E-book
7.35
drukowana A5
28.61
Język międzyludzki

Bezpłatny fragment - Język międzyludzki

Objętość:
116 str.
ISBN:
978-83-8273-092-0
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 28.61

kompas

obudź we mnie milczenie

na które nigdy nie odpowiem

choć powinnam

sprowokowani przez nadzieję

kościstą bo głodzoną

przez despotyczny czas

wydostańmy się na brzeg raju

od którego dzieli nas

zdradziecki kompas

stańmy pośród niezrównoważonych psychicznie

gwiazd

wyrwijmy z korzeniami

zepsutą duszę

porażeni trującymi dłońmi

zmęczeni bezustannym świtem

chodźmy powołać do życia

jeszcze jedno zadurzone w niebie

leśne ciało

obudźmy z trawiastego snu

słowo które dźwiga

bezsensowne imię

Boży dubler

wraz z moimi siódmymi urodzinami

pozbawiono mnie poczucia winy

czucia w palcach

które tonizuje wyrzuty sumienia

za granicą czyśćca czekają na mnie

wszyscy moi bliscy

zszywam skrupulatnie naderwaną skórę

wiatru prowincjonalnego włóczęgi

porośnięte białą sierścią

moje alter ego nie daje cienia

rozebrane po kość twoje myśli

kłębią się w drewnianej kołysce

macicy

jest jeszcze pora abyś wydostał z gardła

śmietnika poszarpany przez wieczne pióro

list otwarty

do Bożego dublera

urodziny

piję skwaśniałe mleko

prosto od bezdzietnej matki

delektuję chlebem

przyniesionym przez twardą dłoń

bezpłodnego ojca

zmiennocieplne proroctwa

otulają mnie jak wełniany sweter

wydziergany kochającą ręką

stężałe ze strachu odpowiedzi na brak pytań

kłębią się u wejścia do raju

choć wiadomo

trwa remont zamknięte do odwołania

mój mały Boże

porzucony tutaj choć nie za karę

z okazji Twych urodzin

chcę życzyć Ci spełnienia marzeń

wielu przyjaciół

i samych dobrych ocen w szkole

głowę w beton

ustrzeż mnie

przed nadgorliwym światłem

wyzwól mnie

z człowieczych uczuć

żebym rozpoznała w tobie

skradzione antypody

wtulona w czarne grube futro czasu

pragnę wyjrzeć poza granice

samotności

popełniam kolejne przypadkowe

ludobójstwo

nie ma w nas dość martwoty

aby ocucić zdrewniałe serce

nieprzekonana do przeszłości

wdepnęłam w bagno

niczyjej krwi

zatrzasnęłam wieko czasu

pławię się w bogobojnych cudach

unikam uśmierconych poematów

jeszcze jedna przyszłość

i będziemy mogli chować głowę

w beton

odszedłeś

odszedłeś zanim spał pierwszy letni śnieg

choć nie była pora

na źle dopasowany uśmiech

odszedłeś mimo że zdołałeś schwytać

ostatnią zakrwawioną gwiazdę

wymierzoną w północe niebo

odszedłeś bo zostawiłeś swoje znoszone palto

w poczekalni

i zdążyłeś przed trzecim dzwonkiem

odszedłeś bo przypadkiem wstąpiłeś

do piekieł choć Bóg zwracał się

do ciebie po imieniu

odszedłeś bo nagle zabrakło ci bólu

los wybuchł śmiertelnym śmiechem

prosto w twoje sumienie

odszedłeś mimo że nadzieja wciąż

na ciebie czekała

a śmierć zbyt mocno tęskniła

odszedłeś bo do życia

było ci nie po drodze

pachniesz miłością

jesteś ze snu w który włożyłam

całe swoje przyszłe życie

bawisz się moim cieniem

choć słońce dawno temu

przegrało bój

dotykasz zachłannie moich słów

gdy nie proszę byś się za mnie modlił

ranisz pieczołowicie

cienką posrebrzaną skórę moich łez

zadajesz pieszczotę prosto

powracasz każdej nocy niosąc mi

jeden źle zinterpretowany sen

pachniesz miłością

która już tu nie mieszka

wyprzedano wszystkie wspomnienia

dajesz mi ciepło

a w mojej duszy trwa mróz

śnieg przysiada na rzęsach

dzielisz na pół zakazany owoc

karmisz robaczywym sokiem

pleśniejącym miąższem

towarzyszysz mi choć zegar

pomylił się w obliczeniach

teraz musi zacząć od nowa

nie boisz się mnie dotknąć

kiedy nie po drodze ci do nieba

a piekło jest za węgłem

nie ma w nas

nie ma w nas ufności pierworodnych dni

nie ma zmyślonej ciszy

która zapraszała do snu

nie ma czasu który oswajałby

jasnozielone cienie

nie ma ciernistych słów

by zapraszałyby do ostatniego tańca

nie ma odwagi żeby przepraszać

za białe wypłowiałe sumienie

nie ma w nas światła

by rodziło potulne zło

nie ma wrażliwości która wznosiłaby

na piedestał miłości

jest za to pożoga

wzniesiona człowieczą dłonią

jest za to słońce które patrzy

nam prosto w oczy

jest księżyc strażnik

naszych koszmarnych snów

jest ciężarna noc

niosąca spokój i bezpieczeństwo

jest za to szczęście bez zęba na przedzie

jest za to złudzenie które karmimy

przez sondę

jest cierpienie i strach

by szeptały nam do snu modlitwy

zapomnij o duszy

powracasz

z zanadrzem gwiazd

w sercu trzymasz bukiet

ciernistych róż

jesteś by nadać imiona

moim marzeniom

jesteś obok aby twój cień

uwolnił moje światło

pełen zwątpienia kłaniasz się

mojej melancholii nie boisz się

gdy mówię o samotności

nie uciekasz przed moją przerwą

w epoce nie goni cię mój smutek

nie obrażasz się za mój skrzywdzony czas

w popielatych dłoniach trzymasz

niedokończony świat

jesteś ciszą którą zesłał tutaj

sam Bóg

nie martw się o moje życie

śmierć spóźniła się do pracy

zanim wstanie ostatnie słońce

przysiądź na moich łzach i obiecaj

że czeka na nas

lepsza przeszłość

zamknij oczy

zapomnij o duszy

wehikuł czasu

nie bój się

mojego spojrzenia

dusza odmawia mi posłuszeństwa

wiatr wieje

w odwrotnym kierunku

przyjdź do mnie zanim

zapomnimy wsiąść do wehikułu czasu

pokaż mi swoje skradzione spojrzenie

rozłóż archanielskie skrzydła

i otul nimi moje wyczerpane serce

nie mów do mnie

językiem ludzi

milczenie jest łatwiejsze gdy wspominamy

miłość

zanim zamkniesz za sobą

okno prowadzące do lepszego światła

zanim znów upadniesz na próbę

pozwól mi schować głaz głowy

w miękkiej kołysce twoich rąk

kiedy wyblaknie ostatnie marzenie

pozdrów ode mnie swoje szczęście

odstaw niespełnione marzenie na półkę

by zaczekała na swoją kolej

zerwij ostatnią gwiazdę

i ukryj w moim sercu

archanioł

jesteś archaniołem

który przez przypadek wybrał

drogę do piekła

w tym piekle spotkałeś miłość

boisz się zapomnieć

ta miłość czekała

choć bałeś się z nią przywitać

z tą miłością jak z uśmiechem

wzniosłeś się ponad gwiazdy

pośród gwiazd spotkałeś

swoje niekochane dzieciństwo

była tam śmierć

gotowa pocałować cię w policzek

zanim zostanę sama

zapoznaj mnie z czasem

który przepadł bez wieści

pokażesz mi światło

którego źródło znasz tylko ty?

czy udowodnisz że śmierć

czasem może się spóźnić?

samotność dotrzymuje nam kroku

zdołamy nauczyć się jej

na pamięć? tylko ty potrafisz

pozbawić mnie cienia

tylko twoje sny koją moją noc

twój oddech zsyła mi ciepły wiatr

mierzwiący mi włosy

podniesiesz moje serce

od wielu lat spoczywające

na poboczu?

opuszczona ściana

przeciskam się

przez tłum zatraconych marzeń

przez gardło strachu

które wiedzie donikąd

podnoszę z piasku upadłą czarno-białą

tęczę wręczam ci ją

w urodzinowym prezencie

zanim dogonią nas wciąż martwe wspomnienia

czas zatrzyma się by złapać oddech

wznosisz w moim sercu

katedrę światła nienaruszoną uległość

zbędne pożądanie

kiedy Bóg otworzy drzwi

do świeżo wyremontowanego raju

Lucyfer zgasi ostatnie sumienie

zapoznasz mnie z moim aniołem stróżem?

pokażesz drogę prowadzącą

przez połacie wygasłych gwiazd?

słońce pachnie tak słodko

gdy się uśmiechasz do opuszczonej ściany

niebo kłania się nisko

milczenie jest głośniejsze

od modlitwy

modlitwy do ostatniego w tym sezonie Stwórcy

wskrzeszone światło

nie budź mnie

z tego bolesnego snu

z wiary która rozkwitła

w twoim jutrze

nakarm moje serce

ciernistym kłamstwem

pokaż drogę do bolesnej pieszczoty

wskaż kierunek mojego oddechu

nieoswojona ze światem

konam w blasku porannego słońca

zagubiona w wypożyczonych snach

poszukuję wraku

zaprowadzi mnie na twoją przeludnioną wyspę

archipelagi kolidują

z bezpańską wiarą

myśli nie pozwalają sercu

pokornie liczyć ostatnie godziny

pragnienia tłumią w sobie

trujący uśmiech

pozbawiony serdecznego blasku

podnoszę głaz ciała

z twoich kolan zrzucam z duszy

niepotrzebny ciężar

zanim Bóg pójdzie do pracy

na drugą zmianę

niech Lucyfer wskrzesi światło

na świeżo zaostrzonym horyzoncie

tysiące lat

tysiące lat zaprzepaszczonych

na bezużyteczne czarne łzy

rozdrapane na policzkach

do krwi

tysiące lat niewykorzystanych

na serdeczny śmiech

obustronne światło

dawane chętniej

tysiące lat zmarnowanych na słowa

wydarte z wyschniętych warg

w połowie sparaliżowane

tysiące lat jakie mogłyśmy dedykować

nocom odartym z bolesnych snów

o odwzajemnionym poranku

tysiące lat stojących na drodze

ku zaufaniu ciepłu i prawdzie

których uczyłaś mnie do kołyski

tysiące lat utkniętych w głębokim cieniu

słońca

pod stopami świeżo zaostrzonego księżyca

tysiące lat podczas których padło

tysiąc zbytecznych słów

z wyjątkiem dwóch niezastąpionych

tysiące lat kiedy kłamałam

przez łzy na twojej twarzy

przez ból w twoim błękitnym sercu

tysiące lat nienapisanych wierszy

które pragnęłam ci dedykować

lecz spłonęły z kretesem

tysiące lat brutalnie wpadających

w słowo

pozbawiające ochoty by dalej wierzyć

tysiące lat przegapionych

na nieodwzajemnione sny

ciszę głośniejszą od zmyślonych wspomnień

tysiące lat kiedy zatraciłam

ostatnią szansę

na przyznanie się do miłości

tysiące lat które nie zostały wykorzenione

z naszej wspólnej przeszłości

ulepione z czułego światła zaginionych konstelacji

niebieskie nadgarstki

pławię się w religijności

pobliskich słów

roztrząsam ciszę

wypełniającą bańkę mojego bólu

modlę się do ciała

leżącego w bezdennej kałuży

serca i mięsa

brakuje mi twoich słonych spojrzeń

przerysowanych słów

poczuj dogłębnie przekaz

mojego oddechu

zapoznaj się z milczeniem

wypełniającym zbyt ciasne skronie

nasze dopasowane wersety

płoną w ogniu kolejnej apokalipsy

błąkam się między sercami

którym ktoś przetrącił miłość

pozwól poznać smak

twoich niebieskich nadgarstków

język międzyludzki

twój domniemany uśmiech

dryfuje bez lęku

w moich zielonych żyłach

twoja wyuczona wiara

sięga pełnokrwistego horyzontu

początek zawsze jest końcem

nieznanego

wyłudzony obłęd dotyka

pustych warg

zamyślonych oczu

giętkiego języka

nic nie wiem odkąd usłyszałam

język międzyludzki

nie rozumiem odkąd wiatr

schował się za koronami drzew

twój dotyk dokucza

jak wyśmienita prawda

postradałam

postradałam ostatni uśmiech

zgubiłam końcowe ciepłe spojrzenie

odkąd karmisz swoje marzenia

z ręki

powstrzymaj się od prawdy

nauczyłeś mnie rozróżniać

szkło od wody

krew od miąższu zakazanego owocu

pociąg zbyt pośpieszny

stanął w poprzek rzeki

twoje słowa pragną odpocząć

twoja miłość nie zna

osobnych granic

zatańczmy ostatni raz

zanim śmierć przewróci się

na drugi bok

nasze nowe piekło

nie udawaj że obchodzi cię

mój pierwszy krok

nie proś żebym ukradła

twój wykwintny sen

nie próbuj mnie oszukać

że czas spóźnił się

na ostatnią śmierć

odkąd poprosiłam cię

abyś spojrzał mi w oczy

słońce schowało się

za pazuchą nieba

odkąd przywidziała mi się

nasza miłość

skaleczyłam serce o kant

twojego serca

ściskając obosieczny pędzel

namaluj na ścianie

nasze nowe piekło

pobliska noc

czarnoskrzydła noc

zapomniane słowa powracają

w rojeniach

od światła dzielą mnie

granice przypadkowych łez

wraz z jutrem nadejdzie

obca wieczność

wędrowne planety wzbijają się

ponad pokłady archipelagów

ponad zarysy

przeludnionych samotnych wysp

ciężko jest pogodzić się

z powrotem życia

trudno jest zrozumieć chwilę

emocjonalną huśtawkę

zapamiętajmy

świt odradza się

w niewłaściwej epoce

pomyłka w obliczeniach

pozwól mi dotknąć

twoich niewygodnych stóp

zrozumieć milczenie

dojrzewające w sadzie dzikich melancholii

pojąć strach żeby pomógł

dostrzec pobocze

życie dla którego warto

urodzić się bez krzyku

opowiedz mi o szczęściu

ktoś spotkał je w tutejszym gaju

nagie i kompletnie zdziczałe

ze łzą w zielonym spojrzeniu

nic nie jest doskonałe

nawet czas musi pomylić się

w obliczeniach

kalendarz musi uronić

jeszcze jedną kartkę

bez krzyku

krzyk zagubiony

pośród głuchoniemych aniołów

szept tak ukradkowy

wpadają na siebie zdradzieckie westchnienia

służalcze epizody

wpasowane między gwiazdy

uginają się pod ciężarem

odkąd zwątpiłam w czas

dostrzegłam na skórze

twój ciernisty dotyk

pomaluj na biało mój mur

pocałunkiem uzupełnij niedociągnięcia

ostatnio twoje uśmiechy

stały się zbyt ciasne

twoje sny rodzą się

bez krzyku

zakochana śmierć

zasłuchana w odgłosy mojego serca

błąkałam się przez tysiąclecia

łaskawie martwe

niosąc przed sobą wieniec

szkarłatnych znamion

błąkałam się

pośród przeterminowanych dekad

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 28.61