Prolog
Obudził mnie krzyk dochodzący z sąsiedniego pokoju.
Zapaliłam lampkę nocną, nałożyłam szlafrok i kapcie. Weszłam po cichu do pokoju. Pościel jak zwykle zrzucona była z łóżka na ziemię, a mój synek zwinięty niczym embrion, leżał z głową schowaną pod poduszką.
— Już dobrze skarbie — powiedziałam cicho, kładąc się obok niego. Otuliłam go kołdrą i schowałam w swoich ramionach, chcąc uchronić przed złem, które przychodziło do niego w snach.
ROZDZIAŁ 1
Rano w kuchni było cicho — jak zwykle zresztą o tej porze. Słońce nie zdążyło jeszcze wspiąć się zbyt wysoko na niebo, wiec panował lekki półmrok, taki szary i rozmemłany jak ja o poranku.
Kubek czarnej jak smoła, gorącej i gorzkiej kawy powoli stawiał mnie na nogi, choć nadal byłam w szlafroku, z włosami, które po nocy nie widziały jeszcze szczotki. Janek spał. Chciałam dać mu jeszcze kilka minut, po kolejnej nocy z „atrakcjami”.
Odkąd pamiętam, rzadko spał spokojnie. Nawet jako niemowlę budził się co dwie, trzy godziny głodny mleka …i atencji — jak wówczas twierdziłam.
W ostatnim czasie jednak noce wyglądały coraz gorzej. Janek dużo więcej mówił przez sen, często budził się z krzykiem. Oczywiście, kiedy to się nasiliło, zabrałam go do psychologa. Miła kobieta, może trochę zbyt uśmiechnięta, trochę za bardzo przekonana, że wie wszystko, sugerowała, że Jaś przeżywa nieobecność ojca, że to, iż nie ma go codziennie przy śniadaniu, zostawia w dziecku ślad. Tylko że ojciec Jasia był obecny. Może nie spał z nim w jednym domu, ale zabierał go co drugi weekend, dzwonił niemal codziennie, a kiedy przyjeżdżał, spędzali czas w sposób, o jakim mogły marzyć dzieci w większości normalnych rodzin.
Spotykaliśmy się z Tomkiem dość długo, zanim pojawił się Jaś, prawie dwa lata. Od zawsze był dla mnie świetnym przyjacielem i muszę przyznać, że w łóżku też było nam dobrze, ale od początku oboje byliśmy świadomi, że nie ma między nami „tej” chemii. Kiedy pojawiło się dziecko, nie mieliśmy wobec siebie specjalnych oczekiwać. Ja chciałam zostać mamą, a Tomek tatą, co nie koniecznie musiało oznaczać bycie żoną i mężem. Teraz również nie mamy złej relacji, wręcz przeciwnie. Dogadujemy się lepiej niż wiele par, które są razem na siłę. Janek był przyzwyczajony do takiego układu. Jako pięciolatek umiał pięknie wytłumaczyć tej, pożal się boże, pani psycholog, że mamusia i tatuś kochają się, ale to nie znaczy, że muszą razem mieszkać, że tata jest zawsze w pobliżu i kiedy tylko zatęskni, tata się zjawia.
— Mamooo! — usłyszałam przeciągły głos.
Spojrzałam na zegarek, dochodziła siódma. Zwlokłam się z krzesła i weszłam po cichu do sypialni syna.
— Dzień dobry skarbie — powiedziałam wesoło — wstajemy?
Jasiu zeskoczył z łóżka, cmoknął mnie w policzek i pobiegł do łazienki.
Chwile później siedział przy stole i jadł płatki — jakby nigdy nic.– Mamo, a dziś jest przedszkole? — zapytał, przełykając chrupki.
— Jest, ale jeszcze mamy trochę czasu — usiadłam naprzeciwko z kawą.
Nie wspomniał o śnie, zupełnie jakby go nie było. Może rzeczywiście nie pamiętał albo po prostu to dla niego nie było to niczym dziwnym. Dla mnie już tak. Spojrzałam na niego. Miał mleko pod nosem i uśmiechał się do miski.
Nagle powiedział coś cicho, bardziej do siebie niż do mnie.
— Nie zdążył nic powiedzieć, bo go popchnęli…
Zamarłam z kubkiem przy ustach.
— Słucham?
— Nic — odpowiedział szybko, jakby się przestraszył, że powiedział coś złego.
Uśmiechnęłam się blado. Mój syn, moje cudowne dziecko momentami było dla mnie tajemnicą i nie musiałam na to czekać aż stanie się nastolatkiem.
ROZDZIAŁ 2
— Wyglądasz, jakbyś balowała przez pół nocy — odezwała się Aniela, moja znajoma z pracy. Celowo nie nazywam jej koleżanką, bo to byłoby zdecydowanym nadużyciem. Uwierzcie, że z aniołem ta kobieta niewiele miała wspólnego. Aniela wiedziała, gdzie wbić szpilę, żeby zabolało. W naszej szkole uczyła wf–u. Gibka, smukła, z diabłem za skórą.
— Daj jej spokój — zrugała ją Hela, nasza plastyczka. Ona, w przeciwieństwie do tej poprzedniej, miała wielkie serce dla wszystkich. Zarówno dla naszych dzieciaków, jak i dla całej kadry nauczycielskiej, nie wspominając o boskiej cierpliwości do rodziców…
Uśmiechnęłam się do niej z wdzięcznością i bez słowa usiadłam przy długiej ławie w pokoju nauczycielskim. Uczyłam polskiego. Od zawsze miałam szacunek do języka, jednak często było to powodem do drwin. Ludzie chodzą na skróty i mówią na skróty…
— Wszystko dobrze? — zapytała Hela zaraz po tym, jak Aniela wyszła z pomieszczenia.
Spojrzałam na nią zmęczona i bezsilna, a moja mina chyba mówiła więcej niż słowa.
— Byłaś u tego psychologa?
— Jasne, nawet u dwóch — odparłam zrezygnowana. — Pierwsza stwierdziła, że to syndrom „rozbitej rodziny”, druga natomiast nie podała diagnozy na pierwszej wizycie, zatem jest szansa, że przyjrzy się Jasiowi wnikliwiej.
Helena spojrzała na mnie, a ja w jej oczach dostrzegłam autentyczną troskę.
Znała mojego syna osobiście, a nie tylko z moich opowiadań i lubiła go, ze wzajemnością zresztą.
— Nie martw się… — zaczęła mówić, ale przerwał jej dzwonek na lekcję.
Zajęcia z moimi dzieciakami zazwyczaj sprawiały mi frajdę. Próbowałam zaszczepić w nich sympatię i szacunek do naszego języka. Nie zawsze przynosiło to upragnione efekty, ale jeśli choć jedna osóbka wykazała krztę talentu, a połowa z pozostałych choćby same chęci do nauki, uznawałam to za swój osobisty sukces.
Dzień w pracy minął mi bardzo szybko.
Wsiadłam do samochodu i pomknęłam w kierunku przedszkola.
Na dzisiejsze popołudnie nie mieliśmy specjalnych planów.
Po powrocie do domu zabrałam się za obiad, a Janek zajął się klockami. Uwielbiał to! Tomek z uporem maniaka kupował mu kolejne zestawy Lego, z których nasze dziecko potrafiło stworzyć cuda.
Siedział wśród morza klocków i śpiewał pod nosem jakąś przedszkolną piosenkę, w której „kurka” brzmiała jak „kudka”. Jeszcze nie mówił wyraźnie „r”. Miał to swoje charakterystyczne, lekko drgające „r”, jakby język nie mógł się zdecydować, gdzie powinien spocząć. Ćwiczyliśmy z logopedką raz w tygodniu i powtarzałam w domu te wszystkie wierszyki o rakach, rowerach, rybkach i Karolinach w kolorowych koralach.
Nie przeszkadzało mi to. Mówił płynnie, często dojrzale, jak na pięciolatka wręcz zaskakująco logicznie. A ta jego niepewna głoska była tylko przypomnieniem, że nadal jest dzieckiem.
— A co to będzie? — zapytałam szczerze zainteresowana, widząc imponującą budowlę.
— To studnia, ale taka prawdziwa — powiedział dumny — z kołowrotkiem!
Przykucnęłam obok i przyjrzałam się uważniej konstrukcji. Ułożył z klocków coś, co rzeczywiście przypominało studnię — z daszkiem, z czerwonymi cegiełkami i czymś, co udawało korbkę.
— A skąd wiesz, jak wygląda prawdziwa studnia? — zapytałam z uśmiechem.
Nie odpowiedział od razu. Przesunął palcem po szarych klockach, które imitowały kamienie, jakby sam zastanawiał się nad tym, skąd to wie.
— Bo tam była… z taką okrągłą obręczą z drewna. I czasem się ją zdejmowało, żeby można było wleźć do środka. Ale to tylko chłopaki mogli, a dziewczynom nie pozwalali.
Zamarłam.
— Jakiej obręczy? — zapytałam cicho, próbując brzmieć jak najbardziej neutralnie, żeby go nie przestraszyć.
— No, taka, co ją trzeba było zdjąć, jak ktoś coś wrzucił niechcący, albo jak wiadro się urwało. A czasem tam się chowali — dodał szeptem, jakby zdradzał mi jakąś tajemnicę.
— Kto?
— Nie wiem — wzruszył ramionami i sięgnął po kolejny klocek. — Ale wiem, że jak się wrzuciło kamień, to trzeba było liczyć do pięciu, zanim chlupnęło.
Po chwili wrócił to nucenia piosenki z przedszkola, jakby to, co powiedział, nie miało żadnego znaczenia.
Patrzyłam na tę studnię i przez chwilę nie wiedziałam, co jest bardziej niepokojące — jego słowa, czy to, że powiedział je z taką pewnością.
ROZDZIAŁ 3
— Pewnie zobaczył to w jakiejś bajce — odparł spokojnie Tomek.
— Ale przecież żadnej takiej bajki nie oglądał. Wiem, co ogląda, sama je dla niego wybieram, prawda? — tłumaczyłam.
Mężczyzna zamyślił się chwile.
— No… ale w przedszkolu to nie bardzo, no nie?
Właściwie miał rację. Przecież nie jestem z nim dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Wzięłam głęboki oddech.
— Może masz rację — westchnęłam — przepraszam. Pewnie panikuję, ale trochę tego za dużo ostatnio. Te krzyki w nocy, psycholodzy… Sama nie wiem, co myśleć. Boję się, że zlekceważę coś istotnego, co…
— Laura — przerwał mi — daj spokój. Jesteś dobrą matką, może odrobinę nadopiekuńczą — zaśmiał się — ale dobrą. Niczego nie przegapisz.
Wstałam od stołu i rozprostowałam plecy.
— Spakowałam mu do plecaka wszystko, co potrzebne — oznajmiłam, zmieniając temat — Ta nowa psycholog mówiła, żeby namawiać go do rysowania. Ma tam blok i kredki. I proszę cię — powiedziałam błagalnym tonem — jeśli znowu w nocy zacznie płakać, że chce do mamy, zadzwoń do mnie.
— Jasne — westchnął — mamusiu.
To może zabrzmieć przerażająco, ale za każdym razem, kiedy Jaś był u ojca, ja nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Zupełnie jakby całe moje życie toczyło się wokół dziecka i pracy. A kiedy przychodził taki weekend jak ten, kiedy nie było ani szkoły, ani Janka, czułam się… bezużyteczna.
W sobotę od rana sprzątałam dom, robiłam pranie, prasowałam, pieliłam grządki, upiekłam nawet ciasto, ale kiedy kończyły mi się zajęcia, czułam przytłaczającą samotność. Czasem żałowałam, że nie ma przy mnie kogoś, kto mógłby wypełnić tę pustkę, choć to krzywdzące określenie. Powinnam powiedzieć: kogoś, kto „dopełniłby całości’. Zdarzyło mi się kilka razy umówić na randkę, ale chyba nie mam do tego ani szczęścia, ani cierpliwości. Zwłaszcza że dotychczas trafiałam na zarozumiałych bufonów, papciowatych maminsynków, albo takich, którzy zachowywali się tak, jakby tuż przed randką nażarli się viagry i byli święcie przekonani, że komplement o moich oczach to już gra wstępna… a piętnaście minut później planowali nasze życie wieczne w pozycji misjonarskiej.
Tomasz nie był aż tak wybredny, jak ja. Co jakiś czas pojawiały się w jego życiu nowe koleżanki, dostarczające mu emocji i zdjęć w bieliźnie — zwykle w tej właśnie kolejności. Muszę jednak przyznać, że zachowywał się rozsądnie. Żadna „ciocia” nie była na tyle blisko, aby przedstawiać ją Jankowi. I chwała mu za to. Spamiętanie wszystkich tych imion, byłoby dla dziecka nie lada wyzwaniem. Jeśli jednak miałabym być szczera, to należałoby przyznać, że Jaś był jedyną osobą, z którą naprawdę chciał dzielić wszystko. No i ewentualnie ja, czasami, kiedy nie miał dość mojego sarkazmu.
Sobotę zakończyłam jak zwykle, czyli w łóżku z laptopem, chipsami i lampką wina, natomiast niedziela ciągnęła mi się w nieskończoność. Co chwilę zerkałam na podjazd czy przypadkiem Tomek nie przywiózł już Jasia, mimo że doskonale wiedziałam, że umówiliśmy się na szesnastą.
Zadzwonił telefon.
Na ekranie pojawił się numer Heli.
— Cześć, będę u ciebie za chwilę — rzuciła zdyszana i nie czekając na moją odpowiedź, rozłączyła się.
— Zapraszam — powiedziałam już raczej do siebie, odkładając telefon na stolik.
Weszłam do kuchni i wstawiłam wodę… nie na kawę, bo Hela przechodziła właśnie etap picia yerby, do czego usilnie i mnie namawiała. Nie dałam się skusić, zbyt ceniłam sobie aromatyczną kawę o poranku, ale ze względu na częste odwiedziny koleżanki, miałam w domu cały zestaw do jej parzenia, łącznie z tą śmieszną rurko–łyżeczką, bombillą, jak stale poprawiała mnie Hela.
Usłyszałam dzwonek rowerowy i chwilę później trzaśnięcie furtki.
— EN–DOR–FI–NY, EN–DOR–FI–NY — skandowała kobieta, maszerując przez ogród z satysfakcją, jakby właśnie ukończyła Tour de France.
Hela była jedną z tych kobiet, które roztaczały wokół siebie ciepło — jak świeżo upieczone drożdżówki w szkolnej stołówce. Miała dobre serce, które widać było w jej oczach, gestach, zwłaszcza wówczas, kiedy zapominała o własnych sprawach, gdy ktoś inny potrzebował pomocy. Wiecznie uśmiechnięta, pogodna, z tysiącem historii do opowiedzenia i wieczną misją „żeby zrzucić te pięć kilo”. Choć prawda była taka, że jej krągła sylwetka była niezwykle kobieca i przyciągała spojrzenia, czego sama zdawała się kompletnie nie zauważać.
— Rower? — zapytałam zdziwiona? — A gdzie twoje wrotki?
— Wrotki to przeżytek kochana. Jak siadam na rower, to spalam tłuszcz, stres i… resztki godności, kiedy wjeżdżam pod górkę — parsknęła.
— Chodź, zaparzyłam ci tę twoją yerbę — pociągnęłam ją do kuchni.
Rozsiadłyśmy się wygodnie przy wyspie i sącząc powoli gorące napoje, rozmawiałyśmy jak zwykle trochę o szkole, o dzieciakach, o Anieli… z czego nie specjalnie powinnyśmy być dumne.
— Jaś pyta, kiedy może przyjść do ciebie na lekcję rysunku.
— Nowe hobby? — zapytała kobieta.
— Nie, psycholożka kazała mu dużo rysować, a on stwierdził, że rysunki to jego słaba strona i że musi iść do cioci Helenki na nauki — zaśmiałam się.
— Czasem nie mogę się nadziwić, w jaki sposób to dziecko się wysławia — pokręciła głową rozbawiona — i wtedy przypominam sobie, że to syn polonistki. Co ty mu czytasz przed snem?
Faktycznie, Janek był fanem dobrych historii. Kiedy był malutki, nie śpiewałam mu kołysanek, tylko czytałam. Początkowo nie chodziło o treść, ale o dźwięk mojego głosu. Z wiekiem jednak historie zaczęły go ciekawić. Słuchał z zapartym tchem wierszyków Brzechwy, bajek Andersena, na wierszach Szymborskiej kończąc. Pewnie jeszcze długo nie będzie rozumiał przesłania tych ostatnich, ale zachwycały go słowa, ich brzmienie, rytm.
— Lepsze to niż faszerowanie jego mózgu kretyńskimi bajkami z internetu — skwitowałam, wymownie unosząc brwi — prawda?
Usłyszałam dźwięk opon samochodu wjeżdżającego na żwirowy podjazd.
Janek wpadł do domu z impetem.
— Cześć mamo — rzucił, po czym podbiegł do Heli i uwiesił się na jej szyi.
— Pachniesz jak paciorki różańca, które babcia trzymała w skrzyni — powiedział, mocno wciągając powietrze nosem.
— Jak? — zapytała zdziwiona Hela.
— Ładnie — odparł i zeskoczywszy z jej kolan, podbiegł do mnie i przytulił się mocno.
— Melduję, że weekend udany — oznajmił Tomek. — Łowienie ryb zaliczone i żadnych nocnych ekscesów — dodał, wnosząc plecak Janka do domu.
— Cześć przystojniaku — rzuciła Hela i puściła mężczyźnie oczko.
— Cześć piękna — odpowiedział — Rower? Nie wrotki? — wskazał palcem na pojazd stojący pod płotem.
— Ewoluowała — wtrąciłam rozbawiona, a przyjaciółka machnęła lekceważąco ręką. — Zjesz kawałek ciasta? — zapytałam i zaprosiłam go gestem, by usiadł.
— Kusisz kochana, ale nie mogę — odparł zakłopotany — umówiłem się na randkę.
— Eh… — Hela westchnęła teatralnie — a ja cały czas mam nadzieję… — oznajmiła, patrząc na niego maślanymi oczami.
— Jesteś dla mnie za dobra Helciu — odparł, łapiąc się za serce — Kawał zimnego drania ze mnie, wiesz?
Wybuchliśmy śmiechem.
Tomek i Hela lubi się, a te ich żarty wzięły się stąd, że Hela kiedyś palnęła, że jeśli ja i Tomek się nie zejdziemy, to ona się za niego „weźmie”.
— Aha, i jeszcze jedno. Janek został zaproszony na urodziny do Karoliny. Wiesz, tej małej z sąsiedztwa.
— Kiedy?
— W czwartek. Lubi ją, więc się ucieszył. Mógłbym go odebrać w czwartek po południu, a w piątek rano zawieźć od razu do przedszkola. To nie problem?
— Nie, spokojnie. W środę mamy wizytę u psychologa, więc czwartek pasuje.
— Super — pocałował mnie w policzek i skierował się do wyjścia — to jesteśmy umówieni. Nara mistrzu — zawołał do Janka i zamknął za sobą drzwi.
Spojrzałam na Jasia, który w tym czasie zdążył już usiąść na dywanie i układał coś z klocków.
— Jasiu, lubisz Karolinę? — zapytałam.
Nie podniósł głowy, tylko skinął lekko, jakby to było oczywiste.
— Bo ma oczy takie jak Marysia — mruknął i przestawił jeden klocek.
Zmarszczyłam brwi.
— A kto to Marysia?
Wzruszył ramionami.
— Moja żona — odparł, jakby to było czymś oczywistym.
Parsknęłam śmiechem.
— Twoja żona? A to ciekawe. A od kiedy masz żonę?
— Od dawna.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Dzieci w jego wieku mają jeszcze problem z rozumieniem pojęcia czasu. „Dawno” może znaczyć „wczoraj” albo „sto lat temu”, a „żona” to pewnie jakaś dziewczynka, która mu wpadła w oko. Najwidoczniej bardzo mu się spodobała.
— A Karolina co na to? — zapytałam z udawaną powagą.
— Karolina czasem mówi dziwne rzeczy — odpowiedział bardzo poważnie.
Usiadłam na dywanie naprzeciwko niego.
— Jakie dziwne rzeczy, skarbie?
Spojrzał na mnie z lekkim wahaniem, po czym westchnął teatralnie.
— Mówi, że ją przezywam.
— Przezywasz? — zdziwiłam się. — A przezywasz?
— Nie — odparł z oburzeniem. — Mówię do niej Karolina, ale jak mówię szybko, to wychodzi dziwnie.
Powstrzymałam śmiech, choć nie było to łatwe.
Janek spojrzał na mnie z powagą, jakby to było coś niezwykle ważnego.
— Mamo, ja jeszcze nie umiem powiedzieć ładnie „R”, ale to nie znaczy, że przezywam.
Pokiwałam głową.
— Wiem, Jasiu, wiem… — powiedziałam i przytuliłam syna do siebie.
— Laura — odezwała się Hela, o której obecności zdążyłam zapomnieć. — Jak pachną paciorki różańca?
ROZDZIAŁ 4
Gabinet był jasny, urządzony z czułością — pastelowe kolory, pluszowe zabawki, małe, urocze krzesełka. Wszystko po to, by mali pacjenci czuli się komfortowo. Janek siedział przy stoliku i kończył swój rysunek — podobny do tego, który przyniósł z domu.
Psycholog, młoda kobieta z łagodnym głosem, w idealnie wyprasowanej białej koszuli, podeszła do niego z uśmiechem.
— Jasiu, czy możesz na chwilkę pobawić się w poczekalni? Tam, gdzie były klocki. Chciałabym porozmawiać z twoją mamą.
Janek posłusznie kiwnął głową, zeskoczył z krzesła i wyszedł.
Psycholog podniosła rysunek z biurka i obróciła go w moją stronę. Miała dziwną minę, a ja poczułam, że wzbierają we mnie emocje. Nie wiedziałam, co za chwilę usłyszę.
— Pani syn powiedział mi, że to jego mama. — Wskazała środkową postać na kartce. — Że to pani.
Widziałam ten rysunek już w domu.
— Grupa ludzi, na których pada deszcz — tak go zrozumiałam.
— To, co pani uznała za opady — mówiła dalej spokojnie, ale z wyczuwalnym napięciem — to według Jasia… kamienie.
Zerknęłam na rysunek. Czarna, gęsta plątanina linii spadających z góry na postać. Na mnie?
— Kamienie? — zapytałam cicho.
Psycholog oparła dłonie na biurku i pochyliła się lekko w moją stronę.
— Jasiu powiedział, że ci ludzie zrobili mamie krzywdę — wskazała na pozostałe postacie na kartce.
Zamarłam.
— Proszę się nie bać. — Jej głos był miękki, ale zdecydowany. — Pani może mi zaufać. Jeśli ktoś panią skrzywdził… jeśli Janek był tego świadkiem… To nie jest pani wina. Naprawdę może mi pani powiedzieć.
Zrobiło mi się zimno.
— Nikt… nikt mnie nie skrzywdził — powiedziałam. — Nigdy. To musi być jakaś pomyłka. Ja…
— Czasem dzieci rysują to, czego nie rozumieją — przerwała łagodnie. — Ale jeśli coś się wydarzyło, to nie musi pani tego ukrywać. Mogę pomóc. Mamy procedury, mamy wsparcie.
— Ale żadne procedury nie są konieczne — powiedziałam stanowczo, choć czułam, jak słowa drapią mi gardło. — Ja naprawdę… nie rozumiem, skąd on to wziął.
Psycholog zamilkła na moment. Patrzyła na mnie długo, z takim współczuciem, że przez ułamek sekundy sama poczułam się jak ofiara.
— Nikt nie zrobił mi żadnej krzywdy — powtórzyłam z naciskiem, czując, jak gula rośnie mi w gardle.
— Czy Janek mógł widzieć coś takiego w telewizji? — zapytała cicho. — Albo usłyszeć coś od kogoś?
— Nie sądzę. — pokręciłam głową.
Kobieta usiadła na krześle i zapatrzyła się w widok za oknem.
— Pani doktor, o co chodzi? Co dzieje się z moim synem?
Spojrzała na mnie i wolno nabrała powietrza.
— To wszystko może być całkowicie naturalne. Jednak… muszę być z panią szczera. Istnieje też możliwość, że te objawy, jeśli się utrzymają lub pogłębią, mogą wskazywać na coś więcej. Może to być trauma, może zaburzenie, może jakiś proces neurologiczny, który dopiero się ujawnia. Nie mówię tego, żeby panią przestraszyć. Mówię to, bo lepiej patrzeć uważnie, niż coś przegapić. A na tym etapie uważna obserwacja to najlepsze, co możemy zrobić — nawet jeśli to dmuchanie na zimne.
Nie stwierdziła, że to typowe u dziecka, bo fakt, że mój syn budzi się w nocy targany koszmarami, oznacza, że gdzieś głęboko siedzi w nim coś, z czym nie umie sobie poradzić. Czasem to może być echo rodzinnej historii, czasem coś, co przypadkiem usłyszało, albo zobaczyło. Jednak zauważyła, że niektóre wypowiedz Jasia, są nietypowe, głębsze niż przeciętnie i że chciałabym z nim popracować dłużej.
Na końcu naszej rozmowy uczuliła mnie na treści, które mu czytam i pozwalam oglądać w telewizji — jakbym wcześniej tego nie robiła.
Całą drogę do domu milczałam. Jasiu trajkotał coś o nowym placu zabaw obok przedszkola. Nie byłam w stanie skupić się na tym, co mówił. Zbyt uderzyły we mnie słowa lekarki.
— Mamooooo!
Donośny głos Janka wyrwał mnie z zamyślenia. Spojrzałam na niego zmieszana.
— Nie słuchasz mnie!
— Słucham Jasiu, słucham — skłamałam.
— To, co takiego powiedziałem?
— Mówiłeś o placu zabaw przy…
— Nie — przerwał mi — Mówiłem, że nie mamy prezentu dla Karoliny.
— A no tak, przepraszam. Nie martw się, zaraz temu zaradzimy.
— Jaki proces neurologiczny? — powiedziałam do siebie — Przecież on myśli logicznej niż ja.
ROZDZIAŁ 5
Następnego dnia prosto po pracy wróciłam do domu. Jak na złość tego dnia miałam skrócone zajęcia w szkole. Janek świętował urodziny z Karoliną, więc wróciłam do pustego domu, w którym odbijało się echo tykającego zegara i… słów lekarki. Snułam się po mieszkaniu, szukając sobie zajęcia. Postanowiłam wysprzątać piwnicę, by robić cokolwiek… byle nie myśleć. Przerzucałam sterty kartonów, kiedy nagle mój wzrok zatrzymał się na wystającej spod góry gratów, kierownicy starego roweru.
— Rower spala stres — parsknęłam — To jest myśl.
Wyszarpałam pojazd na środek piwnicy i oceniłam, że jest w całkiem dobrym stanie. W jednym z kartonów znalazłam kask, który pamiętał lata mojej młodości, ale najważniejsze, że był. Ubrałam się jak rasowa „rowerzystka”, czyli w getry i top, dopompowałam powietrza do kół i chwilę później mknęłam drogą w stronę parku. Moje mięśnie paliły żywym ogniem, kiedy pedałowałam pod górę, a ja obiecywałam im, że jeśli to wytrzymają, zadbam o kondycję. Zdyszana, spocona i szczęśliwa wyjechałam na wzniesienie, a stamtąd od parku dzielił mnie już tylko niewielki odcinek drogi… dzięki bogu w dół. Rozpędziłam się odrobinę i czując przyjemnie smaganie wiatru na ciele, pędziłam przed siebie. W tej jednej chwili czułam się wolna i szczęśliwa, I mknęłam tak w dół, skandując zasłyszane od przyjaciółki „EN–DOR–FI–NY, EN–DOR–FI–NY…”, kiedy nagle zauważyłam skręcający w moją stronę samochód. Nacisnęłam oba hamulce, jednak zadziałał tylko ten przedni.
Czas nie zwolnił — przeciwnie. Wszystko wydarzyło się szybko i brutalnie. Przednie koło zablokowało się, rower stanął dęba, a ja przeleciałam przez kierownicę jak wyrzucona z katapulty. Nie było czasu na myśli. Tylko moment zawieszenia w powietrzu, a potem — asfalt. Twardy i szorstki. Uderzenie wyrwało mi powietrze z płuc.
Przez chwilę nie byłam pewna, co się stało. Leżałam na boku, czując kłucie w barku i piekący ból w kolanie. Kask przesunął się na bok, ale był na miejscu. Żyłam. To już coś.
Auto zatrzymało się gwałtownie kilka metrów dalej. Otworzyły się drzwi. Usłyszałam szybkie kroki na asfalcie i czyjś głos, jeszcze zanim zobaczyłam twarz.
— Proszę pani! Wszystko w porządku? — Mężczyzna przykucnął obok mnie spanikowany. Patrzył, jakby nie wiedział, od czego zacząć. — Nie zauważyłem pani… cholera. Widziała mnie pani? Skręcałem, ale…
Pokręciłam głową, zbyt zdyszana, by odpowiedzieć. Dopiero po chwili spróbowałam się podnieść.
— Nie, proszę, niech pani jeszcze nie wstaje — rzucił szybko. Wyciągnął do mnie rękę, ale zaraz ją cofnął. — Trzeba wezwać karetkę. Może coś jest złamane. Ma pani zawroty głowy?
— Nie — odpowiedziałam cicho, siadając powoli na ziemi. — Po prostu… muszę chwilę posiedzieć.
Zamilkł, klęcząc obok. Dopiero teraz zerknęłam na niego. Młody — około trzydziestki. Krótkie ciemne włosy, brwi ściągnięte w napięciu, jakby to jemu coś się właśnie stało.
— Może odwiozę panią na SOR? — zaproponował po chwili. — Albo do domu? Naprawdę. Nie zostawię pani tak na poboczu.
Spojrzałam na siebie — rozdarte spodnie, kolano zdarte do żywego mięsa, łokieć w podobnym stanie. Rower leżał kilka metrów dalej, pogięty jak po jakiejś ulicznej bijatyce. Oddychałam już spokojniej, choć adrenalina wciąż szumiała w uszach.
— Pojedziemy na SOR? — zapytał.
Milczałam, analizując, co boli mnie najbardziej i który ból może oznaczać coś niebezpiecznego.
— Nie chcę Pani do niczego zmuszać. Po prostu… chciałbym pomóc.
Przez chwilę nie odpowiedziałam, choć na usta cisnęło mi się kilka mocnych słów. Jednak mężczyzna miał w oczach coś, co kazało mi nie zbywać go ciętym komentarzem. To nie była ani litość, ani panika tylko… odpowiedzialność.
— Dobra — powiedziałam w końcu. — Ale najpierw woda. I może coś, czym zatamuję krew — wskazałam na kolano. — Potem pomyślimy, co dalej.
W szpitalu było chłodno, sterylnie. Mężczyzna znalazł wózek, posadził mnie na nim i popchnął w stronę rejestracji. Kolano paliło jak diabli, a bark pulsował tępym bólem.
Zgłosiliśmy się, podałam moje dane, a potem przyszedł lekarz. Starszy, lekko zgarbiony, ze spojrzeniem człowieka, który widział już wszystko, ale nadal się przejmuje. Zabrał mnie na badanie, a kierowca samochodu został za drzwiami.
Po kilku minutach i kilku pytaniach wrócił, wezwany przez pielęgniarkę.
— To pan był świadkiem zdarzenia? — zapytał lekarz, zerkając raz na niego, raz na mnie. — Może pan opowiedzieć, co się stało?
Odchrząknął i stanął sztywno jak uczeń przy tablicy.
— Skręcałem w uliczkę przy parku — zaczął — i nie zauważyłem…
— To nie tak — wtrąciłam spokojnie, podnosząc lekko dłoń. — Ja się przewróciłam.
Lekarz uniósł brew, a mężczyzna spojrzał na mnie zdziwiony.
— Jechałam rowerem — kontynuowałam. — W dół. Nacisnęłam oba hamulce, ale zadziałał tylko ten przedni. Koło stanęło, przeleciałam przez kierownicę. Ten pan zatrzymał się i pomógł mi. Nie było zderzenia, nie było kontaktu z autem. Sama się wyłożyłam. Trochę spektakularnie, przyznaję, ale całkiem samodzielnie.
Kierowca zmarszczył brwi.
— Ale… ja przecież… jechałem w twoją stronę. Może cię wystraszyłem?
— Możliwe — przyznałam z lekkim uśmiechem. — Ale to mój rower nie zadziałał tak, jak powinien. Gdybyś nie zatrzymał się od razu i nie podbiegł, może leżałabym tam do nadal. Nie masz sobie nic do zarzucenia.
Lekarz przyglądał nam się przez chwilę, potem skinął głową.
— Dobrze. Pani Laurze zrobimy prześwietlenie barku i kolana, ale wygląda to na stłuczenia. Może pani mieć przez kilka dni ograniczoną ruchomość, ale nie widzę nic poważnego. Po badaniach opatrzymy rany. A pan… — zwrócił się do mężczyzny — może zostać w poczekalni albo wrócić do domu, jeśli to nie bliska osoba.
— Zaczekam — odpowiedział krótko i z taką pewnością jakby nie brał pod uwagę żadnej innej możliwości. Spojrzałam na niego z boku. Stał spięty, jakby czekał na wyrok, choć przecież wszystko już było jasne.
— Posłuchaj — odezwałam się, kiedy drzwi gabinetu się zamknęły. — Wiem, że to twoja wina.
Spojrzał na mnie z napięciem w oczach. To ten rodzaj spojrzenia, gdy ktoś wie, że zawalił i czeka na cios, tylko że ja nie zamierzałam go zadawać.
— Równie dobrze mogłam się nie rozpędzać jak idiotka na rowerze z czasów Gierka — dodałam cicho. — Więc może po prostu uznajmy, że miałam szczęście, że to właśnie ty się zatrzymałeś.
Patrzył na mnie dłuższą chwilę, jakby próbował zrozumieć, czy mówię to z przekąsem, czy z ulgą.
— Nie powinienem skręcać w ciemno. Widziałem park i dzieciaki biegające przy drodze, ale nie zauważyłem ciebie. Gdybym zwolnił o sekundę wcześniej…
— Posłuchaj — przerwałam spokojnie. — Nie chcę tego roztrząsać. Nie chcę policji, zeznań, tłumaczenia się. Ty się zatrzymałeś i pomogłeś, zabrałeś mnie tutaj i to wystarczy.
Milczał. Kątem oka widziałam, jak ściska dłonie w kieszeniach bluzy. W końcu skinął lekko głową.
— W porządku — powiedział. — Ale w razie czego… jeśli będziesz czegoś potrzebować, czegokolwiek, to wiesz, gdzie mnie znaleźć.
— Właściwie to nie wiem — zaśmiałam się — nie wiem nawet, jak masz na imię.
— Jeremi — odparł i skłonił lekko głowę — Nie jestem przyzwyczajony do tego, że ktoś bierze na siebie moje błędy — dodał.
— To nie bohaterstwo — zaśmiałam się. — Po prostu nie widzę sensu w robieniu problemu z rzeczy, które i tak już się wydarzyły. A poza tym… — uniosłam lekko brew — miałam kask.
Uśmiechnął się lekko, pierwszy raz tego dnia
— Dobrze wiedzieć. I dobrze widzieć, że nic ci nie jest.
Wstał z krzesła, jakby miał już odejść, ale zatrzymał się jeszcze w pół kroku.
— Odwiozę cię, jeśli chcesz, albo jeśli wolisz, zamówię taksówkę.
— Jeszcze nie wiem, czy ci ufam aż tak bardzo — powiedziałam. — Ale… chyba nie chcę teraz wracać sama.
— Na teraz wystarczy — odparł krótko.
— Tutaj — wskazałam na mój dom.
Jeremi zatrzymał samochód i pomógł mi wysiąść. Wyjął z bagażnika to, co jeszcze chwilę temu było moim rowerem i postawił go przy garażu.
— Nie chciałbym nadużywać twojej uprzejmości, ale… — zamyślił się, jakby nie wiedział, w jakie słowa ubrać swoje pytanie. — chciałem cię prosić o numer telefonu i zanim oskarżysz mnie o tani podryw…
Parsknęłam śmiechem.
— Jeśli tak podrywasz kobiety, to…
— Nie, to nie tak — przerwał mi — chciałbym się jutro upewnić, że nic ci nie jest.
Spojrzałam na niego w taki sposób, jak patrzyłam na ucznia, który właśnie oświadczył, że pies zjadł mu pracę domową.
Westchnął.
— Dobrze — zgodziłam się.
ROZDZIAŁ 6
— Halo? — usłyszałam głos Tomka w telefonie.
— Cześć, mam prośbę — powiedziałam bez zbędnych formalności — Czy mógłbyś jutro odebrać Jasia z przedszkola i przywieść go do domu?
— Jasne, a co się dzieje?
— Miałam małą kraksę na rowerze i jutro chcę wziąć wolne w pracy. Lekarz kazał mi poleżeć.
— No… pewnie — odparł zmartwiony — Laura, nic ci nie jest?
— Wszystko dobrze — odpowiedziałam krótko — Dzięki, do jutra. — rzuciłam i odłożyłam telefon.
Rozłożyłam się na kanapie i włączyłam muzykę. W głowie dudniało mi jeszcze od emocji i zapewne również od upadku. Lekarz powiedział, że jutro mogę czuć się gorzej, więc zadzwoniłam do sekretariatu i poinformowałam ich o tym, co się stało.
Chwilę później rozdzwonił się mój telefon. Dzwoniła Hela i kilka koleżanek z pracy, pytając, czy wszystko u mnie ok. Zadzwoniła nawet Aniela, udając troskę i nie szczędząc mi przy tym komentarzy w stylu „do sportów trzeba mieć talent i głowę”.
Usłyszałam dzwonek do drzwi.
Zwlokłam się niechętnie z kanapy, by otworzyć.
Za drzwiami stał Tomek.
— Co ty tu robisz? — zapytałam — Gdzie Janek?
— Do dwudziestej jest u Karoliny. Musiałem sprawdzić, czy wszystko u ciebie dobrze.
Gestem zaprosiłam go, żeby wszedł do środka.
— Przecież mówiłam…
— Zawsze tak mówisz — przerwał mi — połóż się, ja zrobię herbatę.
Zdjął bluzę i zniknął w kuchni. Chwilę później niósł dwa kubki parującego napoju.
— Co się stało? — zapytał, siadając naprzeciw mnie.
Pokrótce opowiedziałam mu całe zdarzenie, tę prawdziwą wersję, na co zareagował wybuchem złości.
— Co za idiota! Mógł cię zabić! Powinnaś wezwać policję.
— Tomek, gdyby hamulce w moim rowerze działały jak należy, nic by się nie stało — tłumaczyłam, próbując go nieco uspokoić.
— Ale to on powinien uważać — warknął.
— Daj spokój — powiedziałam, uśmiechając się lekko — Żyję? Żyję. Znaczy, że jest dobrze.
— Zabiłbym go chyba, gdyby coś ci się stało.
Uśmiechnęłam się wzruszona tymi słowami, bo wiedziałam, że Tomek jest typem człowieka, który nie skrzywdziłby muchy.
— A jak twoja randka?
Spojrzał na mnie zaskoczony pytaniem.
— Randka jak randka.
Uniosłam wymownie brwi.
— Niby spoko, ale… kolejnej nie będzie — skwitował.
Poklepałam go po ramieniu, współczująco.
— Wiesz… czasem sobie myślę, że jak do pięćdziesiątki nie znajdziemy sobie nikogo, to po prostu powinniśmy się zejść.
— I co? Kupimy kota, pomalujemy kuchnię na beżowo i zaczniemy chodzić na potańcówki dla seniorów?
Zaśmiał się.
— Nie brzmi tak źle. Poza tym… znamy się i lubimy, nie musielibyśmy udawać, że jesteśmy kimś, kim nie jesteśmy. Przyznaj, że kiedyś całkiem dobrze nam się… współpracowało.
Pokiwałam głową z sentymentem. Dobrze wspominałam czas, który spędziliśmy ze sobą.
— No widzisz. Seks też mieliśmy dobry. Przynajmniej będzie wiadomo, czego możemy się spodziewać, jak już wszystkie randki z Tindera zawiodą.
— Tak, seks nam wychodził — przyznałam — Gdybyśmy tak dogadywali się w kuchni, kto wie, może byłby z tego drugi Jaś.
Tomek spojrzał za okno, jakby chciał uciec wzrokiem.
— Nadal może — powiedział cicho.
Spojrzałam na niego zaskoczona. Nie spodziewałam się usłyszeć od niego takich słów.
— Taki plan awaryjny, to nie najgorszy pomysł. Na razie wystarczy mi, że potrafimy w spokoju wypić herbatę, bez kłótni o zmywanie — wzruszyłam ramionami.
— Małymi krokami do emerytalnej idylli — odparł i uśmiechnął się do mnie smutno.
ROZDZIAŁ 7
Kładąc się spać, wyłączyłam budzik. Miałam zamiar pospać dłużej i zgodnie z zaleceniami lekarza pooszczędzać się odrobinę. Leki przeciwbólowe świetnie zadziałały, bo przespałam całą noc i obudziłam się dopiero koło południa w piątek.
Na wyświetlaczu telefonu pojawił się SMS od Tomka.
„Zamówiłem ci na dzisiaj obiad. Będzie koło czternastej. Leż i wypoczywaj”
Uśmiechnęłam się pod nosem.
Tomek był dobrym facetem. Zawsze troskliwy i z ogromnym poczuciem obowiązku, zarówno w stosunku do Jasia, jak i do mnie, mimo że nie musiał. Zawsze byłam niezależna i nie oczekiwałam od nikogo pomocy, a mimo to, on zawsze był gotów pomóc, nawet wówczas kiedy nie prosiłam. Nieraz żałowałam, że nie ma między nami tej więzi, która sprawiłaby, że chcemy razem przeżywać starość, trzymając się za ręce i dbając, by w naszej domowej apteczce nie zabrakło leków na prostatę i tabletek Corega Tabs. Jednak propozycja, którą od niego wczoraj usłyszałam, była… jakimś tam rozwiązaniem. Jeśli nie jest nam dane przeżywać miłosnych uniesień w objęciach tego albo tej jedynej, może taka wspólna starość nie byłaby złym pomysłem. Samotność bywa straszna.
Na razie miałam jeszcze cichą nadzieję, że pewnego dnia pojawi się ktoś, przy kim moje serce zabije mocniej.
Wczoraj, kiedy spojrzałam w oczy tego mężczyzny, przez którego wyłożyłam się na drodze, coś poczułam. Nie wiem, co to było. Może to po prostu onieśmielenie jego urodą, bo tego nie można mu było odmówić, a może… może mylę to z ulgą, że przeżyłam? Kiedy odezwał się do mnie… ten jego głos, taki głęboki i przyjemny… I ta jego słodka nieporadność w szpitalu…
Zaśmiałam się z siebie. Chyba musi mi brakować seksu, skoro w takich okolicznościach potrafiłam skupiać się na walorach fizycznych przypadkowego mężczyzny, a nie na tym, czy moje kości są w jednym kawałku.
Wstałam z łóżka i poczułam rwący ból w barku.
— Mówili, że będzie bolało — powiedziałam cicho do siebie, jakbym upewniała się, że to nic nadzwyczajnego.
Stanęłam przed lustrem i spojrzałam na siebie z litością. Długie, ciemne włosy, niedbale spięte w coś, co jeszcze wieczorem przypominało kucyka, ponaciągana bawełniana piżama, która miała już chyba z dziesięć lat i spuchnięte od zbyt długiego spania oczy sprawiały, że wyglądałam jak koszmar z ulicy wiązów. Weszłam do łazienki, zdążyłam tylko umyć zęby i przemyć twarz, kiedy usłyszałam dzwonek do drzwi.
Spojrzałam na telefon. Było kilka minut przed czternastą.
Wytarłam tylko twarz i pobiegłam, by odebrać zamówiony przez Tomka obiad.
Otwarłam drzwi, układając sobie w słowie przeprosiny za swój wygląd, kiedy…
— Rany Boskie — odparł mężczyzna stojący w progu.
Zamarłam.
Przede mną stał Jeremi.
Przygładziłam dłonią potargane włosy i zasłoniłam się nieco skrzydłem drzwi.
— Ja… nie wiedziałem, że zrobiłem cii aż taką krzywdę.
Staliśmy tak chwilę, mierząc się wzrokiem i wpatrując w siebie z takim samym zdziwieniem.
— C.. co ty tu robisz? — zapytałam, wstydząc się jak cholera tego, w jakim stanie przyszło mu mnie oglądać.
— Numer… — wydukał — chyba jest… niepoprawny — powiedział i wyciągnął do mnie rękę ze świstkiem papieru, na którym dzień wcześniej zapisałam mu swój kontakt — Dzwoniłem ale…
Spojrzałam na kartkę.
— Numer się zgadza — powiedziałam oschle.
— Ale proszę spojrzeć — wyciągnął do mnie telefon z wybranym numerem — Nie odpowiada.
Próbowałam sobie na szybko przypomnieć, czy oby na pewno zapłaciłam ostatni rachunek za abonament.
— Proszę mi pokazać ten numer — powiedziałam. Porównałam oba.
— Tu jest zero, a nie sześć — wskazałam mu cyfrę, którą błędnie wpisał w telefon.
— Zero? A wygląda jak… sześć — odparł zaskoczony. Wziął głęboki oddech. — Lauro, proszę… wybacz. Wczoraj zachowałem się jak nieodpowiedzialny kretyn, a dzisiaj…
— Jak stalker i analfabeta? — prychnęłam.
Mężczyzna zmieszał się i wbił wzrok w ziemię.
— Faktycznie — powiedział cicho — Przepraszam ja… lepiej już pójdę — dodał i odwrócił się w stronę samochodu.
— Nie! — zatrzymałam go — To ja przepraszam. Na co dzień nie jestem taka…
— Potargana? — wtrącił i zaśmiał się cicho.
— Również — kiwnęłam głową — Proszę wejść. Jeśli dasz mi chwilę, żebym mogła się odrobinę uczłowieczyć, to będziemy mogli porozmawiać. Obiecuję, bez uszczypliwości tym razem.
Wbiegłam szybko po schodach i zamknęłam się w łazience. Serce waliło mi jak szalone. Zrobiłam z siebie straszną sukę, na dodatek wyglądałam przy tym, jak żart matki natury. Jeśli nadal będę robiła z siebie taką idiotkę przy mężczyznach, to na bank będziemy musieli wprowadzić w życie plan emerytalny Tomasza.
Kilka minut później w dresie i z zaczesanymi na gładko włosami zeszłam do mojego gościa. Pomalowałam nawet rzęsy, żeby nieco podratować kiepskie wrażenie, jakie musiałam zrobić na mężczyźnie. Weszłam do salonu i w pierwszej chwili w oczy rzuciła mi się papierowa torba, stojąca na stole.
— Przepraszam, ale kiedy byłaś na górze, przyjechał dostawca — tłumaczył się — wołałem cię, ale chyba nie słyszałaś więc… — wskazał palcem na pakunek.
— Za dużo przepraszasz — odparłam — dziękuję, że mu otwarłeś. Jesteś głody? — zapytałam, bo nic innego nie przyszło mi do głowy.
— Dziękuję, ale to twój obiad. Zjedz spokojnie.
Wzięłam torbę i wyszłam do kuchni.
— Napijesz się czegoś? Może kawy? — zawołałam.
— Jeśli to nie kłopot — usłyszałam.
Otwarłam torbę i dostrzegłam ogromny zestaw sushi.
— Przykro mi, ale zanim dostaniesz kawę, będziesz musiał pomóc mi to zjeść — odparłam, wchodząc do salonu z wielką tacką rolek.
Usiedliśmy w kuchni. Widziałam, że Jeremi jest nieco zażenowany sytuacją, w jakiej się znaleźliśmy.
— Jeśli mam przestać gniewać się na ciebie to jedz. To mój warunek — powiedziałam, udając powagę.
Moje słowa nieco rozluźniły atmosferę.
— Chciałem się upewnić, że nic ci nie jest — odparł spokojniejszy — Wysłałem kilka wiadomości, a kiedy na nie nie odpowiadałaś, dzwoniłem, no i postanowiłem przyjechać. Boże! — zaśmiał się — Ja faktycznie zachowywałem się jak jakiś stalker.
— Wcale tak nie myślę — odparłam. — Zaskoczyłeś mnie, a wówczas odpala mi się mój ostry język. Wybacz — powiedziałam cicho. — Teraz jedzmy, bo jestem głodna jak wilk.
Pozbierałam brudne naczynia i zaniosłam do kuchni.
Chwilę później siedzieliśmy w salonie i piliśmy kawę, rozmawiając już zupełnie spokojnie, bez sarkazmu i ironii.
— Jeszcze raz chce cię przeprosić za tę sytuację — odezwał się nagle.
Kiedy się denerwował, uciekał wzrokiem w bok i robił przy tym taką śmieszną minę.
— Już mnie za to przeprosiłeś, a poza tym — zawiesiłam głos — przypominam, że uznaliśmy, że obydwoje byliśmy temu winni.
Pokiwał głową.
— Ty jesteś niesamowita — odparł rozbawiony. — Jakiś obcy koleś doprowadza do wypadku, przez który ledwo się ruszasz, a ty ratujesz go przed policją, wpuszczasz do domu, karmisz sushi i poisz kawą — pokręcił głową zdumiony.
— A to tylko mała część moich wad — parsknęłam.
Usłyszałam podjeżdżający pod dom samochód i chwilę później Janek i Tomasz weszli do domu.
— Mamo — zawołało dziecko — dzisiaj w przedszkolu gotowaliśmy sałatkę z owoców — powiedział i wskoczył na moje kolana.
— To super — odparłam — ale sałatki się nie gotuje, tylko się ją robi Jasiu.
W tym samym momencie ojciec i syn zauważyli mojego gościa. Nie wiem, który z tej trójki był bardziej zdziwiony.
— To Jeremi — oznajmiłam, by przerwać tę niezręczną ciszę — A to Janek i Tomasz.
Ojciec mojego dziecka spojrzał na mnie i zmarszczył brwi.
— Jeremi wpadł zapytać, czy nic mi nie jest po wczorajszej przygodzie. — Nie chciałam używać określenia wypadek, by nie przestraszyć syna.
— Jasiu — odezwał się spokojnie Tomek. — Czy mógłbyś pójść do swojego pokoju i rozpakować plecak, żeby nie męczyć dzisiaj mamy? Pamiętasz? Rozmawialiśmy o tym.
Dziecko kiwnęło głową, zeskoczyło z moich kolan i pobiegło do siebie.
— Czyli to jest ten palant, który o mało cię nie zabił?
— Tomek — upomniałam go.
— Nie Tomkuj mi teraz — odparował — Kto ci dał prawko gościu? — zwrócił się do mężczyzny.
Jeremi wstał powoli i wyprostował się.
— To był wypadek i już za to przeprosiłem.
Mężczyźni mierzyli się chwilę wzrokiem.
— Tomek daj spokój — poprosiłam.
— Masz szczęście, że nie stało się jej nic poważnego — syknął.
— Uważam dokładnie tak samo — rzekł i odwrócił się w moją stronę — Lauro, dziękuję, że poświęciłaś mi chwilę i dziękuję za poczęstunek — skłonił się lekko — Nie będę zabierał państwu więcej czasu.
Stałam bez słowa i patrzyłam, jak wychodzi, zamykając za sobą drzwi.
Odwróciłam się w stronę Tomka i spojrzałam na niego wściekła.
— Co to do cholery było?
ROZDZIAŁ 8
Sobota powitała nas piękną pogodą.
Spakowałam kilka rzeczy do kosza piknikowego, a do bagażnika wrzuciłam koc i spray na komary. Pojechaliśmy za miasto. Lubiłam wiosenne spacery, kiedy natura dopiero budziła się do życia.
Znaleźliśmy urocze miejsce niedaleko rzeki i tam rozłożyłam nasz koc.
— Mamo, a czy była już pierwsza wiosenna burza? — zapytał Jaś.
— Nie wiem synu — odparłam zdziwiona — a dlaczego pytasz?
Chłopiec myślał chwilę nad odpowiedzią.
— Bo nie można siadać na ziemi, jeśli nie jest ogrzmiana — odparł.
Zmrużyłam oczy, próbując sobie przypomnieć, w której książce mógł to usłyszeć.
— Skąd to wiesz?
— Babcia tak mówiła.
— Babcia? — powtórzyłam, zastanawiając się skąd moja mama, największy mieszczuch, jaki istnieje, mogła znać takie przesądy.
Janek pokiwał głową i poszedł w stronę samochodu. Chwile później targał za sobą dwie małe poduszeczki, które miałam w zwyczaju wozić w aucie.
— Teraz wilk nam do pupy nie wejdzie — powiedział dumny z siebie.
Stałam oszołomiona, ale po chwili zaśmiałam się tylko i usiadłam na poduszce.
Koniecznie muszę porozmawiać z mamą. Musi pilnować języka przy Janku, on zdecydowanie za szybko łapie takie teksty.
Chłopiec był zachwycony wycieczką. Biegał po trawie, szukał patyków, śpiewając sobie coś pod nosem.
Poszłam kawałek dalej, skuszona zapachem dzikiej mięty. Schyliłam się i zaczęłam ją zbierać. Nie minęła minuta, gdy usłyszałam tupot małych stóp.
— Nie! — wrzasnął Jaś.
Zanim się obejrzałam, rzucił się na mnie, wyrywając mi zioła z dłoni. Porwał je, cisnął w trawę, jakby parzyły.
— Jaś! Co ty wyprawiasz?!
— Nie wolno! — krzyczał. — Nie możesz! Nie wolno! — uderzył mnie w klatkę piersiową małą piąstką. — Ona też zbierała! I potem… i potem…!
Zaciął się, jakby nie znał słowa, które chciał powiedzieć.
— Potem co? — zapytałam cicho.
Nie odpowiedział, tylko odwrócił się na pięcie i pobiegł do koca. Usiadł i schował twarz w ramiona. Oddychał szybko jak po koszmarze. Pobiegłam za nim i objęłam go mocno.
— Hej, hej, spokojnie — mówiłam. — Nikt mnie nie zabierze. To tylko rośliny. Popatrz — to mięta, pięknie pachnie, sprawdź — powiedziałam i podsunęłam mu zmięte zioła pod noc.
— Nie! — uderzył mnie otwartą dłonią w rękę, aż zioła znów wypadły. — Ona też zbierała! I potem już nie wróciła!
Zamarłam.
— Kto? — zapytałam cicho, ale nie odpowiedział. Ramiona mu drżały. Sapał ciężko jak po biegu. Zacisnął dłonie w pięści.
— Nie wolno — szepnął, jakby mówił do siebie.
I wtedy pierwszy raz naprawdę się wystraszyłam.
ROZDZIAŁ 9
Jaś układał puzzle z panią psycholog — zaskakująco spokojnie. Ja siedziałam z boku, na fotelu trochę zbyt niskim jak na dorosłego człowieka. W końcu przyszła kolej na mnie.
— Zdarzyło się coś niepokojącego? — zapytała kobieta łagodnym tonem, nie odrywając wzroku od Jasia.
— Tak. — Wzięłam wdech. — Byliśmy na pikniku. Jaś biegał, wszystko było w porządku, a potem… ja zaczęłam zrywać zioła i… wtedy dostał ataku paniki.
— Paniki? — przeniosła wzrok na mnie i przyglądała mi się wnikliwie.
— Tak — potwierdziłam. — Krzyknął, że mam ich nie dotykać. Rzucił się na mnie. Wyrwał mi zioła z rąk, rozrzucił je, zaczął płakać, krzyczeć, że „nie wolno”, „że ona też zbierała i ją zabrali”. A potem… uderzył mnie.
Zapanowała cisza. Tylko Jaś przekładał puzzle, jeden po drugim, jakby nic się nie stało.
— Uderzył panią?
— W ramię i w klatkę piersiową. Nic wielkiego. Ma pięć lat, nie ma siły, ale… widziałam w nim strach, taki czysty i surowy. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam.
Psycholożka skinęła głową i zerknęła kątem oka na chłopca.
— Jak pani wtedy zareagowała?
— Zamarłam. Potem próbowałam z nim porozmawiać, ale zamknął się w sobie i nie chciał już wracać do tematu. Powiedział tylko, że „zabrali ją”.
— Ją?
— Nie wiem. Może to ktoś z bajki, może coś sobie wymyślił, ale wyglądało to strasznie.
Zapadła cisza. Psycholożka położyła dłoń na kolanie, jakby chciała się oprzeć, albo powiedzieć coś… trudnego, po czym westchnęła.
— To ważne, że pani to mówi. I że nie próbowała pani tego zbagatelizować. Czasem dzieci odreagowują coś, czego nie rozumieją — przez emocje, przez opowieści, czasem przez ruch. Może coś usłyszał, może coś poczuł. Albo coś w sobie niesie.
— W sobie? — zmarszczyłam brwi. — Ma pięć lat.
— Pięć lat to bardzo dużo, jeśli chodzi o pamięć ciała, emocji… albo dla wyobraźni.
Spojrzałam na Jasia. Układał zielone puzzle na niebieskim niebie. Czasem miałam wrażenie, że on ten świat naprawdę widzi inaczej.
ROZDZIAŁ 10
Siedzieliśmy u Tomasza w kuchni. On właśnie skończył zmywać, ja mieszałam łyżeczką w herbacie, która zdążyła wystygnąć. W oknie odbijały się ciemne chmury, jakby zwiastowały rozmowę z gatunku tych niewygodnych.
— Byliśmy dziś u psycholożki — powiedziałam bez owijania w bawełnę.
Tomasz tylko uniósł brew i spojrzał na mnie znad kubka.
— I?
— Jaś układał puzzle, a ja opowiadałam, że moje pięcioletnie dziecko rzuciło się na mnie, bo zerwałam zioła. Że krzyczał, że „ją zabrali”, że „nie wolno”. A potem mnie uderzył.
Tomek patrzył na mnie niepewnie, jakby nie wiedział, co powiedzieć
— Co ona na to?
— Że to dobrze, że przyszłam, że dzieci mogą odreagowywać lęk, coś „nieuświadomionego”, „że może Jaś coś w sobie niesie”. Cytuję, oczywiście.
Tomasz odłożył kubek. Wytarł ręce o ścierkę i usiadł naprzeciw mnie. Widziałam, że się tym przejął.
— I co dalej?
— Skierowanie do neurologa. EEG, rezonans głowy, badania krwi. Żeby wykluczyć zmiany organiczne. A potem może psychiatra, jeśli będzie trzeba. Lista pięknych słów, które tylko pozornie znaczą „spokój”.
— Zrobisz te badania?
— Jasne. Tylko że żeby dostać się do neurologa, muszę najpierw przebrnąć przez rejestrację telefoniczną, a potem poczekać trzy miesiące, aż ktoś powie mi, że „to tylko stres”. Albo, że mam się przygotować na coś poważniejszego.
— Myślisz, że to coś poważnego?
— Nie wiem — odpowiedziałam zbyt szybko. — Ale jak on wtedy patrzył… to nie był zwykły dziecięcy strach. To był lęk, prawdziwa panika, jakby był pewien, że mi coś grozi.
— Laura — powiedział spokojnie. — On cię kocha. Wpadł w szał, bo coś go przeraziło, po prostu się o ciebie bał.
— Tak, wiem — przyznałam cicho. — I właśnie to mnie najbardziej rozwala. Bo co, jeśli on naprawdę coś pamięta? A ja nie mam pojęcia co? Bo mnie przy nim nie było, kiedy to się wydarzyło?
Tomasz ścisnął moją dłoń, chcąc dodać mi otuchy i spojrzał mi w oczy.
— Przejdziemy przez to — powiedział cicho — wiesz, że nie zostawię cię z tym samej.
— Wiem — odparłam — Dzięki.
Wróciliśmy do domu.
Jaś był wykończony. Zasnął już w samochodzie. Ułożyłam go w łóżku i otuliłam kołdrą. Zeszłam do salonu i wyjęłam telefon, żeby znaleźć jakieś informacje na temat badań, które ma przejść moje dziecko. Dopiero wówczas zorientowałam się, że dostałam wiadomość SMS z nieznanego numeru.
„Dobry wieczór, Chciałem upewnić się, że nadal dobrze się czujesz. Wszystko w porządku? Jeremi”
Przytłoczona całym dniem, odpisałam bez zastanowienia.
„Wszystko zależy od tego, co masz na myśli, pytając o samopoczucie”
Chwilę później telefon zawibrował, sygnalizując nadejście wiadomości.
„Miałem na myśli kolano i bark, ale jeśli masz jakieś kłopoty i mógłbym Ci pomóc, chętnie to zrobię. Co się dzieje?”
Zaśmiałam się do siebie.
„Jeśli masz znajomego neurologa, to proszę dać znać” — napisałam i wysłałam.
Chwile później rozbrzmiał się dzwonek telefonu.
— Halo?
— Co ci jest? Źle się czujesz? — mówił głos w słuchawce.
— Dobry wieczór — powiedziałam spokojnie.
— Lauro, co się dzieje? Dlaczego potrzebujesz neurologa?
Westchnęłam. Nie pomyślałam, że może w ten sposób zrozumieć moją wiadomość.
— Spokojnie. Nic mi nie jest. Przepraszam, miałam dzisiaj kiepski dzień, proszę nie traktować moich słów serio.
— Potrzebujesz czegoś?
— Chyba tylko wina — powiedziałam bardziej do siebie niż do niego. — Bardzo dziękuje za troskę.
Nastała cisza w słuchawce.
— Rozumiem.
— Dobranoc — powiedziałam i zakończyłam rozmowę.
Wiem, że kolejny raz nie wykazałam się zbytnią uprzejmością wobec Jeremiego, ale dzisiejszego wieczoru prawdziwie miałam wszystkiego dość.
Położyłam się na kanapie, włączyłam muzykę — cicho, by nie obudzić Jasia i serfowałam po internecie w poszukiwaniu informacji o badaniach EEG, rezonansach i wszystkim wokół, co mogło dotyczyć mojego syna.
Czytałam i popadałam w coraz większą panikę. Choroby, które mogły zostać ujawnione podczas tych badań, przyprawiały mnie o gęsią skórkę. Epilepsja przy tym, to jak krostka na czole. Zmęczona, zdołowana i przerażona do granic możliwości, odłożyłam telefon i postanowiłam wziąć prysznic. W tej samej chwili usłyszałam dzwonek.
Za drzwiami stał Jeremi. Nie odezwał się ani słowem tylko wyciągnął w moim kierunku dwie butelki wina.
— Nie wiedziałem, które wolisz, białe czy czerwone, więc przywiozłem oba.
Stałam i wpatrywałam się w niego bez słowa.
— Proszę wziąć, choć tyle mogłem zrobić, a teraz uciekam, żeby nie narazić się twojemu mężowi — uśmiechnął się skruszony.
— Nie mam męża — odpowiedziałam niemal automatycznie.
Zdawał się zdziwiony moimi słowami, ale nie miałam siły, by cokolwiek tłumaczyć.
— I nie piję wina w samotności — dodałam.
Chyba nie chciałam tego wieczoru być ani chwili dłużej sama, bo moje myśli mnie wykańczały.
— Potowarzyszysz mi? — zapytałam z rozbrajającą szczerością.
Spojrzał na swój samochód i na mnie.
— Jeśli nie będzie ci przeszkadzało, że będę pił wodę…
Usiedliśmy w salonie.
— Z góry przepraszam za mój wisielczy nastrój.
Spojrzał na mnie współczująco.
— Nie wyglądasz na taką, która przejmuje się błahymi sprawami.
Uśmiechnęłam się smutno. Tak zazwyczaj było, ale jeśli jakaś sprawa dotyczyła mojego syna, nie potrafiłam zachować zdrowego rozsądku.
— Czasem samo wygadanie się pomaga — dodał.
Tak słyszałam. Ponoć większość terapii psychologicznych polega właśnie na tym, że pacjent musi znaleźć w sobie odwagę, by powiedzieć głośno o tym, co go przeraża.
— Możesz być spokojna, zostanie to między nami. Oczywiście nie naciskam — dodał szybko.
— Jesteśmy chyba w podobnym wieku, prawda? — palnęłam zupełnie bez zastanowienia — Ile masz lat?
— Trzydzieści pięć, a ty?
— Rzadko spotykam mężczyzn, którzy mają odwagę, zapytać kobietę, ile ma lat.
Zaśmiałam się. Nie odpowiedział nic, ale widziałam, że poczuł się zakłopotany.
— Trzydzieści jeden — dodałam — Nie wstydzę się swojego wieku. Jeszcze!
Twarz nieco mu się rozluźniła, po czym zmarszczył brwi i zapytał ze szczerą troską w głosie.
— Co cię martwi?
Nie było mi łatwo o tym mówić, bo miałam wrażenie, że jeśli wypowiem na głos swoje obawy, to staną się realne. Co innego zdać relację Tomkowi, a otworzyć się przed zupełnie obcym człowiekiem. Wzięłam głęboki oddech.
— Mam syna — powiedziałam.
— Tak, wiem, widziałem go. To raczej powód do dumy, a nie do smutku — uniósł brwi.
— Tak, ale…
Opowiedziałam mu wszystko. Powiedziałam o nocnych krzykach, dziwnych słowach, których używa, nietypowych porównaniach, o rysunkach o „tej, która zbierała zioła i ją zabrali”… że to wszystko się nasila i z każdym dniem tracę więcej gruntu pod nogami. Powiedziałam mu o badaniach, lekarzach i lęku, który zaczyna mnie przerastać.
Jeremi słuchał mnie uważnie, nie przerywając ani słowem.
— A jeśli zdarzyło się coś, o czym nie wiem? Jeśli to coś, wywołało u niego jakąś ranę, której dziecięcy umysł nie potrafi wyleczyć? A jeśli… jeśli on jest chory? Jeremi, on jest całym moim światem.
— Musicie zrobić te badania. Tak długo, jak nie masz wyników, masz zakaz zaglądania do internetu. Jeśli będzie trzeba, poruszę niebo i ziemię, żeby wam w tym pomóc. Jutro podzwonię do znajomych, popytam…
— Nie trzeba — przerwałam mu — nie chcę cię fatygować. Doceniam to, co zrobiłeś dla mnie dzisiaj.
— Daj spokój, ja tylko przywiozłem wino — zamyślił się chwilę. — Mogę ci zadać pytanie?
Skinęłam głową.
— Kim jest mężczyzna, którego ostatnio tutaj spotkałem? To tata Jasia, tak?
Ponownie skinęłam głową.
— Nie jesteście razem?
Uśmiechnęłam się lekko.
— Tomasz jest wspaniałym ojcem i świetnym przyjacielem.
— Czyli… wy nie… no wiesz?
Patrzyłam na niego, miotającego się w swoich słowach.
— Zdawało mi się, że to twój mąż, a sądząc po jego zachowaniu, taki mąż, który bardzo kocha swoją żonę.
Zaśmiałam się.
— Tak, Tomasz mnie kocha — na swój sposób i ja też go kocham dokładnie tak samo.
Nasza relacja jest dość specyficzna. Jesteśmy rodzicami i przyjaciółmi. I tak jest od pięciu lat, odkąd pojawił się Jaś.
Mężczyzna zdawał się nie rozumieć moich słów. Wyjaśniłam mu to i daję słowo, że dostrzegłam ulgę na jego twarzy. A może to mój zmęczony umysł dopisał sobie to, co ja sama chciałam zobaczyć?
Usłyszałam dziwny dźwięk, dobiegający z pokoju Janka.
— Przepraszam, muszę do niego iść — powiedziałam i nie czekając na jego odpowiedź, pobiegłam do sypialni syna.
Pościel znowu leżała na ziemi, a Jaś kręcił się na łóżku, jakby coś go bolało.
— Już dobrze synku — mówiłam, gładząc jego spoconą główkę.
— Zostawcie ją! — krzyknął — Niech wielebny im coś powie! Mamo, mamo! — rozpłakał się.
— Spokojnie synku, to tylko sen — próbowałam go uspokoić.
— Mamo! Powiedz, że już nie będziesz, mamo, przeproś! — krzyczał.
Chwyciłam go w ramiona i przytuliłam mocno. Płakałam razem z nim.
Nagle obudził się i spojrzał na mnie, nie rozumiejąc, co się dzieje.
— Już dobrze kochanie — mówiłam, próbując ukryć przed nim łzy — To był tylko zły sen.
Spojrzałam na drzwi. Stał w nich Jeremi. Widziałam w jego oczach współczucie. Jaś wtulił się we mnie i chwilę później zasnął. Tym razem spokojnym, dziecięcym snem.
— Ty też powinnaś odpocząć — powiedział, kiedy zamykałam drzwi dziecięcego pokoju.
Skinęłam głową, bo na nic więcej nie było mnie teraz stać. Objął mnie ramieniem i poprowadził do salonu. W tym geście nie było żadnych podtekstów, czysta życzliwość i troska.
— Pójdę już — powiedział — a ty się połóż. Odezwę się jutro i dam znać czy udało mi się coś załatwić.
— Dziękuję — powiedziałam cicho.
Spojrzał na mnie tak, jakby bez słów chciał mi powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Zamknęłam za nim drzwi i oparłam się o nie.
Tej nocy płakałam długo.
ROZDZIAŁ 11
— Cztery miesiące? Czy was popie… — ugryzłam się w język — Czy wy jesteście poważni?
— Proszę pani… — odezwał się nazbyt piskliwy głos w słuchawce.
— Mówimy o pięcioletnim dziecku! — krzyknęłam do słuchawki.
— Przykro mi — bez emocji odparła kobieta — Zapisujemy?
— A spier… — zmieliłam w ustach kolejne przekleństwo i odłożyłam słuchawkę.
Przez całe życie unikałam przekleństw, a dzisiaj w ciągu godziny, posypało się ich więcej, niż przez całe moje życie.
Te cztery miesiące, które kazali nam czekać na wizytę, to i tak niewiele w porównaniu do tego do usłyszałam w poprzednich placówkach. Pół roku, osiem miesięcy, rekordziści podali mi termin za półtora roku.
— Co się dzieje w tym chorym państwie? — zapytałam.
— Pójdziemy prywatnie — oznajmił Tomek — dostałem termin za siedem tygodni.
Wypuściłam gwałtownie powietrze.
— Siedem tygodni — powtórzyłam za nim i zaczęłam masować nasadę nosa.– Siedem tygodni to nie cztery miesiące — powiedziałam, jakbym chciała uspokoić samą siebie.
— Poszukamy jeszcze czegoś — odparł mężczyzna — na razie trzymajmy się tego terminu. Lepsze to niż…
— Cztery miesiące — dokończyłam za niego.
— Dobra — westchnął — ja zbieram się do pracy, a ty odpocznij i nie zwariuj — pocałował mnie w czoło i wyszedł.
Musiałam odparować. Rower nadal stał pokrzywiony w garażu, a wrotek nie miałam. Nawet jeśli miałabym sprzęt, który umożliwiłby mi spalenie nadmiaru emocji, mój bark i kolano nadal bolały.
Dyrektorka mojej szkoły kazała mi odpocząć jeszcze kilka dni po wypadku. Nie wiem, czy powinnam jej dziękować, czy nie, bo w pracy mogłabym przynajmniej zająć czymś swoje myśli, a tak snułam się po domu niczym swój własny cień.
Usiadłam na tarasie za domem.
Widok z niego był całkiem przyjemny. Spore połacie równin, a na ich końcu majaczyły dostojnie góry. Kiedy urodził się Jaś, pożegnałam życie w centrum miasta. Lipczany to nie wieś i nie miasteczko. To coś pomiędzy. Tyle że zamiast rynku mamy przystanek, a zamiast kina — widok na góry. Miastowi nazywają tę miejscowość „sypialnią miasta” i faktycznie coś w tym jest. Ludzie, których życie toczyło się w mieście, po pracy, zakupach i spotkaniach ze znajomymi wracali do Lipczan, żeby złapać oddech i porządnie się wyspać.
Janek był w przedszkolu, więc przynajmniej do piętnastej miałam być sama. Tomek obiecał odebrać go i przywieźć do domu.
Włożyłam słuchawki do uszu, włączyłam moją ulubioną muzykę i odpłynęłam.
Obiecałam sobie nie myśleć o snach, badaniach i lekarzach. Posłuchałam rady Jeremiego i nie zaglądałam już do internetu, chyba że w grę wchodziło scrollowanie socjal mediów. Kiedy tylko moje myśli schodziły na niewłaściwy tor, próbowałam przypomnieć sobie coś przyjemnego i ze zdziwieniem stwierdziłam, że najprzyjemniejszymi zdarzeniami z ostatnich dni, były spotkania z Jeremim. No, może nie to pierwsze, bo ono było raczej bolesne, ale te, które nastąpiły po nim były… nieoczekiwanie miłe.
Podobał mi się jako mężczyzna. Miał krótkie ciemne włosy i oczy w kolorze gorzkiej czekolady. Nie wiem, czym się zajmował, ale jego ciało wyglądało, jakby był sportowcem.
Złapałam się na tym, że wyobrażam go sobie bez koszulki i moje policzki zapłonęły.
Wiem, że to wszystko przez to, że już dawno nie uprawiałam seksu. Od ostatniego razu minęły jakieś dwa lata i robiłam to… z Tomaszem, po urodzinach Jasia. Tak, wiem, że to mało rozsądne, ale… z potrzebami ciała się nie dyskutuje, a moje, jakby nie było wcale nie takie stare ciało, domagało się mężczyzny.
Zabrzęczał telefon.
„Jesteś w domu?” — przeczytałam wiadomość od Jeremiego.
„Jestem” — odpisałam szybko.
„A otworzysz mi?”
Dotknęłam rozgrzanych policzków. Ależ trafił! Teraz kiedy moje hormony szalały, a mózg nieziemsko się na niego nakręcił? Mam nadzieję, że zdołam się przy nim opanować.
Zerwałam się z leżaka i pobiegłam do drzwi.
— Przepraszam, że znowu cię nachodzę, ale chciałem przekazać ci te informacje osobiście.
Zaprosiłam go do środka.
— Kawy? — zapytałam.
Skinął głową i podążył za mną do kuchni.
— Jakie masz plany na koniec tygodnia? — zapytał lekko.
Stanęłam jak wryta. W ostatnim czasie nie planowałam nic, prócz dobijania się drzwiami i oknami do lekarzy, żeby przyjęli Jasia wcześniej.
— W czwartek czekają na was Gdańsku — oświadczył dumny.
— Co? — zapytałam, bo miałam wrażenie, że albo ja coś źle usłyszałam, albo on coś pomylił.
— Klinika Neurologii Dziecięcej w Gdańsku — powiedział — wezmą Jasia na trzy, może cztery dni do szpitala i zrobią mu komplet badań.
Patrzyłam na niego, nie wierząc w to, co usłyszałam.
— Ale… jak?
— To najmniej istotne — uśmiechnął się tajemniczo — Pasuje czy za daleko? Bo jeśli…
— No co ty! Oczywiście, że pasuje. Zaraz znajdę jakiś pociąg i od razu bukuję bilety.
— Jeśli chcesz, to mogę z Wami jechać — powiedział nieśmiało — Samochodem będzie wygodniej, bo z pięciolatkiem w pociągu tyle godzin może być trudno. — tłumaczył.
— Jeremi — odezwałam się cicho — Nie chcę cię fatygować i obarczać swoimi kłopotami. I tak zrobiłeś dla mnie tak wiele. Nie chcę, byś czuł się wobec mnie zobowiązany.
Patrzył na mnie chwile, jakby rozważał to, co powiedziałam.
— Ty myślisz, że robię to z poczucia winy?
Nie odpowiedziałam. Patrzyłam na niego chwilę, mierząc się ze swoimi myślami.
Ekspres zasygnalizował, że kawa gotowa.
— Nie — odparł i sięgnął po kubki z kawą — Nie robię tego z poczucia winy. Mam sprawy do załatwienia w Gdańsku i pomyślałem, że mógłbym z wami pojechać.
— Nie chciałam cię urazić — powiedziałam, wyczuwając w jego głosie nutę żalu.– Widzę, że jesteś dobrym człowiekiem i nie chcę cię wykorzystywać. A jeśli faktycznie masz tam coś do załatwienia, będziesz najlepszym towarzyszem podróży.
Uśmiechnął się, jakby moje słowa sprawiły mu przyjemność.
Ustaliliśmy, że dwa dni, które zostały do wyjazdu, wystarczą, żebym załatwiła formalności. Musiałam jeszcze wziąć opiekę na Jasia i poinformować dyrekcję, że nie będzie mnie w pracy przez jakiś czas. Czułam wielką ulgę, dokładnie tak samo wielką, jak i strach przed tym, co ujawnią badania.
— Gdybyś jeszcze czegoś potrzebowała, to daj mi znać — powiedział, wpatrując się we mnie tymi swoimi boskimi oczyskami. — I nie denerwuj się już — uśmiechnął się łagodnie.
Kiedy wsiadał do samochodu, na podjeździe pojawiło się auto Tomasza.
— On cię nachodzi? — zapytał, kiedy samochód zniknął za zakrętem — Może boi się, że podasz go do sądu?
Zaśmiałam się, bo jego zachowanie zdawało mi się irracjonalne.
— Tu się puknij — wskazałam na czoło i parsknęłam śmiechem.
Spojrzał na mnie badawczo.
— Właśnie się dowiedziałam, że w czwartek jedziemy z Jasiem do Gdańska, do kliniki.
— Jak? Skąd?
— Wycieczka? — zawołał Jasiu, gramoląc się z samochodu i biegnąc w moim kierunku.
— Wycieczka! — odpowiedziałam i złapałam go w ramiona.
— Czyli wcale nie jest z niego taki goguś, jak myślałem — odparł, sącząc kawę.
Spojrzałam na niego i pokręciłam głową.
— Ja nie wiem, co ty do niego masz?
— Jak to co? — parsknął — Prawie zabił mi… — zawiesił głos.
Uniosłam wysoko brwi w oczekiwaniu na to, co powie.
— …matkę mojego dziecka — dodał zmieszany.
Westchnęłam. Wiedziałam, że Tomasz się o mnie martwi, jak i to, że jestem ważną częścią jego życia. Czasem się trochę zapominał i traktował trochę jak swoją żonę, która… żoną nie jest. Taki pies ogrodnika. Sam nie zje, a innemu nie da.
— A jak tam twoje randki? — zapytałam, by zmienić temat.
— A co mają do tego randki? Ty z nim randkujesz?
Wybuchłam śmiechem. On chyba również zreflektował się, że zabrnął ciut za daleko.
— Może zarezerwuję ci jakiś hotel w Gdańsku, na wypadek, gdybyś nie mogła zostać z Jasiem w szpitalu?
— Na razie nie. Zobaczymy, jak wyjdzie. W razie czego poszukam czegoś na miejscu.
— A jak się tam dostaniesz? — wypytywał. — Ja w czwartek i piątek prowadzę szkolenia, ale w sobotę mógłbym do was przyjechać.
— Tomek — westchnęłam — daj spokój. Nie jestem małą dziewczynką, jakoś dam radę, a ty po prostu bądź pod telefonem, dobrze?
Nie chciałam mówić mu, że Jeremi z nami jedzie, jeszcze nie teraz. Musi się trochę do niego przyzwyczaić, bo teraz gotów byłby rzucić wszystko, żeby pojechać tam z nami zamiast niego.
W pracy moje wolne przyjęli z dużą empatią. Nikt nie miał do mnie żalu, że zostawiam ich bez ostrzeżenia. Dostałam dwa tygodnie opieki i cały ten czas miałam zamiar poświęcić Jasiowi. Nawet jeśli w klinice poszłoby szybciej, niż zakładałam.
ROZDZIAŁ 12
Zupa pomidorowa parowała w misce, a Jaś siorbał ją z taką pasją, jakby jadł ją pierwszy raz w życiu. Część makaronu była już na bluzie, druga na blacie stołu, a niesforne kilka nitek zmierzało w kierunku nosa.
— Będziemy mieli gościa — rzuciłam mimochodem, patrząc, jak makaron wypływa z łyżki i ląduje na stole.
— Koleżankę? — zapytał z nadzieją, wyraźnie licząc na kogoś, kto będzie się z nim bawił klockami.
— Nie. Kolegę. Dorosłego.
Spojrzał na mnie z podejrzliwością. To nie był jego ulubiony typ człowieka.
— On jedzie z nami do Gdańska. Będzie prowadził samochód, żebyśmy nie musieli jechać pociągiem. Będzie nam wygodnie.
— A czemu nie ty prowadzisz?
— Bo… to długa droga synu, a ja chyba nie jestem aż tak dobrym kierowcą.
— Aha. — zamyślił się — A jak on się nazywa?
— Jeremi.
Zatrzymał się w pół ruchu. Łyżka z pomidorówką zamarła w powietrzu.
— Jeremi — powtórzył, marszcząc czoło. — Jeremi, Jerrrremi — powtarzał, usilnie próbując poprawnie wymówić literę „R” w jego imieniu. Posmutniał — Nie mogę tak mówić.
— Dlaczego?
— Bo on pomyśli, że go przezywam. Tak jak Karolina — zawiesił głos i patrzył na mnie z miną pełną autentycznego dramatu.
— Ja myślę, że Jeremiemu nie będzie to przeszkadzało — westchnęłam. — Ale jeśli chcesz, to zapytaj go, czy możesz mówić do niego inaczej?
— Ale jak?
Tego już nie zdążyłam wymyślić, bo właśnie zadzwonił dzwonek do drzwi.
Jeremi wszedł do domu i uśmiechnął się ciepło. Jaś ukrył się za moją nogą.
— Cześć, Jeremi — przywitałam go.
Mężczyzna przykucnął, tak żeby być na wysokości jego oczu.
— Cześć, młody. Słyszałem, że jedziemy razem nad morze.
Jaś zerknął ukradkiem, ale milczał.
— Coś nie tak? — zapytał Jeremi, miękko.
Po chwili Jaś wydukał:
— Nie chcę mówić Jeremi. Bo jak to mówię, to brzmi jak… jak przezywanie.
— Hmm… — zamyślił się chwilę — No to słuchaj. Wiesz, jak mówią na mnie moi znajomi?
Jaś pokręcił głową.
— Mówią Emi, albo Jemek. Serio. Wybierz sobie, co wolisz. Albo — zrobił zawstydzoną minę — Dżem albo Dżemek, bo tak mówiła na mnie siostra jak byłem mały. Choć przyznam, że niespecjalnie to lubię, ale… sam wybierz — wzruszył ramionami.
Jaś parsknął śmiechem.
— Dżem! — powtórzył z zachwytem. — To śmieszne!
— Wiem — westchnął Jeremi teatralnie. — I dokładnie dlatego ona to robiła. — I wiesz — szepnął — ona czasem nadal to robi.
— Mogę mówić Emi? — zapytał ostrożnie, jakby sprawdzał, czy na pewno może.
— Oczywiście. Tylko nie mów tak przy moim szefie, bo może być zazdrosny, że on nie może tak do mnie mówić.
Jaś parsknął. Ja też.
Mężczyzna wyciągnął do niego dłoń, a Jaś z zadowoleniem przybił mu piątkę.
W dniu wyjazdu zapakowałam walizki do samochodu i czekałam, aż pojawi się Jeremi.
Tomasz jakoś przełknął fakt, że mężczyzna będzie moim „kierowcą nad morze”, bo tak przedstawiłam mu jego rolę, zaopatrzył Jasia w duże kieszonkowe, a na moje konto wpłacił dodatkowe pieniądze, gdyby przypadkiem wyskoczyły jakieś dodatkowe koszty. Pomyślał o wszystkim. Sprawdził mi hotele znajdujące się najbliżej szpitala, jak i te, z których dojazd byłby do niego najłatwiejszy.
Chwilę później pod dom podjechał samochód naszego „kierowcy”.
— Wooow — zawołał Jaś, — Ale bryka!
Zaśmiałam się z reakcji syna. Na mnie jego samochód nie zrobił aż takiego wrażenia, bo dla mnie najważniejsze było, że auto ma cztery koła, jakiś silnik i pasy, którymi mogę zapiąć dziecko. No dobra, ważne jeszcze, żeby było w miarę bezawaryjne.
— Pakuj walizy i wskakuj — powiedziałam, kiedy mężczyzna do nas podszedł.
Spojrzał na mnie, jakbym powiedziała właśnie jakiś dowcip.
— Gdzie macie bagaże?
— No w samochodzie już, pakuj swoje i jedziemy.
Jeremi spojrzał na moją srebrną strzałę, na mnie i znowu na samochód.
— Żartujesz, prawda?
Tym razem ja zdębiałam.
— Nie myślisz chyba, że pojedziemy tym? Z całym szacunkiem oczywiście, dla motoryzacji poprzedniego wieku, ale…
— Nie rozumiem — odparłam, prostując plecy i przygotowując się do słownej batalii w obronie mojego forda fiesty.
— Laura, przecież czas rozpędzania się tego samochodu do setki, liczy się kalendarzem.
Próbowałam powstrzymać śmiech, ale nie potrafiłam.
— Mamo — odezwał się Jaś — zobacz, jakie Emi ma długie nogi, nie zmieszczą się w naszym małym autku.
— To wyjmiemy przednie siedzenie i usiądzie z tyłu! — powiedziałam konspiracyjnym tonem, a Janek zaniósł się śmiechem.
Otwarłam klapę samochodu i wskazałam nasze bagaże.
— Drugi raz nie będę ich upychała — powiedziałam, udając obrażoną.
Po kilku kilometrach przestałam się obrażać na to, że nie chcieliśmy jechać moim samochodem. Formentor prowadził się jak sen. W dodatku nie trzeszczało w nim radio ani fotel pasażera.
— Emi — odezwał się chłopiec — a jak się nazywa ten samochód?
— To Cupra Jasiu.
— Faaajne — powiedział przeciągle — jak będę duży, to też sobie takie kupię — powiedział rozmarzony.
Zaśmiałam się pod nosem.
— Możesz otworzyć schowek? — zwrócił się do mnie.
Zrobiłam, o co prosił. W środku znajdowała się butelka wody i miniaturka samochodu, którym jechaliśmy. Podałam mu pudełko, uśmiechając się lekko.
— Proszę — wyciągnął do chłopca rękę z autkiem.
Zanim Jeremi zdążył coś powiedzieć, Jaś już piszczał:
— Mamo, patrz! To taki sam! Dziękuję! — wołał z tylnego siedzenia. — Jerrremi — powiedział głośno, a jego „R” zawibrowało — Ty jesteś fajny koleś.
Wybuchłam śmiechem, a na twarzy mężczyzny pojawiło się coś na kształt wzruszenia.
— A podoba ci się moje imię? — zapytał nagle chłopiec.
— Jasne — odpowiedział bez zastanowienia — A dlaczego pytasz?
— Bo gdyby ci się nie podobało, mógłbyś do mnie mówić Staś.
— Staś? — powtórzył.
— Staś albo Staszek, możesz wybrać.
— A dlaczego Staś? — zapytałam zaciekawiona.
— Bo tak miałem kiedyś na imię.
W kabinie samochodu zapadła cisza. Emi spojrzał na mnie i wziął głęboki oddech.
ROZDZIAŁ 13
Jaś zasnął kilkanaście minut później, z zabawkową Cuprą w dłoni. W foteliku wyglądał jeszcze młodziej niż zwykle, jakby w tej jednej chwili zniknęły wszystkie jego mądrości i tajemnice. Droga wiła się między polami. Światła mijanych pojazdów rozświetlały co jakiś czas wnętrze samochodu.
— Chyba cię trochę rozpracował, co? — odezwałam się, nie odrywając wzroku od jezdni.
Spojrzał na mnie kątem oka, a wyraz jego twarzy był mieszaniną rozbawienia i wzruszenia, jakby naprawdę go to poruszyło.
— Nieźle jak na pierwszą wspólną podróż — dodałam.
Nagle roześmiałam się głośno. Oparłam głowę o dłoń i pokręciłam nią niedowierzająco.
— Co się stało? — zapytał zdziwiony moim zachowaniem.
— Nic się nie stało — odpowiedziałam — zdałam sobie właśnie sprawę z tego, że jadę samochodem na drugi koniec Polski z mężczyzną, o którym nie wiem nic, poza tym, że ma na imię Jeremi, którego siostra nazywa Dżem i który jest fajnym kolesiem.
— Chyba pokazałem ci już trochę więcej, niż tylko to, co powiedziałaś?
— Wszystko, co pokazałeś, zawarło się w słowach Janka.
Uśmiechnął się i westchnął.
— Pracuję w firmie, która zajmuje się bezpieczeństwem informacji. Zdalnie, czasem jeżdżę na spotkania, czasem wygłaszam prelekcje. Brzmi nudno, ale tak naprawdę lubię patrzeć, jak ludzie próbują ukryć to, co już dawno zostało zapisane w sieci.
— Czyli jesteś informatykiem?
— Eee… bardziej takim… cyfrowym cieciem z misją.
Rozbawił mnie tym określeniem.
— A w tym szpitalu, do którego jedziemy, też masz coś do „zabezpieczenia”?
— Raczej do przypilnowania — odparł i chwycił moją dłoń.
Ten gest w pierwszej chwili mnie zdziwił, ale nie cofnęłam ręki, bo przyjemne ciepło rozlało się po moim wnętrzu.
Oddział dziecięcy był spokojniejszy, niż się spodziewałam. Cisza, w której było więcej koncentracji niż przygnębienia, kilka kolorowych plakatów na ścianach, subtelny zapach środków do dezynfekcji, szklane drzwi z mlecznymi pasami. Nie szpital z dziecięcych lęków, tylko miejsce, w którym porządkuje się chaos.
Przywitała nas lekarka o pogodnym spojrzeniu i głosie, który brzmiał, jakby prowadziła audycję radiową dla bezsennych.
— Pani Laura? Pan Jeremi? Pan Jaś? — Zwróciła się do nas z uśmiechem. — Cieszę się, że dotarliście. Wiem, że to kawał drogi.
Pokiwałam głową, Jaś lekko się schował za mną.
— Zapraszam do gabinetu na krótką rozmowę. Później pójdziemy zobaczyć salę.
W środku było jasno i spokojnie. Żadnych jaskrawych barw, tylko miękkie światło i krzesła, które w odróżnieniu od gabinetu psychologa, nie próbowały udawać, że są dla dorosłych. Jaś usiadł obok mnie i trzymał się mojego ramienia.
— Mamy dla Jasia przygotowany plan kilku badań, które w innych okolicznościach trwałyby tygodniami. Dzięki wsparciu pana Jeremiego — uśmiechnęła się do niego lekko — udało się wszystko zorganizować w jednym bloku czasowym. Myślę, że zamkniemy się w trzech, czterech dniach — powiedziała spokojnie.
Spojrzałam na nią z lekkim niepokojem.
— Czyli zostajemy na miejscu?
— Tak. Jednak chcę od razu zaznaczyć jedną rzecz — kontynuowała, tym samym tonem. — Jaś będzie pod naszą opieką przez cały czas, również w nocy. Rodzice mogą towarzyszyć dzieciom w ciągu dnia, ale nocna obecność nie jest możliwa — szczególnie przy badaniach, które wymagają snu w warunkach klinicznych. Chodzi o EEG snu i obserwację w nocy. Nawet krótka obecność bliskiej osoby mogłaby zafałszować wyniki.
Poczułam, jak Jaś lekko się poruszył. Zerknęłam na niego — słuchał uważnie, ale nie wyglądał na zaniepokojonego.
— To znaczy, że będę tu sam? — zapytał cicho.
Lekarka odwróciła się do niego i odezwała ciepłym, przyjemnym głosem.
— Ależ skąd, będziesz z nami. Z pielęgniarkami, lekarzami, panią Anią, która opowiada bajki i zna wszystkie sztuczki na bezsenność. Twoja mama będzie przychodziła codziennie rano, jeszcze zanim zdążysz zatęsknić. A w nocy możesz trzymać swoją zabawkę, jeśli chcesz.
Jaś popatrzył na mnie, potem na Cuprę w swojej dłoni.
— Czyli będę spał tu i będę miał łóżko? I nikt mi nie będzie przeszkadzał, tak?
— Tak. Będziesz miał pokój, łóżko, a mama będzie do ciebie przychodziła.
Zastanowił się, a potem kiwnął głową z powagą.
— Dobrze, ale tylko trzy noce.
— Tylko trzy — uśmiechnęła się lekarka. — A potem wracasz do mamy i do swojego pokoju.
Zabrała nas do sali — jasnej, z dwoma łóżkami, kolorowym regałem z książkami i obrazkiem sowy na ścianie. Jaś wybrał łóżko przy oknie i sam usiadł na brzegu.
Patrzyłam na niego i przez chwilę miałam ochotę zapytać, czy na pewno da radę. Czy nie woli, żebym jednak została gdzieś blisko, za drzwiami, w szatni, na korytarzu, albo chociaż w samochodzie na parkingu, ale nie mogłam.
Na samą myśl, że zostanie tu sam na noc, ścisnęło mnie w gardle, jednak nie dałam tego po sobie poznać. Mój pięcioletni syn był w tej chwili odważniejszy niż ja.
Za nami do sali weszła kobieta. Pani Ania była dokładnie taką osobą, jaką chciałoby się spotkać pierwszego dnia w nowym miejscu. Uśmiechnięta, ale nie przesadnie, wygadana, ale nie nachalna. Miała na sobie fartuszek w jabłka.
— No dobrze, panie Jasiu — powiedziała z teatralną powagą — tu są książki, bajki, kredki, puzzle i cała reszta rzeczy, które absolutnie nie pozwolą się panu nudzić.
— A samochody? — zapytał Jaś, nie puszczając Cupry z rąk.
— Dwa pudełka. Te w czerwonym są do wyścigów, a te w niebieskim — do remontów. Takie zasady.
Uśmiechnął się nieśmiało, ale nie wyglądał już na spiętego. Dał się poprowadzić do stolika pod oknem, gdzie stał dzbanek z wodą i kolorowe kubki. Zatrzymał się, spojrzał jeszcze raz na mnie i tylko skinął głową. Wiedziałam, że to był jego sposób na pożegnanie.
Lekarka zaproponowała, żebyśmy wyszli na zewnątrz.
— Pa Jasiu, do jutra synku — powiedziałam, czując, jak gula rośnie mi w gardle.
Podbiegł do mnie i przytulił mocno.
— Do jutra mamusiu i nie martw się o mnie — rzucił, biegnąc z powrotem do pani Ani.
Lekarka zamknęła za nami drzwi sali.
Jeremi dołączył bez słowa, dyskretnie trzymając się z tyłu.
— Chciałam pani powiedzieć, że dziś wieczorem nie planujemy jeszcze żadnych badań — odezwała się lekarka. — Dajemy dzieciom czas na oswojenie się. Pierwsze EEG zrobimy jutro rano, potem reszta — wszystko zgodnie z harmonogramem.
Kiwnęłam głową. Dobrze, że mówiła to tak spokojnie, chyba naprawdę wierzyła, że wszystko będzie dobrze. Chciałam mieć w sobie tę pewność.
— Może pani przyjechać jutro przed śniadaniem, będzie już po pomiarach snu. Jeśli chce pani porozmawiać z którymś z lekarzy prowadzących, zorganizujemy spotkanie. Wszystko mamy pod kontrolą.
— A on… — zawahałam się — poradzi sobie?
— Dzieci zwykle radzą sobie lepiej niż dorośli — uśmiechnęła się, widząc moje zdenerwowanie.
Usiedliśmy na ławce pod drzewem, nieopodal szpitalnego wyjścia. Z pozoru zwyczajna ławka, ale dla mnie była jak miejsce awaryjnego lądowania. Czułam, jak wali mi serce, a powietrze nie chce wchodzić do płuc.
Oddychałam głęboko, próbując zapanować nad zbliżającymi się łzami. Jeremi milczał. Siedział obok, wystarczająco blisko, żeby poczuć jego obecność, ale na tyle daleko, żebym nie czuła się niezręcznie.
W końcu wyciągnął rękę i po prostu ujął moją dłoń. Nie z czułością, nie w akcie romantyzmu, ale tak jakby chciał zaznaczyć, że nie jestem z tym sama, że on jest obok. Wpatrywałam się gdzieś przed siebie.
— Cholera — powiedziałam nagle. — Nie mam gdzie spać.
Jeremi odwrócił głowę, uniósł jedną brew.
— Nie zarezerwowałaś nic wcześniej?
— Myślałam… miałam nadzieję, że będę przy Jasiu. A teraz… — westchnęłam.
— To akurat da się załatwić — powiedział, jakby to przewidział. — Mój znajomy ma pensjonat niedaleko, jakieś dziesięć minut samochodem. Czasem tam nocuję, gdy mam dłuższe sprawy w Gdańsku. Zadzwonię i zapytam, czy ma dodatkowy pokój dla ciebie.
— Jeremi, ja nie chciałam cię w to wszystko aż tak wciągać — zaczęłam, ale przerwał mi ruchem ręki.
— Nie dramatyzuj. To tylko pokój. I tylko parę dni. Naprawdę.
Wyjął telefon. Słyszałam krótką rozmowę, kilka potwierdzających „jasne”, „super, dzięki”, i odłożył telefon.
— Załatwione. Mają dwa pokoje. Jeden dla ciebie, drugi dla mnie.
Odetchnęłam z ulgą i spojrzałam na niego kątem oka, spokojniejsza. Przynajmniej tym nie musiałam się martwić.
— Obiecuję nie naruszać twojej przestrzeni osobistej — powiedział z lekkim uśmiechem.
— A jeśli ja naruszę twoją, to co? — rzuciłam niby żartem, ale głos zdradził odrobinę więcej, niż bym chciała.
— To… wtedy uznam, że mam pozwolenie — odparł cicho, jakby mówił do siebie, ale wystarczająco głośno, żebym usłyszała.
Milczenie, które po tym zapadło, nie było niezręczne. Raczej jakbyśmy oboje rozważali tę myśl. Wstałam z ławki, otrzepałam spodnie i uniosłam brew.
— To prowadź, panie „Wszystko Załatwię”.
Uśmiechnął się, tym razem szerzej.
— Z największą przyjemnością.
Pensjonat był piękny.
Z okna mojego pokoju widać było pas szarego nieba, zlewający się z linią wody.
Powietrze niosło ze sobą słony posmak, a cisza miała ten dziwny, przytłumiony ton, który znałam tylko z wyjazdów nad morze.
Zdjęłam kurtkę, postawiłam torbę na krześle i dopiero wtedy naprawdę poczułam zmęczenie. Weszłam pod prysznic bez myślenia, pozwalając wodzie zmyć z siebie napięcie dnia.
Zanim wyszłam z łazienki, słońce już zaczynało chować się za linią horyzontu, a świat nabrał złotego, wieczornego klimatu. Rozpakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i wtedy usłyszałam pukanie do drzwi — Mam propozycję nie do odrzucenia — powiedział Jeremi z półuśmiechem. — Kolacja. Nie fast food, nie hotelowa jajecznica. Normalna, ciepła, dobra. Idziesz?
Zawahałam się, przez chwilę.
— A ty nie jesteś zmęczony?
— Jestem. Właśnie dlatego chcę zjeść coś przyzwoitego i pogadać z kimś, kto potrafi być złośliwy w sposób, który mnie bawi.
Parsknęłam śmiechem.
— Dobrze, tylko daj mi dziesięć minut. Muszę udowodnić, że potrafię wyglądać jak człowiek.
— Nie spiesz się — odparł — tylko weź coś ciepłego na górę.
Rozejrzałam się po sali restauracyjnej, ale nie zauważyłam go nigdzie. Młody kelner podszedł do mnie i wskazał mi wyjście na taras.
Majowe wieczory potrafiły być jeszcze dość chłodne, a mimo to Jeremi zdecydował się na stolik na zewnątrz.
— Lubię zapach morskiego powietrza — odparł, kiedy usiadłam naprzeciw niego.
Uśmiechnęłam się, bo dokładnie to samo pomyślałam, czując na ciele przyjemną bryzę.
Miał na sobie jeansy i zwykłą bluzę, a mimo to prezentował się naprawdę dobrze.
— Zamówiłem dla nas danie dnia. Mam nadzieję, że ci zasmakuje.
— Na pewno — odparłam, bo zapachy, które unosiły się w powietrzu, sugerowały, że ten, kto tutaj gotuje, zna się na rzeczy.
— Z właścicielem tego pensjonatu znam się od lat. Studiowaliśmy razem, do czasu, kiedy odkrył, że jego powołaniem jest gotowanie — zaśmiał się — Rzucił wszystko i oddał się pasji. Po latach razem se swoją żoną stworzyli to miejsce.
Rozejrzałam się wokół siebie, doceniając klimat, jaki tworzyło to miejsce.
— Jesteś wyjątkowo milcząca — powiedział cicho — czy to przez zmęczenie czy…
— Przepraszam — odparłam — ja… chyba odpoczywam w ten sposób. Lubię słuchać, jak mówisz — powiedziałam i natychmiast ugryzłam się w język, bo zabrzmiało to bardziej szczerze, niż zamierzałam. Jedak nie cofnęłam swoich słów.
— Jeśli to cię odpręża, mogę gadać jak najęty całą noc — zaśmiał się, ale widziałam, że moje słowa sprawiły mu przyjemność.
— Nie, no znowu bez przesady, całą noc nie wytrzymam — parsknęłam, a on teatralnie złapał się za serce, udając, że uraziły go moje słowa. — Nie dzisiaj. — wyjaśniłam.
W naszym kierunku zmierzał właśnie kelner, niosąc butelkę wina i dwa kieliszki.
— Od szefa — oznajmił i postawił przed nami szkło.
— Nie wiem, czy powinnam — zasłoniłam dłonią kieliszek, do którego chłopak chciał nalać trunku — A jeśli zadzwonią? — spojrzałam na mężczyznę pytająco.
— Wydaje mi się, że nie zadzwonią, a nawet jeśli, to lampka wina ci nie zaszkodzi. Jeśli chcesz, to ja zostanę przy wodzie, żeby w razie czego móc cię tam zawieść.
Patrzyłam chwilę na butelkę, po czym westchnęłam głęboko.
— Albo wezwiemy taksówkę — odparłam i wskazałam dłonią na oba kieliszki.
Chłopak dygnął i napełnił nasze szkło.
— Wiem, że się martwisz, rozumiem to — odparł.
— Masz syna w klinice? — zakpiłam.
Widziałam, że moje słowa nie były dla niego zbyt przyjemne i szybko przeprosiłam.
— Nie mam syna w klinice, ale twój syn tam jest, a ja go bardzo lubię — odparł, nie tracąc rezonu.
Pokręciłam głową, podśmiechując się cicho.
— Dzielnie znosisz moje złośliwości — powiedziałam — obiecuję, że jak to wszystko się skończy, to nie będę taka sarkastyczna.
Spojrzał na mnie, unosząc brwi.
— No dobra — zmrużyłam oczy — nadal będę, bo taka już jestem, ale obiecuję, że nie tak często, jak teraz.
Zarechotaliśmy jak dzieciaki na przerwie, a goście przy sąsiednich stolikach spojrzeli na nas oburzeni. Śmiech zadziałał na mnie oczyszczająco.
Kolacja była prosta i taka typowo nadmorska; ryba, ziemniaki, zioła. Wszystko pachniało świeżo i domowo. Odłożyłam sztućce, odsunęłam od siebie talerz i wymownie położyłam rękę na pełnym buchu.
— Proponuję toast — oznajmił — za wszystkie sarkastyczne Laury tego świata.
— I wszystkie Dżemy, jakich smakowaliśmy w życiu — wyciągnęłam kieliszek w stronę Jeremiego, ale jego ręka nie drgnęła.
— Zabrzmiało dwuznacznie — odparł i przygryzł dolną wargę.
Poczułam jak rumieniec zalewa moje policzki.
— I za Jasia — powiedziałam szybko, by ukryć zażenowanie.
— I za wszystkich Wojtków, Piotrków, Franków i Staszków, niech się im wiedzie — zaśmiał się.
— Staszków — powtórzyłam i wciągnęłam głośno powietrze.
Jeremi szybko zorientował się, że to było najmniej odpowiednie imię, jakiego powinien użyć w tej chwili. Wstał, wyciągnął do mnie dłoń i głową wskazał na wyjście.
Plaża nocą wygląda cudnie. Księżyc odbijał się od niespokojnej tafli wody, rozjaśniając ciemność. Zdjęłam buty i szłam boso po piasku, a fale moczyły mi stopy. Jeremi zrobił to samo. Podwinął nogawki spodni i nie zważając na chłód morza, szedł obok mnie. Nadal trzymał mnie za rękę, ale milczał, jakby wiedział, że układam sobie w głowie wszystkie niesforne myśli.
— Wiesz, że to najpewniej wyobraźnia, prawda? — odezwał się w końcu.
Pokiwałam głową, ale oboje wiedzieliśmy, że dopóki nie ma wyników badań, wszystko jest możliwe.
— Zaczekaj tu chwile — powiedział i pobiegł w kierunku deptaka. Chwilę później wrócił z dwoma parującymi kubkami — Przytrzymaj — powiedział, po czym zdjął bluzę i rozłożył ją na piasku.
Siedzieliśmy w milczeniu, a gorąca czekolada grzała nam dłonie. Cieszyłam się ciszą, której nie chciało się przerywać.
— I jak? — zapytał cicho. — Lepiej?
Przytaknęłam, bo naprawdę było lepiej.
Do pokoju wracaliśmy bez pośpiechu, jakby żadne z nas nie chciało, żeby ten wieczór się skończył. Zatrzymaliśmy się pod drzwiami mojego pokoju. Nagle poczułam, że nie wiem, co powiedzieć.
— Dzięki za kolację — rzuciłam cicho, sięgając do klamki.
— Dzięki za towarzystwo — odpowiedział. — I za to, że… że jesteś.
Spojrzałam na niego z lekkim zaskoczeniem, ale nie zdążyłam nic odpowiedzieć.
Jeremi zrobił pół kroku w moją stronę i zatrzymał się tuż przede mną. Delikatnie, bez pośpiechu, pochylił się i pocałował mnie w policzek. Ciepło jego ust było ledwie zauważalne, a mimo to sprawiło, że zrobiło mi się gorąco.
— Dobranoc, Lauro — powiedział cicho.
— Dobranoc, Jeremi — szepnęłam. Weszłam do pokoju i zamknęłam drzwi.
Oparłam się o nie plecami i na chwilę przymknęłam oczy.
Jeszcze nigdy zwykły pocałunek w policzek nie sprawił, że mój świat zawirował.
ROZDZIAŁ 14
Głos obcego dziecka z sali obok odbijał się od ścian, mieszał z odgłosem otwieranych drzwi i moim oddechem, który próbowałam utrzymać w równym rytmie.
Jaś leżał w łóżku, zawinięty w kołdrę, z jedną ręką na zewnątrz i opaską na nadgarstku. Usiadłam na krześle obok i wpatrywałam się w jego śliczną małą twarzyczkę.
Po jakimś czasie otwarł oczy.
Patrzył na mnie spod ciężkich powiek, jeszcze trochę zamglonych po śnie, ale z wyraźnym błyskiem ulgi. Uśmiechnęłam się do niego i pocałowałam w czoło.
— Było gorzej w mojej głowie — wymamrotał niemal szeptem.
Uśmiechnęłam się.
— Często tak jest — odpowiedziałam, pochylając się nad nim, żeby poprawić mu koszulkę. — Ale i tak byłeś bardzo dzielny.
Zastanowił się chwilę.
— Myślałem, że mi będą otwierać głowę.
— O rany — zaśmiałam się. — Nie, Jasiu. Żadnego otwierania głowy. Chcieli tylko sprawdzić, co tam w środku tak mądrze myśli.
— A Ania mówiła, że mam bardzo ładne fale mózgowe — dodał z dumą.
— No widzisz. Może jeszcze wygrasz jakiś konkurs w tej kategorii.
Zaśmiał się, cicho, ale prawdziwie. To był śmiech, który znałam dobrze, który znaczył, że czuje się bezpieczny.
W drzwiach pojawiła się Ania, ta sama pielęgniarka, która wczoraj oswajała go z kliniką. Trzymała w ręce notatnik i kubek z herbatą.
— Jeszcze chwilka odpoczynku, dobrze, Jasiu? Potem coś do picia i bajka, jeśli będziesz chciał.
— Będę chciał — odpowiedział od razu.
Spojrzała na mnie i powiedziała ciszej:
— Lekarz przyjdzie pod wieczór, ale na razie nie ma jeszcze żadnych wyników.
Kiwnęłam głową, przyjmując to do wiadomości, ale nie ukrywam, że miałam nadzieję dowiedzieć się czegoś już dzisiaj.
Usiadłam z powrotem na krześle przy łóżku, oparłam łokcie o kolana i wzięłam głębszy oddech. Nie wiedziałam, co przyniesie jutro, ale te kilka chwil z Jasiem, który nie bał się już tak bardzo, przynosiło mi ulgę.
Jeremi załawiał jakieś swoje sprawy, a ja plątałam się między salą Jasia a szpitalnym ogrodem, wtedy, gdy zabierano go na kolejne badania. Dużo się działo i byłam dumna z syna, że tak dzielnie to znosi. Emi wpadł do Jasia na szybkie odwiedziny, czym sprawił chłopcu dużą radość.
Szybko nadszedł wieczór i tym razem to Jasiu powiedział mi, że powinnam już iść, bo zaraz założą mu „kosmiczny sprzęt do badania głowy we śnie”.
Podejrzewam, że to określenie musiało paść wczorajszego wieczoru, by oswoić dziecko ze sprzętem, który miał mu towarzyszyć całą noc.
Lekarz się nie pojawił, więc niczego nowego się nie dowiedziałam, ale tego wieczoru dużo spokojniej wracałam do pensjonatu, wiedząc, że moje dziecko dobrze znosi pobyt w tym miejscu. Momentami miałam nawet wrażenie, że postrzega to, jak ciekawą przygodę, zupełnie jak bohaterowie książek, które tak lubił.
Usiadłam na ławce przy szpitalu, bo tak byłam umówiona z Jeremim.
Wyjęłam telefon i wybrałam numer Tomka.
— Cześć piękna — odezwał się niemal natychmiast — Co u was?
— Hej — odparłam — jak na razie bez żadnych nowin. Jasio dzielnie znosi pobyt w klinice, nie marudzi podczas badań, a teraz właśnie zakładają mu „kosmiczny sprzęt do badania głowy” — zacytowałam.
— Są jakieś wyniki?
— Jeszcze nie — westchnęłam — może jutro.
Nastała chwila ciszy.
— A ty jak sobie radzisz? — zapytał.
— Daję radę — odparłam z udawaną lekkością.
— Laura, może ja jednak do was przyjadę? — zapytał.
— Nie trzeba, za kilka dni będziemy w domu, to nacieszysz się synem.
Słyszałam, jak wciąga głośno powietrze.
— i pewną sarkastyczną wiedźmą — dokończył cicho.
Zaśmiałam się pod nosem, ale nie zdążyłam znaleźć żadnej ciętej odpowiedzi, bo na parkingu zatrzymał się właśnie samochód Jeremiego.
— Muszę kończyć, bo Emi już jest — powiedziałam szybko.
— Kto to Emi? — zapytał.
— Trzymaj się, usłyszymy się jutro — rzuciłam i schowałam telefon do torebki.
— Głodna? — zapytał w taki sposób, jakby znał odpowiedź.
Przez chwilę się zawahałam. Byłam zmęczona i najchętniej teleportowałabym się z samochodu wprost do łóżka, ale nie jadłam nic od śniadania, a nerwy powoli odpuszczały. Mój żołądek chyba to wyczuł, bo zaburczał demonstracyjnie.
— Zgoda — przyznałam. — Ale błagam, niech to nie będzie jakaś „Restauracja pod złotym żurawiem”.
Uśmiechnął się krzywo.
— Mam coś lepszego. Kultowe miejsce. Trochę tłusto, trochę za słono, plastikowe sztućce i krzesła, ale… gwarantuję, że zapamiętasz.
— Brzmi wystarczająco mało elegancko, więc pasuje.
— Idealnie — mruknął i uruchomił samochód.
Zatrzymaliśmy się przy niewielkiej budce na rogu. Neon z nazwą „Stoczniowa” migał, jakby nie był do końca pewien czy chce świecić, czy powinien zgasnąć. Pachniało fryturą.
— To tu? — uniosłam brwi, trochę przerażona. W momencie dopadła mnie wizja, jak biegam po szpitalu, szukając toalety, która będzie wystarczająco na uboczu, by nie narobić sobie wstydu.
— Najlepsze zapiekanki w Trójmieście. Legenda, mówię ci — oznajmił, jakby niczego w życiu nie był tak pewien, jak tego.
Zamówiliśmy po jednej i usiedliśmy przy prowizorycznym stoliku. Ludzie obok śmiali się, ktoś zjadał właśnie końcówkę hot — doga, dziewczyna z dredami stukała nienaturalnie długimi paznokciami w blat przed sobą.
— Dziękuję, że nie zabrałeś mnie tam, gdzie trzeba używać trzech widelców.
— Chciałem, żebyś mogła oddychać.
Ugryzłam zapiekankę. I rzeczywiście była tłusta, z sosem czosnkowym i cebulą. Jednak z całą pewnością musiałam przyznać, że była absolutnie genialna.
— A może nie wracajmy jeszcze do pensjonatu — powiedział, kiedy ruszyliśmy z powrotem do auta.
Spojrzałam na niego pytająco.
— Mam coś lepszego — dodał z uśmiechem. — Piętnaście minut jazdy. Zaufasz mi?
Zaryzykowałam bardzo dużo, zjadając zapiekankę z knajpy, która wyglądała tak, że w normalnych warunkach ominęłabym ją szerokim łukiem. Było warto, zatem nierozsądnym byłoby nie zaufać i tym razem.
Skinęłam głową. I tak nie miałam siły myśleć, analizować, rozbierać wszystkiego na czynniki pierwsze.
Podjechaliśmy pod niewielkie wzgórze, ledwo widoczne między drzewami i kamienicami. Jeremy wziął mnie za rękę, jakby to było najnaturalniejsze na świecie i poprowadził pod górę. Szliśmy powoli, mijając cichy park, aż w końcu wyszliśmy na otwartą przestrzeń.
Widok zaparł mi dech.
Gdańsk leżał u moich stóp jak rozświetlona makieta. Wieże kościołów, czerwone dachy kamienic, wstążka Motławy, a dalej — port, światła miasta stapiające się z horyzontem. Nad tym wszystkim zachodzące słońce malowało niebo na kolor brzoskwini i różu, jakby ktoś namalował niebo akwarelami.
Jeremi milczał, pozwalając mi stać, patrzeć i chłonąć.
— Piękne, prawda? — zapytał w końcu cicho.
Skinęłam głową. Przez chwilę nie ufałam swojemu głosowi.
— Pierwszy raz dziś nie mam ochoty uciekać — powiedziałam. — Albo płakać.
— W takim razie zostaniemy tu jeszcze chwilę.
Usiadłam na murku, owinięta jego kurtką, którą podał mi bez proszenia. Jeremi usiadł obok. Nie pytał o Jasia. Nie komentował. Po prostu był i to wystarczyło.
— Dobra — odezwałam się, przerywając ciszę. — Powiedz mi coś.
— Zależy co.
— Ty się urodziłeś taki ogarnięty, czy to przyszło z wiekiem?
Spojrzał na mnie z ukosa.
— Co to za pytanie?
— Takie zwyczajne. Nie ma w tobie nic przypadkowego. Zawsze wiesz, gdzie jedziemy, gdzie zaparkować, co załatwić, z kim pogadać. Jakbyś miał w głowie plan na każdy scenariusz.
Zamyślił się chwilę.
— Dziwne, że tak uważasz, zwłaszcza jak przypomnieć sobie nasze pierwsze spotkanie — zaśmiał się i rozmasował dłonią kark.
— Nasze pierwsze spotkanie upewnia mnie, że jesteś człowiekiem, a nie jakimś nadnaturalnym stworzeniem z mocą sprawczą w małym palcu — zachichotałam, zanim zdążyłam się powstrzymać.
Uśmiechnął się smutno.
— Boję się, że jak powiem ci prawdę, to rozbiję ci jakiś obraz mnie.
— Twój obraz dopiero się tworzy, więc masz szansę dodać mu coś od siebie — odparłam lekko.
Uśmiechnął się, ale był to uśmiech krótki, inny niż zwykle, nerwowy.
— Nie jestem ogarnięty. Ja się tylko dobrze trzymam w pionie. Tak mnie nauczyli. Jak nie wiesz, co robić, rób cokolwiek, byle nie stać w miejscu.
Zamilkł, a ja nie przerywałam.
— Wiesz, czego się boję? — dodał po chwili. — Tego, że nikt tak naprawdę mnie nie zna. Że całe to moje życie, to tylko dobrze ułożony plan działania, który nikogo nie obchodzi, dopóki działa.
Spojrzał gdzieś przed siebie i wyglądał tak, jakby dostrzegł coś w oddali.
— Ludzie lubią mnie za to, że ogarniam, że można na mnie liczyć. Jednak czasem mam wrażenie, że tam, gdzie pojawia się przestrzeń między zadaniami, powinno być miejsce na mnie… a tam nie ma nic.
Cisza między nami zgęstniała.
— Samotność nie zawsze wygląda jak pusty dom. Czasem wygląda jak dobrze zorganizowany dzień, w którym nie ma ani jednej osoby, do której naprawdę chciałabyś zadzwonić.
Odwrócił głowę i spojrzał na mnie. To trwało ułamek sekundy, ale coś w tym spojrzeniu mnie dotknęło.
— Nawet nie wiem, za czym tęsknię — zaśmiał się smutno i wbił wzrok w swoje dłonie.
Wyraz jego twarzy, kiedy to powiedział, zdradzał, że to wyznanie było dla niego niczym przyznanie się do grzechu.
— Myślisz, że to, co robisz, przesłania to, kim jesteś?
Pokręciłam głową, zanim zdążył odpowiedzieć.
— Ja widzę jedno i drugie. I może właśnie dlatego tu siedzę. Bo to nie to, co załatwiłeś, mnie do ciebie przyciągnęło, tylko to, jakim jesteś człowiekiem, kiedy nikt nie patrzy — dotknęłam jego dłoni, która drgnęła lekko. — Może po prostu jeszcze nikt ci nie dał miejsca, żebyś mógł być sobą?
Nie cofnął dłoni. Odwrócił ją powoli i splótł swoje palce z moimi.
Jego spojrzenie spoczęło na mojej twarzy i nagle zrobiło się tak cicho, że słyszałam własne serce. Zbliżył się powoli na tyle, bym poczuła jego oddech na skórze.
Nie wiem, kto pierwszy przełamał ten dystans. Może to się po prostu wydarzyło. Pocałunek był krótki, nieśmiały. Jakbyśmy oboje chcieli sprawdzić, czy możemy.
Oderwaliśmy się od siebie niemal równocześnie.
On odwrócił wzrok pierwszy. Ja roześmiałam się cicho, z nerwów bardziej niż z rozbawienia.
— To było… — zaczęłam, ale nie miałam pojęcia, jak dokończyć.
— Nie planowałem — powiedział. — Wiesz, że zazwyczaj… planuję.
— No… właśnie — odparłam i przez chwilę oboje patrzyliśmy przed siebie, jakby zachód słońca stał się nagle bardzo interesujący.
A potem on znów lekko ścisnął moją dłoń i niczego więcej nie było nam trzeba.
ROZDZIAŁ 15
Weszłam do szpitala wcześniej, niż planowałam. W nocy nie spałam zbyt dobrze. Cisza w pensjonacie zostawiła zbyt wiele miejsca na rozmyślanie.
Pielęgniarka skinęła mi głową, widząc mnie na korytarzu.
— Lekarz jest właśnie u Jasia — powiedziała cicho. — Może pani chwilę poczekać, zaraz do pani wyjdzie.
Usiadłam na krześle i oparłam tył głowy o ścianę. Przez szklane drzwi widziałam Jasia. Leżał na boku, skulony, a w dłoni ściskał małą Cuprę. Wydawał się spokojny.
Drzwi się otworzyły.
— Dzień dobry, pani Lauro — powiedział lekarz, mężczyzna około czterdziestki, o łagodnym, spokojnym głosie. — Możemy na chwilę?
Skinęłam głową i poszłam za nim do pokoju obok.
— Jak minęła noc? — zapytał.
— Raczej niespokojnie.
Uśmiechnął się lekko, bez cienia ironii.
— U nas też. Jaś miał koszmar. Dość intensywny. Obudził się z krzykiem, był zdezorientowany i szukał pani, ale pielęgniarki poradziły sobie bardzo dobrze.
— To często się zdarza? — zapytałam. — Znaczy… podczas takiego badania?
— U dzieci? Tak. Szczególnie jeśli są pod wpływem stresu lub emocjonalnego napięcia.
Otworzył teczkę i wyjął kilka zadrukowanych kartek, na widok których ścisnęło mnie żołądku.
W tym momencie drzwi się lekko uchyliły. Odwróciłam głowę. To był Jeremi.
Skinęłam mu głową. Wszedł cicho i stanął obok, nie przerywając rozmowy.
— EEG nie wykazało żadnych zmian patologicznych. Reakcja mózgu była żywa, emocjonalna, ale prawidłowa. Serce przyspieszyło, jak to przy silnym lęku, ale rytm zatokowy, bez arytmii. Oddech również wrócił szybko do normy. Wszystko wskazuje na to, że jego ciało po prostu… bardzo się bało.
Zerknął w notatki, a potem spojrzał z powrotem na mnie.
— Zresztą, wszystkie dotychczasowe wyniki są dobre. Tomografia, rezonans, badania neurologiczne, odczyty fal mózgowych — wszystko czyste. Nie ma żadnych zmian organicznych w mózgu, żadnych ognisk zapalnych, nic, co mogłoby nas zaniepokoić pod kątem neurologicznym.
Poczułam, że coś we mnie puszcza, jakby napięcie, które ściskało mnie od kilku dni, lekko popękało na krawędziach.
— Oczywiście, dziś wykonamy jeszcze kilka dodatkowych testów, zgodnie z planem — dodał. — Ale na ten moment nic nie wskazuje na żadną poważną patologię. To bardzo dobra wiadomość.
— Więc to… po prostu koszmary?
— Tak, ale nie takie zwykłe. — Spojrzał na mnie uważnie. — To była bardzo silna, autentyczna reakcja emocjonalna.
— A to nie jest niepokojące?
— Nie samo w sobie. Jednak warto się zastanowić, skąd ona się bierze. Jeśli będzie się utrzymywała, może zacząć wpływać na rozwój emocjonalny.
W tym momencie Jeremi, który do tej pory stał obok, bez słowa wyjął telefon i wyszedł z pokoju. Spojrzałam w jego kierunku, ale nie odwrócił się przed wyjściem, nawet na mnie nie spojrzał.
Poczułam lekkie ukłucie, zupełnie nieracjonalne. To musiał być ważny telefon…
— Pani Lauro — odezwał się lekarz, przywracając mnie do rzeczywistości. — Na jutro zaplanowaliśmy ostatnią serię badań kontrolnych. Wszystko wskazuje na to, że Jaś będzie mógł opuścić klinikę w godzinach popołudniowych.
Skinęłam głową.
— Otrzyma pani pełną dokumentację, oczywiście. Wraz z rekomendacjami dotyczącymi dalszego postępowania, także w zakresie konsultacji psychologicznej.
— Czyli… psycholog?
— Warto. Nie dlatego, że coś jest nie tak. Tylko dlatego, żeby zadbać o to, co może się dopiero rozwijać. Strach sam w sobie nie jest chorobą, ale jeśli zostanie zbagatelizowany, potrafi podgryzać najzdrowsze fundamenty.
Zamilkł na chwilę, jakby chciał dać mi czas.
— A do tego potrzebny jest spokój. Stałość. Obecność dorosłych, którzy rozumieją.
Podziękowałam lekarzowi i wyszłam na korytarz.
Prawie natychmiast usłyszałam Jeremiego. Stał kawałek dalej, przy oknie. Rozmawiał przez telefon.
— …nie, serio, cieszę się, że się odezwałaś — powiedział. Jego głos był inny niż chwilę temu. Cieplejszy. Miękki. Prawie radosny.
Przystanęłam, niezauważona. Coś w tonie tej rozmowy sprawiło, że poczułam się jak ktoś nieproszony.