początku XX wieku — pełne prostych rytuałów, skromnych posiłków i ciężkiej pracy.

Zakończenie edukacji Ewalda — około 1909 rok. Źródło: archiwum Bogusławy Ryć.

W Niedobczycach dzieci Paula i Pauli dorastały, uczyły się, przystępowały do pierwszej komunii świętej, kończyły szkołę. Wydawało się, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Młoda kopalnia zwiększała wydobycie z roku na rok. Pracowników przybywało, więc osiedle rozrastało się. Powstawały nowe budynki z czerwonej cegły, a rytm życia mieszkańców wyznaczała górująca nieopodal kopalnia. Codzienność rodziny Schubertów płynęła spokojnym nurtem czasu aż do momentu, gdy na horyzoncie zaczęły zbierać się ciemne chmury, a kalendarz wskazał rok 1914. Wkrótce ład świata miał rozsypać się niczym domek z kart i przejść do historii. Nadchodził czas Wielkiej Wojny.

Rozdział 2. Ku nowym światom

Opuszczając ziemię ojców

Druga połowa XIX wieku była czasem dynamicznych przemian na Śląsku. Region rozkwitał dzięki postępującej industrializacji — powstawały kolejne huty, kopalnie i osiedla robotnicze. Ale choć na horyzoncie pojawiały się nowe możliwości, nie każdy miał szansę z nich skorzystać. Dotyczyło to w szczególności Śląska Opolskiego, gdzie dominowało rolnictwo, a wielu ludzi nadal zmagało się z biedą i brakiem perspektyw.

Choć w Prusach zniesiono pańszczyznę na początku XIX wieku, życie chłopów nie stało się łatwiejsze. Nadal byli zależni od wielkich właścicieli ziemskich, którzy zamiast darmowej pracy, zaczęli pobierać wysokie czynsze. Ziemia nie zawsze dawała obfite plony — nieurodzajne lata oznaczały głód i niedostatek. Dodatkowo region nękały epidemie tyfusu i cholery.

Druga połowa XIX wieku przyniosła też pogłębianie germanizacji. Śląska kultura, tradycja i język nazywany pogardliwie Wasserpolnisch były rugowane ze szkół i życia publicznego. Wśród młodych ludzi rosła także niechęć do obowiązkowej służby wojskowej w pruskiej armii.

To wszystko sprawiało, że choć Ślązacy byli silnie przywiązani do swojej ziemi, coraz częściej decydowali się na dramatyczny krok — opuszczenie rodzinnych stron i wyruszenie w nieznane, w poszukiwaniu lepszego życia. Wielu wybrało kontynent amerykański.

Najbardziej znaną falą emigracji ze Śląska była ta z 1854 roku, kiedy grupa mieszkańców z Płużnicy Wielkiej, niedaleko Strzelec Opolskich, opuściła swoje domy i wyruszyła za ocean — do Teksasu. Na miejscu doświadczyli wielu niesamowitych przygód. Osiedlili się na bezludnej prerii, pełnej grzechotników i kojotów. Zostali wciągnięci w wir amerykańskiej historii, stając się poborowymi w armii Konfederacji w czasie wojny secesyjnej. Byli atakowani przez Komanczów i wyjętych spod prawa bandytów. Mimo tych niebezpieczeństw przetrwali. Przetrwały też założone przez nich miasteczka, takie jak Panna Maria, Kosciusko, Bandera czy Cestohowa. Wśród miejscowych, przy odrobinie szczęścia, można nadal usłyszeć śląski język, który przekazywany z pokolenia na pokolenie, zachował się w niemal niezmienionej formie od XIX wieku.

Nie tylko Teksas przyciągał śląskich osadników. W 1869 roku grupa chłopów z Siołkowic pod Opolem wyruszyła w daleką podróż do Brazylii. Po wielu perypetiach udało im się w 1871 roku założyć pierwszą polsko-śląską osadę — Pilarzinho, która dziś stanowi część miasta Kurytyba.

Życie w nowym świecie było pełne wyzwań. Ziemia wymagała mozolnego karczowania dżungli, a prymitywne gospodarstwa były zacofane i ledwo zapewniały przetrwanie. Bogobojni chłopi spod Opola musieli także stawić czoła atakom przeprowadzanym przez Indian Botokudów. Członkowie plemienia dziurawili sobie nosy i wargi, co z pewnością dodatkowo budziło postrach wśród prostych śląskich rolników.

Mimo wszystko potrafili stawić czoła trudnościom, a w latach 30. XX wieku odwiedzający ich biskup Teodor Kubina pisał: „Śpiewają dobrze nasze stare pieśni kościelne, zachowali też swoją gwarę śląską, a kobiety swój śląski strój.”

Upływ czasu spowodował wśród potomków kolonistów stopniowy zanik śląskiej tożsamości. Dziś stanowią oni część szerokiej brazylijskiej Polonii, która stara się pielęgnować język, tradycję i zwyczaje przodków z odległej Polski.

Jako rodowity mieszkaniec ziemi wodzisławskiej nie mogę pominąć mniej znanego, lecz ciekawego epizodu emigracyjnego z 1856 roku. Wówczas cztery rodziny wyruszyły z Wodzisławia Śląskiego i wraz z innymi niemieckimi kolonistami popłynęły w daleki rejs do Chile.

Wodzisławianie osiedlili się w osadzie Puerto Montt, nad Oceanem Spokojnym, w cieniu dymiącego wulkanu Calbuco, gdzie otrzymali ziemię pod uprawę. Koloniści zmagali się z surowymi warunkami klimatycznymi i geograficznymi regionu, który usłany był gęstymi lasami wśród gór. Ponadto osadnicy musieli nawiązać relacje z lokalnymi Indianami Mapucze i Huillicze. Początkowo stosunki między nimi były przyjazne, ale z czasem, jak wszędzie tam, gdzie spotykają się dwa światy, nie obyło się bez napięć. Ziemia, którą uprawiali koloniści, okazała się źródłem konfliktów, gdyż nie było zgody co do jej własności.

Dziś potomkowie wodzisławskich osadników są w pełni zasymilowani z chilijskim społeczeństwem. Jednak Wodzisław Śląski ma powody do dumy — w 2000 roku finalistką konkursu Miss Świata w Londynie została Chilijka Isabela Bawliza Muñoz, potomkini wodzisławskiego cieśli Louisa Pawlitza.

Przedstawione tu historie nie zamykają tematu emigracji ze Śląska. Pokazują jednak te bardziej wyjątkowe i symboliczne — takie, które oddają ducha tamtej epoki i skali całego zjawiska. Od XIX wieku śląski język, obyczaje i kultura stopniowo rozchodziły się po świecie docierając w najodleglejsze zakątki globu. Śląska niejednoznaczna tożsamość wtopiła się w wieloetniczne społeczności kolonistów i stała się małą cząstką w wielkim procesie kształtowania się społeczeństw nowego świata.

Od Laurahütte do kopalni w Roslyn

Również w rodzinie Schubertów nie zabrakło tych, którzy ruszyli za ocean w poszukiwaniu lepszego życia. Hedwig i Augusta, dwie siostry mojego prapradziadka Paula Schuberta, wybrały los pionierek w odległej Ameryce Północnej.

Jako pierwszy na emigrację zdecydował się Sebastian Meneghel, mąż Hedwig. Ruch emigracyjny do Ameryki był w tamtym czasie duży, a opowieści o nowych możliwościach za oceanem rozbudzały wyobraźnię. Możliwe, że Sebastian i Hedwig ulegli tej wizji lepszego życia i podjęli niewątpliwie odważną decyzję, by porzucić wszystko, co znali.

W 1884 roku Sebastian opuścił rodzinę i wyruszył do portu w Bremie. Ale zanim to nastąpiło, w Bytomiu Sebastian wraz z rodziną udał się do fotografa, który uwiecznił ich na wspólnym zdjęciu.

Stojący Sebastian miał w klapie marynarki przypięty medal. Może to ten otrzymany za ratowanie życia górników w szybie kopalni Laurahütte, o którym wspominał Kattowitzer Kreisblatt z 1876 roku? Na zdjęciu Hedwig siedziała wraz z dwojgiem ich małych dzieci. Obok stała Augusta. Rodzina chyba dobrze sobie radziła — podejrzewam, że nie każdego było stać na zakup wysokich skórzanych butów, jakie miał na sobie mały Georg.

Sebastian i Hedwig wraz dziećmi — Georgiem i Johannem. Po prawej Augusta. Około 1884 rok. Źródło: archiwum Marilyn Allen.

Brema była jednym z głównych portów emigracyjnych. Stąd tysiące ludzi rzucało wszystko na jedną kartę i odpływało w nieznane. W 1884 roku Sebastian właśnie w tym porcie wszedł na pokład statku Eider i jak wielu innych, zostawił za sobą znany świat. 12 września okręt zakotwiczył w Nowym Jorku.

Sebastian był górnikiem i taką też pracę podjął w północno-zachodniej części Stanów Zjednoczonych — w hrabstwie Kittitas w stanie Waszyngton, niedaleko Seattle. Wśród dziewiczych wzgórz i jezior powstawały tam w drugiej połowie XIX wieku pierwsze górnicze osady. Były to skromne skupiska drewnianych domów, małe wysepki pośród zielonych lasów, a przybywający imigranci z Europy odgrywali rolę pionierów na tych terenach.

Rozłąka rodziny trwała trzy lata. W tym czasie Sebastian przygotowywał grunt pod przyjazd żony i dzieci. W 1887 roku Hedwig, zabrawszy dzieci, wyruszyła do Bremy. Tam wsiadła na statek armatora Norddeutscher Lloyd i popłynęła na Ellis Island — główny port imigracyjny Nowego Jorku.

Po dotarciu do Ameryki rodzina, już w komplecie, osiedliła się w Roslyn, w hrabstwie Kittitas. Była to nowa, rozwijająca się osada górnicza, założona zaledwie cztery lata wcześniej. Życie w osadzie nie było łatwe. Osadnicy mieszkali w niewielkich drewnianych domach, bez większych wygód. W środku znajdowało się prowizoryczne umeblowanie oraz niewielki piec, który ogrzewał dom w trakcie mroźnych zim. Było skromnie, ale stanowiło to jedyne schronienie przed surowym klimatem i trudami codzienności. Zimą śnieg zasypywał ulice Roslyn po same dachy, a latem kurz z okolicznych kopalń wdzierał się do wnętrz i osiadał na wszystkim.

Oprócz ciężkiej pracy w kopalniach, pierwsi emigranci musieli nauczyć się wspólnego życia obok siebie. Wśród nich byli Niemcy, Anglicy, Włosi, Skandynawowie, Słowianie. Stworzenie silnej wspólnoty nie było łatwe. Różniły ich język, kultura, tradycje, nawet ubiór. Rodzina Meneghel ze swoim śląsko-niemiecko-włoskim pochodzeniem zapewne była gdzieś pośrodku tego całego zamieszania.

Nową rzeczywistością, do której trzeba było przywyknąć, były również kontakty z rdzenną ludnością Ameryki. Indianie z okolicznych plemion, zwłaszcza z grupy Yakama, pojawiali się w Roslyn, handlując skórami, owocami leśnymi i rękodziełem. Dla górnośląskiej rodziny, która wcześniej nie miała styczności z tubylczą ludnością, było to na pewno intrygujące doświadczenie.

Życie w Roslyn było ciężkie. Osadę nawiedzały pożary, strajki górników oraz epidemie duru brzusznego, błonicy i ospy wietrznej. W kopalniach często dochodziło do tragicznych wypadków. Jednym z najtragiczniejszych wydarzeń była eksplozja w kopalni nr 1 Northern Pacific Coal Company, która miała miejsce 10 maja 1890 roku. Zginęło wówczas 45 górników, a odzyskiwanie ciał trwało wiele dni. Tamten dzień na zawsze wpisał się w historię stanu Waszyngton jako symbol ceny, jaką płacili pionierzy za swoje marzenia.

Pomimo wszelkich niebezpieczeństw, życie rodziny Meneghel powoli toczyło się naprzód. Sebastian codziennie schodził pod ziemię, narażając swoje życie w korytarzach kopalni, a Hedwig starała się zaprowadzić w domu namiastkę śląskiego porządku. Jednak ten czas nie mógł trwać wiecznie. Po dwudziestu latach wspólnego życia Sebastian zachorował na gruźlicę — chorobę, która zbierała śmiertelne żniwo wśród górników pracujących w prymitywnych warunkach. Zmarł w 1896 roku w wieku 50 lat. Hedwig i dzieci znalazły się w zupełnie nowej rzeczywistości — bez męża i ojca, ale musiały dalej walczyć o przetrwanie w nieprzyjaznym świecie.

Po upływie żałoby, rok po śmierci męża, Hedwig ponownie wyszła za mąż — za Chrisa Meneghela, młodszego brata Sebastiana. Jej życie znów nabrało sensu, a nowo zawarte małżeństwo pozwoliło skupić się na wychowaniu dzieci. Dwóch synów, George i Johann, urodziło się jeszcze w Laurahütte, natomiast trzy córki — Mary, Elizabeth i Florence — przyszły na świat już w Ameryce. Ich ojcem był drugi mąż Hedwig, Chris.

Chris był nie tylko górnikiem, ale także właścicielem Columbia Saloon w Roslyn oraz udziałowcem miejscowego browaru. Rodzina mieszkała na piętrze saloonu.

W rodzinnych opowieściach przetrwała niezwykła historia związana z Chrisem i pewnym Indianinem. Około 1890 roku do Columbia Saloon wszedł rdzenny mieszkaniec tych terenów. Chciał wypić kilka drinków, ale nie miał pieniędzy. Uzgodnił z Chrisem, że zapłatą będzie woreczek rudy miedzi, który Indianin miał przy sobie. Ostatecznie, po kilku drinkach, Chris otrzymał woreczek wraz z mapą, na której zaznaczono miejsce występowania rudy w okolicach góry Glacier Peak, na północ od Roslyn. Wkrótce Chris stał się jednym z głównych udziałowców Glacier Peak Mining, firmy zajmującej się wydobywaniem miedzi w tamtym rejonie. Firma w rękach rodziny przetrwała aż do połowy lat 60. XX wieku.

Do dziś zachowało się zdjęcie z 1898 roku wykonane przed Columbia Saloon, na którym uwieczniono pracowników Glacier Peak Mining tuż przed wyruszeniem na wyprawę na górę Glacier Peak. Mężczyzna na koniu po prawej to Georg Meneghel, pasierb Chrisa, syn zmarłego Sebastiana Meneghela. Ten sam, który lata wcześniej, w innym świecie, w Bytomiu, jako dziecko pozował do zdjęcia w wysokich skórzanych butach. Wówczas na tamtej fotografii Hedwig siedziała z małymi chłopcami, zaś teraz stała na balkonie Columbia Saloon wraz z córkami.

Wyprawa na Glacier Peak — 1898 rok. Źródło: archiwum Ryana Sample.

Zachowało się też zdjęcie górników sprzed samej kopalni miedzi. Wystarczy spojrzeć na ich zacięte, zmęczone i zarośnięte twarze, aby wyobrazić sobie, jak ciężka to była praca. Sama ekspedycja na górę była niebezpieczna — górnicy musieli pokonać około stu mil w trudnych, górskich warunkach, a następnie wydobyć i przetransportować cały urobek, ładując ciężkie wory na grzbiety koni.

Górnicy na Glacier Peak. Po lewej Chris — 1910 rok. Źródło: archiwum Ryana Sample.

W amerykańskich archiwach — w książkach, lokalnej prasie, spisach ludności — pozostało wiele śladów życia Chrisa i Hedwig. W książce „The Historical Cemeteries of Roslyn” Jim Enrico — przybrany wnuk Hedwig — wspominał, że Meneghelowie byli rodziną niemiecko-austriacko-tyrolską. Hedwig była czystą Niemką, żarliwą katoliczką i doskonałą kucharką. Jim wyjaśniał, że samo nazwisko Meneghel nie było typowo niemieckie, lecz wywodziło się z rejonów na północ od Wenecji.

Cennych informacji dostarcza również dokument spisany w 1936 roku przez amerykańskiego kronikarza, który odwiedził Roslyn i przeprowadził rozmowę z Chrisem i Hedwig, zasłużonymi pionierami cieszącymi się dużym szacunkiem lokalnej społeczności:

„Wioska Roslyn jest brudna i podupadła, zrujnowana wisi na zboczach wzgórz, które dzieli nie więcej niż odległość strzału z procy.

Roslyn to główna ulica i kopalnie węgla. Drewniane fasady domów oraz sklepów nie trzymają pionu. Kiedyś, gdy miasto było nowe, było pomalowane.

Bank, sklep firmowy i hala bilardowa są murowane. To tutaj przybyła Hedwig Meneghel z Katowic, z Polski do swojego pierwszego męża w 1887 roku, który pracował w kopalniach od trzech lat.

W 1896 roku on zmarł, a ona poślubiła jego brata Christophera, który prowadził saloon. Christopher jest wysoki, wychudzony i już niewidomy. Jest Austriakiem, ale mówi precyzyjnie i kulturalnie po angielsku. Do swej krągłej żony mówi z czułością i trzyma ją za rękę. Z powodu swojej ślepoty nie ufa nikomu i mówi, że on i jego żona są starzy, są obcokrajowcami i żyją dla siebie. Wspomina, że czuł strach przed tanią siłą roboczą i gdy pierwszy raz zauważył Chińczyka, to wypędził go z miasta, aż warkocz za nim powiewał. Nic nie mówi o strajkach.

Swobodniej mówi o swojej żonie Hedwig, z domu Schubert, dalekiej siostrzenicy wielkiego muzyka. Śmierć ojca i utrata majątku wykluczyły ją z muzycznego świata. Hedwig mówi o muzyce profesjonalnymi terminami i zwrotami.

Roslyn nie zmieniło się od 1884 roku, z wyjątkiem tego, że stało się bardziej nędzne i chwiejne 1936.”

Oczywiście, gdy po raz pierwszy przeczytałem ten dokument, najbardziej zaintrygowała mnie wzmianka o rzekomym pokrewieństwie Hedwig z Franzem Schubertem. Czy rzeczywiście mówiła prawdę? A może po prostu chciała dodać sobie prestiżu w lokalnej społeczności, w której nazwisko wielkiego kompozytora budziło szacunek?

W tamtych czasach nikt w odległej Ameryce nie był w stanie zweryfikować takich rewelacji. Moje własne badania genealogiczne niestety nie sięgają tak daleko, by jednoznacznie potwierdzić lub obalić tę teorię. Ojciec Hedwig, Bernhard, był mistrzem ciesielskim — trudno powiedzieć, czy faktycznie mógł posiadać fortunę, którą utracił?

Z drugiej strony kronikarz odnotował, że Hedwig posługiwała się profesjonalnym językiem muzycznym. Próbowałem prześledzić drzewo genealogiczne Franza Schuberta, jednak jego liczne rodzeństwo pozostawiło po sobie równie liczne potomstwo, o którym niewiele wiadomo. Większość linii rodzinnych kompozytora jest słabo udokumentowana, co sprawia, że intrygująca zagadka pokrewieństwa mojej rodziny z Franzem pozostanie już chyba nierozwiązana.

Być może nigdy się nie dowiem, czy była to prawda, czy jedynie rodzinna legenda. Ale jak to często bywa w takich historiach — im bardziej są tajemnicze, tym bardziej pobudzają wyobraźnię.

Chris i Hedwig. Źródło: archiwum Ryana Sample.

Rozmowa z kronikarzem odbyła się w 1936 roku. W tym samym roku, 12 października, Hedwig zmarła w wieku 78 lat. Jej śmierć nie przeszła bez echa w lokalnej prasie. W gazecie Cle Elum Miner Echo ukazał się na jej temat cały artykuł:

„Hedwig Meneghel Schubert miała 78 lat, mieszkała w Roslyn od 46 lat. Odeszła w domu swojej córki pani Samples w poniedziałek rano 12 października. Śmierć nastąpiła z powodu niewydolności serca.

Pani Hedwig Schubert była daleką siostrzenicą Franza Schuberta, znanego niemieckiego kompozytora. Urodziła się w Niemczech w 1858 roku. Przybyła do Ameryki w wieku 28 lat, do Carbonado w 1887 roku, a następnie mieszkała w Roslyn od 1890 roku. Była członkinią założycielką stowarzyszenia Women of Woodcraft of Roslyn, które powstało 30 lat temu.

Pozostawiła po sobie męża Chrisa Meneghela z Roslyn; dwóch synów: George’a Meneghela z Roslyn i John A. Meneghela z Tacoma; trzy córki, wraz z mężami: J. N. Redenbaugh z Seattle, D. J. Bachino z Avila w Kalifornii i Joe Samples z Cle Elum; dziewięcioro wnuków i jednego prawnuka; oraz brata Paula Schuberta mieszkającego w Niemczech.”

Na zakończenie tej niezwykłej historii — jeszcze jedna ciekawostka. Dziś Roslyn to spokojne, malownicze miasteczko liczące około tysiąca mieszkańców. Era kopalniana należy już do odległej przeszłości, a miejsce, które niegdyś tętniło życiem górników i pionierów, stało się niemal skansenem dawnych czasów. W latach 90. XX wieku to właśnie tutaj nakręcono serial Przystanek Alaska. Twórcy szukali niewielkiego, zapomnianego miasteczka, które mogłoby stać się scenerią fikcyjnego Cicely na Alasce — i Roslyn spełniło te wymagania idealnie. Wiele miejsc znanych z ekranu istnieje do dziś i przyciąga fanów produkcji, którzy chętnie odwiedzają to kultowe miejsce.

Budynek Columbia Saloon, niegdyś prowadzony przez Chrisa i Hedwig, w serialu pełnił rolę sklepu spożywczego należącego do jednej z głównych bohaterek, Ruth-Ann. Trudno uwierzyć, że w tym samym miejscu, gdzie w serialu mieszkańcy Cicely robili codzienne zakupy, sto lat wcześniej moi dalecy krewni prowadzili swój biznes i mieszkali na piętrze.

Gdyby ktoś trzydzieści lat temu, w trakcie oglądania Przystanku Alaska, powiedział mi, że patrząc na filmową scenerię, faktycznie oglądam miejsca związane z codziennym życiem sprzed stu lat mojej dalekiej krewnej, uznałbym go za niespełna rozumu. A jednak — historia ma niezwykłą zdolność zataczania kręgów, splatając losy ludzi z różnych epok w najmniej spodziewanych momentach, jak w dobrej powieści historycznej czy przygodowej.

Po śladach siostry

Nie tylko Hedwig odważyła się na wielki krok w nieznane. Jej śladami podążyła także siostra — Augusta. Nie była to jednak podróż wyłącznie za starszą siostrą — wszystko wskazuje, że wyjechała również za swoim przyszłym mężem, Włochem Nicholasem Lossem.

W pierwszej połowie 1888 roku Augusta opuściła kolonię Hugo w Laurahütte i udała się do Bremy. Tam zaokrętowała się na pokład statku Werra i wyruszyła w daleką podróż przez Atlantyk. Po długiej, wyczerpującej przeprawie dotarła na słynną Ellis Island w Nowym Jorku. Stamtąd czekała ją jeszcze mordercza podróż licząca tysiące kilometrów na zachód, ku nowemu domowi.

Na miejscu czekał już Nicholas, z którym Augusta wkrótce po przybyciu stanęła na ślubnym kobiercu. Tak zaczynało się ich wspólne życie w nowym świecie. Ceremonia ślubna odbyła się 1 sierpnia 1888 roku w kościele Saint Leo w Tacoma.

Zdjęcie ślubne Augusty i Nicholasa — 1888 rok. Źródło: archiwum Marilyn Allen.

Świadkami zostali Sebastian Meneghel — szwagier Augusty — oraz brat pana młodego, Peter Loss. Pan młody, Nicholas (lub Nicolo, jak zapisano w akcie urodzenia jego syna Georga), był górnikiem, który do Stanów Zjednoczonych przybył w 1883 roku. Urodził się w Primiero w Austrii, na terenach dzisiejszego włoskiego Trydentu. Przed emigracją pracował jako górnik, gdzieś na pograniczu niemiecko-austriackim. Najprawdopodobniej na Śląsku.

Co ciekawe, Chris i Sebastian Meneghel — mężowie Hedwig Schubert — urodzili się w Imer, tuż obok Primiero. Możliwe więc, że Nicholas i bracia Meneghelowie znali się jeszcze z rodzinnych stron. Może najpierw wspólnie wyemigrowali z Trydentu na Śląsk, gdzie poznali siostry Schubert, a później razem podjęli decyzję o podróży za ocean? Tego zapewne już nigdy się nie dowiem — mogę jedynie snuć przypuszczenia na temat ich splecionych losów.

Obie siostry zamieszkały niedaleko siebie. Hedwig i Sebastian mieszkali w Roslyn w hrabstwie Kittitas, natomiast Augusta i Nicholas wybrali Carbonado, położone w sąsiednim hrabstwie Pierce.

Carbonado powstało w 1880 roku jako osada przykopalniana, należąca do Carbon Hill Coal Company. Warunki życia były surowe — górnicy mieszkali w ciasnych drewnianych domkach, zbudowanych pospiesznie, by jak najszybciej zakwaterować napływających robotników. Większość budynków miała jedną lub dwie izby, w których na niewielkiej przestrzeni musiały zmieścić się całe rodziny.

Życie codzienne pionierów podporządkowane było pracy w kopalni. Górnicy wstawali przed świtem i schodzili pod ziemię na kilkanaście godzin, a ich żony zajmowały się domem i dziećmi, często dorabiając praniem lub gotowaniem dla innych rodzin. Sklep spożywczy, należący do kopalni, sprzedawał towary na kredyt, który wielu robotników spłacało całymi tygodniami. Każdy dług oznaczał zależność od pracodawcy, który w dowolnym momencie mógł obniżyć pensję lub wręcz wyrzucić dłużnika z mieszkania.

Praca w kopalni była nie tylko ciężka, ale i niebezpieczna. Wypadki zdarzały się często, a górnicy strajkowali, domagając się wyższych wynagrodzeń i lepszych warunków pracy.

Najtragiczniejszym wydarzeniem w historii Carbonado była katastrofa górnicza z 1899 roku. W kopalni Wingate Hill nr 7 doszło do potężnej eksplozji, spowodowanej przez 20-letniego Bena Zedlera, który nieumyślnie wywołał wybuch łatwopalnego gazu podczas odpalania ładunku dynamitu. W wyniku tragedii życie straciło 33 górników, a Carbonado pogrążyło się w żałobie.

Augusta i Nicholas początkowo mieszkali w Carbonado, a następnie przenieśli się do oddalonego o około pięciu mil Burnett. Pod koniec życia, już po śmierci Nicholasa, Augusta osiadła w Buckley. Wszystkie te miejscowości znajdują się w hrabstwie Pierce.

Zarówno Burnett, jak i Buckley były niewielkimi osadami górniczymi, ale miały nieco inny charakter i historię. Burnett było typowym miasteczkiem przykopalnianym, którego istnienie było ściśle związane z Pacific Coast Coal Company. Funkcjonowała tam linia kolejowa, umożliwiająca transport węgla, a życie mieszkańców kręciło się wokół ciężkiej pracy pod ziemią. Miasteczko rozwijało się dynamicznie do 1927 roku, kiedy to zamknięcie kopalń spowodowało jego stopniowe wyludnienie.

Buckley miało więcej szczęścia. Oprócz górnictwa dużą rolę odgrywał tam przemysł drzewny oraz uprawa ziemi. Dzięki położeniu nad rzeką White miasto miało dostęp do czystej, chłodnej wody, co dało mu przydomek „miasta dobrej wody”. W przeciwieństwie do wielu innych osad górniczych, Buckley nie podupadło po zamknięciu kopalń, lecz przekształciło się w ważny ośrodek tartaczny i rolniczy. Do dziś organizowany jest tam Peacherino Festival, podczas którego lokalni rolnicy chwalą się dorodnymi brzoskwiniami uprawianymi w okolicy.

Niewiele informacji o rodzinie Loss zachowało się w amerykańskich archiwach. Wiadomo, że małżeństwo doczekało się pięciorga dzieci: Madeline, Raymonda, Pauline, Clary oraz George’a. Wiadomo też, że jeden z ich synów, Raymond Loss, znany jako Mundy, zapisał się w historii miasta Buckley. Jego nazwisko zostało uwiecznione na jednej z ulic miasta — Mundy Loss Street. Z tego, co udało mi się dowiedzieć, Raymond przez całe życie mieszkał przy tej ulicy i cieszył się szacunkiem lokalnej społeczności. Nadanie ulicy jego imienia było więc tylko formalnością.

Z pewnym rozbawieniem mogę się w tym miejscu pochwalić, że w Stanach Zjednoczonych istnieje ulica nazwana imieniem kuzyna mojego pradziadka — choć ci dwaj nigdy się nawet nie spotkali. To mała ciekawostka, ale jednocześnie dowód na to, jak odległe dzieje mogą przetrwać do naszych czasów. Choć minęły pokolenia, a pamięć o wielu pionierach zatarła się, nazwisko Raymonda, syna emigrantki z Górnego Śląska, do dziś przetrwało w nazwie ulicy i przypomina o starych pionierskich czasach.

Mundy był także członkiem tajemniczego The Maple Leaf Club — męskiego towarzystwa działającego w Burnett. Niestety, niewiele wiadomo o jego działalności, ale dotarłem do informacji, że stowarzyszenie wcale nie było takie tajemnicze. Mogło to być jedno z wielu ówczesnych męskich towarzystw, które ograniczały się do wspólnego spotykania się i spożywania alkoholu.

Dotarłem do starej fotografii członków Maple Leaf Group — Mundy stoi z tyłu na pochylonym drzewie. Każdy członek towarzystwa w dłoni trzyma szklankę z trunkiem. Jest też bohater drugiego planu — na lewo od pochylonego drzewa jeden z mężczyzn przymierza się do ataku kilofem na Mundego.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 39.97