© Copyright by Krzysztof Bonk
Projekt okładki: Krzysztof Bieniawski
e-wydanie pierwsze 2020
Kontakt:
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione
I. Zatem…
No cześć, to ja. Ja, czyli kto, zapytasz? Mam wiele imion. Imiona, ksywki, przezwiska, wlepy. Lubimy to. Lubimy je sobie nadawać, ja i moja ekipa. Ekipa, zatem kto znowu? Luz, dojdziemy do tego. Więc, jak powinieneś się do mnie zwracać, żeby mnie poobracać? Na pewno nie jak matka! Nie jesteś nią, prawda? Ojcem również raczej nie? Ulga. Nie podejrzewam cię też, abyś był moją siostrą, czy bratem. Nie żyją, bywa. Sama się dziwię, gdy to co raz odkrywam.
Więc jesteś moim kumplem, kumpelą, się zgadza? Jasne, że tak. Inaczej by cię przy mnie nie było. A przecież jesteś. Już mnie czujesz. Tylko bez przesady, rączki przy sobie mówię tobie. Aż tak dobrze się… jeszcze nie znamy. Ale już na tyle, że możesz mi mówić Atena albo Kciuk. Tak wołają do mnie ludziki z Piątki czy Dłoni. Czym jest Piątka, Dłoń, Jeźdźcy Apokali? Dochodzimy do ekipy.
Zatem ekipa, choć czasem nazywamy ją gangiem, paczką, czy grandą. Wspominałam, lubimy nazwy, wymyślanie nowych. Naszym wspólnym mianownikiem, nie mylić z biernikiem, jest łaknienie nowości. Do niej możesz dodać wolność, przestrzeń, nieskrępowanie i przede wszystkim dziki pęd. Motocykle! To nasz konik i skrzydła na szosie, dzięki którym mamy największe odloty. Jak dzikie koty, jak dzikie koty! Bo lubimy być dzicy, agresywni, bezkompromisowi. Wrrr…
Czemu dzielimy skłonności charakterów i zainteresowania? Pewnie temu, że od urodzenia wszyscy się dobrze znamy, bo mieszkamy w jednej mieścinie. Witamy w Postapo Sydney!
Zatem Postapo Sydney. Wprowadzę cię do tego miasta jak zielonego turystę. Wyobraź sobie, będę twoją przewodniczką, prospektem i katalogiem w jednym. Choć już nie rozkładówką. Zaznaczyłam na wstępie, za szybko na to. Przecież dopiero poznałeś moje ksywko-imiona, wabiki! Kciuk? Atena? Już zdecydowałeś, kim dla ciebie jestem? Możesz mnie nazywać zamiennie lub naprzemiennie. Za to musisz się mnie mocno przytrzymać. Tak, w pasie, mój ty asie. Kasku nie zakładaj. To dla łajz. Dla nas jest dziki pęd powietrza jak uderzenia z liścia w twarz! I moskito między zębami, gdy w uśmiechu szczerzymy zębiska. To co, gotowy, gotowa? Nie ważne… jazda!
Ulica jest idealnie prosta, idealnie płaska, bo trafiasz do idealnego miasta. Otoczone szklaną kopułą i wysokimi murami ma wszystko, by mieszkańcy nie musieli się przemęczać, tylko w dobrobycie gnuśnieć. Odpowiednie granty zapewnia ultra rozwinięta technologia, genetyka, botanika i co tam byś jeszcze ultra chciał. Mamy tu wszystko na bogato. Jest jasno, czyściutko, świeżutko i… piekielnie nudno! Nie ma tu wyzwań, możliwości zdobycia czegoś, wygrania, przeżycia przygody. Przepisy, restrykcje, rozporządzenia, regulaminy. O tak, tego mamy pod dostatkiem, a nawet w nadmiarze. Nawet w barze! Co jeśli podpadniesz pod paragrafy? Biczowanie i ukrzyżowanie! Żart, spokojnie, nikt ci tu karku nie złamie. Złamią cię inaczej. Gdzie, jak? Przechodzimy do punktu trzeciego — ośrodek resocjalizacyjny imienia Mahatmy Gandhiego.
Zatem ośrodek…
— Nie, błagam, wypuśćcie mnie! Już nigdy nie wyrzucę na chodniczek papierka po batonie energetycznym! Byłam przekonana, że to biodegradacyjna prezerwatywka, która po kontakcie z nasieniem się zmienia w motyle i tyle!
— To był papierek.
— Naprawdę? Ha! Co ze mnie za zdzira, to jest niezdara! Więc co teraz?
— Przeprowadzisz staruszkę przez jezdnię.
— Chuch, więc nie mam przejebane, to wszystko, panie władzo, naprawdę?!
— Najpierw zajęcia ustne.
— Ustne? Z języczkiem?! Uwielbiam się lizać!
— Powtarzaj za mną, tylko uprzejmie: przepraszam, dziękuję, dzień dobry, do widzenia…
— Prze, prze… AAA! Pierdolę! Tylko nie to! Moje gardło, kurwa, nie mogę, za trudne słowa! Się Duszę! Co za katusze!
Dobra, trochę przegięłam, czasem mi odwala, a nawet często. Właściwie to zawsze, tak z nudów! Nie wystraszyłam? Nie? To dobrze, znaczy może raczej źle.
Co do tego ośrodka, nawracają tam nudą, tak w skrócie. Wymyślają ci najnudniejsze z nudnych zadania i wykonujesz je tak długo, aż się zanudzisz na śmierć. Albo… z uśmiechem cały dzionek będziesz lutować elektroniczne płytki. Czy coś w ten deseń. Czyli radośnie się weźmiesz za odwalanie pracy, którą normalnie odwalają roboty. Robisz tak dla zasady, aby samemu się stać robotem. Kimś, kto będzie wykonywał program i nawet nie pomyśli o pierdnięciu na ulicy, nie wspominając o żonglerce papierkami, czy obnoszeniu się po mieście z gołymi jajami. Szlajanie po zmroku, nietypowe zainteresowania? Zapomnij, u Gandhiego cię wykastrują, wysterylizują i nafaszerują hormonami szczęścia. Wypuszczą w biodegradacyjnym kaftaniku i jako roślinę zdolną już tylko do wegetacji, choć bardziej zwiędnięcia niż rozkwitu. Bez kitu! Potem siup na kompost. Bo to taki kompromis. Nazywa się społecznym dostosowywaniem, czy adekwatnością stosowaną. Kurwa, co za nazwy! Jak jebane rozgwiazdy! Tak czy srak, po tej procedurze się tak dostosujesz, że już cipy sobie nie wydepilujesz. Rozumiesz, pełna akceptacja nawet wrzodów na dupie. Nie znajdziesz już w sobie motywacji, by dosiąść dwukołowej bestii. Robić, co kochałeś. Przekroczyć dozwoloną prędkość!
Dozwolona prędkość i jej przekraczanie. Ech, zatem punkt czwarty i teraz się zacznie. Powiedziałabym, zapnij pasiaki. Ale na motocyklu to raczej karkołomne zadanie. Więc cóż, spinaj poślady i nie opuszczaj mnie. Bo, coś ci zdradzę… Potrzebuję cię, same se, kurwa, nie poradzę!
II. Idea
— Nie pierdolę! Zaparował mi wskaźnik prędkości. Nie widziałam, ile jadę! Ale czułam, że wolno! Żółwio wolno! Zawsze jeżdżę żółwio wolno, a wręcz ślimaczo-robaczo! Bo… bo jestem spowolniona, jakbym była upośledzona i nawalona! Tak mam od urodzenia i pępowiną się duszenia, chrrr. — Ściemniam, gasząc w motocyklu światła. To teraz gra na litość: — Panie władzo. Mija właśnie rocznica, jak moje rodzeństwo zostało porwane z tego cudownego miasta i zajebane! Wspominałam tę tragedię, byłam tak roztrzęsiona jak galaretka z tufu serwowana przez wuja Parkinsona. Wiem, nie powinnam była wsiadać na motor. O ja głupia, dziurawa cipa. Za to pan, panie władzo. — Czas na podkręcanie ego. — Panie policjancie, pan to na pewno potrafi zapanować nad emocjami. Jak nad kobietami! Jak nad kobietami! Te kamienne rysy twarzy, sztywna sylwetka, bardzo sztywna. Ta sztywność! — Niedyskretne zerknięcie na urocze krocze. U lala. O nie, do tego się nie posunę. Dać się posunąć, by uniknąć kary?! Aż przechodzą mnie ciary! Co mi tam, przecież jest gorąco, sama jestem gorąca. Płonąca i chcąca, och tak, chcąca i nogi rozkładająca! Rozrywam skórzany stanik i wyrzucam w przestrzeń. — Kurwa, bierz mnie! Panie władzo, bierz mnie! Przejedź się po mnie, jak po autostradzie, wjedź mi w garaż. Zaparkuj tam parówkę-ciężarówkę! — Rozkładam na motocyklu nogi jak hot dogi. I wtedy, wtedy…!
— Dość, wystarczy. — Apollo, mój niby chłopak, zwany też Wskazujący, jak palec, chowa twarz w dłoniach.
— Hej! Daj jej, kurwa, dokończyć! Teraz będzie dojeba! — rzuca Hera vel Środkowy Palec. Ten zostaje przez nią wysunięty, kiedy Apollo dłonią z sygnetami zasłania mi usta. Z kolei wysunięty paluch Hery zostaje wciśnięty z powrotem między resztę jej paluszków przez Hermesa. Jej Hermesa, Serdecznego. Wiadomo już, że też palucha. To żadna podpucha! A Serdeczny to żaden mięczak, chyba. Za to miły skubaniec z niego, taki bez ego. To mój przyjaciel.
Kim jest przyjaciel? Kimś, na kogo naiwnie liczysz, że w zamian za pomoc nie zechce cię zerżnąć. Ciekawa ta przyjaźń, nie uważasz? Dlatego Apollo nie jest moim przyjacielem. Jako mój niby chłoptaś za pomoc zdecydowanie chce mnie wyruchać i to ostro. Ma też całkiem sprytny… wskazujący paluszek. Przyznaję, że sprawdza się przyzwoicie. Takie porżnięte me pojebane życie!
— Apollo ma rację — mówi Hermes, jak to on, w opanowany sposób. — Atena przekroczyła prędkość, słup ją zatrzymał i wklepał bilet na ośrodek Gandhiego. To wszystko.
Słysząc to, Hera poważnieje jak na detoksie, czyli w jej przypadku konkretnie.
— Ile dostałaś? — rozdziawia mordkę.
— Pół roku i rekonstrukcję kroku.
— Przestań, kurwa, rymować. To wszystko nie jest zabawne. — Apollo poważniula znowu zasłania mi twarz dłonią. Co mam robić, oblizuję mu paluszki. Slip, ślurp. Possać?
— Wyjdziesz rośliną. — Hera patrzy na mnie, jak na… roślinę. — Zrobimy z ciebie skręty — rzuca obojętnie. Na co tajemniczo przemawia Apollo. Wiesz, tak dumnie, jak chuj dyktator:
— Jak Kciuk odwiedzi Gandhiego to pozostałe Palce też.
— Kurwa czemu? — ciska się Hera. Sama powiedziałabym; czemu, bo nie ma dżemu. Za to od lizania Wskazującego mam już kisiel. Powiedzieć gdzie?
— Słup zeskanował maszynę Ateny. Wykrył podrasowane komponenty. Po nitce doszedł do Jebanego Kłębka — mówi Apollo.
— Pierdolisz. — Herą zaczyna dygotać. To już nie obraz głodu bez prochów, raczej głodowania.
A ciekawi cię czym/kim jest Jebany Kłębek? To nasza specjalistka od podrasowywania maszyn, która ma pewien problem ze swoją, cóż. Delikatnie mówiąc sferą intymną. Bardziej dosadnie ma chorą chcicę. To jebnięta nimfomanka po czterdziestce. Podobno wtedy kobietom bardziej się chcę. Rżnąć. No chyba, że wcześniej flirtowały z Gandhim, jak moi rodzice po spłodzeniu mnie. Wtedy nic im się już nie chce, chuj ile mają lat. Przez to nie zostałam uraczona młodszym rodzeństwem, czyli dodatkowym przekleństwem, czy innym bezeceństwem. Zaś co do Kłębka, tego Jebanego, to w jej warsztacie kłębi się nie tylko od nielegalnego sprzętu, ale i kochanków-ruchanków. Ma to swoje plusy, nie jak kolczaste kaktusy, bo Wskazujący z Serdecznym dostawali duże upusty na sprzęt. Rozumiesz, duże upusty za duży, ichni… sprzęt. Czyli pały, że tylko wytrzeszczać gały!
— Mamy przejebane. Zajebie cię. — Hera ujmująco się uśmiecha do mnie. Bo niby do kogo ma się szczerzyć, hę? Ubrana jest podobnie jak cała Dłoń. Nie, nie w rękawiczkę! Chodzi o TĘ Dłoń! No wiesz, którą, bo już wiesz, prawda? Więc Hercia nosi czarne i śliskie skórki, zwiewne pelerynki, siatki jako element garderoby. Majtek nie nosi, jakby cię interesowało. Podobno gryzą ją w tyłek. Też byś ugryzł? Wracając do ciuchów, te niby skóry to ze sztucznych materiałów. Ale wyglądem budzimy respekt i razem wyglądamy jak kompletna graba, a nie tak, że każdy paluch przyszywany z inszego łapska.
Dobra, jak jeszcze tu jesteś, to powinieneś już zajawiać, że cosik przed tobą zatajam. I, kurwa, racja! Bo jest Kciuk, Wskazujący i Serdeczny, a także Środkowy Palec. Ale co z Małym Paluszkiem, hm?
Powiedziałabym chuj z nim, ale bym skłamała. Wybacz, to trudny temat na inną okazję. Może nawet na eutanazję. Bo taką mam, kurwa, fantazję! Choć Mały Palec vel Zefir jest, istnieje, ale… on się nie śmieje. To trudna sprawa jest, no!
— Ile dostaniemy za nielegalny sprzęt? — Hera przechodzi do konkretów. Kompetentnej odpowiedzi udziela kompetentny Hermes:
— Dwa, trzy miesiące.
— Wystarczy, aby ocipieć — zauważa Środkowy Palec.
— Albo ochujeć — doprecyzowuję tym razem ja, aha! No co, korzystam z okazji, że Apollo wyciera zaślinioną rękę o swoje skóry na klacie.
— Dwa, trzy miechy — wzdycha Hera. Czyni to w jakiś taki natchniony sposób. Już się godzi z losem? Jak ja z kosmosem? Może nawet widzi pewne pozytywy detoksu? Zamiast ciągłego wpierdalania koksu. Czyżby…? Naprawdę…? — Ty kurwo! — rzuca się na mnie z pazurami. — Dwa miechy, zajebie cię, zapierdolę, pizdo! — Wspominałam, że umiem karate? Pewnie nie, bo nie umiem. Za to w samoobronie wyprowadzam prawy prosty w zakolczykowany nos Hery. Bum! — Kurwa… zraniłaś mnie. — Biedne dziewczę zgina się wpół i smarcze krwią. Hermes niczym jakiś przydupas markiz podaje jej chusteczkę. Och mój Serdeczny… Dwujajeczny. Kurwa, romantyk z niego! Nie to co Apollo, który jak zwykle stąpa platfusem twardo po asfalcie i wskazuje nam… jedynie słuszny kierunek:
— Zróbmy to. — Wyciąga rękę prosto na zachód, bo nie krzywo i wschód. Wygląda w tej pozie jak ten, no, Hitler, czy jak mu tam było. Taki jebnięty dyktator z dawnego świata. Za to miał fajne wąsy. Nawet się wzoruję, nosząc podobne nad pizdą. Bo ten koleś to pizda był. Jak komuś chciał dojebać, wypadało łapać bejsbola i napierdalać, a nie jakąś szczujnię na pół świata odpierdalać! A wracając do tematu…
— Mamy… uciec z miasta? — Hera jak na komendę przestaje krwawić. Zdolna jest spryciula, co? Ciekawe czy potrafi siłą woli powstrzymać okres? Jajeczkowanie?!
— Wolność albo niewola. To nasz obecny wybór — wyrokuje Serdeczny Dwujajeczny jak jakiś jebany mecenas, choć czyni to… serdecznie.
W tym momencie wszystkie oczy się kierują na mnie. Mianowicie błękitne Apolla, zielone Hery i piwne Hermesa. Moje są szare. Przez chwilę chcę zrobić nimi takie maślanki, jak u kiciusia. Albo głupkowatego zeza, jakby pod czołem tkwiła mi zamiast mózgu proteza. Ale… ile można rżnąć głupa, jak myślisz? Właśnie. Dlatego, kurwa, staję na wysokości zadania! Jak mej brygady niania! Wysuwam przed siebie dłoń i ustawiam kciuk! W poziomie. Tak, mój słynny kciuk. Czekam, potęguję napięcie, stając na pięcie, a w sumie to dwóch. No gdzież to gdzie powędruje mój kciuk?! W górę, czy w dół, góra czy dół, jak myślisz? Podpowiem ci. Tą decyzję pozostawiam Tobie. Podejmiesz ją ty! To ty nami pokierujesz!
— No dalej, Atena. — Naiwny Apollo zamiast ciebie, to mnie do podjęcia decyzji dopinguje. A to chujek.
— Czekamy, Kciuk… — Hera przewraca oczyma, tymi zielonymi i naćpanymi.
— Atena… — Hermes zawiesza głos. Swoją drogą sam ma niezłe zawieszenie. Obcinam jego zgrabny tyłeczek z tyłu jajeczek zapakowany w przyciasną skórę. To mi imponuje!
No dobra. Czas podjąć decyzję, gdzie nie ma miejsca na hipokryzję.
Zatem…
Zatem?
Zatem?!
Wdajemy się w romans z Gandhim, czy jedziemy się bratać ze światem?
Kciuk do dołu.
Ożesz… No to pojechałeś. Aż mi jajniki urwałeś.
Jak se, kurwa… chcesz. Uważasz.
Pierdolę… Ja chromolę, pierdolę!
I tu się kończy nasza historia żałośniejsza niż dinozaurów prehistoria. Nie uciekamy z miasta, tylko jak ostatnie łajzy trafiamy do Tiffaniego, to jest Gandhiego. Tam zasiewają w nas ziarna miłości. Kiełkujemy współczuciem, dobrocią i prawością. Tryskamy jebaną tęczą. Szczamy nią, rzygamy na kolorowo i promieniujemy, byle nie radioaktywnie i wielobarwnie krwawimy. To w przypadku płci przepięknej i co miesiąc. Zamiast motocykli kupujemy urządzenia do recyklingu i przez resztę życia, czytaj wegetacji, zajmujemy się dbaniem o Matkę Ziemię. Tak, właśnie tę ździrę, co się ponoć gziła ze Słońcem, a nawet Księżycem. Bo miała, kurwa, kosmiczną chcicę! A ciebie, cóż. Miło było poznać, naprawdę, zaprawdę! Bo teraz wszyscy są dla mnie mili i ja jestem miła. Dla wszystkich. Kocham cię — cmok. Tak mówi we mnie miłości smok!
No nie no…
Kurwa, cięcie!
Stop!
Do góry, ciśnij do góry!
No dawaj ten mój kciuk.
Mówiłam, sama nie dam rady!
Pomóż!
Jeszcze trochę!
To już!
Dochodzę!
Stanął!
On stoi!
Jest w pełnym wzwodzie!
Mój kciuk stanął dumnie jak chuj!
Teraz czas na oklaski, wiwaty, wieńce, wiązanki. Ależ nie trzeba, nie trzeba. Ale jeżeli już musicie…
Podwijam skórzaną spódniczkę i wystawiam piczkę. Całujcie i se nie żałujcie!
— Atena, co z tobą?! — Hera uderza mnie w twarz z liścia, chyba klonowego. Otwieram oczy, które nie wiedzieć kiedy mi się zamknęły i film ucięły. — Odleciałaś? Co z twoim kciukiem?
Jak z przepowiadającym przyszłość krukiem…
Patrzę na swoją dłoń. Mój kciuk jest… ciągle w poziomie.
Nie, już nie jest. Powędrował do… góry, wskazując chmury!
— Czyli postanowione — wyrokuje grobowym tonem Apollo, jak jakiś grabarz. Ale nie taki od graby, a trupów kościotrupów. Hera patrzy na niego kwaśno i pukając mu w głowę, powarkuje:
— Houston, mamy problem. Jak sforsujemy bramę miasta?
Słuszna uwaga, bo nie jest z ciasta.
— Mamy wtykę. — Apollo spogląda na Hermesa, ale żadnego tam sedesa. Ten kiwa na potwierdzenie nie pukaną środkowym palcem głową, mówiąc.
— Załatwię elektronikę. Zhakujemy bramę.
— Ale wy wiecie, że jesteście… pojebani? — To pytanie Hera stawia poważnie. Niczym Wskazujący sama pokazuje zachód, siejąc defetyzm: — Do Sydney nie będzie już powrotu. A tam, za miastem… Podobno tam nie ma nic, zupełnie.
— Nikt nie wie, co tam jest — koryguje w ramach rozmowy korekcyjnej Apollo.
Tutaj należą ci się wyjaśnienia. Nasze miasto jest odizolowane od świata chuj wie jak długo. Ale raczej to długi jest chuj, bo długo. Natomiast o świecie poza Sydney nikt nie wie nic. Bo:
a) Nikt nie wyjeżdża z miasta.
b) Nikt z niego nie wylatuje.
Czemu nie ma stąd wyjazdów? Nie wiem. Czemu nie ma odlotów? Coś jest nie tak z przestrzenią powietrzną. Jest tam jakieś latające gówno. Ma ono ponoć genezę w wielkiej wojnie która rozpiździła świat na apokaliptyczne post kawałki. Przez to cokolwiek się wzniesie w przestworza, równie szybko z nich opada. Taki uwiąd, powietrzna impotencja. Hiper zmutowana grawitacja se z nami pogrywa i wygrywa. Dlatego gra się nie toczy już w powietrzu, jedynie na ziemi.
My zaś, cóż. Zawsze chcieliśmy zagrać w grę pod tytułem Jebany Obieżyświat! Ja natomiast postanowiłam ją ufundować. Bo co sobie, kurwa, żałować! I nie myśl, że ciała żem przed słupem dała, i ot tak zostałam na ostrym gazie zatrzymana. Oraz… przypadkiem! Zdjęłam zabezpieczenia maskujące z podrasowanego sprzętu. Ha! Wiedz, że całe to chujostwo z wpadką u słupa, i poniekąd wsypanie Dłoni, to moja sprawka! Taka potrawka.
Prawda czy fałsz? Prawda czy fałsz? Prawda. Ale tak naprawdę wyświadczam moim ludkom przysługę i tobie też. No przecie, kurwa, nie będziemy cały żywot gnić w jednej mieścinie! To jak ciągle oglądać jeden film w kinie. Dlatego sprawię, że będziemy gnić gdzie indziej. Choć marzenia mam takie, że nawet rozkwitniemy! Zanim zgnijemy. Gdzieś tam jest wielki świat i musimy go odkryć! Nim sam nas weźmie od tyłu, by pokryć. Zresztą maszyneria poszła już w ruch. Nie da się tego odwrócić. Jebanego wstecznego nikt nie wrzuci. Jedziemy na zachód! My, Jeźdźcy Apokali! A ty razem z nami, postapo świrami. To na razie, pa. Idę na pożegnanie dać buziaka mamusi. Ależ mnie kusi, ale mnie kusi! Aż popuszczam siusiu z mej pusi!
III. Jebany Obieżyświat
Motocykl i mrok. Dwa razy M, a zamiast snu w nocy mocny skręt. To jest zakręt do skręcenia, a nie skręt do wypalenia. Taki nie tylko maszyną, ale i życiowy, wyskokowy. Bo my nie uciekamy, my wyruszamy w bój i chuj! Aby to uczynić, pod bramą miasta o północy się spotykamy.
Ponoć w tych dawniejszych czasach miasta też miały mury i bramy. W wieżach więzione były piękne księżniczki i ich zamknięte pasami cnoty piczki oraz maciczki. Ja w to wierzę, że ratowali je piękni rycerze, wspinając się do genitaliów swych niewiast po rzucanych im linach z włosów, choć nie łonowych. Potem żyli długo i szczęśliwie. Pewnie się też ruchali, bo co mieli robić? No chyba, że w całą akcję się wjebał smok i pożarł taką napaloną parkę, jak upieczoną skwarkę. Albo wspinający książę za bardzo się nabuzował i tak szarpał za linę z włosów, że ukręcił królewnie głowę i gotowe. Czy tam księżniczce ukręcił, jedno arystokratyczne bydle takie.
Bo wiesz, ona w tej wieży, królewno-księżniczka, ta piczko-maciczka, to nie miała nożyczek. Więc tę linę z włosów to ciągle na łbie nosiła. Nawet potem, jak się już z księciuniem chędożyła. Zresztą zestawu do makijażu też nie posiadała, a zamiast do klopa, to do wiadra siusiała. W wieży raczej ciężko z higieną było, bieżącej wody brak, kiepsko z podmywaniem, no wszystko wspak! Z ust pewnie capił królewnie niezły zgnilec. Kiecka znoszona przez lata wespół z molami, wszami i inszymi pluskwiakami. No i te włosy to pewnikiem dredy.
Kurwa, to ja na miejscu rycerza, księciunia, jak przystało na uzbrojonego zboka, już bym się raczej połasiła na smoka! No zerżnęłabym bydle zamiast taką wywłokę z wieży! Dymałabym chyba przez dziesięć pacierzy! Może nawet przed ołtarz zaciągnęła i bestię za męża wzięła!
Cóż, ponoć o gustach się nie dyskutuje. Ktoś dyma smoki inny królewny jeszcze inszy sam się masturbuje. A ja bym, kurwa, z gustami podyskutowała. Za kudły królewnę wytargała! Och, te kudły, wizerunkowo w sumie ważna rzecz.
Wiedz, że Dłoń dba o kudłaty wizerunek i wizerunek w ogóle. W czarnych ciuchach z niby skór wyglądamy jak skłonne do przemocy dzieci wampirzej nocy. Lubimy też metalowe ozdoby: ćwieki, kolczyki, pieszczoty na ręce.
Wisiory, medaliony? Pewnie, prezencja jest ważna! No i włosy. Każdy z nas je jakoś tam układa, tak się składa. Łysielcami to my nie jesteśmy!
Moje są długiej długości, wściekle pomarańczowej maści, a zauszniki golone. Niby nic finezyjnego, ale lubię je sobie zaczesywać na twarz, się w nich skrywać.
A po chuj się chowasz? Zapytasz. Chuj ci to wiedzieć?! Mogłabym odpysknąć. Ale prawda jest taka, że każdy ma swe lęki. Moje? Aż strach o nich wspominać! Wolę się już na motocyklu wypinać. I grzywą podczas jazdy machać. Czuć we włosach wicher!
Wskazujący za mocno go nie poczuje we włosach. Ostatnio miał irokeza farbowanego na biało. Wyglądał jak skunks, ale nie śmierdziało, wąchałam.
Serdeczny? To włochacz, fikuśne ma loku-lokum na łbie, sprężynki takie. Mają zastosowanie, bo chowamy w nich skręty przed słupami.
Aż razu pewnego w takim schowańcu nie zgasiłam swego towaru. To był ogień! Prawdziwy płomień! Plantacja sprężynek na głowie Serdecznego spłonęła, jakby go kometa fryzjerka ścięła. Jak to przyjął? Serdecznie, jak to on.
Hera i włosy? Nic normalnego na głowie jej nie wyrasta. Ale nie hoduje tam chwasta. Ścina się dajmy na to przy czaszce w szachownicę. Niestety na głowie nie ustawisz figur szachowych. Zsuwają się skurwysyny. Próbowałam, nawet na flegmę przylepiałam! Innym razem Hercia dzierga sobie na kudłach wizerunek pająka, tarantulę taką, węża, ale nie męża, lub skorpiona, to też nie jej żona.
Czemu nie wystruga na czachówie motylka? Ja się pytam. Bo kto pyta niby nie błądzi i nie ma w tyłku żołądzi. Choć ja się chyba w mych owłosionych wywodach zgubiłam, przez co od głównego wątku odpierdoliłam.
Więc jakby nie patrzeć, Środkowy Palec se tnie włosy przy czaszce i zawsze przedstawia nimi jakiś wizerunek. Ja zaś właśnie zmieniam kierunek. Bo oto skręcam na mocku, jak już zagajałam, nie łgałam. Skręt jest ostro w uliczkę, aż siodełko mi wgniata piczkę i już trafiam przed bramę, o której mówiłam, gdy cię słowem pieściłam.
I się, kurwa, spóźniłam, bo się trzeba cenić, z arogancją żenić. A niech czekają! Niech cierpliwość w me imię ćpają! Na maszynach są tu już: Apollo, Hermes i Hera. Patrzą na mnie, jakby nie wierzyli, że dołącza do nich Atena.
Ech, motocykliści słabej wiary, podnoście z asfaltu opadłe kopary! Wznoszę triumfalnie ręce, nie inaczej, tylko z uniesionymi kciukami. Niech podziwiają, niech patrzą!
Bo wiesz, w Dłoni jestem uznawana za tą, która zwykle dyga waflaża i to się powtarza. Pierwsza do szarży, ale i najpierwsza do ucieczki. Coś jak cnotliwa suczka, która dostaje cieczki. Niby wysforowana do dymania. Ale jak przychodzi do lizania, to zamiast się skleić z pierwszym psiakiem, to gardzi siusiakiem. I tak chuj i pipa się obchodzą smakiem. Co z tego wynika? Ni ma ruchania, ni ma bzykania. Jest za to, kurwa, dziewica, czyli ja od mego zarania!
Nie gap się na mnie, jakbym była nie demonicznie rogata, a trędowata. Prawda ze rżnięciem jest taka, że z tym Apollem to ściemniałam. Ponieważ krytyki się bałam. Tak podbudowuję niską samoocenę, fantazjowaniem, a nie dymaniem. Ciekawe jak ty sobie radzisz z kompleksami tudzież jebniętymi lękami? Każdy orze jak morze, o boże, i takie tam. Chcesz to szczyj na to, ja szczam.
No niby jestem z Apollem, twardzielem, ale nie jestem jego koneserem. Tęsknie patrzę na Hermesa, jak na takiego Sokratesa. Wiesz, kogoś mądrego, nie chujowego. Przy nim jest dobrze. Nie muszę nic udawać, nawet cipy dawać! On to taka chodząca akceptacja, kobieca emancypacja, kochająca cię bezinteresownie aplikacja.
Ale czy z nim mnie czeka konkretna akcja? Otóż to, raczej jebnięta stagnacja! Więc chcę i nie chcę. Tu kciuk do góry, tam paluch wędruje w niską przestrzeń. Bo potrzebuję też wyzwań, pobudzenia, by się przełamać i poradzić sobie z cipą swędzenia. Potrzebuję Apolla! Tak właśnie jest, albo tak mi się tylko, kurwa, zdaje. Twoje zdanie, moje kochanie?
— Więc jesteś — mówi Hera, jakby zobaczyła Lucyfera. Czy raczej Lucyferzycę, mnie, energetyczną wampirzycę.
Unoszę się nieco na siedzeniu i krzywiąc na twarzy, wypuszczam z tyłka, jak z tłumika, ciche gazy. To na potwierdzenie taka mimika dupy nie lica. Każdy ma własną mowę gestów pozbawioną ochronnych atestów. Ale w toku dyskusji się nie zaczniemy zaraz siarczyście osrywać! No tak nie wypada pogrywać, chyba.
Jedni są bardziej oszczędni w mowie ciała, inni robią to na bogato. Serdeczny, jak na inteligenta przystało, zwykle się drapie po brodzie. Dobrze to wygląda przy jego urodzie.
Apollo to gość oszczędny w ruchach, chyba że rucha. Wtedy sobie nie żałuje, gdy chujem wymachuje. Widziałam to i owo w warsztacie Kłębka Jebanego. Też byś popatrzył, kolego?
Hercia? Pinda ma coś z głową. Coś jej w obwodach nie styka, bo uchodzi za ekscentryka. Albo ekscentryczkę, narwaną taką piczkę. Ciężko przewidzieć, jak się poruszy i jak zachowa ta naćpana krowa.
— Otwieram bramę. — Głos zabiera Hermes, choć nie wiem komu zabiera. Ale brzmi jak przystało na oficera. Ten jego bas! Nie kutas. Choć ów też pewnie niczego sobie. Obecnie słowa wypowiada, jakby się przymierzał do otwarcia piekła bram.
Wpadną do miasta diabły? Może nawet z gorzałą? To by się działo! I co, zajebią Gandhiego?! W takim układzie z tej dziury nie trzeba by się ewakuować. Za to swego czasu z mojej dziury się kazałam ewakuować Wskazującemu nim na dobre w nią wszedł. Kurwa, bolało mnie wewnętrzne ciało! Chociaż też milusio łaskotało.
— Zrób to. Otwórz ją — mówi, jak przed rozdziewiczeniem, Hera. Chyba ma na myśli bramę. Ta też może być dziewicą ze chcicą. Może nigdy jej nie rozwierano? Więc tym bardziej nie ruchano, bo przez nią nie przejechano.
Ale nic to, kto miał coś do powiedzenia, już to uczynił — Hera. Kto chciał coś pokazać, pokazał — Wskazujący. Zatem pozostał już tylko Hermes bramę rozdziewiczający!
Kiedy uchyli przejście, mogę sama przebić błonę, jak oponę! Wyrwę pierwsza za miasto! I pewnie pierwsza wrócę. Taka już ma natura. Kciuk do dołu, kciuk do góry. Waleczna niczym tygrysica! Ale i tchórzliwa jak mała kocica. Wrrr i Miauuu!
— Dajcie mi chwilę. — Hermes schodzi ze swej maszyny i bez wazeliny majstruje coś w elektronice przy bramkowej bramie. Marszczy się, mruży ślepia. Słowem, przejawia symptomy pracy umysłowej, akcji podkorowej, główkuje. Dla kontrastu my się przyglądamy tej robocie jak tępy ptak bociek. Bez ruchu, bez życia. — Jeszcze trochę… — mruczy kocurkowato Serdeczny. Czyli dochodzi do sedna. Tak myślę chyba nie ja jedna. A co myśli sobie słup? Oż kurwa, a skąd tu kolejny już ożywiony trup?!
— Dokumenty proszę. — Mam tylko kalosze. — Dokumenty i legitymację. — Może jeszcze odpis aktu urodzenia i wariograf cipy swędzenia?! — Wzywam jednostki do strefy trzeciej. Nie, nie zakłócanie porządku. Prawdopodobnie próba opuszczenia miasta. Przyjąłem. — Słup wyjmuje pałę, ale nie ze spodni, a ciężki materiał zza pasa. Toż mówię, że nie kutasa! Taką tryskającą elektrycznymi iskierkami, od której się smażą synapsy, jak wymierza się nią w głowę klapsy. Coś jakbyś walił jeden za drugim ostre sznapsy. Jesteś potem jak pijany, zjebany i zgrillowany.
Co na to ekipa, Dłoń?! Cisza, milczenie owiec, niemoc, impotencja, uwiąd, niezadowolencja.
Kurwa, dupa, to już wolę słupa! Uśmiecham się do niego pijanym wzrokiem, nastawiając krokiem. I co robię? Jak to co, pokazuję uniesiony do góry kciuk! On patrzy na mój wzniesiony palec, się gapi, lampi, może podziwia? Może się nawet fetyszysta jeden podnieca?! Wzniesiony palec to moja broń kobieca! Aby widzieć dokładniej, przybliża do mnie facjatę. Blisko, jeszcze bliżej, już prawie, prawie.
Zamierzam rozprawiczyć go, pakując mu kciuk w oczodołową dziurę, którą resztą oka wysmaruję! Ale w tym momencie mój kciuk opada, żenada. Z paluchem więdną też kąciki moich ust.
Bo co, kurwa, myślałeś, że się rzucę na słupa?! Dupa. Słup, jak to słup, genetycznie modyfikowany i przepakowany typ. Ma dwa metry jebanego wzrostu i egzoszkielet bynajmniej nie z wodorostów. To co ja mu zrobię? Nic mu, kurwa, zrobić nie mogę. Jeno drżeć na trwogę. Przegraliśmy, nim podjęliśmy walkę. Nie postawimy życia na szalkę!
Pierdolę…
W mordę.
Nagle słup wylatuje w powietrze. Dosłownie! Szybuje w przestrzeń jak jebana słupo-lotnia, po czym zostaje sprowadzony na parter przez grawitację. Kocham taki akcje!
Jeb. Wypiżdża baniakiem w krawężnikownię, dość, kurwa, ryzykownie. Coś taki dziwnie zgięty, tu i ówdzie, to pęknięty się zrobił. Halo, czy ta budyniowata galaretka z uszu to słupo-mózgownia? Cosik zniekształcona i dziurawa jest teraz ta głownia.
Słup zdechł. Zapytasz, jak to się, kurwa, stało, że taką chujnię się tu odjebało, choć niby nic się nie działo? Spójrz mymi oczętami. Oto i on przed nami: Zefir — Zachodni Wiatr, Mały Palec, Paluszek, piąty z naszej Dłoni. Mały skubaniec, morderca jeden, właśnie zaparkował swoją maszynę na słupie. Staranował skurwiela! Zajebał cwela! Nikt go tu nie prosił, zaprosił się sam. Taki to chuj i cham!
Czemu go tu nikt z nas nie ściągał i od dawna mu nie obciągał? Bo to jeb-pojeb jest, teraz sam widzisz. Wiesz, czujesz-smakujesz, wąchasz i się nie brzydzisz?
Co nie tak jest konkretnie z tym jegomościem? Ano był swego czasu u Gandhiego gościem. Ale coś poszło nie tak. Mahatma zamiast przypalić mu fajka, to przepalił mózgowe zwoje. Zefir wyszedł z ośrodka odmieniony, inny. Ochujały, ocipiały, odrealniony. Nie przypominał już siebie, ciebie też nie, oczywiście, ani mnie. Coś się z nim stało, zjebało i go zdezelowało.
Jak na skurwieli przystało, zamiast wyciągnąć do niego czteropalczastą dłoń, się odwróciliśmy tyłkami, machnęliśmy na odczepnego ignorancji ogonami. Zostaliśmy przyjaźni upiornymi demonami. Uczyniliśmy to, mimo że Zefir był dotąd jednym z nas.
Tak staliśmy się niekompletną dłonią, teraz już wiesz, jaka ze mnie wredna wesz. Także to, co potrafimy w komplecie. Jak mamy na swe rozkazy dwukołowe maszyny, które nie spoczywają na lawecie. Zadajemy jebaną śmierć! Bo wszyscy jesteśmy za nią odpowiedzialni. W mieście już się nie staniemy za ten niemoralny czyn niewidzialni.
Spoglądam na monitoring, który wszystko ładnie nagrał. Mahatma nie będzie zadowolony, raczej podkurwiony, że w postaci śmierci przed bramą zbieramy plony. Zaś sama brama, ha, skubana, jak rana, się otwiera! To rozgrywka godna zaawansowanego pokera.
Zatem sprawdzam! Co widzę? Przestrzeń otwartą, jebitnie rozległą i rozwartą. Coś jakbym patrzyła z pozycji cipy po kobiecym połogu. Jak dziecko z miasta-macicy pragnę na otwarty świat się wydostać! Ujebać pępowinę, mój strach i lęk. Za to się zachłysnąć oddechem. Raptem pragnę nowości jak oddechu wolności!
Kurwa…
Co teraz?!
Patrzę na mój kciuk. Drży, podobnie cała ręka. Ale to nie udręka! Cała dygoczę, dostaję drżączki i prawie krwawej miesiączki. To z podniecenia! I nie od wibratora, a od warkotu mego motora! To jego dosiadam i obejmuję rozkraczonymi nogami. Orgazm jest blisko, już prawie między nami. Diagnozuję rychłe szczytowanie, jeśli tylko podejmę wyzwanie. Czas na nieskrępowanej przestrzeni wydymanie!
Spoglądam jeszcze na Dłoń. Apollo patrzy otępiały na Zefira. Zefir pustym wzrokiem na Apolla. Nekrofilityczna Hera obmacuje wzrokiem trupa słupa. Hermes zerka głęboko w ulicę, to jest w pochwicę miasta aż do jej szyjki macicy.
Stamtąd, jak wściekła armia nawróconych plemników, rusza na nas grupa pościgowa. Niczym spermowa magma zalać nas chce! Cała armia jebanych słupów na motorach, którym trzeba powiedzieć nie!
Wszystko się pojebało, a ja to pierdolę.
Pierdolę to, pierdolę wszystko!
Pierdolę cię, Mahatma. Słyszysz mnie, słyszysz?!
Pie! Rdo! Lęęę!
A widzisz mój kciuk uniesiony do góry?!
Patrz, kurwa, patrz i podziwiaj, jak go wpierdalam w chmury!
Teraz wąchaj już tylko z mej rury wydechowej smród!
Coś, kurwa, czuję, że przygód będę miała w bród.
Więc jadę w ten pustynny brud!
Przekraczam jebaną bramę niczym sromową nasadę! Te wargi sromiasto-bramowe nie powstrzymają mnie! Rodzę się na nowo! Jest, kurwa, kolorowo! Nie oglądam za siebie się. To mnie ssie! Jest tylko prędkość i nic więcej! Bo…
Prędkość jest moją religią!
Prędkość jest naszą religią!
Nie zatrzymamy się!
Hej!
Bezkresna szosa przysypana pustynnym piachem prowadzi na zachód. Przede mną tylko czarna otchłań, która pochłania! Daję się jej pochłonąć. Niech ten czarny potwór wolności pożre mnie! Dostaję skrzydeł. Już nie jadę, a lecę! Wolność! Czy czujesz to, co ja?! Ta przestrzeń!
Mija czas, albo się cofa. A chuj z czasem jak ze zwiędłym kutasem! Spoglądam w bok, robiąc oczkami skok. Z lewicy dogania mnie Hermes. Po mej prawicy Apollo i Hera. Wyrwaliśmy się z miasta, tego chwasta, jedziemy, zrobiliśmy to! W uniesieniu się oglądam za siebie.
Zefir. Nie widzę go, ale on gdzieś tam jest. Podąży za nami jak twardy chuj za śliskimi cipami. Zawsze tak było, więc i obecnie będzie. Bez zapłodnienia Małym Paluszkiem pustyni się nie obędzie! Ukochany morderca. Skurwiel i święty. Kocham i nienawidzę. Uwielbiam oraz się brzydzę. Czyli mam z nim jak sama ze sobą! A jak? Jak będzie z nami, ze mną i z tobą?
Odklejam dłonie od brzucha, czyli od macicy i kładę je na kierownicy. Trzy środkowe palce przylegają do siebie. Małe są odgięte na boki, ot takie zboki, outsaiderki jedne.
Kciuki? Jeden w dół, a drugi do góry. Numer pierwszy pokazuje ziemię, drugi chmury. To właśnie ja — pani sprzeczności — madame dwuznaczności — aseksualna pokraczności. Dzień dobry i jednocześnie do jebanego zobaczenia. Usta do całusa, a nóżki skok do tyłu susa.
Sama tego nie rozumiem. Więc jak ktoś może zrozumieć mnie? Zresztą czy to konieczne? Zrozumienie i jego sens. To bezsens! Liczy się tylko wolność i nieposkromiony pęd. Czy trzeba nam czegoś więcej?!
Prędkość jest naszą religią…
Prędkość jest naszą religią.
Prędkość jest naszą religią!
Prędkość jest… aaA!
Chcę jej! Pożądam więcej i więcej!
Aha!
IV. Pragnienie nowości jak oddechu wolności
Wschodzi już słońce za nami. Jest takie gorące. Jego promienie padają na nasze ciemne ubrania, gdzie mamy wymalowane anielskie skrzydła. Czuję, jak się stają mocno nagrzane, jakby gotowe do lotu.
To już się dzieje. Mamy odlot. Prędkość na pustej szosie osiągamy zawrotną. Nic i nikt nas tu nie ogranicza. Rozwarła się ta miejska macica, wydalając swe motocyklowe dzieci na świat. Jesteśmy już tylko my i przestrzeń, także ty i ja. Gnamy tam, gdzie zaprowadzi nas zapiaszczony świat. Czyli gdzie? Może donikąd? To nieistotne. Liczy się sama jazda, jak samo życie, jego przeżywanie. Na ten czas żyjemy naprawdę, jak nigdy. Choć może otrzymujemy nowe żywota, boskie? To takie, kurwa, beztroskie!
Nasze zmysły są wyostrzone, złaknione nowości. Chłoniemy ją niczym benzynę gąbka, jak wapń kości, czy raczej odwrotnie. I niczym w baku spalamy stare wspomnienia, by zrobić miejsce dla nowych.
Głodne oczy się spotykają z widokiem bezkresu pustyni. Ten widok pociąga, hipnotyzuje. Zapach jest świeży, nie miejski, trudny do porównania z czymkolwiek, co znamy. Może to zapach samego zwycięstwa, ekstazy?
Jest jeszcze słuch, który pieści warkot czterech silników i skrytych w nich mechanicznych koników. Tych narwanych mustangów mamy potężne stado! Rwiemy szosą jak motocyklowe tornado. Czego więc jeszcze chcieć, no czegóż? Nic tylko jechać, okrążyć jebany świat! Przelecimy go! Właśnie! Tak…
Czas płynie, a może raczej jedzie, czy leci. Podróżujemy w skwarze południa jak na rozżarzonej patelni, my, pustynne dzieci. Spoceni, śmierdzący i spragnieni, lecz przede wszystkim spełnieni, wciąż wypatrujący odkrywczej przestrzeni.
Ta kiedyś się zmieni, musi zmienić. Bo każdy mędrzec zanim ci fiuta w pizdę zasadzi, to objawioną prawdę ci zdradzi, że wszystko się zmienia. Istnieje tylko jeden fakt, nietrwałość. Z tym się zgodzę, ty zaprzeczysz? To spostrzeżenie okaleczysz? Wszystko ulega przekształceniu, zmutowaniu, przerośnięciu i zwiędnięciu. Pojawia się, by znikać, się rodzi i dojrzewa, by sobie pobzykać.
To piękna jest filozofia, bo dzięki niej się nie przywiązujesz do powszedniego dobra. Transformuje wszystko i się temu poddajesz. Nie udajesz, że coś na zawsze możesz zatrzymać. Nic nie możesz.
Zatem opuszczasz idealnie jebnięte miasto i przez pustynię gnasz. Porzucasz matkę i ojca, rodzinny dom. Zamieniasz to na paczkę wyjebanych przyjaciół. Oni ci będą familią, a ty pustynnym nomadem. I co dalej? Nie wiem, ale wkrótce się coś wydarzy, więc, kurwa, szalej!
I się dzieje, że jak. Apollo zgred mnie wyprzedza, podobnie Hera Lucyfera. Cisną do przodu jak para bogów i wyłamują się z szeregu-stada, jakby byli z lepszego rodu. Do tego wyciągają ku sobie ręce i chwytają za dłonie. Pierdolony romans na szosie, mówię tobie.