Rozdział 1
Eliza
Budzi mnie ruch po drugiej stronie łóżka. Uchylam powiekę i zaspana spoglądam na zegarek. Dochodzi trzecia w nocy, czyli spałam nieco ponad godzinę. Nie muszę się odwracać do Marcina, bo i stąd czuję zapach wypitego przez niego piwska. Podciągam kołdrę pod brodę i staram się ponownie zasnąć. Nim mi się to uda, Marcin przyciska się do moich pleców. Nie mam ochoty na czułości, zwłaszcza kiedy jest wypity. Zaciskam zęby, kiedy jego dłoń układa się na moim biuście, ale na szczęście na tym kończą się jego możliwości. Nie mija nawet pięć minut, jak sypialnię wypełnia głośne chrapanie i w tej przyjemnej melodii próbuję odpocząć po pracy.
Poranek zaczynam od mocnej kawy z mlekiem i papieroska. Sama nie wiem, czemu jeszcze palę. Robię to tylko raz dziennie do porannej kawki, taka mała przyjemność w tym moim popieprzonym żyćku.
— A dla mnie znajdzie się coś do picia?
Odwracam głowę w stronę drzwi do kuchni, w których stoi ubrany w same gacie Marcin.
— Kefirek? — pytam trochę z wyrzutem i specjalnie robię to głośno.
— O to to — wzdycha umęczony i podchodzi prosto do lodówki.
Zanim zamknie drzwi, wypija kilka łyków kefiru prosto z butelki. Dopiero teraz się do mnie odwraca i całuje w kark, na co lekko się odsuwam.
— Co jest, niunia? — Bezsilnie siada na krześle po drugiej stronie niewielkiego stolika.
— Nie mów do mnie niunia, to po pierwsze, a po drugie, pamiętasz chociaż jak dolazłeś do łóżka?
— No, tak trochę przez mgłę.
— Super.
— Niuniu, opijaliśmy samochodzik Damiana. — Wyszczerza się głupio. — Niezła bryka, mówię ci, też sobie kiedyś taką kupimy.
— Aaa! — Wybucham śmiechem. — No jasne, kupimy za wszy i drobnoustroje. — Klepię go pokrzepiająco po ramieniu. — Ty nie masz grosza przy dupie, nie wiem, czy zauważyłeś. Może byś w końcu pracę znalazł.
— Myślisz, że to takie łatwe? Elbląg to nie Warszawa!
— Co ty powiesz? — ironizuję. — Naprawdę? Kto by pomyślał? To możesz jechać do Warszawy albo nawet do Londynu, gówno mnie to obchodzi. Musisz znaleźć pracę, bo ja wszystkiego sama nie uciągnę!
— Niunia, już nie dąsaj się. — Próbuje złapać moją dłoń, ale szybko się wyrywam i opieram o krzesło. — Wiem, odpuściłem, ale od dziś biorę się za ogłoszenia. — Pochyla się mocno w moją stronę i długo patrzy mi w oczy. W końcu sama podaję mu rękę. Całuje moją dłoń, a mnie to jakoś nie uspokaja, wręcz przeciwnie, mam złe przeczucia.
Rozumiem, niełatwo o stałą dobrą pracę, ale on nie stara się znaleźć jakiejkolwiek. Ja umiem poradzić sobie w kryzysie finansowym. Nigdy nie miałam kasy, pochodzę z biednego domu, z zapyziałej wsi. Rodzice zawsze ledwo wiązali koniec z końcem, ale starali się dać mi wszystko, czego potrzebowałam. Wiem, że to w większości zasługa kredytów, nie jestem idiotką. Ojciec pracował jako traktorzysta u jednego z bogatszych gospodarzy w okolicy, a mama była krawcową. Zarabiali tyle, że wystarczało na rachunki, a wszelkie dodatkowe wydatki opierały się na pożyczkach. Jak dziś pamiętam dzień, w którym zdałam maturę i postanowiłam od razu pójść do pracy, żeby im pomóc. Mama się załamała, bo zawsze wierzyła, że skończę studia- najlepiej medyczne albo prawnicze- i będę super zarabiać. Ja chciałam być barmanką, zawsze mnie to kręciło, mimo że sama nie piłam i nadal tego nie robię. Radość mi sprawia mieszanie alkoholi, dodawanie do shakera kolorowych trunków i robienie z nich czegoś wyjątkowego. Kombinowanie ze smakami, których nikt do tej pory nie łączył i satysfakcja, kiedy uda mi się stworzyć coś niepowtarzalnego. Niestety, to były tylko moje marzenia. Uważałam, że skoro rodzice płacą za moją dalszą naukę, to trzeba się ogarnąć i iść za głosem rozumu, a nie serca. Wybrałam studia na wydziale pedagogiczno-językowym na specjalizacji filologii polskiej. Miałam zostać nauczycielką. Pierwszy rok był tragiczny, nauka jak nauka, ale ja nie chciałam tego robić, to nie było dla mnie. Dziewczyny latały na imprezy, a ja zakuwałam, żeby chociaż zaliczyć na tróję i iść dalej, ale w głowie miałam ciągle coś innego. Po ledwie zaliczonej sesji na drugim roku poszłyśmy z koleżankami do jednego z klubów i tam poznałam Marcina. Stał na bramce i od razu wpadł mi w oko. Ja jemu chyba też, bo jak podeszłyśmy, żeby nas wpuścił, to nie umiał z siebie słowa wydobyć. Tak się zaczęło. W lokalu z tęsknotą patrzyłam na kolesi przygotowujących drinki i zazdrościłam im tego, co robili. Po wakacjach chciałam zacząć dorabiać, żeby nie być wyłącznie na utrzymaniu rodziców, ale jedyne, co mnie interesowało, to mieszanie alko. Zatrudniłam się jako barmanka w klubie i pochłonięta pracą oraz możliwościami, jakie tam dostałam, olałam studia. Oczywiście nie mogłam powiedzieć o tym rodzicom, ale i tak się o tym dowiedzieli. Długo się nie odzywali, uważając, że specjalnie naciągałam ich na kasę. W końcu rzuciłam uczelnię i zamieszkałam z Marcinem. Na początku było dobrze, ale później okazało się, że on nie należy do mężczyzn, których praca się trzyma. Co chwilę robił gdzie indziej, a koledzy mieli na niego nie najlepszy wpływ. W końcu stałam się jedynym żywicielem naszej dwuosobowej rodzinki. Kocham tego faceta i myślę, że on mnie kocha, ale jakoś rozeszliśmy się, zajmując się wszystkim wokół, a nie sobą. Teraz ja mam zapieprz za dwóch, i to też rodzi napięcia. Może jakby zaczął pracę, to wszystko by się uspokoiło.
Dopijam swoją, już zimną, kawę i spoglądam na zegarek. Dochodzi południe. Jak pomyślę, że na siedemnastą muszę być w robocie, to już mi się nie chce wychodzić. Korzystając z chwili wolnego, zabieram się za domowe rachunki. Otwieram laptopa i włączam stronę banku. Niestety, kiedy wchodzę na swoje konto, nieco zaskoczona zauważam, że brakuje pieniędzy.
— Brałeś coś z konta? — wołam w stronę łazienki.
— Parę groszy — odpowiada przez zamknięte drzwi Marcin, a mnie już zaczyna nosić.
— Półtora tysiąca to parę groszy?
— Miałem ważną sprawę. — Uchyla drzwi i przepraszająco na mnie patrzy.
— Nie, no ja zwariuję w tym domu — mruczę do siebie i bezsilnie opieram łokcie o stół. — Ciekawe, czego mam nie zapłacić, co? — gadam sama do siebie. Otwieram listę zapisanych odbiorców i lecę priorytetowo. Najpierw opłaty za czynsz i prąd, bo muszę gdzieś mieszkać, później telefon. Paliwo do Golfa na razie odpuszczam, będę chodzić do pracy, ale już ratę za samochód zapłacić muszę. Zajebiście, zostało mi czterysta złotych do końca miesiąca. Chyba czas się przeprosić z zupkami chińskimi, bo nawet na parówki do nich mi nie wystarczy.
— Masz dwie dyszki?
Zirytowana odwracam się za siebie i wbijam wzrok w stojącego nade mną Marcina.
— Ocipiałeś ze szczęścia? Skąd niby? Na jedzenie już nawet nie mam!
— Dwie? — Patrzy na mnie jak zbity pies i robi smutny dzióbek.
— A spierdalaj! — rzucam w biegu i idę do sypialni.
Serio mam już dość tego latania za wszystkim, tego zamartwiania się za niego. Ma czas do końca miesiąca, żeby coś znaleźć, inaczej się pożegnamy, nie będę trutnia utrzymywać.
Zakładam dżinsy i top na ramiączkach, bo dziś ładna pogoda. Makijażu nie robię jakiegoś specjalnego, zresztą nigdy nie robię, nie lubię. Podkreślam oko cienką kreską i tuszuję rzęsy, a na usta kładę bezbarwny błyszczyk. Kiedy wychodzę z pokoju, Marcina już nie ma, obraził się królewicz z Zadupia Wielkiego. Wsuwam na stopy wysokie szpilki i idę w miasto. Mam ochotę na lody z owocami i bitą śmietaną. Przy moim budżecie to ogromny luksus, ale możliwe, że to ostatni taki rarytas w tym miesiącu, więc póki mam parę groszy w portfelu, to skorzystam. Nie rozglądając się wokół siebie, idę w stronę Starego Miasta. Mam dużo czasu, więc mogę sobie pospacerować. W końcu docieram do niewielkiej lodziarni tuż przy rzece i zamawiam największą porcję deseru lodowego, jaką mają w ofercie. Na wypasie, świeże owoce, frużelina, bakalie, sosy i sama nie wiem, co jeszcze. Dostaję swój puchar wypełniony po brzegi i siadam przy stoliku na zewnątrz. Patrzę na pary przytulające się na ławkach i trochę im zazdroszczę. Jak dziś pamiętam, jak przychodziłam tu z moim pierwszym chłopakiem. To było nasze ulubione miejsce. Niestety, on wolał swoją byłą ode mnie i dopiero po trzech latach mi o tym powiedział. Nie mam szczęścia w miłości.
Dojadam lody i czuję się pełna. Całość posiłku dopełnia mrożona kawka i chyba już pora ruszyć w stronę pracy. Wracam do lokalu uregulować rachunek i, zanim dziewczyna powie mi kwotę do zapłacenia, spoglądam do portfela. No i co? Jestem bez grosza przy duszy, zabrał mi kutas ostatnią gotówkę.
— Karta czy gotówka? — Dziewczyna za ladą spogląda na mnie, jakby wiedziała, że wydaję ostatnie pieniądze i z uśmiechem na ustach wyciągam z portfela kartę. Staram się wyglądać naturalnie, ale z lokalu wychodzę już wkurzona i z telefonem przy uchu.
W drodze do pracy dzwonię chyba sto razy do Marcina, ale nie odbiera. Doskonale wiem dlaczego. Wkurwiona do granic przyspieszam kroku i już po pół godzinie jestem w robocie. Co prawda lokal jest jeszcze zamknięty, ale bez problemu wchodzę do środka i witam się z tymi, którzy już są.
— Lizka, a ty w domu wysiedzieć nie możesz? — Słyszę za plecami głos właściciela klubu i niechętnie się odwracam.
— Nie miałam co robić, to problem?
— Żaden. — Uśmiecha się obleśnie. — Ty możesz tu nawet zamieszkać.
— Obejdzie się, jeszcze mam gdzie spać — odpowiadam pół żartem, pół serio, bo facet od samego początku ma jakieś dziwne zapędy wobec mnie. Na szczęście nie pozwala sobie na nic więcej niż gadanie.
Przebieram się w swój barmański mundurek, składający się z czarnych dopasowanych spodni oraz białej bluzki bez rękawów i z głębokim dekoltem. Włosy wiążę w ciasny kok na czubku głowy i w zasadzie jestem gotowa. Za barem stoi poza mną jeszcze dwóch chłopaków. Żyję z nimi jak z braćmi, zresztą wszyscy się z nas śmieją, bo mamy imiona na tę samą literę: Eliza, Eryk i Emil- drinkowa trójca. Chłopcy byli tu przede mną i na początku podśmiewali się ze mnie, że nie dam sobie rady, ale później mi sporo pomogli.
Zanim rozpoczniemy pracę, ogarniamy sobie stanowiska. Sprawdzamy, czy wszystko jest na miejscu, czy zamówienia dotarły, czy owoce są takie, jak trzeba i ile trzeba, słomki, szklanki, serwetki i mnóstwo innych rzeczy, które potrzebne są do zrobienia dobrego wrażenia na klientach.
Mijają kolejne godziny i wpadam w wir pracy. Przestaję myśleć o problemach swojego życia i oddaję się przyjemności, jakie daje mi to, co robię. Bawię się kolorowymi napojami i z szerokim uśmiechem podaję gościom szklanki oraz kieliszki. Muzyka dudni, ale mi to nie przeszkadza, jest ruch, jest impreza. Nie męczy mnie to i tanecznym krokiem potrząsam shakerem. Nagle czuję klepnięcie w pośladek i odwracam głowę.
— Lizka, weź dwie butelki Single Malt i zanieś do vipa.
— A dziewczyny co? Wolne mają? — Niezadowolona krzyżuję ręce na piersiach.
— Nie interesuj się, tylko wyjazd! — krzyczy szef sali i pokazuje palcem półkę z butelkami. Kiedy się odwraca, krzywię usta, jakbym go przedrzeźniała i stawiam na tacy dwie najdroższe whisky jakie posiadamy.
Nie spiesząc się ani trochę, obchodzę dookoła salę i wchodzę w niewielki korytarz, na którego końcu są drzwi do Vip-roomu. Pukam i bez czekania na zaproszenie, wchodzę do środka. Siedzący na kanapach mężczyźni milkną na mój widok, ale trwa to tylko kilka sekund i ponownie dociera do mnie szmer ich rozmowy. Wiem, spodziewali się rozebranej seksi kelnerki, a nie mnie. Bez słowa idę przez pokój w stronę stolika i czuję na sobie ich spojrzenia. Nie słucham, o czym rozmawiają, ustawiam butelki, a na tacę zabieram puste. Niespodziewanie ktoś dotyka mojego tyłka. Odwracam się i bez żadnego zastanowienia uderzam faceta w twarz. Wszyscy milkną i patrzą na mnie jak na widmo, a ja nie spuszczam przerażonego wzroku z siedzącego na kanapie mężczyzny. Chyba nie spodziewał się takiej reakcji, bo wciąż ma głowę odwróconą na bok i widzę tylko jego zaciskające się szczęki. Porusza lekko wargami i odwraca się w moją stronę, paraliżując mnie swoim wściekłym spojrzeniem. Nie ruszam się, choć w środku trzęsę się z przerażenia.
— Czekasz, aż nadstawię drugi policzek? — odzywa się tak nagle, że wręcz podskakuję. Przenoszę wzrok na resztę towarzystwa, po czym szybko zbieram puste butelki i prawie wybiegam z pomieszczenia.
No to sobie narobiłam, nie ma co. Jak poskarży się szefowi, to nawet do końca zmiany nie popracuję. Ze łzami w oczach lecę za bar i staram się zająć pracą. Niestety, nic mi już dziś nie idzie. Wszystko leci mi z rąk, nie nadążam z zamówieniami i nie potrafię skupić się na obowiązkach. Koledzy pomagają mi, jak potrafią, ale nie mogę wymagać, żeby pracowali za mnie. Kątem oka dostrzegam ruch za barem i podnoszę wzrok na siadającego na hokerze mężczyznę. Nie wygląda na zdenerwowanego, za to ja przeczuwam kłopoty.
— Co dla pana? — Wysilam się na uprzejmość i profesjonalizm.
— Panią poproszę. — Szczerzy się, jakby zapomniał, że niedawno go spoliczkowałam i gapi się rozmarzonym wzrokiem.
— Ja nie nadaję się ani do picia, ani na sprzedaż.
— Może jeszcze nikt nie zaproponował pani odpowiedniej ceny?
— Nie ma ceny, za którą bym się sprzedała. — Pokazuję zęby w udawanym uśmiechu. — Przepraszam, ale jestem w pracy.
— Każdy ma swoją cenę i ja ją znajdę, a wtedy będziesz moja.
— Po moim trupie. — Opieram się dłońmi o blat i pochylam do przodu, udając groźniejszą, niż jestem naprawdę.
— Nawet jeśli po trupie, to i tak zostaniesz moją żoną — mówi poważnie, a ja prycham głośnym śmiechem i zaskoczona patrzę, jak facet wstaje z krzesła i znika w tłumie.
Co to było do cholery? Jakiś obłąkany? Czuję na sobie wzrok chłopaków i spoglądam raz na Emila, raz na Eryka. Gapią się na mnie ze zmrużonymi oczami, a ja sama nie wiem, co powiedzieć, przecież on nie mówił tego poważnie… Chyba…
Rozdział 2
Filip
Jestem już zmęczony jazdą i chociaż Sandra próbowała mnie trochę rozruszać porządnym obciąganiem, to niewiele to dało. Sam nie wiem, po co ją ze sobą zabrałem. To ma być męski weekend, ale, jak to baba, uparła się jechać. Myśli, że w ten sposób nie posunę niczego na boku. I tak bym tego nie zrobił. Ona mi na razie wystarcza, jest ładna, umie się zachować, w łóżku ogień, więc czego chcieć więcej. Wiadomo, że to nie na stałe, nie jestem idiotą. Dopóki nam się jakoś układa i się dogadujemy, to z nią jestem. Jeszcze nie spotkałem w życiu laski, przy której serce by mi szybciej zabiło. Do tej pory były tylko takie, na których widok pulsowało mi w spodniach, ale to chyba nie miłość.
— Co was tak nagle naszło na spotkanie po latach? — odzywa się nagle Sandra i kładzie dłoń na moim udzie.
— Nic, po prostu mam sprawę do załatwienia pod Elblągiem, więc pomyślałem, że skoro i tak tam będę, to czemu nie spotkać się z dawną ekipą. Nie wszystkich udało nam się zgrać, ale najważniejsi będą.
— Weźmiesz mnie? — pyta słodko i zaczyna gładzić moją nogę.
— Nie — burczę nieprzyjemnie, bo omawialiśmy już ten temat, a ja bardzo nie lubię tłumaczyć czegoś dwa razy.
— Fifi… — jęczy, jakby miała się za chwilę rozpłakać.
— Nie mów Fifi! — Zabieram jej dłoń ze swojego uda i dociskam gaz.
Wkurwiają mnie takie gadki, nie znaczy nie i koniec. Nie po to umówiliśmy się sami, żebym miał zabierać ją ze sobą. Miasto jest spore, są knajpy, kino, zajmie się czymś. Ma kartę bez limitu, więc szybko nie skończy, poza tym w hotelu jest spa, to na bank skorzysta.
Na miejsce dojeżdżamy już wieczorem. Meldujemy się w swoim apartamencie i od razu idę pod prysznic. Wychodzę owinięty tylko ręcznikiem, a moja panna już czeka na mnie w łóżku. Dobrze wiem, na co liczy. Myśli, że zakręci tyłkiem i zostanę, marzenie. Ją mam na co dzień, chłopaki są raz na kilka lat. Nie ma opcji, żebym został.
— Nie wysilaj się — odzywam się z szerokim uśmiechem i wyjmuję z walizki czarne spodnie oraz czarną koszulkę.
— Jak się dowiem, że przeruchałeś jakąś sukę, to zabiję i tę kurwę, i ciebie, pamiętaj!
— Co to za słownictwo? — Udaję oburzenie. — Od kiedy ty jesteś taka wulgarna, co? Nie będzie żadnych lasek. — Cmokam kącikiem ust. — Będzie whisky, rozmowy o pracy, piłce i szybkich samochodach… — Zawieszam głos i kładę się tak, że zawisam nad jej twarzą. — A do przeruchania mam przecież ciebie. — Całuję ją w nos i wstaję, ale kątem oka widzę jak się wkurza.
— Nie jestem twoją dupą do posuwania!
— Nie? A kim? — pytam obojętnie i zapinam skórzany pasek.
— Uważaj! — Groźnie wskazuje mnie palcem.
— Laska, ty uważaj, bo chyba coś ci się miesza. — Podchodzę bliżej łóżka i czuję, jak gapi się na mój nagi tors. — Nie jesteś moją żoną, narzeczoną ani nawet dziewczyną. Sypiamy ze sobą i jest ok. Nie będę cię prosił o rękę i nie urodzisz mi bobaska. — Do oczu napływają jej łzy i dociera do mnie, że chyba, mimo jasnych zasad, liczyła na coś więcej. — Teraz korzystaj z tego, co przy mnie masz, bo nie znasz dnia ani godziny, kiedy wymienię cię na inną. — Zakładam koszulkę i zabierając po drodze telefon oraz portfel, wychodzę z pokoju.
No, jeszcze mi brakuje oburzonej panienki. Chyba na zbyt wiele jej ostatnio pozwoliłem i to stąd. Nieważne, tym zajmę się po powrocie do domu. Wsiadam do taksówki i jadę do Omegi. Cieszę się jak dzieciak, bo serio dawno się nie widzieliśmy. Każdy poszedł w inną stronę, niektórzy pozakładali rodziny, inni nie, ale fajnie, że mimo wszystko daliśmy radę się zejść. Rozglądam się po mieście, w którym spędziłem swoją młodość i trochę mi szkoda, że wyjechałem. Co prawda nic poza wspomnieniami mnie tu już nie trzyma, ale zawsze to tak trochę jak u siebie. Sporo się zmieniło, jest kilka nowych budynków, sklepy poznikały i zastąpiły je inne, fajnie. W końcu podekscytowany wysiadam przed zatłoczonym klubem. Oddycham głęboko i patrzę na spory budynek, home, sweet home, uśmiecham się do siebie i czuję na ramieniu klepnięcie. Odwracam głowę i bez zastanowienia obejmuję stojącego przede mną faceta.
— No stary! Bój się Boga! — Tomek klepie mnie w plecy, ale zanim się ode mnie oderwie, ktoś się na nas rzuca.
— Baryła! Wróciłeś! — Jacek drze się na całe gardło.
— Tylko nie Baryła, dobra? — Uderzam go lekko pięścią w brzuch, a on udaje, że go to boli.
— Przepraszam pana, panie Filipie Barylski.
— Wal się. — Śmieję się i obejmuję go ramieniem. — Poza tym nie wróciłem, tylko przyjechałem, jutro, pojutrze wracam do Wrocławia.
— Żartujesz? Myślałem, że wpadniesz z narzeczoną do nas.
— Sandra nie jest moją narzeczoną i raczej nią nie będzie.
— Tak czy siak, Baśka by się ucieszyła.
— Baśka! — Śmieję się w głos. — Czyli jednak udało jej się usidlić cię na dłużej. — Pocieram pięścią jasny łeb Jacka.
— Wiele nie musiała się starać. — Szura butem po betonie, jak zawstydzony dzieciak. — Od początku wiedziałem, że to ta jedyna, z którą chcę mieć trzech synów.
— Nieźle. I masz?
— Taa — wzdycha i przewraca oczami. — Mam trzy córki i czwartą w drodze.
No tą wiadomością zbił mnie trochę z tropu. Stoję jak słup i gapię mu się w oczy, czekając na słowa, że to żart, ale on wyjmuje telefon i pokazuje mi zdjęcie swojej cudownej rodzinki.
— Gratulacje — wyduszam w końcu, bo chyba wypada, ale szczerze, to wcale mu nie zazdroszczę.
W końcu kiedy jesteśmy już wszyscy, idziemy do środka i od razu kelnerka prowadzi nas do zarezerwowanego na dzisiaj VIP-roomu. Na stoliku śmieją się już do nas buteleczki i coś czuję, że to będzie długa noc, może i dobrze, jakoś wcale nie mam ochoty wracać do hotelu, straciłem apetyt na Sandrę.
Gadamy o pierdołach, bo żadnego z tematów nie można uznać za poważny. Chłopaki albo chwalą się stałymi związkami, albo łóżkowymi podbojami, a ja przypominam sobie ostatnią rozmowę z Sandrą. Aż dziwne, że jestem z nią bez uczuć. Tak naprawdę gdyby odeszła, niczego by to w moim życiu nie zmieniło, nawet bym jej pewnie nie wspominał. Z tematu wspólnie spędzonych studiów przechodzimy do pracy, jaką obecnie wykonujemy. Tego się obawiałem. Nie bardzo wiem, czy chcę, żeby koledzy wiedzieli, czym się trudnię. Skończyłem politechnikę, ale mój zawód nie łączy się w żaden sposób z moim wykształceniem.
— A ty co, panie inżynierze? — Jacek siedzący najbliżej mnie, stuka szklanką w moją.
— A ja… — zawieszam się na chwilę i podnoszę szklankę. — Ścigam dłużników. — Wyrzucam z siebie i od razu biorę łyk zimnej rudej.
Głosy w pokoju cichną. Chłopaki najpierw spoglądają na siebie, a później sześć par oczu wbija się we mnie.
— Pracujesz w windykacji? — Jacek pierwszy się odzywa.
— Coś w tym stylu, tylko bardziej prywatnie. Jestem jednym z tych, którzy odwiedzają dłużnika jako ostatni.
Wszyscy nagle wybuchają śmiechem i polewają kolejkę. Kiedy Jacek pochyla się nade mną, żeby mi dolać, spoglądam mu prosto w oczy i dopiero po chwili poważnieje i bezwładnie opada na kanapę obok mnie.
— Bez jaj, stary! — prawie krzyczy.
— Wiem, ale tak wyszło.
— Kurwa! Jesteś egzekutorem? — Odsuwa się ode mnie, jakby się bał.
— Nie, no bez przsady, nie zabijam. — Rozglądam się po twarzach kolegów. — Serio, no owszem straszę, czasem mordę obiję, ale nie zabijam, tak? Uwierzcie mi, że są inne sposoby niż obijanie komuś ryja, hmm? — Koledzy milczą, a kiedy na nich spoglądam, kolejno opuszczają wzrok. — Ej, panowie! — Staram się śmiać. — No ok, może to nie szczyt moich marzeń i nie ma się czym chwalić, ale czasem tak bywa. Jako inżynier mechaniki nie zarobiłbym tyle, w tak krótkim czasie. Teraz mam wielki dom, trzy samochody, dwa razy do roku jeżdżę na wakacje. Stać mnie, żeby swoją kobietę obsypywać biżuterią. Serio miałem się zastanawiać nad taką posadą? Ciekawe, czy wy byście się zastanawiali, mając do wyboru trzy tysiące na państwówce lub trzydzieści od zlecenia. — Odwracam głowę do Jacka, bo z nim zawsze najbardziej się trzymałem i chyba na jego zdaniu najbardziej mi zależy.
— Na mnie nie patrz, ja jestem ojcem dzieciom, pantoflarzem i mi z tym bardzo dobrze, nie zamieniłbym spokoju na kasę, zresztą Baśka by mi nie dała.
Parskam śmiechem i kręcę głową, bo przypominam sobie charakterek tej dziewczyny.
— Dobra, ty się nie liczysz. — Trącam Jacka łokciem. — A wy? Co, tacy święci wszyscy? — Nie odpowiadają, kiwają głowami, jakby mnie rozumieli, ale wątpię. No ok, nie ma się czym chwalić, ale tacy ludzie jak ja też są potrzebni.
Po kolejce nasze humory wracają do normy i znów zaczynamy rozmawiać jak zgrana paczka, o wszystkim i o niczym. Jacek z wiadomych powodów, co chwilę pisze do Baśki, a ja śmieję się z niego, że tak dał się wrobić. Ja nigdy się nie ożenię. Bezwiednie odwracam głowę w stronę drzwi, w których spodziewam się zobaczyć naszą kelnerkę, ale stoi tam laska o fioletowych włosach. Zamieram na jej widok i nie odwracam od niej wzroku, jest… W życiu nie widziałem takiej dziewczyny. Idzie niby pewna siebie, ale jej oczy zdradzają niepokój. Cóż, ładna dziewczyna w pomieszczeniu pełnym wypitych facetów ma prawo czuć się nieswojo. Nieśmiało podchodzi bliżej, a jej kołyszące się biodra rozpalają mój żołądek. Nie interesuje mnie nawet jej ciało, szukam jej spojrzenia, a kiedy zerka na mnie kątem oka, przepadam. Pierwszy raz czuję coś takiego. Nie potrafię oderwać od niej oczu i gapię się jak idiota. Już wiem, że to ta kobieta, na którą czekałem całe swoje życie, ta jedyna, dla której jestem w stanie poświęcić wszystko, co mam i z którą chcę się zestarzeć. Ja pierdolę, co się ze mną stało w ciągu tych kilku sekund? Myślałem, że takie rzeczy zdarzają się w tanich filmach, a nie w normalnym życiu, ale teraz wiem jedno, ona będzie moja. Będę na nią co dzień patrzył i czekał na każde jej spojrzenie. Wdycham jej słodki zapach, kiedy wymienia butelki i sam nie wiem dlaczego, zamiast poczekać, aż się odwróci, dotykam jej biodra. Liczę, że na mnie spojrzy i poczuje to samo, co ja, że od pierwszego spojrzenia będę jej. Niestety, dziewczyna nie podziela mojego entuzjazmu i z całej siły wali mnie w twarz. Moja głowa obraca się, aż chrupią mi kręgi, a ja ledwie powstrzymuję wybuch. Dawno nikt mnie tak nie trzasnął, ale siłę w łapce to panna ma. Chłopaki raptownie milkną, a ja nawet nie wiem, jak mam się zachować. Najchętniej to złapałbym ją za włosy i wpił się w te śliczne, lśniące usta, ale wiem, że nie zaskarbiłbym sobie tym jej sympatii. Odwracam wzrok i spoglądam w prześliczne szare oczy, błyszczą jakby miała się za chwilę rozpłakać.
— Czekasz, aż nadstawię drugi policzek? — warczę, na co dziewczyna drga i w pośpiechu zabiera puste butelki.
Sam nie wiem, czemu tak zareagowałem, ale chyba nie umiem inaczej, nigdy nie byłem czułym romantykiem. Kiedy dziewczyna zamyka za sobą drzwi, chłopaki patrzą na mnie jak na kosmitę i wcale im się nie dziwię.
— Co to było? — Jacek pierwszy się odzywa.
— Nie wiem — mruczę i opieram się o poduszkę kanapy.
Nie słucham tego, o czym gadają. W głowie mam ciągle jej przestraszone oczy, takie szkliste i przenikliwe, jakby chciała przejrzeć mnie na wylot. Jedno jest pewne, nie pozwolę jej zniknąć z mojego życia. Nie wiem, kim ona jest, ale wiem, że choćbym miał ją na siłę do siebie przykuć, to z nią będę.
— Co tak myślisz? — Na słowa Jacka przytomnieję i odbieram od niego szklankę.
— Że zaczynam cię rozumieć. Istnieją kobiety, dla których traci się rozum.
— Uuu, panowie! Baryła nam się zakochał! — drze się na całe gardło, a ja zasłaniam twarz dłońmi. Nie ma to jak coś komuś w tajemnicy powiedzieć.
Chłopaki stukają szklankami w moją, a ja co? Nic, myślę ciągle o niej, o jej zapachu, o szybkich oddechach, kiedy na mnie patrzyła, o nerwowych spojrzeniach. Ona już mnie zdobyła, teraz przyszła pora na mój ruch.
Do końca naszego spotkania prawie się nie odzywam. Nie umiem wydusić z siebie niczego ciekawego, zresztą chłopaki, widząc mój stan, przestają mnie zagadywać, a po dwóch kolejnych godzinach zaczynamy się zbierać. Oni idą prosto do wyjścia, a ja dostrzegam za barem moją przyszłą kobietę. Jest idealna, choć teraz trochę zamyślona i zdenerwowana. Przeciskam się przez tłum i zatrzymuję kilka kroków od baru. Z uśmiechem przyglądam się, jak podaje drinki. W końcu decyduję się podejść bliżej i siadam naprzeciwko niej. Podnosi na mnie zaskoczony wzrok i marszczy słodko brwi.
— Co dla pana? — Wymusza uśmiech.
— Panią poproszę. — Rozanielony opieram się łokciami o blat.
— Ja nie nadaję się ani do picia, ani na sprzedaż.
— Może jeszcze nikt nie zaproponował pani odpowiedniej ceny? — Jestem dość oschły, na co dziewczyna seksownie przygryza wargę. No zakochałem się i nie umiem tego wyjaśnić.
— Nie ma ceny, za którą bym się sprzedała. Przepraszam, ale jestem w pracy.
— Każdy ma swoją cenę i ja ją znajdę, a wtedy będziesz moja — mówię poważnie i czekam na jej reakcję.
— Po moim trupie. — Opiera się dłońmi o blat i pochyla do przodu, pokazując trochę więcej ponętnego dekoltu, w który bardzo chętnie bym się wtulił.
— Nawet jeśli po trupie, to zostaniesz moją żoną. — Jestem całkiem szczery, bo nie będę przebierał w środkach, aby ją zdobyć.
Dziewczyna wybucha głośnym śmiechem, a ja nie czekam na nic więcej i bez pożegnania idę w stronę wyjścia. Biorę głęboki wdech i już za nią tęsknię. Nie przeżyję żadnego następnego dnia bez niej, ale najpierw muszę się dowiedzieć o niej czegoś więcej, jak się nazywa, gdzie mieszka, cokolwiek.
Wsiadam do zamówionej taksówki, ale nie odjeżdżamy, chcę na nią poczekać. Facet kręci nosem, że stoimy, ale podaję mu kilka stówek i milknie. Jak na zawołanie, o trzeciej wychodzi z lokalu moja szarooka piękność. Przerzuca przez ramię małą torebkę na długim pasku i rozplątuje włosy, które miała zwinięte w kok. Ma śliczne, długie włosy, na bank farbowane, bo nikt nie rodzi się z takim fioletem na głowie, ale jej ten kolor tak pasuje, jakby był jej naturalnym.
— Za tą dziewczyną, tylko tak, żeby nie widziała — odzywam się do kierowcy.
— Trudno będzie, o tej porze jest mało aut na mieście — burczy, ale rusza z miejsca.
Całe szczęście to hybryda, która bezgłośnie sunie po drodze. Do tego gość pogasił reflektory, mamy szansę, że się nie zorientuje. Dziwi mnie tylko, że mieszka tak daleko od klubu, a wraca sama na piechotę, przecież pół nocy stała za barem i na pewno jest zmęczona. Nagle skręca w małą uliczkę, a kierowca się zatrzymuje.
— Tam nie wjadę. Przejście jest tylko dla pieszych i rowerzystów.
— Kurwa. — Rzucam facetowi kasę i wyskakuję z auta. Biegnę w stronę uliczki, w której zniknęła i staram się ją namierzyć. Dostrzegam ją na drugim końcu podwórza i jak najciszej próbuję ją dogonić. Zanim jednak to zrobię, słyszę jej podniesiony głos, jakby się z kimś kłóciła. Teraz nie zwracam już uwagi na hałas. Podbiegam do niej i szarpię faceta, który stara się wyrwać jej torebkę. Bez zastanowienia walę go w głowę. Gość upada na beton, po czym wstaje i lekko chwiejnie ucieka. On mnie nie obchodzi. Ostrożnie robię krok w stronę stojącej przy ścianie dziewczyny.
— W porządku? Zrobił ci coś? — Unoszę w dłoni jej twarz.
— Skąd się pan tu wziął? — pyta drżącym głosem, a jej malinowe usta wręcz błagają o całowanie.
— Przejeżdżałem niedaleko. Nic ci nie jest?
— Nie, dziękuję. — Odsuwa się ode mnie. — Dobranoc.
— Może cię odprowadzę? — mówię już za jej plecami.
— Nie trzeba, już mam niedaleko — woła, nie odwracając się do mnie.
— Jesteś pewna? I tak będę za tobą szedł! — Uśmiecham się, gdy się zatrzymuje i odwraca do mnie twarzą.
— Czego pan chce? — Zaplata ręce na piersiach.
— Żebyś bezpiecznie dotarła do domu. — Oddycham z ulgą, bo pierwszy raz się do mnie uśmiecha. — W końcu muszę zadbać o swoją przyszłą żonę, nie?
— Źle pan trafił. Nie mogę za pana wyjść — mówi nie mogę, a wygląda, jakby już wyobrażała sobie swoją suknię ślubną.
— Masz już męża?
— Nie. — Nagle traci humor.
— Narzeczonego?
— Nie. Mam chłopaka.
— To musi cię strasznie kochać, skoro pozwala ci wracać po pracy, w środku nocy, samej przez miasto.
— Nic pan nie wie. — Mruży oczy, bo chyba dotknęło ją to, co powiedziałem. Nie wiem, czy faktycznie z kimś jest, ale jeśli tak, to nie jest z nim szczęśliwa.
— Być może. — Podchodzę do niej, lecz ona od razu się wycofuje. — Jak masz na imię?
— Eliza — szepcze, nie odwracając ode mnie spojrzenia.
— Ładnie. — Patrzę w jej oczy i marzę, żeby je przymknęła, żeby dała się chociaż pocałować.
— A pan?
— Miło, że pytasz. Filip.
— Też ładnie. — Uśmiecha się lekko.
— Teraz powinienem cię pocałować.
— Obejdzie się. — Stara się odsunąć, ale obejmuję jej talię ramieniem i zatrzymuję przy sobie.
— Bruderschaft będzie niedokończony.
— W takim razie zostaniemy na pan i pani. — Strąca stanowczo moją rękę. — Dobranoc.
Zanim się obejrzę, Eliza biegnie przez podwórko i wbiega do klatki. Stoję jeszcze chwilę dla pewności, czy nie wyjdzie, ale to na nic. To raczej ten typ, że choćby miała spać na klatce, to nie pokaże, gdzie naprawdę mieszka. W głowie układam sobie plan na poznanie jej i wkurwiam się, że nie mogę jej po prostu wsadzić w samochód i wywieźć.
Do hotelu wracam pieszo i całą drogę wspominam jej uśmiech oraz dotyk. Była taka bardzo moja, wydawało mi się, że znam ją od zawsze.
Kiedy otwieram drzwi sypialni, od razu spoglądam na śpiącą Sandrę. Z nią będę musiał się pożegnać, ale to rano. Teraz idę spać na kanapę, bo jakoś nie mam ochoty na spanie z nią w jednym łóżku.
Rozdział 3
Eliza
Wbiegam po schodach i z hukiem wpadam do mieszkania. Od razu przekręcam klucz w drzwiach. Niby wiem, że tu nie przyjdzie, ale i tak mi nieswojo. To jakiś popaprany psychol. Nieprzyjemny dreszcz wstrząsa moim ciałem na samo jego wspomnienie i tego, jak na mnie patrzył. Odwieszam torebkę na haczyk i ściągam buty. Moje stopy boleśnie pulsują, a chłód podłogi jest teraz dla nich ukojeniem. Cicho idę przez mieszkanie i z niedowierzaniem patrzę na Marcina śpiącego na kanapie przed telewizorem. Oczywiście pod nogami ma arsenał pustych butelek. Przynajmniej wiem, na co wydał moją kasę. Podnoszę puste szkło, żeby nie hałasował nim, gdy się ocknie i zabieram wszystko do kuchni. Tu też nie lepiej wygląda. Na stole są puste opakowania po parówkach, keczup i kilka lekko już przyschniętych bułek. Posiłek prawdziwego mężczyzny. Nie chce mi się tego sprzątać, zresztą nie mam powodu robić tego za niego. Jestem zmęczona…
Po zmyciu makijażu i przebraniu się w piżamę, kładę się do łóżka. Mimo ciężkich powiek sen nie przychodzi. Nie wiem, co dalej, nie mam kasy, nie mam możliwości dorobienia. Może dam jakieś ogłoszenie i w ciągu dnia chociaż parę godzin bym coś porobiła. Kilka stówek już by mi trochę pomogło. Nie wiem, może pogadam z szefem o nadgodzinach. Nigdy nie chciał, żebyśmy pracowali ponad normę, ale może uda mi się wytłumaczyć, że to kryzysowa sytuacja, nie na stałe, tylko na parę dni. Szczypią mnie oczy, zamykam je i chcę spać, chcę odpocząć od wszystkiego. Boże, jak mi się marzą wakacje, takie prawdziwie leniwe, leżeć cały dzień na gorącej plaży z drinkiem w kokosie i patrzeć na wyłaniających się z oceanu przystojniaków. Taa… Zamiast tego słyszę, jak Marcin zatacza się w stronę sypialni. Szybko odwracam się na bok i udaję, że śpię. Już po drodze się rozbiera i włazi do łóżka, a piwskiem wali na kilometr. Po co jeszcze z nim jestem? Przecież on się nie zmieni, a ja w końcu przywyknę do sytuacji na tyle, że będzie to dla mnie normą i nie będę zauważać jego picia i krętactwa. Głośne chrapanie Marcina nie pozwala mi spać i owinięta kocem przenoszę się na kanapę. Zatrzymuję się przy stoliku i nie wierzę własnym oczom, serio? Narzygał na podłogę i nawet tego nie sprzątnął? Gdzie ja jestem, do cholery? Nie umiem powstrzymać emocji i wybucham płaczem. Nawet tego nie kryję, bo przecież on i tak nie usłyszy. Ocierając twarz rękawem piżamy, przynoszę z kuchni papierowe ręczniki i płyn do mycia podłóg. Klękam przy stoliku i starając się opanować własny organizm, zgarniam ten syf, bo nie mam zamiaru spać w smrodzie. Jedno jest pewne, nie chcę go tu więcej widzieć. To ponad moje siły.
Nie mogę zasnąć i do rana bezmyślnie gapię się na jakieś seriale w telewizji. W końcu słyszę Marcina snującego się po mieszkaniu. Super, dochodzi południe, a on dopiero wstał, pewnie był zmęczony z przepracowania.
— Musisz się tłuc? — warczę, nie podnosząc głowy z poduszki.
— Głodny jestem.
— Zjedz sobie kawałek butelki.
— Bardzo śmieszne — prycha nade mną. — Weź zrób jakieś śniadanie, co?
— Chyba cię pojebało, nierobie jeden.
— Niunia… — Trąca mnie w ramię, a ja nie wytrzymuję.
— Niunia? — Siadam i patrzę na niego ze zmarszczonymi brwiami. — Marcin, wyprowadź się.
— Co?
— Po prostu, spakuj swoje rzeczy i zamknij drzwi z tamtej strony.
— Lizka, ty weź się opanuj, co?
— Ostatni raz mówię. Skończyło się. — Podnoszę się z kanapy i owijam kocem. — Na czternastą idę do roboty, wrócę przed północą i ma cię nie być. Nie wiem dokąd pójdziesz i nie wiem za co będziesz żył. Nie obchodzi mnie to, dokładnie tak, jak ciebie nic nie obchodzi. Jesteś dorosły, radź sobie. — Odwracam się i zamykam w łazience. Zaciskam dłoń na ustach, żeby nie słyszał mojego płaczu. Nie sądziłam, że tak to się skończy. Marzyłam, że już zawsze będziemy razem, a tu taka niespodzianka.
Kiedy wychodzę z łazienki, Marcin siedzi przy kuchennym stoliku, na którym stoją dwa kubki z kawą.
— Pogadajmy, co? — Wstaje na mój widok.
— Nie ma potrzeby. Zaraz wychodzę. Kasy, którą mi ukradłeś, nie musisz oddawać, nie chcę od ciebie niczego i nie chcę mieć po tobie niczego. Zniknij, jakby cię w ogóle w moim życiu nie było.
— Kochamy się — szepcze głosem wskazującym rozpacz, ale ja w nią nie wierzę. To dobry manipulant i zdecydowanie zbyt długo nabierałam się na słodkie słówka.
— Kochaliśmy, teraz tylko razem mieszkamy, bo nawet razem nie żyjemy. Wyjdź i nigdy więcej nie wracaj.
Nie zwracając uwagi, że chce coś powiedzieć, wracam do sypialni i szybko się ubieram. Wychodzę z mieszkania bez makijażu, bo nie mam na to czasu. Chcę zniknąć jak najszybciej, żeby przestać o nim myśleć.
Wolnym krokiem docieram do klubu i od razu idę do biura kierownika. Zanim zapukam, biorę głęboki wdech i po chwili wchodzę do niewielkiego pomieszczenia.
— Słucham, skarbeczku. — Facet się szczerzy.
— Szefie, mogę stuknąć parę nadgodzin?
— Nie — odpowiada szybko i zaczyna coś robić na komputerze.
— Serio? Potrzebuję kasy, muszę trochę dorobić, bo…
— Bo?
— Mam problemy i …
— Lizka, mów wprost. — Opiera łokcie o blat i patrzy mi poważnie w oczy.
— Facet wydał moją kasę i brakuje mi na życie. — Mam łzy w oczach, bo strasznie mi wstyd.
— Pogoń go przede wszystkim.
— Już to zrobiłam, ale kasa mi z tego powodu na konto nie wpłynęła.
— Wiesz, że nie lubię…
— Wiem, to podbramkowa sytuacja.
— Mam nadzieję, bo się wykończysz — wzdycha ciężko i buja się w fotelu. — Do końca miesiąca i ani dnia dłużej. No i oczywiście nie codziennie.
— Dzięki. — Uśmiecham się i trochę już spokojniejsza wychodzę z biura.
Zaraz po otwarciu klubu nie ma wielkiego ruchu i w zasadzie tylko siedzę, podając od czasu do czasu jakiś soczek młodemu pokoleniu na wagarach. Dopiero po osiemnastej ludzi przybywa na tyle, że czuję się w swoim żywiole. Lubię to, gwar, hałas i brzęk szkła.
Filip
Zanim otworzę zmęczone oczy, przypominam sobie wzrok Elizy. Mam nadzieję, że nie była moim snem. Niemożliwe, dotykałem jej, choć tak naprawdę, to sam nie wierzę w to, co się wydarzyło. Jestem za stary na takie zakochiwania, a jednak w niej jest coś dziwnego, coś niewytłumaczalnego. Zachwyciła mnie od pierwszej sekundy i od pierwszej sekundy była i będzie tylko moja. Gwałtownie podnoszę powieki, czując jak Sandra wciska sobie w usta mojego fiuta i jednym ruchem odrywam ją od siebie.
— Zwariowałaś? — krzyczę i poprawiając gacie, wstaję z kanapy.
— O co ci chodzi? Zawsze lubiłeś.
— Od dziś nie lubię.
Laska uderza mnie w twarz, a ja zaskoczony nawet nie wiem, co powiedzieć.
— Mówiłam, że jak przelecisz jakąś panienkę, to nie podaruję! — drze się tym swoim cienkim głosem.
— Co ty bredzisz?
— Co, nagle przestałam cię kręcić, czy znalazłeś sobie inną?
Patrzę jej w oczy i zastanawiam się, co dalej. Nie będę z nią na siłę, więc chyba czas na chwilę szczerości.
— Siadaj. — Wskazuję jej głową fotel. — Pamiętasz, jak się umawialiśmy na początku naszej znajomości? Że nie łączy nas nic istotnego, dobrze się bawimy, ale do czasu, aż któreś z nas nie zrezygnuje?
— Pamiętam, ale nie wiem, do czego…
— Rezygnuję — wtrącam się i patrzę, jak zareaguje. — Jeszcze dziś spakujesz się i wrócisz do siebie.
— Filip, ty chyba nie mówisz poważnie!
— Nigdy nie byłem bardziej poważny. Czego chcesz? Pieniędzy za straty moralne, mieszkanie? Samochód? Bo wszystko, co dostałaś do tej pory, jest oczywiście twoje. Jeszcze dziś pojedziesz do Wrocławia i do jutra znika z domu wszystko, co twoje i ty również. Wiem, że jesteś zawiedziona i domyślam się, że spodziewałaś się innego zakończenia naszej znajomości, i to jest także powód naszego rozstania, nie tak się umawialiśmy.
— Nie wierzę — szepcze do siebie i powoli wstaje z fotela. — Powiedz, że żartujesz.
— Przepraszam — mówię całkiem szczerze, ale chyba mi nie wierzy. — Nie planowałem tego, po prostu…
— Co? No co, do cholery?
— Nieważne. Nie chcę z tobą być i nie chcę tego bez sensu ciągnąć. Rozstańmy się w jak najbardziej cywilizowany sposób, bo chyba żadnemu z nas nie zależy na wojnie.
— Ty… ty… — Zaczyna płakać. — Ty kutasie zakłamany! Byłam darmową kurwą?
— Nie taką darmową — mówię w żartach, przypominając sobie jakie zakupy robiła moją kartą, ale ona bierze to na serio i znów wali mnie w ryj. — Sandra, daj spokój, dorośli jesteśmy. Nie wyszło, tyle! Nie będziemy się teraz zagłębiać w szczegóły, nie czuję tego i już. Chcesz samochód, żeby dojechać do domu?
— Bez łaski, fiucie!
Wybiega z salonu i po kilku minutach wraca z walizką. Nawet na mnie nie spogląda. Trzaska za sobą drzwiami, opuszczając tym samym apartament i moje życie. Wcale nie jest mi żal, choć wiem, że zrobiłem jej straszną przykrość. Teraz muszę jakoś przekonać do siebie Elizę, a to chyba trudniejsze niż wszystko inne.
Zamawiam sobie śniadanie do pokoju i sprawdzam, od której czynna jest Omega. Do czternastej mam jeszcze trochę czasu, chcę tam być, zanim Eliza zacznie pracę, a nie wiem, o której zaczyna. Mógłbym iść do niej pod dom, ale wtedy na bank by nie wyszła z klatki, z pracy trudniej jej będzie uciec.
Cały dzień myślę tylko o niej. Sam sobie się dziwię, bo nigdy nie podejrzewałem siebie o coś takiego. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że jeszcze nigdy się nie zakochałem. Do tej pory dziewczyny były fajnym towarzystwem na imprezach. Zawsze lubiłem otaczać się zgrabnymi laskami, ale z żadną nie chciałem niczego poza świetną zabawą. Elizka jest inna, przy niej nie liczy się nic poza nią, nie potrzebuję imprez, czy nawet seksu, na nią mógłbym wciąż patrzeć, i to by mi wystarczyło. Może mnie nie chcieć, może nie dawać się dotknąć, nie mówiąc już o czymś więcej, niech po prostu na mnie patrzy, niech się czasem do mnie uśmiechnie, a ja pójdę za nią w ogień. Najchętniej już bym zaklepał dla nas datę ślubu, ale to chyba nie najlepszy pomysł.
Spoglądam na zegarek, ale czas wlecze się dziś wyjątkowo wolno. Z nerwów przed spotkaniem sprawdzam dane gościa, którego muszę ponaglić w sprawie spłaty pożyczki. Wyciągam telefon i czytam maila, choć znam go już prawie na pamięć. Edward Górski, Kwietniewo osiemnaście. Wyszukuję na mapie, gdzie dokładnie leży ta miejscowość, bo jakoś jej nie kojarzę, choć nazwa wydaje mi się znajoma. Trzydzieści kilometrów od Elbląga, czyli załatwię sprawę w półtorej godziny, później zabieram Elizę i jedziemy do mnie, chociaż bardziej chciałbym powiedzieć do nas.
Schodzę na parking i wbija mnie w ziemię, kiedy widzę swój wóz. Suka porysowała mi samochód, no zajebię ją! Podchodzę bliżej i patrzę na głęboką do blachy rysę wokół auta. Niech ją szlag. Rysa na boku to jednak nic, w porównaniu z wielkim kutasem wydrapanym na przedniej masce. No chyba śnię… Już nawet się nie wkurwiam, ale nie ma szans, że będę takim wozem jeździł po mieście. Szukam na Google najbliższego lakiernika i niech mi to gówno jakoś zamaluje.
Tracę czas na wizytę w lakierni i z mordem w oczach patrzę na chłopaka, który szczerzy się na widok wydrapywanki na moim Mustangu. Nie ma opcji, że zdążę być w Omedze przed Elizą.
W końcu odbieram swój wózek i od razu jadę pod wskazany w zleceniu adres. Na czternastą wrócić nie zdążę, ale im szybciej tam dotrę, tym szybciej wrócę. Łamiąc chyba wszystkie możliwe przepisy, dojeżdżam do maleńkiej wsi i bez problemu znajduję odpowiedni adres. Na podwórku nikogo nie widzę, samochodu też nie ma. Podchodzę do drzwi i pukam, lecz nikt nie otwiera. Facet się mnie pewnie nie spodziewał. Walę pięścią, ale to na nic. Nie mam zamiaru na niego czekać, bo w Omedze czeka na mnie Eliza.
— Pan do kogo? — Odwracam głowę do stojącej za siatką kobiety. — Edka nie ma, pojutrze ma przyjechać.
— Aaa… — odzywam się po chwili. — W takim razie ja pojutrze podjadę. Dziękuję pani. — Uśmiecham się, a kobieta niespodziewanie rzuca mi przez ogrodzenie wielkie jabłko.
Zanim się odezwę, wchodzi do domu, a ja stoję jak kołek. Zapomniałem, że ludzie na wsi żyją trochę inaczej. Pospiesznie wsiadam do wozu i ruszam na Elbląg. Nawet dobre to jabłko. Lecę pustą drogą i nie posiadam się z radości, że ją zobaczę. Śmieję się z siebie, bo zachowuję się jak pierwszoklasista podkochujący się w koleżance z ławki. Jadę przez las i z daleka widzę migające światła. Kiedy wyjeżdżam zza zakrętu, dostrzegam stojące na drodze samochody. Zanim do nich dojadę, mija mnie kilka wozów strażackich oraz karetek i coraz mniej mi się to podoba, zwłaszcza że nie mam jak zawrócić, bo służby zastawiły drugi pas swoimi pojazdami. Nie, no wszystko przeciwko mnie, ja rozumiem, że wypadek, ale ona tam siedzi, a ja co?
Droga jest zablokowana w obie strony, a ja zaraz wybuchnę. Dochodzi osiemnasta, Elizka jest już pewnie w pracy. Musi pięknie wyglądać szalejąca za barem. Zamykam oczy i staram się przypomnieć sobie każde jej spojrzenie, każde słowo, które wywoływało na mojej skórze dreszcze.
W końcu odblokowują drogę i ruszam do swojej kobiety. Nie zajeżdżam do hotelu, zatrzymuję się pod klubem i przepycham się przez tłum, kierując od razu do baru.
Eliza
Wracam z zaplecza z zapasem limonek i zatrzymuję się na widok Filipa. Śmieje się do mnie tak szeroko, jakby pół życia na mnie czekał. Nie zwracam na niego uwagi, staję na swoim stanowisku i staram się normalnie obsługiwać klientów. Niestety, jego wzrok mnie rozprasza i nie jestem w stanie skupić się na niczym.
— Czego ty chcesz? — Przechylam się lekko nad bar.
— Ciebie. — Opiera łokcie o blat i podpiera na dłoniach twarz.
— Daruj sobie. To było śmieszne, ale wczoraj, dziś mnie to nie bawi.
— Po pierwsze, kochanie, i tamto, i to było dzisiaj — wzrusza ramionami — po drugie, to wcale nie miało być śmieszne. Zakochałem się w tobie, chcę się z tobą ożenić i spędzić z tobą resztę życia.
— Nietrzeźwym alkoholu nie podajemy, możesz dopić to, co masz w szklance i żegnam.
— Mogę postawić ci drinka?
No koleś jest chyba głuchy.
— Nie piję alkoholu — odzywam się chłodno i podaję kelnerce tacę z przygotowanymi szklankami.
— Jesteś barmanką. — Filip mruży lekko oczy i teraz wydaje się jakby fajniejszy.
— I co z tego? Ja podaję alkohole, od picia są inni. — Biorę głęboki wdech, przypominając sobie Marcina.
— To zrób mi najlepszego jakiego umiesz. — Znów szczerzy się w uśmiechu, a mnie to jakoś strasznie irytuje.
Niestety, jestem w pracy i moim obowiązkiem jest obsługiwać klientów, a nie z nimi dyskutować. Z zaciśniętymi zębami dodaję kolejne składniki do shakera i mocno nim potrząsam. Przelewam złoty płyn do szklanki wypełnionej lodem i kładę na wierzchu cząstkę cytryny, do środka słomka i stawiam szklankę na podkładce tuż przed Filipem. Dopiero teraz na niego spoglądam i zauważam, że nawet na sekundę nie odwrócił ode mnie wzroku. Nawet kiedy bierze słomkę do ust, to patrzy mi w oczy.
— Mmm, serio dobre. — Uśmiecha się, jakby się nie spodziewał.
— Dziękuję — mówię trochę chłodno.
— Mogłabyś mi robić takie codziennie.
— Za drogo by cię to wyszło. — Przewracam oczami i wracam do pracy.
Filip nie odchodzi od baru i, mimo że ani na niego nie spoglądam, ani go nie obsługuję, wciąż mi się przygląda. Zaczyna mnie to drażnić, ale przecież nie mogę mu powiedzieć, żeby sobie poszedł. Nie jest ani pijany, ani agresywny, więc nie mam podstaw, żeby go wyrzucić z lokalu. Trudno, przecież nie będzie tu ze mną siedział do zamknięcia.
O pierwszej jestem już bardzo zmęczona, a przede mną praca do szóstej rano. Nie dam rady bez przerwy. Odwracam się tyłem do sali i opieram dłonie o blat.
— Idź już.
Napotykam wzrokiem stojącego obok mnie Emila.
— Trzepię nadgodziny. — Zaciskam powieki kilka razy, żeby się rozbudzić.
— Jak potrzebujesz kasy, to ci pożyczę.
— To niczego nie zmieni, bo i tak będę musiała oddać. Dam radę, to tylko parę dni.
— Idź na zaplecze, odsapnij trochę, kawę wypij albo prześpij się godzinkę.
— Za to mi nie płacą. — Wzruszam ramionami.
— W grafiku tego nie uwzględnimy. — Uśmiecha się litościwie i wręcz wypycha mnie z sali. — Leć mała, bo padniesz do rana.
Kiwam tylko głową i wychodzę, bo serio padam na twarz. Może gdybym ostatniej nocy się przespała, to byłoby mi lżej. Siadam na krześle przy stoliku i włączam telefon, mam dziesiątki nieodebranych połączeń od Marcina. Opieram skroń o ścianę i staram się nie spać, chociaż to bardzo trudne…
Rozdział 4
Filip
Eliza wyszła na zaplecze i nie ma jej już kilkanaście minut. Wiem, że jest w pracy i że czasem musi też wyjść, ale nie potrafię przestać na nią czekać. Chciałbym, żeby tu była, żeby przewracała oczami na mój widok i żeby mówiła, że mnie tu nie chce, ale niech tu wróci i znów na mnie spojrzy.
Dopijam słodkiego drinka i spoglądam na zegarek. Cholera, minęło pół godziny. Nerwowo rozglądam się po sali i dociera do mnie, że przecież mogła już wyjść i nawet nie powiedzieć, że skończyła pracę. Jestem idiotą! Ruchem dłoni wołam barmana i przechylam się przez blat.
— Eliza skończyła już zmianę? — pytam, a facet krzywo na mnie spogląda.
— A pan to kto?
— Jest czy już wyszła? — Łapię go za koszulkę i lekko szarpię.
— Jest na zapleczu, ma przerwę. O co panu chodzi?
— Jak to przerwę? O której dziś kończy?
— Panie, odwal się pan od niej, dobra?
Nie, no nie wytrzymam. Bez oglądania się za siebie idę w stronę drzwi na zaplecze i nie zwracam uwagi na to, że koleś mnie zatrzymuje. Wpadam do niewielkiego pomieszczenia, w którym stoją regały wypełnione alkoholami, szklankami i innymi dodatkami. Dopiero po chwili dostrzegam pod ścianą mały metalowy stolik, na którym śpi moja Eliza. Obaj z barmanem patrzymy na nią i żaden z nas się nie odzywa. To jest widok, który szkoda psuć pustym gadaniem i na szczęście on to rozumie. Cicho podchodzę bliżej i kucam przed jej twarzą, jest teraz wyjątkowo śliczna i spokojna. Jej oddechy są głębokie i powolne, a usta lekko otwarte, Boże, jak ja bym chciał ich spróbować, muszą być idealnie miękkie i słodkie. Odsuwam z jej twarzy fioletowy kosmyk, a ona drga, jakby się przestraszyła. Na szczęście się nie budzi, a po chwili rozkosznie mlaszcze i oblizuje wargi. Mógłbym tak przesiedzieć całe życie. Co ta dziewczyna ze mną zrobiła? Odwracam się do wciąż stojącego w drzwiach barmana i kiwam głową, żeby wyszedł. Facet przewraca oczami, ale spełnia moją prośbę. Zostaję sam z moim fiołkiem i cicho siadam przy stoliku, tak żeby móc patrzeć na jej twarz. Jest perfekcyjna, ma długie ciemne rzęsy i pełne ciemnoróżowe usta. Prawie wcale nie ma makijażu, jedynie tusz na rzęsach. Lubię ją właśnie taką, naturalną i prawdziwą. Kilka jasnych piegów zdobi jej zgrabny nosek, a pod lewą brwią ma malutką bliznę. Nie potrafię oderwać od niej wzroku i wkurwiam się sam na siebie, że mrugam powiekami, bo szkoda mi każdej straconej sekundy. Opętała mnie, ale dobrze mi z tym i wcale nie chcę wyjść z tego opętania. Kładę się na stoliku i czekam, aż otworzy te swoje oczęta i na mnie spojrzy. Domyślam się, że nie ucieszy się na mój widok, ale to najmniej ważne. Muszę to znieść, wiem, że prędzej czy później przywyknie do mnie na tyle, że przestanę jej przeszkadzać.
Z uśmiechem patrzę jak się porusza i pociera dłonią nos, moja najpiękniejsza na świecie… Nagle zrywa się ze stolika i przestraszona patrzy mi w oczy, przepadłem w tej szarości.
— Filip? — Jej głos jest lekko zachrypnięty, ale dodaje jej to uroku. — Co tu robisz?
— Czekam, aż się obudzisz. — Szczerzę się głupio. — Nie możesz tyle pracować. Chodź, zawiozę cię do domu.
— Spadaj! — warczy i spogląda na zegarek. — Cholera, muszę wracać do roboty.
— Ej! — Łapię ją za łokieć, kiedy przechodzi obok mnie. — Zamęczysz się, ile godzin już tu jesteś?
— Nie twoja sprawa. — Wyrywa rękę i wybiega.
No i jak ja mam z nią rozmawiać? Kręcę głową sam do siebie i wracam na salę. Dziewczyna szybko wpada w rytm i znów nie zwraca na mnie uwagi, ale mi to w niczym nie przeszkadza. Ważne, że ja mogę swobodnie na nią patrzeć. Siadam przy barze i zamawiam tym razem coś bez alkoholu, bo chcę jeszcze prowadzić. Jestem załamany ilością godzin, jakie ona tu tłucze, ale za każdym razem, kiedy chcę z nią o tym porozmawiać, to mi ucieka. Na razie rezygnuję, ale wiem, że ten temat nas nie ominie, poza tym nie będzie tu dłużej pracować, bo po weekendzie wraca ze mną do Wrocławia. Jeśli tam będzie chciała stać za barem, to kupię jej jakiś fajny lokal.
Po piątej patrzę na nią już z żalem, bo ledwo się trzyma, ale nie pozwala się ani wyręczać w pracy, ani wygonić do domu. Ma charakter dziewczyna. W końcu kilka minut przed szóstą zaczyna się zbierać i wychodzi na zaplecze. Czekam na nią, bo nie pozwolę, żeby szła po tylu godzinach sama do domu, a ukochany chyba nie bardzo się spieszy do pomocy.
Schodzę z krzesła, kiedy do mnie podchodzi i liczę, że chociaż na mnie spojrzy. Niestety, jeszcze na to nie zasłużyłem. Bez słowa mnie mija i wychodzi z klubu. Nawet się nie zatrzymuje. Wciąż idąc, rozplątuje koka i lekko porusza luźnymi włosami. Sięgają jej prawie do pasa i są pięknie lśniące. Słyszy za plecami moje kroki i nagle się zatrzymuje. Czekałem na to. Podchodzę najbliżej jak mi na to pozwala i sam nie wiem, czy coś powiedzieć, czy czekać na nią, bo najchętniej to mocno bym ją przytulił i zaczął całować.
— Śledzisz mnie? — Patrzy na mnie z wyrzutem.
— Odwiozę cię — szepczę i wyciągam do niej dłoń, chcąc ją objąć.
— Nie ma takiej potrzeby, muszę jeszcze pójść do sklepu. — Odwraca się i odchodzi.
Kilkoma krokami zrównuję się z nią i staram się spojrzeć jej w oczy.
— Zakupy o szóstej rano? — Próbuję być zabawny, ale ona jakoś nie podziela mojego nastroju, cóż, ja jestem najszczęśliwszy na świecie, że mam ją obok siebie.
— Znajdzie się kilka sklepów, bez obaw. Żegnam. — Przyspiesza kroku i już prawie biegnie.
— Czemu nie pozwalasz sobie pomóc?
— Bo nie potrzebuję niczyjej pomocy! — krzyczy ze łzami w oczach, a mi pęka serce. — Chcę spokoju. Nie chcę ani ciebie, ani nikogo innego! Zostaw mnie samą!
— Zrobił ci krzywdę? — Mój głos się łamie.
— Odwal się raz na zawsze, rozumiesz?
— Kochanie, proszę… — Przechylam głowę i staram się dotknąć jej ramienia.
— Nie jestem twoim kochaniem! — Nie mogę znieść drżenia jej głosu. Ewidentnie się mnie boi, a nie wie, że dla niej skoczyłbym w ogień. — Nie zbliżaj się do mnie, rozumiesz? — szepcze prawie bezdźwięcznie. — Nigdy więcej do mnie nie podchodź!
Otwieram usta, ale ona, nie zwracając na nic uwagi, przebiega przez ulicę i znika za drzwiami supermarketu. Tak jej nie przekonam. To nie jest laska, która leci na komplementy i słodkie spojrzenia. Poza tym coś mi się wydaje, że ma złe doświadczenia i boi się zaufać. Co prawda, to prawda, mnie zna jedną dobę, to czego mam się spodziewać, że się we mnie zakocha? Ale w końcu ja właśnie to zrobiłem.
Eliza
Wpadam do sklepu i oglądam się, czy znów za mną nie idzie. Serio zaczynam się go obawiać, on jest niebezpieczny. Przez szklane drzwi widzę, że wciąż stoi po drugiej stronie ulicy. Nie potrafię oderwać od niego oczu i dopiero gdy unosi do mnie dłoń, odwracam się i łapię za koszyk. Mam stówę na tydzień i jak na złość wszystko mi się skończyło, proszek do prania, jedzenie, nawet tampony mam na wykończeniu. Przechodzę przez bezludne alejki i w głowie liczę, co kupić, żeby jak najmniej zapłacić. Biorę makaron, przecier pomidorowy, ryż, trochę warzyw i idę po chemię. Ceny zwalają z nóg, ale jakoś muszę przetrwać. Biorę tylko to, co jest niezbędne i możliwie najtańsze. Niestety, przy kasie dowiaduję się, że te moje niby niewielkie zakupy wynoszą więcej niż mój tygodniowy limit. Super, na szczęście proszku do prania za tydzień już kupować nie będę.
Pakuję zakupy do toreb, a kiedy odchodzę od kasy, staje przede mną mój prześladowca. Chcę go ominąć, ale nie pozwala mi na to i zagradza mi drogę. Nie będę się z nim kłócić na środku sklepu, wbijam w niego wzrok i czekam aż odpuści, wiem, że odpuści. Nie mylę się, po kilku najdłuższych w moim życiu sekundach, opuszcza wzrok i odsuwa się na tyle, że mogę przejść. Niestety mój spokój nie trwa długo, bo czuję go za plecami. Zmęczona jego zachowaniem zatrzymuję się na środku ulicy i czekam, aż podejdzie. Robi to niemal natychmiast.
— Czemu to robisz? — pytam ze łzami w oczach, bo boję się go coraz bardziej.
— Chcę, żebyś mnie lepiej poznała. — Tym razem jest inny, bardziej łagodny i nie tak nachalny, jednak mnie to w żaden sposób nie uspokaja. — Wszystkie związki zaczynają się od pierwszego spotkania.
— Ale ja nie chcę cię poznawać — mówię już całkiem bez sił. — Nie rozumiesz tego? Albo jest to coś, albo nie ma.
— Kocham cię — mówi tak poważnie, że aż mam ciarki. To psychol, bez wątpienia, tylko oni potrafią w taki sposób wpływać na innych. — Nie wiem, jak to wyjaśnić. Po prostu tamtego wieczoru, kiedy stanęłaś w drzwiach z tacą, wiedziałem, że już nie chcę innej kobiety. Jednym spojrzeniem zmieniłaś mój cały dotychczasowy światopogląd. Mnie zmieniłaś. Spotkajmy się tak normalnie, na kawę i ciasto, poznasz mnie, sama zobaczysz, że nie jestem takim świrem, za jakiego mnie teraz uważasz. — Brzmi szczerze, ale to mnie upewnia w przekonaniu, że to, co mówi, ma drugie dno.
— Ty jesteś chory — szepczę i lekko się wycofuję.
— Może i tak, ale dla ciebie jestem gotów na wszystko i uprzedzam, że nie dam się spławić. Będę zawsze blisko ciebie, czy mnie będziesz chciała, czy nie. Uwierz, znajdę sposób, żebyś ze mną była. Nie wiem jeszcze jaki, ale wiem, że za mnie w końcu wyjdziesz. To jak z tymi połówkami jednego jabłka, od pierwszego spojrzenia wiedziałem, że to właśnie ty do mnie pasujesz. — Wyciąga do mnie dłoń i stara się mnie do siebie przyciągnąć.
Wyrywam się i uciekam, nawet nie oglądam się, czy za mną idzie, bo domyślam się, że tak. Na szczęście podjeżdża autobus i bez zastanowienia wskakuję do środka. Dopiero teraz patrzę, że Filip nadal stoi przed sklepem. Siadam przy oknie i trzęsę się od tłumionego płaczu. Zaciskam dłoń na ustach, żeby nikt mnie nie słyszał i dopiero po kilku minutach się uspokajam. Muszę stąd uciec, nie wiem, może pojadę do ojca, tam mnie raczej nie znajdzie.
Kiedy podchodzę do drzwi mieszkania, słyszę ze środka kilka głosów. Świetnie, zamiast się wyprowadzić, sprowadził sobie kolegów. Po wejściu do mieszkania, dociera do mnie charakterystyczny zapaszek palonego zielska i zaciskam nerwowo zęby. Zaraz mnie szlag trafi. Stawiam zakupy w przedpokoju i wolnym krokiem idę do salonu. Chłopaki imprezują w najlepsze. Na stoliku leżą rozpieprzone chipsy, na podłodze butelki oraz puszki, a oni ze skrętami w zębach gapią się na jakiś film i dyskutują tak głośno, że nawet nie zauważają, że wróciłam.
— Koniec imprezy! — Podchodzę do telewizora i go wyłączam. — No już, wychodzimy.
— Niunia, daj spokój — odzywa się Marcin, a we mnie budzi się demon.
Biegnę do sypialni i łapię z półki jego rzeczy. Otwieram drzwi na klatkę i wszystko wywalam na schody. Czuję szarpnięcie za ramię i odwracam się do stojącego za mną faceta.
— Wypierdalaj z mojego domu! — krzyczę na całe gardło. — Wszyscy wypad!
— Lizka, przestań! — Marcin łapie mnie za rękę i szarpie w stronę sypialni. — Nie mam dokąd iść!
— Nie wkurwiaj mnie! Niech cię koledzy przygarną, skoro ich tak lubisz. Ja nie będę cię niańczyć!
Niespodziewanie Marcin rzuca mnie na łóżko i przygniata sobą do materaca. Krzyczę i wyrywam się z jego uścisku. Niestety nic sobie z tego nie robi. Zrywa ze mnie spodnie i zaczyna się do mnie dobierać. Wierzgam i kopię, ale to na nic. Uderza mnie w twarz z taką siłą, że chwilę zajmuje mi dojście do siebie. Potrząsam głową i zanim zareaguję, czuję jak próbuje się we mnie wcisnąć. Zaciskam nogi, nie dając za wygraną, ale jest silniejszy. Napiera na mnie coraz mocniej, a ja tylko krzyczę w głos z bólu i strachu. Pochyla się nade mną, a ja bez zastanowienia gryzę go w szyję. Marcin z krzykiem zrywa się na równe nogi i kiedy już myślę, że jest po wszystkim, kolejny raz mnie uderza. Tym razem dostaję w głowę, a później w brzuch. Zasłaniam się, jak tylko mogę i wołam pomocy, ale nikt nie przychodzi. Odruchowo zasłaniam twarz przed uderzeniami, ale bije mnie i kopie wszędzie tam, gdzie da radę. Nie bronię się, jęczę z bólu i chcę, żeby już przestał. Nagle słyszę głosy chłopaków, którzy starają się go ode mnie oderwać. Żaden do mnie nie podchodzi. Z ulgą słucham jak zbierają rzeczy Marcina i trzaskają drzwiami. Nie mam siły podnieść się z podłogi, leżę i płaczę, wyrzucając sobie, że na to wszystko pozwoliłam, że tak późno zdecydowałam się na stanowcze kroki. Ocieram nadgarstkiem skaleczone usta i spoglądam na smugę krwi na skórze. Pragnę tylko spokoju, odpoczynku. Zamykam oczy i zastanawiam się, czy chcę się w ogóle obudzić.
Nie wiem czy straciłam przytomność, czy zasnęłam, ale przez chwilę mnie nie było. Zanim zdecyduję się wstać, chwytam się za głowę. Musiałam nieźle dostać, bo boli mnie każda część ciała. Otwieram oczy i powoli staram się podnieść. W łazience obmywam twarz z zaschniętej krwi i patrzę w swoje odbicie. Mam siniak pod okiem, ślady po uścisku na szyi i rozciętą wargę. Resztę siniaków mam na rękach i nogach, a jeden nawet na żebrach. Siadam na klapie sedesu i zaczynam płakać z bezsilności, przegrałam swoje życie.
Do pracy muszę się jakoś ogarnąć, ale przede wszystkim muszę zmienić zamek w drzwiach. Od razu dzwonię do ślusarza i, zanim przyjedzie, zamalowuję twarz i ubieram się tak, żeby niczego nie było widać. Do wieczora sprzątam mieszkanie z resztek pozostawionych przez Marcina i zapalam kadzidełko. Od razu czuję się tu lepiej. Niestety, pora już iść. Tym razem jadę samochodem, nie chcę spotkać ani Marcina, ani Filipa. Nie wiem, którego z nich bardziej się obawiam.
Podjeżdżam pod klub, w którym już jest sporo ludzi i od razu idę na zaplecze. Na szczęście w lokalu jest dość ciemno, więc nikt nie zwróci uwagi na to, jak wyglądam. Nie mogę pozwolić sobie na bluzkę z dekoltem i bez rękawów. Wyjątkowo zakładam cienki czarny golf z rękawem trzy czwarte i czarne spodnie. Chłopaki dziwnie na mnie patrzą, ale udaję, że tego nie zauważam i jakby nigdy nic zaczynam swój dzień w pracy, dziś już bez nadgodzin. Nie jest lekko, chłopaki co jakiś czas szturchają mnie w bolące miejsca, ale nie zwracam na to uwagi, żeby nie robić zamieszania i zaciskam zęby z bólu.
Przed północą siada naprzeciwko mnie Filip, ale tym razem nie śmieje się na mój widok. Przygląda mi się i wiem dlaczego. Mam na sobie tyle tapety, że każdy już to zauważył. Ja zresztą też na niego nie reaguję, jakbym go nie zauważyła. To chyba jedyny sposób, by go zniechęcić, będę go olewać tak długo, aż sobie odpuści. Staram się na niego nie patrzeć, obsługuję wszystkich, a jego omijam, nawet jak mnie do siebie woła.
— Zatrzymaj się na chwilę — mówi dość groźnie i łapie mój nadgarstek, na co lekko się krzywię.
— Zatrzymałam się, lepiej?
— Co się dzieje? Jesteś inna.
— Nie patrz, jak ci nie odpowiada. — Wyrywam rękę i biorę się za polewanie kolejki siedzącym obok dziewczynom.
— Na pewno ok?
— Nie, nic nie jest ok — odpowiadam, nie odrywając się od pracy — ale ty tego nie zmienisz, co najwyżej pogorszysz sytuację! — Odwracam się i niechcący wpadam na Eryka trzymającego drinki w rękach. Pół zawartości szklanek wylewa się na mnie. Cholera, nie wiem, czy mam się w co przebrać, żeby nie walić wódą na kilometr. Wybiegam na zaplecze i przeglądam swoją pracowniczą szafkę. Znajduję jakąś bluzkę i szybko ściągam tę, którą mam na sobie.
— Co to jest, kurwa?
Podskakuję na dźwięk męskiego głosu i chowam się za drzwi szafki.
— Wypieprzaj stąd! — krzyczę, ale Filip nie reaguje, co więcej podchodzi do mnie i lustruje moje posiniaczone ciało.
— Co to jest? — Wyciąga rękę, jakby chciał mnie dotknąć, a ja nerwowo się uchylam. — Kto ci to zrobił?
— Wyjdź — mówię już całkiem cicho i spokojnie — chcę się ubrać.
— Kochanie, powiedz kto ci to zrobił! Ten twój niby chłopak, tak?
— Filip, to nie twoja sprawa! — Płaczę w głos.
— Nie pozwolę, żeby ktoś cię tak traktował! Gdzie on jest? Gdzie? — krzyczy tak, że podskakuję.
— Daj mi spokój — mruczę i naciągam na siebie koszulkę.
Filip nie odwraca ode mnie spojrzenia i niespodziewanie pociera kciukiem mój policzek. Dopiero teraz przypominam sobie, że mam limo pod okiem i właśnie starł z niego makijaż.
— Zabiję go — odzywa się groźnie, a jego oczy błyszczą, jakby miał się rozpłakać. — Znajdę go i zabiję, przysięgam.
— Rób, co chcesz, ale nigdy więcej do mnie nie podchodź — mówię bez żadnych emocji i zamykam swoją szafkę.
Kiedy wracam na salę, Filip bez słowa mnie omija i wychodzi. Mam już dość wszystkiego, idę za bar i proszę kolegów, żeby mnie zastąpili, nie dam rady. Na szczęście bez komentarzy się zgadzają. Od razu biegnę po swoje rzeczy, po czym w tempie błyskawicy, przede wszystkim nie chcąc się natknąć na Filipa, wsiadam do samochodu i wracam do domu. Dobrze, że mam jeszcze ojca, przesiedzę u niego do końca weekendu i wrócę z nową energią.
Rozdział 5
Filip
Patrzę na wielki siniak na żebrach Elizy i krew mnie zalewa. Nie wierzę, po prostu nie mogę uwierzyć, że ktoś jej zafundował coś takiego, a ona, jakby nic się nie stało, przychodzi do pracy i udaje, że jest ok. Wyciągam dłoń, żeby ją dotknąć, a ona się uchyla.
— Kto ci to zrobił?
— Wyjdź, chcę się ubrać — odzywa się nienaturalnie obojętnie i odwraca wzrok.
— Kochanie, powiedz kto ci to zrobił. Ten twój niby chłopak, tak?
— Filip, to nie twoja sprawa! — Widzę jej łzy i zaczyna mnie nosić.
— Nie pozwolę, żeby ktoś cię tak traktował! Gdzie on jest? Gdzie? — krzyczę chyba zbyt głośno, bo Elizka aż podskakuje.
— Daj mi spokój.
Naciąga na siebie koszulkę i przy okazji ściera odrobinę makijażu z twarzy. Wiedziałem, że ta tapeta, to nic normalnego. Wyciągam rękę i kciukiem pocieram skórę tuż pod jej okiem, odsłaniając kolejny siniak.
— Zabiję go — mówię przez zaciśnięte gardło, bo nie powinienem na to pozwolić, nie powinienem dopuścić do tego, żeby ktoś podniósł na nią rękę. — Znajdę go i zabiję, przysięgam.
— Rób, co chcesz, ale nigdy więcej do mnie nie podchodź — mówi cicho i spokojnie, a ja wiem, że jest po prostu przestraszona. Oprócz tamtego faceta boi się też mnie.
Nie zwracając na mnie uwagi, wraca na salę, a ja wychodzę na zewnątrz. Mimo późnej pory dzwonię do Jacka i mam nadzieję, że mi pomoże.
— Powiedz, że to ważne — chrypi mi do słuchawki.
— Nie ma ważniejszej sprawy, potrzebuję znaleźć jednego gościa.
— A co, masz zlecenie, a namiarów nie dostałeś? — śmieje się i chyba coś pije, bo słyszę dziwne bulgotanie.
— To nie na telefon. — Nie ukrywam zdenerwowania i po cichu liczę, że to na niego zadziała.
— Jak mnie Baśka z domu wyrzuci za gościny w środku nocy, to zamieszkam u ciebie.
— Masz to. — Uśmiecham się z ulgą. — Za chwilę będę. — Oglądam się za siebie, ale mimo otwartych drzwi do klubu, nie widzę Elizy. Nie umiem pozbyć się z pamięci jej widoku i wkurwiam się, że nie potrafię jej przekonać nawet do zwykłej rozmowy.
Zatrzymuję się przed wieżowcem i bez zastanowienia biegnę do klatki. Nie muszę dzwonić domofonem, bo Jacek już czeka na mnie na dole.
— Aż tak? — Patrzy na mnie poważniej niż kiedykolwiek i pociąga w stronę windy.
— Gorzej.
— Narozrabiałeś i będziesz się ukrywał?
— Przestań — śmieję się nerwowo. — Chodzi o Elizę.
— Sandrę.
— Elizę — powtarzam bardziej dobitnie.
— Kim jest Eliza? — Jacuch marszczy czoło i zaciska powieki, jakby chciał się rozbudzić.
— Moją przyszłą żoną — wzdycham i przypominam sobie jej smutne oczy.
— Chodź na kawę, bo chyba któryś z nas się jeszcze nie obudził. — Wychodzi z widny i prowadzi mnie do mieszkania.
Wchodzę jak najciszej, ale już w progu wita mnie brzuchata blondynka, która patrzy na mnie ze szczerym politowaniem.
— No proszę, skąd to Litwini wracają? — Podchodzi do mnie i obejmuje mnie za szyję.
— Chyba z Litwy, co? — Uśmiecham się i mocno ją do siebie przyciskam, chociaż odstający brzuch nie pozwala mi na zbyt wiele. — Ślicznie wyglądasz, laska, tęskniłem za twoim podłym charakterem.
— Już nie taki podły, wyjechałeś i nie było na kim go trenować.
Basia odsuwa się ode mnie i gestem głowy zaprasza do salonu. Kiedy siadamy, nie za bardzo wiem, jak zacząć rozmowę.
— To ta fioletowa z Omegi? — Jacek pierwszy się odzywa.
— Dokładnie — wzdycham i marszczę lekko brwi.
— Jaka fioletowa? — Baśka patrzy raz na mnie, raz na niego.
— Barmanka. — Jacek wzrusza ramionami. — Rozumiem, że ma na imię Eliza.
— Nie kpij, dobra? — oburzam się trochę na wyrost.
— To kim jest fioletowa barmanka Eliza? — Baśka coraz bardziej się niecierpliwi.
— Narzeczoną? — Jacek znów mnie uprzedza.
— Zaręczyłeś się? — Basia się rozpromienia i wbija we mnie wzrok. — Gratulacje, czemu się nie chwaliłeś?
— Nie zaręczyłem się, a ona… — Przygryzam wargę, bo sam wiem, jak głupio to teraz zabrzmi. — Ona jeszcze nie wie, że za mnie wyjdzie. — Podnoszę wzrok na siedzącą naprzeciwko mnie parę i wzruszam ramionami. Spoglądają na siebie, ale żadne się nie odzywa. — Wiem, wiem głupota taka, że Jezu, zmiłuj się, ale nic nie poradzę — wołam na cały głos i zasłaniam usta, przypominając sobie o śpiących dzieciach. — Nie to jest ważne. Ważne, że potrzebuję namiar na jej chłopaka.
— Co ty brałeś? — Jacek kręci głową. — Bo nie zadziałało to na ciebie dobrze. Jedź się wyśpij albo połóż się u nas. Przejdzie ci i nie będziesz nikomu dupy po nocy zawracał.
— Tak? — Unoszę się. — A jakby jakiś facet Basię pobił, to co? — Wskazuję wzrokiem okazały brzuch dziewczyny. — Kładłbyś się na kanapę i czekał, aż ci wkurw minie?
— Weź to wypluj. — Jacek bez zastanowienia przyciska do siebie żonę i całuje jej skroń.
— To nie dziw się, że chcę go znaleźć. Upierdolę mu te łapy przy samej dupie za to, co z nią zrobił, tylko nie mam nic, o co mógłbym się zahaczyć. Wiem, w którym bloku Eliza mieszka, ale nic poza tym. Nawet nie wiem czy razem mieszkają. Ba! Nie mam nawet pewności, czy ona tam mieszka, czy poszła tam, żeby mnie spławić. — Mój głos drży, jakbym miał się popłakać, ale serio nie daję już rady.
Spoglądam raz na niego, raz na nią i nie widzę, żeby mieli jakąkolwiek chęć mi pomóc. Kiwam ze zrozumieniem głową i trochę ich rozumiem. Mają naprawdę wiele do stracenia. Ona w ciąży, trójka dzieci, nikt nie będzie się dla mnie narażał. Z głośnym wydechem podnoszę się z fotela, ale Basia wyciąga do mnie rękę.
— Czekaj. Może da się to jakoś załatwić. — Uśmiecha się z prawdziwą matczyną czułością i wychodzi, a ja siadam z powrotem w fotelu.
— Serio się zakochałeś — mruczy z uśmiechem Jacek, a ja tylko kręcę głową. — Nie podejrzewałem cię o coś takiego.
— Sam się nie podejrzewałem. — Pocieram twarz dłońmi.
— A co z Sandrą?
— Jaką Sandrą? — Wzruszam ramionami.
— Aha. I wszystko w temacie. Ok, skoro uważasz, że to ta jedna, jedyna, idealna i stworzona dla ciebie, to… To tak sobie uważaj. Uwierz mi, nie będzie z tego nic dobrego, jeśli ona tego nie poczuje.
— Przekonam ją do siebie.
Facet głośno prycha, podnosząc mi tym ciśnienie i zrywam się z fotela.
— Wiesz Baryła, ja się może nie znam, Basia była w zasadzie moją pierwszą poważną dziewczyną, ale wiem, że do tanga trzeba dwojga i, o ile ona cię akceptuje, lubi i dobrze jej się z tobą gada i spędza czas, to jest szansa na rozwój sytuacji, a nawet ślub. Ale! — Unosi wskazujący palec. — Jeśli od pierwszego spojrzenia ona od ciebie ucieka i cię nie chce, to szanse są znikome. Nie mówię, że zerowe, ale serio niewielkie. A twój upór w dążeniu do tego, żeby ją do siebie przekonać nie polepsza, tylko pogarsza sytuację. Ona nie dostrzeże w tobie fajnego faceta, tylko frustrata i psychola, który koczuje pod klatką i ją z każdej strony osacza. Nie zostanie twoją kobietą tylko co najwyżej ofiarą, tego chcesz?
— A ja ci mówię, że ona mnie pokocha — mówiąc, nie przestaję patrzeć w okno, z którego widać całe miasto, Omegę też. — Przyjdzie taki dzień, w którym przestanę być dla niej wariatem.
— Jesteś wariatem i zaczynam się o ciebie martwić. Nikt normalny tak się nie zachowuje.
— Jacek — wzdycham i znów siadam — kocham ją. Wiem, że to dziwnie brzmi, ale najnormalniej się w niej zakochałem. To nie jest dziewczyna, która mi się tylko podoba, nie taka, którą lubię, bo przecież ja jej nawet nie znam, ale wiem, że to ona. Ta, z którą chcę spędzić życie. Jak pierwszy raz zobaczyłeś Baśkę, to co pomyślałeś?
— Niewiele zdążyłem, bo na mnie narzygała. — Śmieje się.
— No dobra, a później? — Z uśmiechem kręcę głową, przypominając sobie imprezę, na której ją spotkaliśmy.
— Później… Później, później — zawiesza głos — dobra od razu wiedziałem, ale ona też od razu coś poczuła. A ta twoja Eliza co poczuła?
— Coś poczuła, tylko się mnie boi.
— A to super! — Pochyla się do mnie i klepie w ramię. — To nie masz się o co martwić.
Po co ja z nim gadam, przecież on mnie nie rozumie. Odwracam głowę do toczącej się w naszą stronę Basi i trochę mi jej żal, bo gołym okiem widać, jak jej już ciężko. Dziewczyna bez słowa podaje mi kartkę z numerem telefonu.
— Zadzwoń jutro o ósmej, powiedz o co chodzi, a on zrobi resztę. Tylko morda, chłopie, w kubeł, bo inaczej będę mieć braciszka na bezrobociu.
— A on jest?
— Niech cię nie interesuje, a teraz wybacz. — Łapie się za brzuch i lekko krzywi. — Muszę się położyć.
Kiedy zostajemy sami, wcale nie mam ochoty na rozmowy. O niej myślę, czy ma dokąd wrócić, bo nie wyobrażam sobie, żeby miała wrócić do niego.
— Pójdę już. — Wstaję i podaję Jackowi rękę. Nawet nie stara się mnie zatrzymać. Chyba widzi, co się ze mną dzieje i cieszę się, że nie muszę przed nim niczego udawać.
Jadę najpierw do Omegi. Nie wiem, co mam jej powiedzieć, przecież jak jej zaproponuję noc w hotelu, to mnie pogoni. Może będę jej pilnował.
Kiedy wchodzę do środka, od razu rozglądam się za Lizą, ale nigdzie jej nie widzę. Tradycyjnie siadam przy barze i zerkam na biegających barmanów. Żaden do mnie nie podchodzi i nie ma takiej potrzeby, poczekam na Elizę. Niestety, mijają kolejne minuty, a ona nie przychodzi. Wołam barmana i pochylam się lekko do przodu.
— Eliza jest?
— Elizy nie ma. — Facet się wyszczerza, a ja mało nie padnę.
— Jak to nie ma? Gdzie jest?
— Wzięła wolne.
— Jak wolne? Przecież była tu godzinę temu!
— No i godzinę temu wyszła. — No faceta to najwyraźniej bawi.
— Adres — warczę i ostatkiem sił powstrzymuję się przed przeciągnięciem go przez bar.
— Pan żartuje?
— Była dziś pobita, podaj mi adres, bo jak coś więcej jej się stanie, to nie ręczę za siebie.
— Grunwaldzka siedemnaście, mieszkanie osiem.
— Dzięki. — Czyli mieszka tam, gdzie ją widziałem. Odpycham go od siebie i wybiegam.
Czy ona zwariowała? Nie podaruję sobie, jeśli coś jej się stanie. Podjeżdżam pod blok i biegnę przez podwórko, na którym rozmawialiśmy pierwszej nocy, tak pięknie wtedy wyglądała. Spoglądam na numer klatki i wbiegam na trzecie piętro. Zatrzymuję się przed ciemnymi drzwiami i pukam kilka razy. Nikt nie otwiera i nikogo nie słyszę, niemożliwe, że już śpi. Pukam znowu, tylko tym razem głośniej, ale to też na nic.
— Eliza, jesteś? To ja, Filip! — wołam, choć wiem, że tym bardziej mi nie otworzy. Niech chociaż odpowie, że jest i że jest cała, ja i tak do rana stąd nie odejdę. — Eliza, proszę, odezwij się!
— Wie pan, która jest godzina? — Za plecami rozlega się damski głos i szybko odwracam się do ubranej w mikroskopijną koszulkę dziewczyny. Przez chwilę jej się przyglądam, ale szybko przytomnieję.
— Przepraszam, nie mogę się dobić do Elizy, w pracy też jej nie ma i…
— Lizka wyjechała. — Dziewczyna mi przerywa i opiera ramieniem o futrynę.
— Niemożliwe, widziałem się z nią godzinę temu.
— Najwyraźniej niedokładnie, bo ona jakąś godzinę temu wpadła tu jak burza, spakowała się i wyjechała.
— Dokąd pojechała? — Staram się pytać spokojnie, a panna podchodzi bliżej i kładzie dłonie na swoich biodrach.
— Tego nie wiem, chyba obawiała się, że ktoś będzie jej szukał, nie domyśla się pan, o kogo mogło jej chodzić? — Posyła mi szyderczy uśmiech. Nie wierzę, że chodzi wyłącznie o mnie.
— Da mi pani do niej numer telefonu? To pilne.
— Nie, ale może pan wejść — wskazuje mi głową otwarte drzwi do swojego mieszkania — i poczekać na nią, pewnie do poniedziałku wróci.
— Obejdzie się — odzywam się zrezygnowany i biegnę na schody. Zanim zejdę na dół, odwracam się do dziewczyny. — Sama wyjechała, czy z chłopakiem?
— Z tego co wiem, to sama — mruczy i zatrzaskuje drzwi.
Oddycham z ulgą i wychodzę na podwórko. Jestem już zmęczony, ale wciąż nie mogę pozbyć się wrażenia, że coś jest nie tak. Może Jacek ma rację, że nic z tego nie będzie, że moje latanie za nią tylko pogorszy sprawę. Sam już nie wiem, bo z drugiej strony, jak mam ją do siebie przekonać, z daleka? Muszę być w pobliżu, musimy na siebie wpadać i musimy mieć ze sobą coś wspólnego, cokolwiek.
Wracam do hotelu i kładę się do łóżka, nawet ochoty na prysznic nie mam, rano się wykąpię. Jeszcze muszę do tego Górskiego pojechać, a nie chce mi się jak rzadko kiedy. Staram się zasnąć, ale to bez sensu i tak ciągle mam ją przed sobą. Jej drżące z nerwów wargi, kiedy byłem blisko, jak patrzyła na mnie ze strachem i nienawiścią, a ja nic nie mogłem zrobić. Jedyne, o czym wtedy myślałem, to żeby pozwoliła mi się dotknąć, chciałem poczuć ciepło jej skóry, jej zapach połączony z oddechem, zwariowałem przez nią i dla niej…
Uchylam powieki i od razu je zaciskam. Cholera, jednak udało mi się zasnąć. Zrywam się z poduszki i spoglądam na telefon, dochodzi siódma, nieźle. Szybko idę pod prysznic i odkręcam gorącą wodę. Stoję pod mocnymi strumieniami i nie zwracam uwagi na szczypanie skóry. Nie przestaję o niej myśleć i wyobrażam ją sobie razem ze mną, jej smukłe, idealne ciało ocierające się o moje, jej lśniące oczy wpatrzone we mnie i miękkie usta, które mógłbym cały czas całować. Opieram dłonie o ścianę i próbuję uspokoić swoje ciało, które drży z podniecenia na samą myśl o niej.
Równo o ósmej dzwonię pod numer, który dostałem od Basi i w zasadzie nie wiem, czego mam się spodziewać.
— Starszy aspirant Andrzej Banach, miejska komenda policji w Elblągu, słucham… — Stoję jak słup, bo nie tego się spodziewałem i zastanawiam się, czy dobrze się dodzwoniłem.
— Eee, przepraszam — jąkam się — przepraszam, miałem zadzwonić…
— Pan od Baśki? — Mężczyzna ścisza głos.
— Zgadza się — odpowiadam z ulgą i już wiem, czemu mam nikomu o tym nie mówić.
Po zamienieniu kilku zdań, wyjaśniam mu, o co mi chodzi i dlaczego szukam tego gościa. Na początku nie jest zbyt zadowolony, ale w końcu zgadza się na pomoc i każe mi czekać na telefon. Nie bardzo mi to pasuje, ale nie mam wyjścia. Na szczęście nie czekam długo, już po godzinie mam nazwisko oraz adres tego chuja i bez zastanowienia jadę go odwiedzić.
Dzielnica nie należy do najpiękniejszych, zresztą odkąd pamiętam, to mieszkała tu najgorsza patologia. Mimo upływu lat, nic się tu nie zmieniło. Kiedy parkuję Mustanga przed blokiem, od razu obiegają mnie dzieciaki i gapią się na wóz jak na cud z nieba. Żal mi ich trochę. Niewielu z nich będzie mieć normalne życie. Nie bardzo mam ochotę zostawiać auto w takim miejscu, ale trudno, nie to jest teraz ważne. Sprawdzam adres i wchodzę do obskurnej, śmierdzącej klatki schodowej. Z mieszkań dochodzą mnie kłótnie oraz dźwięk tłuczonych butelek i zastanawiam się, czy to nie pomyłka, przecież nie mogła mieć faceta stąd, do cholery.
Pukam do drzwi i czekam, aż ktoś otworzy. W końcu staje w progu dość wysoki facet z puszką piwa w dłoni. Chyba to on, bo mimo widocznego wstawienia, jest dość dobrze ubrany.
— Czego tu? — warczy i mierzy mnie wzrokiem.
— Szukam Marcina Dębskiego.
— A do czego ci on, co? — Opiera ramię o futrynę.
— Mam coś dla niego.
— Dawaj i spierdalaj. — Wyciąga do mnie dłoń, którą od razu łapię i przyciągam go do siebie.
Facet jest zaskoczony, kiedy walę go czołem w twarz i zaczyna się chwiać, ale dla mnie to za mało. Popycham go do mieszkania i nie zwracając uwagi na krzyki jakiejś laski, okładam go pięścią po ryju. Nawet się nie broni, jest tak napruty, że nie ma na to siły. Rzucam nim o podłogę i zaczynam kopać. Kiedy mam dość, przypominam sobie podbite oko Elizy i dostaję nowej energii, nie podaruję mu tego. Dziewczyna mnie szarpie, próbując oderwać od półprzytomnego gościa, a mnie to jeszcze bardziej nakręca. Wyciągam zza paska pistolet i mierzę do dziewczyny.
— Odsuń się, bo zaraz ty też oberwiesz — dyszę i patrzę jak odchodzi w głąb pokoju.
Szarpię głowę Marcina i przyciągam do siebie.
— Wiesz, za co dostajesz, kutasie? — Kręci głową, zamiast odpowiedzieć. — Zbliż się do Elizki choćby na metr, a rozpierdolę cię gołymi rękami. — Łapię jego ramię i wykręcam tak, że trzeszczą mu stawy.
— To był wypadek, zaćpałem. — Tłumaczy się.
— Gówno mnie to obchodzi! — Jeszcze bardziej szarpię jego rękę i podnoszę się z podłogi. Wiem, że dziewczyna za moimi plecami nie powinna tego oglądać, bo to raczej nie jej wina. — Wyjdź. — Odwracam się do niej i kiwam głową na drzwi. Bez protestów wybiega i nawet zamyka za sobą drzwi, a ja uderzam butem w rękę leżącego faceta, łamiąc przy okazji kość. Krzyczy z bólu i się szarpie, ale mnie to nie rusza. W sumie powinienem go zastrzelić. Otrzepuję ubrania i spokojnie wychodzę z budynku. Dzieci na mój widok odbiegają od samochodu, a ja robię coś, co mnie samego trochę zaskakuje.
— Chcecie się przejechać? — Uśmiecham się na widok rozradowanych buziek i wzrokiem liczę, ile ich tam stoi.
Pakuję pierwszą piątkę do wozu i robię rundkę wokół osiedla, nie oszczędzając sobie kilku bączków na placu, po czym wsiada kolejna piątka i kolejne kółko dookoła bloków.
Teraz pora wrócić do obowiązków. Jadę w stronę Kwietniewa i myślę o Elizce, o tym jak się dziś czuje i czy chociaż raz pomyślała o mnie inaczej niż jak o psychopacie. Uśmiecham się sam do siebie na wspomnienie jej oczu, którymi przewracała, kiedy coś do niej mówiłem.
Droga mija mi szybko, a gdy zatrzymuję się przed podwórkiem, już wiem, że facet wrócił, bo pod garażem stoi samochód. Uderzam w drzwi i czekam, aż łaskawie otworzy. Kiedy drzwi się uchylają, w moich żyłach znów zaczyna krążyć adrenalina.
Rozdział 6
Eliza
Kiedy dojeżdżam do domu ojca, jest już późna noc. Wiem, że się mnie nie spodziewał, a jednak mam gdzieś w sercu nadzieję, że ucieszy się na mój widok, chociaż od dawna nie jesteśmy już sobie bliscy. Wciąż ma do mnie żal o porzucenie studiów. Wjeżdżam autem na podwórko i zamykam od razu bramę. Po wejściu do domu stwierdzam, że nikogo nie ma. Niestety, w środku nie wygląda zbyt ciekawie, jest bałagan i brud. Odkąd mama nie żyje, przestał dbać o swoje otoczenie. Wszędzie leżą jakieś słoiki, butelki, niedojedzone resztki i w ogóle wszystko, co się da. Od rana czeka mnie sprzątanie, ale teraz potrzebuję odpocząć. Pociągam walizkę do swojego dawnego pokoju i uśmiecham się na widok ulubionych mebli. Tata sam mi je zrobił, kiedy byłam jeszcze w liceum. Przesuwam palcem po blacie i marszczę nos, widząc na opuszce prawie czarny kurz. Wygląda, jakby nie wchodził tu od dziesięciu lat. Dobrze, że chociaż ogrzewa dom w całości, to na ścianach nie ma grzyba. Poruszam pościelą i mrużę oczy od unoszącego się kurzu. Zanim się położę, przynoszę z innego pokoju koc i dopiero teraz kładę się do łóżka. Zamiast zasnąć, zaczynam rozmyślać. Wspominam te lepsze czasy, kiedy układało mi się z Marcinem, kiedy potrafiliśmy ze sobą rozmawiać i kiedy mogłam na niego liczyć. Chciałabym mieć kogoś takiego przy sobie. Może nie od razu męża, ale kogoś, z kim mogłabym siedzieć całą noc i nie potrzebować do szczęścia niczego więcej, kogoś, z kim nie musiałabym rozmawiać, aby było dobrze. Nie wiem, czy to w ogóle możliwe. Czy istnieją na świecie takie relacje i czy ja potrafiłabym właśnie tak żyć. Przymykam oczy, kiedy czuję pierwsze oznaki zmęczenia i mimo że sen nie przychodzi od razu, to ich nie otwieram.
Poranek witam wraz z przyjazdem ojca. Nim zdążę otworzyć oczy, słyszę otwieraną bramę, a po chwili trzaśnięcie drzwi i szybkie kroki.
— Lizka, to ty?
No nie bardzo słyszę zachwyt w jego głosie. Już w kościach czuję, że ta wizyta nie będzie należała do najlepszych.
— Ja! — wołam i po szybkim zamalowaniu siniaków, zakładam na siebie szlafrok.
— Na długo przyjechałaś? — pyta, nawet na mnie nie patrząc.
— Do niedzieli.
— Zrób jakieś śniadanie, co? — Znika za drzwiami łazienki, a ja stoję w progu i nie za bardzo wiem, jak się zachować. No proszę, drugi Marcin się znalazł, ale co prawda, to prawda, jestem głodna. Wyciągam z lodówki wędlinę oraz ser, a z szafki czerstwy chleb. Dziś jest mi wszystko jedno, co jem. Po ustawieniu na stole kubków z kawą siadamy, ale żadne z nas się nie odzywa. Miła rodzinna atmosfera.
— Co we wsi słychać? — Próbuję zagadać, ale on tylko gapi się w rozłożoną na stole gazetę.
— Anka Kowalska wyszła za mąż. — Ojciec burczy i upija łyk kawy.
— No proszę, w końcu.
— A ty kiedy? — Dopiero teraz podnosi na mnie wzrok.
— Pewnie nigdy — mówię trochę przygnębiona i patrzę w kubek z kawą. — Nie potrzebuję ślubu do szczęścia.
— I co, do końca życia będziesz wódkę w knajpie podawać?
— Kto by się spodziewał, że przeszkadza ci alkohol — mówiąc to, unoszę kącik ust.
— Zważaj na słowa!
— Mówię, co widzę. — Rozglądam się po kuchni. — Chociaż wygląda, że gustujesz w piwie najtańszym i najgorszym. No cóż, to nie moja półka.
— Znawczyni się znalazła.
— No na tym to się akurat znam.
— Też mi wykształcenie. — Patrzy na mnie ze szczerą pogardą, której nigdy nie tolerowałam.
— Przynajmniej robię to, co lubię i na czym się znam. — Zaczynam się spinać, bo nie lubię takich gadek. — Od tego chłamu mózg ci zlasuje.
— Zawsze wiedziałaś wszystko najlepiej. — Podnosi na mnie głos, a ja wciskam się w krzesło jak mała dziewczynka. — Nigdy nie słuchałaś i teraz są takie problemy!
— Jakie niby problemy?
— Ani męża, ani porządnej pracy!
— Tato, mam pracę i lubię ją, a mąż to nie wszystko!
— Ciekawe jak długo będziesz bez chłopa! Prędzej czy później zrozumiesz, że sama to sobie możesz co najwyżej drinka zrobić, ale nie być człowiekiem!
— Jak mam być takim jak ty, to nie chcę nim być! — Odsuwam z hukiem talerz i wybiegam. Wiedziałam, że to nie był dobry pomysł. Kładę się na łóżku i piszę do dawnej koleżanki, która została tutaj i jest żoną jednego z bogatszych gospodarzy, może będzie miała chwilę na plotki. Gośka odpisuje prawie od razu, choć dochodzi dopiero siódma, i umawiamy się za pół godziny u niej. Szybko się ogarniam i nie odzywając się do ojca nawet słowem, wybiegam z domu.
Mimo połowy września jest piękna pogoda. Chętnie odsłoniłabym trochę ciała, jednak moje siniaki mi na to nie pozwalają. Na szczęście mam długą do ziemi sukienkę z cienkiej dresówki, więc nie wyglądam jak dziwadło. Niestety, Małgosia od razu domyśla się w czym rzecz i zaczynamy nie od plotek, a od mojego użalania się nad sobą. Mimo wszystko spotkanie jest miłe. Towarzyszę jej przy pracy, bo nie chcę, żeby przeze mnie zaniedbywała obowiązki, ale jej mąż w końcu sam wygania nas do ogrodu na kawę i jeszcze przynosi nam ciasto, ideał. Jest w nią tak wpatrzony, że aż jej zazdroszczę. Nie dość że przystojny i świetnie zbudowany, to jeszcze czuły.
— Poszczęściło ci się — odzywam się, kiedy zostawia nas same, ale ciągle się w niego wpatruję, cholera, ja go pożeram wzrokiem, bo takie okazy nie trafiają się zbyt często.
— Hamuj się kobito. — Gośka żartuje i przesuwa w moją stronę talerz z ciastem.
— Nie no, nie w tym sensie. — Usprawiedliwiam się. — Po prostu mówię, że to szczęście, że tak wam…
— Zrozumiałam, idiotko. — Śmieje się w głos i sama odwraca się w stronę męża. — Codziennie dziękuję Bogu, że to mnie wybrał.
— Nie ty jego?
— No nie. Ja go nie chciałam. — Wzrusza ramionami. — Wydawał mi się taki jakiś zadufany w sobie. Nawet sobie nie wyobrażasz jakiś środków użyłam, żeby przestał do mnie przychodzić.
— No, ale jednak…
— Jednak. — Przytakuje. — Pierwsze zdanie, jakie do mnie powiedział, kiedy mnie poznał, to było ożenię się z tobą. Słowny jest. — Mruży lekko oczy. — Napracował się, zanim pozwoliłam mu się zbliżyć, ale warto było. — Rozmarzona odwraca głowę w stronę przejeżdżającego za płotem traktora. — Nie zamieniłabym go na nikogo.
— I to jest to.
— A ty jak? — Jej wzrok opada na mój policzek. — Powiedz, że go zostawiłaś.
— No i to są tego efekty. — Wzruszam ramionami i biorę do ręki kubek z pachnącą kawą.
Opowiadamy sobie historie z życia, bo nie widziałyśmy się rok, a na pożegnanie dostaję od niej koszyk pełen sałaty, ogórków i pomidorów. Dawno nie jadłam takich warzyw prosto z krzaka. Prawie w podskokach wracam do domu i ogarniam trochę kuchnię. Nie mam zamiaru niczego gotować w tym syfie. W trakcie pracy słyszę pukanie do drzwi. Spoglądam na zegarek, bo nie ma nawet jedenastej, ale nie bardzo mam ochotę otwierać, to nie mój dom.
— Ktoś puka! — Wychylam się w stronę pokoju, ale ojciec siedzi z pilotem na kanapie i nie spieszy mu się. Pukanie zmienia się w bardziej nerwowe i lekko poirytowana idę otworzyć. Zatrzymuję się z otwartymi ustami na widok faceta przede mną i on też jest wyraźnie zaskoczony moim widokiem. Zanim się odezwę, cofa się i spogląda na numer domu. — Co tu robisz? Śledzisz mnie? — pytam, prawie krzycząc.
— Przepraszam, nie wiedziałem… — Filip nerwowo rozgląda się na boki. — Ja do Edwarda Górskiego, mieszka tu?
— Do ojca? — Marszczę brwi, bo coś mi tu nie pasuje.
— To twój ojciec? — Tym razem Filip wybucha.
— Nie, kurwa, twój! Co głupio pytasz? Miałeś mnie zostawić w spokoju! Nie potrzebuję cię i nie będę z tobą rozmawiać!
Staram się zamknąć mu drzwi przed nosem, ale je szarpie wystarczająco mocno, żebym odpuściła.
— Powiedziałem, że przyjechałem do Edwarda Górskiego i nie obchodzi mnie, kim dla niego jesteś. — Pierwszy raz patrzy mi w oczy i się nie uśmiecha.
— Tato! — krzyczę, nie odwracając od Filipa chłodnego spojrzenia. — Jakiś pan do ciebie! — Specjalnie akcentuję słowo pan i posyłam Filipowi sukowate spojrzenie. W końcu słyszę za sobą ciężkie kroki ojca i zostawiam ich samych, skoro to nie moja sprawa.
Wracam do kuchni i biorę się za obieranie warzyw. Cisza nie trwa zbyt długo. Już po dwóch czy trzech minutach dochodzi do mnie coraz głośniejsza rozmowa obu panów i któryś już raz słyszę, jak ojciec stara się uciszyć Filipa. Powstrzymując ciekawość, wracam do pracy, ale przerywam ją od razu, kiedy obaj wchodzą do kuchni.
— Córcia, posłuchaj… — Ojciec opuszcza głowę, a mnie zaskakują jego słowa, bo od osiemnastki nie słyszałam, żeby powiedział do mnie córcia. — Musisz mi pomóc.
Niepewnie przenoszę wzrok na Filipa i znów spoglądam na ojca. Czemu mam wrażenie, że szykują się kłopoty?
— O co chodzi? — pytam spokojnie, nie chcąc już słuchać ich kłótni.
— O pieniądze, skarbie. — Tym razem Filip się odzywa i patrzy na mnie z szerokim uśmiechem.
— Co? Jakie pieniądze? — Kręcę głową, jakbym nie rozumiała.
— Otóż twój tatuś pożyczył trochę kasy od jednego pana. — Słucham, coraz wolniej zamykając oczy i chcę się obudzić. — Tylko ze spłatą miał od samego początku kłopoty, więc…
— Co więc? — odzywam się i zaciskam szczęki, bo zaraz się rozpłaczę. — Co więc?
— Kasa na stół, bez tego nie wyjdę. — Szczerzy się triumfalnie.
— Ile? — udaję pewną siebie, chociaż nie jestem.
— Z odsetkami? — pyta chyba sam siebie, bo raczej wie, że nie znam odpowiedzi. — Sto pięćdziesiąt tysięcy.
Z głośnym wydechem opadam na krzesło i chowam twarz w dłonie. Nie, to musi być żart. Czuję jak ojciec siada obok mnie i stara się na mnie spojrzeć.
— Masz jakieś oszczędności? — Na to pytanie wybucham histerycznym śmiechem.
— Pewnie, że mam! Mam tyle kasy, że już, kurwa, nie wiem, co mam z nią zrobić!
— Musisz mi pomóc — mówi drżącym głosem, a mi wcale nie jest go żal. Nawet pytać nie będę, na co poszła ta kasa, skoro niczego nie ma.
— Nie żartuj — ironizuję — chcesz pieniędzy z takiej podłej roboty jak moja? Nie będziesz się wstydził płacić kasą za nalewanie drinków?
— Nie sądzisz, że powinnaś mi pomóc? — Jego głos jest przepełniony wyższością, jakbym miała u niego nie wiadomo jaki wielki dług do spłacenia.
— Nie sądzę — odpowiadam bez namysłu i staram się uspokoić emocje, które teraz nijak nie pomagają. — Ile mamy czasu? — Spoglądam na wciąż uśmiechniętego Filipa.
— Skarbie, nie masz czasu. Kasa na stół. Mogę dać ci godzinę na odwiedzenie banku, bo wiem, że takiej sumy nie trzyma się w domu.
— Człowieku, nie wkurwiaj mnie! Przecież nie wyjmę z kieszeni półtorej bańki. Nawet półtora tysiąca nie mam. — Głos mi się łamie.
— Przykro mi, Eliza. — Robi krok w moją stronę, na co podrywam się z krzesła i odsuwam kilka kroków. — Ja nie jestem od negocjacji, tylko od ściągnięcia długu. Trzeba było wcześniej o tym myśleć. — Widzę, że jest mu przykro, ale to nie zmienia faktu, że jeszcze bardziej go nienawidzę.
— Nic nie powiesz? — odzywam się do ojca.
— Co mam powiedzieć? — Obojętnie wzrusza ramionami, a ja się rozpadam. — Płaciliśmy na twoje studia, a ty co? Nigdy nie pomogłaś, zawsze tylko brałaś! — Opuszczam zawstydzony wzrok i nawet patrzeć na niego nie chcę. Do końca życia będzie mi to wypominał. — Jak mama chorowała, to też nic cię nie obchodziło!
— Nie powiedzieliście mi o jej nowotworze! — wybucham i płaczę już w głos, nie zwracając uwagi na wpatrzonego we mnie Filipa. — Jak się dowiedziałam, to było za późno na cokolwiek, ledwie zdążyłam się z nią pożegnać!
— A dlaczego? Bo się nami nie interesowałaś!
— Odkąd stanęłam za barem, nie pozwalaliście mi tu przyjeżdżać, nie odbieraliście telefonów, nic! — Czuję na ramieniu męską dłoń i odwracam wzrok do Filipa. — A ty co, teraz będziesz zgrywał przyjaciela?
— Proszę cię, uspokój się — szepcze, zbliżając się do mnie trochę za bardzo.
— Ty mi mówisz, żebym się uspokoiła? — Robię krok w jego stronę i prawie go dotykam. — Przychodzisz tu, żądasz pieniędzy i mówisz, że mam być spokojna? Wiesz, kim jesteś? Wiesz?
— Jest wyjście z tej sytuacji — szepcze, patrząc mi prosto w oczy.
— Co, zapłacisz za nas?
— Poniekąd, dam ci te pieniądze.
Spoglądam na ojca, który na te słowa od razu podniósł się z krzesła i przenoszę wzrok na Filipa.
— Daruj sobie, nie potrzebujemy…
— Czekaj, córcia — odzywa się ojciec, a mnie podnosi tym ciśnienie. — Co pan chce przez to powiedzieć?
— To proste, ja spłacę dług w całości. — Cwaniacko się uśmiecha.
— W zamian za? — Ojciec niepewnie przenosi wzrok z Filipa na mnie.
— Nic wielkiego. — Kręci głową. — Przynajmniej dla państwa, bo dla mnie to wiele. W zamian chcę jedynie Elizkę.
Wybucham szczerym śmiechem i z pewnym rodzajem politowania klepię jego ramię.
— Yhy, tak, tak. — Szczerzę się. — Mam się iść już spakować?
— Nie? — pyta tym razem dość groźnie i wyjmuje zza pleców pistolet. Mierzy od razu do ojca.
— Zwariowałeś? — Popycham go do tyłu i staję przed lufą. — Co ty myślisz?
— Wybieraj, jedziesz ze mną albo kulka w łeb.
— Filip, nie zrobisz tego. — Mój głos nienaturalnie drży. Chłopak cmoka kącikiem ust i strzela w stojący tuż obok ojca wazon. Patrzę jak przenosi broń z powrotem na tatę i boję się, że coś mu zrobi. — Proszę, daj mi kilka dni, skombinuję tę kasę. — Płaczę coraz bardziej, a on nic, żadnej reakcji.
— Niestety, dziś mam załatwić sprawę, wybieraj.
— To, jeśli masz takie pieniądze, to pożycz mi i ja będę je winna tobie. Oddam.
— Mam zasadę, nie pożyczam kasy.
Zanim się odezwę, ojciec odciąga mnie za łokieć i ukradkiem spogląda na stojącego w kuchni chłopaka.
— Córcia, pomóż mi.
— Chcesz mnie sprzedać? — Staram się nad sobą panować, ale żal rozrywa mi serce. — Za długi?
— Nie mamy wyjścia, nie znajdę pieniędzy w ciągu godziny, on mnie zabije.
— A co zrobi ze mną? Nie zgadzam się!
— Minuty mijają, procenty rosną — odzywa się Filip, a ja mam ochotę mu przypieprzyć. Pierwszy raz w życiu szczerze życzę komuś źle.
— Nic z tego — mówię w końcu i staram się brzmieć poważnie. — Nie zgadzam się na nic. To nie są moje długi.
— Ok, jak sobie życzysz. — Filip wzrusza ramionami i przystawia ojcu lufę do skroni.
— Nie strzelisz. — Szepczę i nie spuszczam z niego wzroku.
— Zobaczymy — mruczy i odbezpiecza broń.
Wbijam wzrok w palec, który trzyma na spuście. Nieśmiało spoglądam na ojca i czekam na jakiś cud.
— Córcia, proszę — szept ojca jest nieszczery i poznaję to od razu. — Przecież ty sobie poradzisz.
Nic mnie tak nie zabolało, jak te słowa. Sprzedał mnie i nie widział w tym niczego złego, bo przecież ja sobie poradzę. Nie chcąc pokazywać swojego zawodu, unoszę dumnie głowę i staram się wyglądać na pewną siebie. Chce mnie oddać, proszę.
— Dobra — zgadzam się, ale już po chwili zalewam się łzami. Nie umiem ukryć, jak bardzo mnie to wszystko dotknęło. Jak bardzo zawiódł mnie własny ojciec.
Filip bez słowa chowa pistolet i mocno mnie obejmuje, jakby chciał mnie pocieszyć. Wyję w jego klatkę piersiową, ponieważ dociera do mnie, w co się władowałam, kim będę i jak będzie wyglądać moje najbliższe życie.
— Cicho, nie płacz. — Całuje moją głowę i pociera plecy. — Nie zrobię ci krzywdy.
— Już zrobiłeś, nie wybaczę ci tego do końca swoich dni. — Szlocham z twarzą wciśniętą w jego mostek. — Nienawidzę cię i nigdy nie będę twoja.
— Wiem. — Odsuwa mnie lekko od siebie i spogląda w oczy. — Pamiętaj, że ja już zawsze będę twój, to się nie zmieni.
Wyrywam się z jego uścisku i z żalem spoglądam na ojca. Wcale nie wygląda na wdzięcznego, że życie mu uratowałam, sprzedając siebie, wygląda jakby to mu się należało. No to jeszcze zobaczymy, kto jak na tym wyjdzie.
— Żegnam. — Filip odzywa się do mojego ojca i pociąga mnie za rękę.
— Zaraz! — Spoglądam na niego i gdzieś w środku wciąż wierzę, że da mi zostać. — Błagam…
— Nie musisz brać niczego ze sobą — mówi tonem, jakby w ogóle nie rozumiał mojej sytuacji. — Kupię ci wszystko nowe, weź telefon, jeśli chcesz utrzymywać z kimś kontakt, a jeśli nie, to też kupimy nowy.
Łapię ze stołu torebkę i z pretensją spoglądam na ojca. Tak bardzo chcę, żeby mnie zatrzymał, żeby powiedział, że coś załatwi, pożyczy, odrobi, cokolwiek byleby nie zgodził się na to, co robię. Niestety, patrzy na mnie, jakbym była mu to winna i powoli spogląda na mojego właściciela.
— Nie skrzywdź jej, bo…
— Bo? — Filip podnosi głos, na co mój ojciec ze strachem się cofa. — Bez obaw.
Wyciąga mnie za rękę przed dom, ale się wyrywam. Nie chcę, żeby mnie dotykał. Nie chcę, boję się go. Otwiera mi drzwi swojego wozu i kiwa głową, żebym wsiadła. Podchodzę nieco bliżej i zatrzymuje się przed nim.
— To jest ten twój sposób, ta cena, której miałeś poszukać?
— Cieszę się, że pamiętasz, co mówiłem. — Próbuje dotknąć mojej twarzy, ale się uchylam i wsiadam do samochodu.
Filip stoi jeszcze chwilę, po czym siada obok mnie i spokojnie rusza z miejsca. Nawet nie wiem dokąd jedziemy i nie obchodzi mnie to. W głowie mam wzrok ojca, pełen pogardy i wyrzutu, jakby całe zło, które ich spotkało, było moją winą.
— Wiem, że to nie tak powinno wyglądać, ale…
— Zamknij się — warczę i bardziej przysuwam się do drzwi. — Nie mam zamiaru z tobą dyskutować i jeśli myślisz, że zmusisz mnie do bycia ze sobą, to jesteś w błędzie.
— Kochanie, nie będę cię do niczego zmuszał. — Łapie mnie za rękę i mimo starań, nie pozwala mi jej wyrwać. — Zależy mi na tobie, uwierz mi. Przysięgam, że do niczego nie będę cię zmuszał i niczego nie będę oczekiwał. Pozwól mi być przy sobie i dla siebie, może jak mnie bliżej poznasz, to mnie chociaż polubisz.
— Wypchaj się. — Wyrywam w końcu dłoń i ocieram z policzka zabłąkaną łzę. Nie chcę, żeby widział moją rozpacz.
— Kochana, posłuchaj, ja serio nie mam wpływu na umorzenie długu twojego ojca i nie wierzę w to, że kiedykolwiek zapłaci. Czy dziś, czy jutro dostałby kulkę. — Odwracam do niego przestraszony wzrok. — Gdybym cię tam nie spotkał, to już by nie żył. Dałaś mu szansę i sobą spłaciłaś zadłużenie, bo ja zaraz po powrocie do domu robię facetowi przelew i kończymy sprawę. Ty zostaniesz ze mną tak długo, jak będziemy potrzebowali, żeby do siebie dotrzeć, bo dotrzemy, od pierwszego spojrzenia wiem, że…
— Nie kończ — wtrącam się — nie będę tego słuchać. Uprzedzam, że jeśli coś mi zrobisz… — staram się opanować drżenie podbródka — to nic mnie nie powstrzyma przed podcięciem sobie żył, nie mam niczego do stracenia, pamiętaj.
— Nawet tak nie mów — szepcze poważnie i łapie mnie za nadgarstek, od razu mnie w niego całując. — Kochanie, będę cię strzegł jak oka w głowie, będę spełniał twoje marzenia i będę o ciebie dbał, jak nikt do tej pory.
— Ty powinieneś się leczyć — mówię poważnie i znów się odsuwam.
— Z ciebie nie mam zamiaru, a ty jesteś moją jedyną chorobą, moim nałogiem i szczęściem. Całe życie będę czekał na jeden twój uśmiech, bo wierzę, że kiedyś się do mnie uśmiechniesz.
Patrzę na niego jak na wariata, bo facet ewidentnie ma nierówno pod sufitem. Ale ok, zostało mi tylko poczekać, aż mu się ten teatr znudzi i będę mogła wrócić do swojego normalnego życia…
Rozdział 7
Filip
Nie wiem, skąd przyszedł mi do głowy ten pomysł, bo sam przyznaję, że jest pojebany. Po prostu kiedy ją zobaczyłem, wiedziałem, że muszę zaryzykować. Z jednej strony cieszę się, że mam ją teraz obok siebie, ale z drugiej, to wcale nie miało tak wyglądać. Ona miała sama chcieć być ze mną, nie podstępem i szantażem. Czuje się kupiona i poniżona, wiem to i wcale się temu nie dziwię. Teraz już za późno na wyjaśnienia i przepraszanie. Jeśli pozwolę jej odejść, to na bank nigdy więcej jej nie zobaczę. Zaszyje się tak daleko i tak głęboko, że nie będę w stanie do niej dotrzeć. Teraz muszę dać jej wszystko to, czego ona potrzebuje do spokojnego życia. Wiem, że to nie jest pusta laska, którą kręci pełne konto. Ona potrzebuje stabilizacji i poczucia bezpieczeństwa, spokoju, którego nie miała jak widać ani w rodzinnym domu, ani w dorosłym życiu. Zawsze musiała o wszystko walczyć i o wszystko się martwić, od dziś ma od tego mnie.
Zerkam ukradkiem na jej zasiniony policzek i mimo wszystko uśmiecham się, bo jestem szczęśliwy, że jest tu ze mną. Nagle, chyba wyczuwając, że na nią patrzę, odwraca się do mnie i posyła mi lodowate spojrzenie.
— Nie gap się — warczy i nerwowo przygryza dolną wargę, co w jej wydaniu jest mega seksowne.
— Podziwiam. — Staram się jakoś załagodzić sytuację, choć wiem, że to w najbliższym czasie nie będzie możliwe. — Jesteś najpiękniejszą dziewczyną jaką kiedykolwiek spotkałem.
— Daruj sobie. — Znów się ode mnie odwraca.
— Zatrzymamy się na kawę?
Spogląda na mnie zaskoczona i z lekkim uśmiechem kręci głową.
— Myślisz, że kawa załatwi problem? Czemu to robisz?
Biorę głęboki wdech i zanim wypuszczę powietrze, zjeżdżam na stację paliw i zatrzymuję wóz przed drzwiami restauracji. Odpinam spokojnie pas i siadam tak, żeby mieć ją przed sobą.
— Wiem, że mi nie uwierzysz, zresztą świadomy jestem, jak to brzmi i uwierz, nie jestem debilem. Nigdy nie traktowałem poważnie związków z kobietami. Lubiłem się bawić i nie miałem problemów z wymianą lasek. Jednak kiedy zobaczyłem ciebie tamtego wieczoru, taką trochę przestraszoną, a trochę wkurzoną — uśmiecham się, kiedy zawstydzona opuszcza wzrok, a na jej policzki wychodzi subtelny rumieniec — tylko ty się dla mnie liczyłaś. Nie jestem w stanie przestać o tobie myśleć i nie przestanę, Boże, ja nawet nie chcę przestawać! Chcę ciebie… — Z nadzieją patrzę jak podnosi na mnie swoje śliczne oczy i wierzę, że da mi szansę, że nie skreśli mnie na samym początku i pozwoli mi spróbować.
— Nie dotkniesz mnie. — Prawie płacze, a moja dusza się rozlatuje. Nie dlatego, że to godzi we mnie, tylko dlatego że wiem, jak bardzo musi się bać dotyku, skoro jej facet ją katował.
— Nie mam zamiaru. — Uśmiecham się. — Nie w tym sensie, po prostu nie zrobię niczego, na co nie dasz mi wyraźnej zgody. Sama będziesz ustalać warunki naszej znajomości i kontaktów. Jedyne, na co się nie zgodzę, to na twoje odejście, przynajmniej teraz. Wiem, że powoli przywykniesz do mnie, do nowego życia. Jeśli z upływem czasu mnie nie pokochasz, to trudno, nie będę cię więził. Tylko daj sobie czas, a mi możliwość zbliżenia się do ciebie.
Nie odpowiada. Patrzy mi pusto w oczy i wygląda, jakby była nieprzytomna. Wiem, że wiele żądam, ale nie mam wyjścia, kto nie ryzykuje, nie pije szampana. Muszę postawić wszystko na jedną kartę i albo rozbiję bank i będzie moja, albo zginę przygnieciony samotnością bez niej.
— Co z tą kawą? — Dociera do mnie jej cichy szept i szeroko się uśmiecham. Co prawda ona wciąż wygląda na przestraszoną, ale pierwszy krok zrobiony.
Bez słowa wysiadam z samochodu i podchodzę do jej drzwi. Od razu je otwieram i podaję Elizie swoją dłoń. Wóz jest niski i obawiam się, że w sukience trudno jej będzie wysiąść, ale ona nie chce mojej pomocy. Czeka, aż zabiorę rękę i dopiero gdy to robię, wysiada.
— Nie za ciepło ci? — Dotykam delikatnie rękawa jej sukienki.
— Nie mam nic innego, poza tym to, co mam na… — Zawiesza głos i spogląda mi w oczy. — Nie bardzo chcę się narażać na głupie spojrzenia ludzi.
— Spokojnie, coś wymyślimy. — Wyciągam rękę, chcąc ją objąć, ale znów tylko się uchyla i odchodzi w bok. — Przepraszam, odruch.
W restauracji poza kawą zamawiam obiad. Oczywiście Eliza nie chce niczego jeść i pomimo moich próśb, nie bierze nawet jednego kęsa. Na szczęście pije, więc nie padnie mi z odwodnienia. Nie odwracam od niej spojrzenia i, choć ona unika patrzenia na mnie, to wiem, że mnie widzi i że ją to irytuje. Może sobie wmawiam, ale nie jestem jej tak całkiem obojętny.
— Dokąd mnie wywozisz? — pyta nagle i opiera łokcie o blat stolika.
— Do Wrocławia — wzdycham. — I nie wywożę. Mam tam dom wystarczająco duży, żebyśmy mogli w nim spokojnie mieszkać.
— Jak ty to sobie wyobrażasz? Nagle mamy udawać zakochanych przed twoimi znajomymi? Nie chcę być twoją własnością.
— Kochanie… — wyciągam ręce i łapię jej dłonie, których, o dziwo, nie zabiera — to nie jest tak, że ja cię biorę na pokaz, na pochwalenie się, ej patrzcie jaką laskę wyrwałem. Chcę, żebyś mnie poznała takiego, jakim jestem normalnie w pracy, poza nią, w dobrym humorze i w złym. Nie musisz ze mną spać, jeśli tego nie chcesz, będziesz mieć swoją sypialnię z łazienką.
— Tracisz czas. — Wysuwa dłonie z moich rąk i od razu robi mi się z tego powodu przykro. — Nic między mną a tobą się nie zmieni. Już teraz ci mówię, że cię nie pokocham. Może przywyknę do ciebie, polubię i będziemy fajnie spędzać czas, ale to nie miłość. Przykro mi, bo wydajesz się być miłym facetem i na pewno zasługujesz na miłość. Niestety ja ci jej nie dam. Przepraszam cię — szepcze przeraźliwie smutno i wstaje od stolika.
Nie wiem, co mam zrobić. Jak mam jej wytłumaczyć, że ja wiem, po prostu wiem, że jesteśmy dla siebie stworzeni, że będziemy parą nie do zatrzymania, że będzie nam ze sobą naprawdę dobrze. Mam jej przypominać o ojcu, który ją oddał za długi? Mam ją straszyć, że jak odejdzie, to skaże go na śmierć? Bez sensu, znienawidzi mnie jeszcze bardziej. Patrzę przez duże okno, jak siada na ławce pod parasolem i gdzieś dzwoni. Jestem dziwnie spokojny, może nawet obojętny na to, co się teraz wydarzy. Nie straciłem zapału i nadal będę się starał ją namówić, żeby ze mną została, ale ogarnęło mnie jakieś dziwne opanowanie, jakby emocje ze mnie spłynęły.
Płacę rachunek i wychodzę na zewnątrz. Dziś jest niesamowity upał, a moja kobieta dusi się w długiej kiecce z rękawami. Bez słowa siadam naprzeciwko niej i wyjmuję telefon. Sprawdzam, gdzie jest najbliższy sklep z damską odzieżą.
— Pojedziemy, co? — pytam spokojnie. — Musisz się przebrać, bo się ugotujesz, co prawda jest klimatyzacja, ale to zawsze jakoś lżej.
— Mam wszędzie siniaki — mówi, ale nawet na mnie nie spogląda, wzrok ma utkwiony w ekran telefonu. — Może zauważyłeś.
— Nieważne, to znaczy ważne, bo nie powinnaś ich mieć, ale to niczego nie zmienia. Kocham cię z siniakami i bez nich.
— Nie kochasz mnie, uroiłeś coś sobie.
— Długo mi z tobą zejdzie. — Kręcę z uśmiechem głową. — Spod jakiego znaku jesteś?
— Skorpiona.
— To czemu ja się dziwię? — Przewracam oczami, a Elizka opiera plecy o ławkę i zaplata ręce na piersiach.
— Masz coś do skorpionów?
— Przeciwnie, kocham skorpiony i obiecuję, że na nasze pierwsze wspólne wakacje pojedziemy w tropiki, żebyś mogła sobie z nimi spędzić trochę czasu w naturalnym dla was środowisku, hmm?
— Długo, to mi się z tobą zejdzie. — Uśmiecha się, a mnie ten widok niezmiernie cieszy.
— Bo ja jestem strzelcem. Wiem, czego chcę i idę prosto do celu, nie zwracając uwagi na przeszkody. — Bierze wdech, jakby chciała coś powiedzieć, ale ją uprzedzam. — Nie oczekuję, że rzucisz mi się w ramiona i pokochasz jak ja ciebie, nie jestem dzieckiem. Chcę, żebyś potraktowała to, co się stało, jak szansę na nowy początek, jak długi urlop od całego dotychczasowego życia, od wspomnień rodzinnych, od agresywnego partnera, od pracy…
— Pracę lubiłam, ona mi dawała szczęście. — W jej oczach migocą łzy, a mi pęka serce.
— W porządku. — Pochylam się w jej stronę i opieram o dzielący nas stolik. — Jeśli tylko masz takie życzenie, to możesz stać za barem. Kupimy jakiś lokal i będziesz mogła go od podstaw urządzić według własnego gustu.
— To mnie nie bawi — mówi poważnie.
— Wcale nie miało. To co, jedziemy? — Wstaję i podaję jej dłoń, którą niepewnie chwyta i pozwala sobie pomóc.
Jestem w niebie, choć tylko przez kilka sekund. Zaraz po tym jak wstaje, zabiera dłoń i odsuwa się na bezpieczną odległość. To nic, ważne, że w ogóle pozwala mi się dotykać.
W czasie drogi do sklepu Eliza nie odzywa się ani na mnie nie patrzy. Wydaje mi się, że nie jest już obrażona, co najwyżej zaniepokojona i niepewna, ale powoli i to minie.
— Co z moim mieszkaniem w Elblągu? Z opłatami, ratami? — odzywa się w końcu.
— Co ma być? Nic. Nie zostawiłem ci wyboru, wszystko opłacę. Ktoś ma do niego klucz?
— Sąsiadka i właścicielka.
— To w porządku. Masz zwierzęta? — Dopiero teraz przychodzi mi do głowy, że o tym nie rozmawialiśmy.
— Nie.
— To ok. Zadzwoń do sąsiadki, żeby zabrała wszystkie twoje rzeczy, a właścicielkę poinformuj, że już tam nie mieszkasz.
— Co? — Podnosi na mnie głos. — Nie zrezygnuję z mieszkania!
— Będziesz miała dom.
— Ty masz dom i sobie w nim mieszkaj! Ja zrezygnuję, a tobie za tydzień przejdzie i co?
— Mi nie przejdzie. — Rzuca mi takie spojrzenie, że wstrzymuję oddech. — Dobrze, nie rezygnuj. Ja je opłacę. Z twoim szefem też się dogadam, żeby cię nie zwalniał. Dla mnie to bez sensu, ale jeśli życzysz sobie mieć tam zaklepane miejsce, to żaden kłopot.
— Ty jesteś nienormalny — szepcze i patrzy na mnie ze skrzywionymi ustami, jakbym był kosmitą.
— Uwierz, że gorsze wady widziałem u ludzi. Ja nie jestem taki straszny, jak może ci się teraz wydawać.
Kiedy wysiadamy, Liza spogląda na mnie jeszcze większymi oczami, niż ma normalnie. Szczerzę się jak głupi na ten widok, bo wygląda zniewalająco.
— Żartujesz? — Wdycham jej zapach, kiedy szepcze przed moją twarzą. — Nie gniewaj się, ale nie sądzę, że stać mnie chociażby na rajstopy w tym sklepie. — Rumieniec wstydu wychodzi na jej śliczne policzki i nie potrafię się powstrzymać przed pocałowaniem jej gładkiej skóry. Drga od mojego dotyku i mruży oczy ze złości.
— Zapraszam. — Łapię mocno jej rękę i pociągam do drzwi. — I jeśli nic nie wpadnie ci w oko, to pójdziemy gdzie indziej.
— Czy ty słuchasz, co ja mówię? — Wyrywa się. — Nie stać mnie na ten sklep.
— A czy ty słuchasz, co ja mówię? Powiedziałem, że kupię ci wszystko, czego potrzebujesz do życia. Ubrania też są ci potrzebne — zawieszam na chwilę głos i dyskretnie mierzę ją wzrokiem — chociaż nie powiem, chciałbym cię kiedyś zobaczyć bez ubrań.
— No bardzo śmieszne, rzeczywiście. — Wkurza się, ale pasuje jej to.
Bez czekania pociągam ją za rękę do wnętrza i wzrokiem szukam kogoś, kto tu pracuje. Po kilku sekundach podchodzi do nas niewysoka dziewczyna i zabiera moją kobietę między wieszaki. Siadam w ciemnym fotelu stojącym pod ścianą i nie spuszczam jej z oczu, jest idealna. Porusza się w taki sposób, że mam ciarki i najchętniej zaciągnąłbym ją do przymierzalni i zdarł z niej to, co ma na sobie. Niestety, na takie przyjemności muszę jeszcze poczekać. Na razie sycę oczy widokiem jej ubranego ciała i mimo tego, że jest praktycznie cała zakryta, to mnie pobudza. Patrzę jak pociera czoło palcami i nerwowo rozgląda się wokół siebie. Po chwili nasze spojrzenia się krzyżują na kilka stanowczo zbyt krótkich sekund. W końcu nie wytrzymuję i najciszej jak umiem, podchodzę do jej pleców.
— Wybrała pani coś ciekawego? — szepczę tuż przy jej karku, a ona przestraszona odskakuje.
— Nie. — Odwiesza trzymaną rzecz. — Chodźmy stąd, co?
Jej oczy się szklą i powoli układam dłoń na jej szyi, nie odsuwa się i opuszcza wzrok.
— Hej. — Pochylam się, by móc spojrzeć jej w oczy. — Coś się stało? — Zamiast odpowiedzieć, pokazuje mi metkę z bluzki, którą przed chwilą trzymała.
— I co?
— Cena jest taka, że ja nie mam nawet tyle na koncie. — Jej głos się łamie, a do oczu napływa zbyt dużo łez. Delikatnie ścieram je kciukiem z różowego policzka.
— Ale podoba ci się? To weźmiemy. — Staram się patrzeć na nią z uśmiechem, choć widok jej łez mnie łamie.
— Nie! Nie podoba mi się! — krzyczy prawie na cały sklep i wybiega, a ja sterczę jak kołek z bluzką w ręce.
Dopiero po chwili przytomnieję i wychodzę za nią. Siedzi na murku pod drzewem i płacze z twarzą schowaną w dłoniach. Biorę głęboki, uspokajający oddech i kucam przed jej nogami. Odsuwa się lekko, ale nie bardzo ma gdzie i w końcu odsłania zapłakaną twarz i wbija we mnie wzrok.
— Kochanie, jeśli nie chcesz robić zakupów tutaj, to pojedziemy do innego sklepu. Ty wybierz.
— Filip, nie… Nie rozumiesz? — Łka i pociera nos. — Nie chcę, żebyś za mnie płacił, chcę sama o sobie decydować. Nie być na twojej łasce!
— Ale nie jesteś. — Ostrożnie głaszczę jej nogę. — Wiem, że nie dałem ci wyboru, wiem, że nie masz pieniędzy, masz mnie za idiotę? Ale musisz mieć się w co ubrać, na Boga! Jeśli nie chcesz w drogim sklepie, to pojedziemy do innego, jeśli nie masz nawet na bluzkę, a nie chcesz, żebym fundował ci takie rzeczy, to uznajmy to za pożyczkę.
— Dupą mam ci później zapłacić? Przecież przestałam zarabiać, do cholery! — Patrzy na mnie z wyrzutem, a ja wręcz zamieram. Czyli już wiem, jakie ma o mnie zdanie.
Nie odzywam się, bo w zasadzie nie wiem, co mam jej odpowiedzieć. Ona już zdecydowała, kim jestem i czego od niej chcę, więc wszelkie próby przekonania jej, że jest inaczej, są zbędne, i tak w nic nie uwierzy.
— Jedźmy już. — Wstaję i nie czekając na nią, podchodzę do samochodu. Otwieram od razu drzwi pasażera, a w zasadzie to pasażerki.
Tym razem ja patrzę z wyrzutem na nią, bo nie sądziłem, że tak o mnie myśli. Wiedziałem, że ma żal o to, że ją kupiłem, ale nie, że będzie dla mnie dziwką.
Dojeżdżamy do Wrocławia i czuję się już u siebie. Mijam znajome domy, znajomych ludzi i jest mi lżej. Niestety, humor mojej towarzyszki się nie poprawia, ale nie mam już siły z nią dyskutować. Kiedy zatrzymuję się przed garażem, wybiega do mnie Nora i od razu łasi się do moich nóg.
— Ładny pies. — Słyszę za plecami słodki głos i z uśmiechem się odwracam.
— Dziękuję.
— Mogę? — Wyciąga lekko dłoń, a Nora od razu nadstawia się do głaskania. — Łagodna jak na Rottweilera. — Uśmiecha się i kuca. — Hej, piękna.
— Zna się na ludziach. — Również kucam, chcąc widzieć radosne oczy Lizy i oboje głaszczemy psa, który teraz jest jeszcze bardziej zadowolony. — Nie bój się, jak trzeba to pokazuje zęby.
Nora nagle się obraca, a ja przypadkowo kładę dłoń na dłoni Elizy. Oboje podnosimy na siebie oczy i chwilę się w siebie wpatrujemy. Jest inaczej niż dotychczas, jest tak, jak powinno. W słońcu jej oczy są bardziej niebieskie i jeszcze piękniejsze. Nie odwraca spojrzenia, a ja przepadam, nie wiem już który raz, w głębi jej tęczówek. Powoli i delikatnie zamykam w dłoni jej dłoń i cieszę się, że mi na to pozwala. Jest teraz w jej twarzy coś spokojnego, coś wyjątkowego, jakby jej nastawienie się zmieniło. Niestety, kiedy chcę pocałować jej rękę, wysuwa ją i od razu wstaje.
— Przepraszam — szepczę i po ostatnim pogłaskaniu Nory prowadzę Elizę do domu.
Nie wiem, o co chodzi, ale zaraz po przekroczeniu progu ogarnia mnie dziwny niepokój. Dla bezpieczeństwa idę przed Elizą, bo nie chcę narażać jej na niespodzianki, a kiedy wchodzę do salonu, spoglądam na siedzącą na kanapie Sandrę. No chyba śnię…
Rozdział 8
Filip
Patrzę w tę zadziorną buźkę i zastanawiam się, co mi się w niej podobało. Gołym okiem widać, że jest pusta do granic i zależy jej na pokazaniu się przed ludźmi, oczywiście moim kosztem.
— Co tu robisz? — pytam chłodno i nadal nie pozwalam wyjść zza pleców Elizie.
— Mieszkam, zapomniałeś już? — Sandra wstaje z kanapy i kręcąc tyłkiem, podchodzi bliżej mnie. Kiedy się zatrzymuje, dostrzega stojącą za mną Elizkę i przez chwilę nie spuszcza z niej wzroku. — Nowa panienka? — pyta z przekąsem i dumnie unosi głowę. — To ta, którą wyrwałeś, będąc jeszcze ze mną? — Bezczelnie mierzy Elizę wzrokiem i lekko się krzywi. — No nie popisałeś się dobrym gustem.
— Nie wtrącaj się i wyjdź — warczę i zaciskam zęby, bo czuję nadciągające kłopoty.
— Sandra. — Wyciąga dłoń, którą Elizka niepewnie chwyta i lekko potrząsa.
— Eliza Górska.
— Zapraszam panią. Chyba czas, żebyśmy się poznały. — Uśmiecha się, a ja odwracam się do Elizy.
— Obawiam się, że nie tym razem — mówi drżącym głosem i lekko się cofa. — W ogóle nie powinno mnie tu być.
— Eliza, poczekaj — wtrącam się, bo nie wyobrażam sobie, żeby teraz wyszła.
— Wyjdę na zewnątrz — szepcze z żalem? Sam nie wiem. — Nie wiem, co jest grane, ale nie nadaję się do trójkątów.
— Zaraz! — Łapię jej nadgarstek i nie zwracam uwagi na to, że się wyrywa i szarpie.
— No właśnie, zaraz! — odzywa się tym swoim landrynkowym głosem Sandra. — Mamy ważną kwestię do omówienia i chyba lepiej by było, jakby pani została podczas tej rozmowy, zapraszam.
Wkurwia mnie, że zachowuje się jak u siebie, ale nie to jest teraz ważne, ona zaraz wyleci stąd z hukiem, a ja będę musiał jakoś to wytłumaczyć. Na szczęście Eliza przestaje się szarpać i pozwala mi się prowadzić. Sadzam ją na kanapie i zajmuję miejsce obok niej, chociaż odsuwa się jak najdalej może. Sandra sadza dupę na fotelu po drugiej stronie stolika i patrzy na nas z wrednym uśmieszkiem.
— Fifi, ja rozumiem, że ostatnio trochę nam nie wychodziło — zaczyna mówić, a ja z każdym jej słowem jestem bardziej zły — może to nerwy, może rutyna…
— Do rzeczy — wtrącam się.
— Jestem w ciąży. — Uśmiecha się słodko i kładzie dłoń na brzuchu.
Powoli przenoszę wzrok na Elizę, ale ona nie reaguje, jakby w ogóle nie słuchała, co ta idiotka pieprzy. Wiem, że nie jest w ciąży, a jeśli jest, to nie ze mną.
— Daruj sobie te podchody — wzdycham zrezygnowany i patrzę jak wyjmuje spod stolika kilka kartek i kładzie je na blat. Niechętnie biorę je do ręki i pobieżnie przeglądam. Badania krwi i zdjęcia z USG niczego mi nie mówią, bo nie bardzo się na tym znam, jednak oznaczenia umiem przeczytać i według opisu, to siódmy tydzień. Kiwam ze zrozumieniem głową i kątem oka widzę, jak Eliza zagląda w trzymane przeze mnie papiery. Zanim jednak zdążę się odezwać, dziewczyna wstaje i z uśmiechem spogląda raz na mnie, raz na wyszczerzoną Sandrę.
— Moje gratulacje — odzywa się, a ja nie wierzę, że to się naprawdę dzieje. — Życzę wam szczęścia i żegnam. Teraz chyba mogę wrócić do siebie?
Staram się ją zatrzymać, ale obchodzi kanapę za moimi plecami i szybkim krokiem wychodzi z domu. Nie zwracam na nic uwagi i próbuję ją dogonić. Wybiegam na podjazd i patrzę jak gdzieś dzwoni. Zdenerwowany dopadam do niej i wyrywam telefon z ręki.
— Zwariowałeś? — Patrzy na mnie jak na nienormalnego.
— Eliza, to wszystko nie tak. Daj sobie wytłumaczyć.
— Serio myślisz, że ja mam do ciebie pretensje? Że mnie to zabolało? Wiesz, gdzie to wszystko mam? — Uśmiecha się chyba szczerze i wcale mi się to nie podoba. — Od początku mówiłam, że to bez sensu i że nie powinieneś mnie tu przywozić. Masz się teraz kim zająć, więc ja mogę wrócić. — Chcę się odezwać, ale kręci szybko głową. — Kasę za ojca ci oddam. Wezmę kredyt i już, daj mi kilka dni, wiesz gdzie mieszkam, więc w razie się nie wywiążę, szybko mnie znajdziesz.
— Przestań, to wszystko jakaś ściema. Ona nie jest w ciąży!
— Jasne, że nie. — Kładzie dłoń na moim ramieniu, a przeze mnie płynie gorący dreszcz. — Tak czy inaczej, masz już kogo kochać. Dziecko to poważna sprawa, podejdź do tego odpowiedzialnie.
— Eliza, to nie moje dziecko!
— Moje też nie! — Podnosi głos. — Filip, nie w tym rzecz. Idź do niej i zadbaj o swoją kobietę oraz dziecko. Ja ci jestem niepotrzebna. Raz dwa zapomnisz o tej przygodzie, uwierz.
— Kochana, jesteś jedyną kobietą jakiej potrzebuję. — Podchodzę bliżej i staram się położyć dłonie na jej biodrach. — Ciebie jedną kocham, i to się nigdy nie zmieni, słyszysz? Nigdy. Zawsze będziesz już tylko ty.
— Będziesz miał z nią dziecko.
— To nie moje — wzdycham zrezygnowany i przyciągam ją do siebie. — Nie mogę mieć dzieci — wyduszam z siebie i patrzę w szare oczy. Wiem, że to nie zachęca do związku, bo większość dziewczyn liczy na potomstwo, ale nie chcę kłamać, żeby później miała do mnie o to żal. Powinna wiedzieć.
— A ona co? Wiatropylna?
— Przecież właśnie to mówię. Albo wcale nie jest w ciąży, albo jest, ale nie ze mną.
— Dla mnie to żadna różnica. — Stara się mnie odepchnąć.
— A dla mnie ogromna. Robi to specjalnie, bo ją zostawiłem z dnia na dzień.
— Nie to. — Kręci głową i znów stara się odsunąć. — Powinieneś się nią teraz zająć. Bądź co bądź, zaszła, będąc z tobą, poza tym wiesz, cuda się zdarzają.
— Nie kocham jej! — Nerwy mnie ponoszą.
— A ja ciebie i co! — wybucha no i nie wytrzymuję. Z całej siły przyciągam ją do siebie i wpijam w jej słodkie usta. Jest idealna. Wyrywa się, ale to na nic. Ja, póki mogę, to będę ją trzymał. Jej wargi są słodkie i miękkie, a szybkie oddechy przyprawiają mnie o dreszcze. Wsuwam palce w jej fioletowe włosy i jeszcze bardziej przyciskam do siebie. Staram się wedrzeć do jej ust, ale na to stanowczo mi nie pozwala. To nic, wszystkimi zmysłami chłonę ją całą, zapach, smak i miękkość skóry. Nie wiem, kiedy będzie mi dane zasmakować jej ponownie i chcę na długo zapamiętać jej dłonie, którymi odpycha mnie od siebie, zaciskające się zęby, po których przesuwam językiem, żebrząc o wpuszczenie głębiej, stłumione krzyki złości, które jeszcze bardziej mnie podniecają. Każda sekunda spędzona tak blisko niej jest warta więcej niż moje własne życie.
Eliza
Próbuję wyrwać się z uścisku Filipa, ale niestety jest zbyt silny. Stara się nade mną dominować i robi to w taki sposób, że nie czuję się zagrożona. Jego oddech na moich, już mokrych, wargach jest urywany, a delikatny zarost drapie wrażliwą skórę wokół ust. W końcu udaje mi się odepchnąć go od siebie i z całej siły uderzam go w twarz. Cios odwraca jego głowę i przez chwilę stoi w tej pozycji, jakby zastanawiał się, czy mi nie oddać, dokładnie tak samo jak przy naszym pierwszym spotkaniu. Ocieram wierzchem dłoni ślinę ze swoich ust i udając groźną, czekam, aż na mnie spojrzy. Robi to po kilku długich sekundach, ale od razu poznaję, że nie jest zły. Chyba spodziewał się właśnie takiej reakcji z mojej strony.
— Do widzenia. — Unoszę dumnie głowę i wyciągam rękę po telefon.
— Nie odejdziesz — mówi groźnie, ale wyczuwam w jego głosie obawę. — Nie tak się umawialiśmy.
— Ty się umawiałeś! — Wbijam palec w jego klatkę piersiową. — Ja tego nie chciałam!
— Ale się zgodziłaś!
— Nie miałam wyjścia! — Mój głos drży na samo wspomnienie tamtej rozmowy.
— A myślisz, że teraz masz? — Marszczy brwi i w ułamku sekundy zmienia ton na bardziej oschły. — Ja jeszcze nie zapłaciłem i w każdej chwili możemy wrócić do tematu. Chcesz tego?
— Jesteś podły — szepczę prawie bezgłośnie.
— Wiem, ale nie pozwolę ci odejść. — Podchodzi bliżej i chce objąć mnie ramieniem. Odskakuję jak porażona prądem i zaraz się rozpłaczę.
Widzę w jego ciemnych oczach żal, ale nie umiem się przemóc. Wierzę, że to fajny facet, ale dla mnie jest przede wszystkim niezrównoważonym oszustem. Wiem, że gdybym się nie zgodziła na ten układ, to pewnie nie zabiłby ojca, ale z drugiej strony pewności nie mam i mieć nie będę. Trudno ryzykować czyimś życiem, ale zostając tutaj, ryzykuję swoim.
— Czemu mi nie wierzysz? — wzdycha i na siłę opiera dłonie na mojej talii. — Czy ja serio wyglądam na faceta, który chciałby cię skrzywdzić?
— A według ciebie tacy faceci posiadają jakieś znaki szczególne? — Przypominam sobie ostatnie spotkanie z Marcinem. — Wszyscy mówią, że kochają i że będą dbać, a potem co? Potem to my musimy się zamalowywać, nie?
— Przykro mi, że masz takie doświadczenia, ale pamiętaj, że dla mnie jesteś wszystkim — szepcze tuż przed moją twarzą, a jego oddech dociera do najgłębszych zakamarków moich płuc.
— Filip, popełniasz największy błąd swojego życia — mówię poważnie i nie zwracam już uwagi na jego dłonie zaciskające się na moim ciele. — To nie będzie historia jak z bajki. Albo coś jest, albo nie ma, a u mnie nie ma.
— Ale u mnie jest tyle, że wystarczy na nas dwoje. — Szczerzy się głupkowato i mnie tym zaraża, bo z całej bezsilności zaczynam się śmiać.
— Może i dobrze, że nie możesz mieć dzieci, ty nie powinieneś się rozmnażać — wypalam bezmyślnie i spoglądam w jego smutne oczy. — Przepraszam, nie chciałam… To znaczy… — jąkam się zawstydzona. — Przepraszam.
— Nie szkodzi. — Opuszcza wzrok i zabiera wreszcie ze mnie ręce. — Nauczyłem się z tym żyć.
Słysząc trzaśnięcie drzwi, oboje odwracamy się w stronę dziewczyny ubranej w krótką czerwoną sukienkę na ramiączkach. Wygląda jak z okładki Vogue’a, a przynajmniej Playboya. Cienki materiał opływa jej sylwetkę, podkreślając wręcz idealną figurę, której cholernie jej zazdroszczę. Serio jest na co patrzeć. Tak porównując nas obie, to ona bardziej do niego pasuje, niż ja. Pomijając fakt, że ona chce z nim być, a ja nie. Zanim głębiej się nad tym zastanowię, Filip ciągnie mnie za rękę w stronę domu i nie zwracając uwagi na wpatrzoną w nas dziewczynę, oprowadza mnie po wnętrzu. Dziwnie się czuję, łażąc po jego chacie, zwłaszcza w towarzystwie jego kobiety. W końcu Sandra nie wytrzymuje i łapiąc moje ramię, odrywa mnie od Filipa. Z jednej strony mi to pasuje, ale z drugiej, kim ona dla mnie jest, żeby mnie tak traktować.
— Fifi, dość! Nie będziesz tak się ze mną bawił! — krzyczy, a szczęki Filipa coraz szybciej się zaciskają.
— Po pierwsze, nie Fifi! — Z łagodnego faceta przechodzi w tryb samca, a ja odruchowo się wycofuję. — Po drugie, miałaś się wyprowadzić!
— Myślałam, że żartowałeś! — Laska prawie płacze, a mnie od słuchania tego robi się coraz bardziej głupio.
— Nie żartowałem i nie wierzę w twoją ciążę. — Podchodzi do niej tak blisko, że patrzy na nią z góry.
— Jak możesz?
— Normalnie, nie wierzę i już. Ale skoro się tak upierasz, to proszę, wsiadamy w samochód i jedziemy do lekarza.
Nieco zaskoczona zaplatam ręce na piersiach i patrzę jak Sandra mruży mściwie oczy. Chociaż zgadza się na badanie, to widać gołym okiem, że się denerwuje. Niestety ja nie wiem, co mam ze sobą zrobić, bo ani mi tu zostać i czekać, ani jechać z nimi. W ogóle sytuacja jest krępująca i wolałabym nie wchodzić w ich sprawy, bo kim ja tu, do cholery, jestem?
Filip, wiadomo, nie podziela mojego zdania i bez słowa ciągnie mnie za rękę do samochodu. Mam już dość tego wozu, źle mi się kojarzy, chociaż wygląda nieźle. Otwiera drzwi pasażera i odsuwa fotel, skinieniem głowy pokazując swojej, chyba już byłej, żeby usiadła z tyłu.
— Może ja — odzywam się cicho — bo w ciąży to…
— Kochanie, ona nie jest w ciąży!
— Tego nie wiesz — mrużę lekko oczy — bo nawet jeśli nie z tobą, to jednak…
— Nie wierzę. — Kręci głową i obejmuje mnie ramieniem. Kiedy on zrozumie, że ja nie chcę? — Mówiłem, że cię kocham? — szepcze mi prosto do ucha, a ja czuję przyjemne drżenie w podbrzuszu. Pierwszy raz odkąd go zobaczyłam, czuję przy nim coś tak przyjemnego.
— Mówiłeś, ale… — Przerywa mi pocałunkiem, ale tym razem jest krótki i bardzo subtelny, można powiedzieć idealny.
— Nie rób tego nigdy więcej. — Patrzę mu prosto w oczy. — Nie życzę sobie.
Filip bez słowa kiwa głową i delikatnie mnie pociąga za rękę, robiąc tym samym przejście dla stojącej z nami dziewczyny.
Jedziemy w kompletnej ciszy. Skubię nerwowo sznurek od sukienki i zastanawiam się, co dalej, co dalej Lizka? Kiedy wjeżdżamy do centrum, zaczynam się rozglądać. To piękne miasto, a że jestem tu pierwszy raz, to wszystko jest dla mnie ładne i ciekawe. Sama do siebie się uśmiecham i nawet nie zauważam jak się zatrzymujemy. Filip wysiada i od razu po otwarciu drzwi podaje mi dłoń. Nie bardzo wiem, o co chodzi, ale wysiadam i pociągnięta za rękę odchodzę kilka kroków za nim. Otwiera usta, jakby chciał się odezwać i trochę mnie to bawi.
— Pojadę z nią do lekarza, a ty… Może kup sobie coś na przebranie, co?
— Aha. — Marszczę lekko brwi, kiedy podaje mi swoją kartę — Nie chcę, nie…
— Weź — wciska mi ją w rękę — wiem, że nie chcesz, ale jeśli potrzebowałabyś czegoś droższego, nie wiem, buty, kosmetyki, bielizna, to nie krępuj się i płać moją. Przecież w domu nie mam dla ciebie niczego, nie planowałem takiego obrotu spraw, nie byłem przygotowany. PIN to zero jeden sześć trzy. Zapamiętasz?
— Filip — wzdycham.
— Nic nie mów. — Zgarnia z mojej twarzy kosmyk włosów i zakłada mi za ucho, co jest nawet miłe. — Obiecaj mi coś.
Tym razem patrzy na mnie jakoś inaczej, jakby bał się mojej odmowy.
— Obiecuję… — odpowiadam trochę niepewnie, bo Bóg jeden wie, co mu do łba przyszło.
— Obiecaj, że za dwie godziny się tu spotkamy, że nigdzie nie pójdziesz i nie zostawisz mnie samego, co? — Patrzę, jak szklą mu się oczy i na bank chłopak zaraz zacznie mi tu płakać.
— Sama nie wierzę, że to mówię — kręcę głową i przewracam oczami — obiecuję, za dwie godziny będę tu czekać.
Jego oczy od razu robią się weselsze i szybko łapie tył mojej głowy, zbliżając swoją twarz do mojej, a kiedy mam już wrażenie, że znów mnie pocałuje, to czuję tylko jego ciepły oddech na wargach i wzrok utkwiony w moim.
— Kocham cię… — szepcze i powoli się ode mnie odsuwa.
Rozdział 9
Filip
Niechętnie odsuwam się od Elizy i umieram, wiedząc, że muszę wrócić do samochodu i ją tu zostawić. Niby obiecała, że nie uciekanie, ale w to nie wierzę. Z drugiej strony, muszę pogadać z Sandrą, a Elizka nie powinna tego słyszeć. Patrzą na mnie te najpiękniejsze oczy i pierwszy raz dostrzegam w nich coś więcej niż złość, jakby żal jej było, że odchodzę. Chcę jeszcze raz się do niej przybliżyć, ale opuszcza głowę i lekko się cofa. Nie odwracając się za siebie, robię kilka kroków w tył i wracam do auta oraz wściekłej Sandry.
Jeszcze w lusterku spoglądam na wciąż stojącą w tym samym miejscu Elizę, aż w końcu znika mi z oczu.
— Szybko się uwinąłeś. — Sandra burczy z boku, bo zdążyła się już przesiąść.
— Nie twoja sprawa — odpowiadam trochę wrogo. — A tobie skąd przyszła do głowy ta ciąża?
— Nie cieszysz się, że będziemy rodzicami?
— Nie będziemy.
Spoglądam na nią dość groźnie i od razu odwraca wzrok do szyby. Wiem, jestem świadomy, że cuda się zdarzają, ale nie dopuszczam do siebie tej myśli. Poza tym Sandra, podobnie jak reszta mojej rodziny i większość znajomych, nie wiedziała o moim problemie, i brała antykoncepcję, no a przynajmniej tak mi mówiła. Potrząsam lekko głową, chcąc odpędzić od siebie złe myśli i zatrzymuję samochód przed budynkiem, na którego parterze znajdują się prywatne gabinety lekarskie. Z cwanym uśmiechem odwracam się do swojej byłej i kiwam głową w stronę szyby.
— To nie jest gabinet mojego lekarza. — Wygląda na niezadowoloną.
— Wiem, nie jestem idiotą. — Uśmiecham się szeroko. — Zapraszam serdecznie. — Wysiadam z samochodu i czekam, aż panna łaskawie wyjdzie na zewnątrz. Robi to dopiero po chwili i wciąż naburmuszona idzie za mną w stronę drzwi.
W poczekalni poza nami są jeszcze dwie kobiety i obie z łagodnym uśmiechem spoglądają na mnie jak na szczęśliwego tatusia. Wściekam się, bo tracę czas, żeby dowiedzieć się tego, co i tak wiem. W końcu przychodzi nasza kolej na wizytę i lekarz jest trochę zaskoczony, że jesteśmy bez wcześniejszego umówienia się. Po pokazaniu gotówki, szybko zmienia front i staje się bardzo miły. Zaprasza nas do gabinetu, a ja w duchu śmieję się z Sandry, bo już widzę, że kłamała.
— Państwo razem, czyli spodziewamy się dzidziusia? — Facet szczerzy się w uśmiechu.
— Chyba jednak nie — odzywam się, zanim Sandra to zrobi. — Ta oto pani twierdzi, że jest w ze mną w ciąży, a ja uważam, że kłamie.
— Yy… — Facet patrzy raz na mnie, raz na nią i chyba takiej odpowiedzi się nie spodziewał. — Czyli, że…
— Proszę zrobić USG, czy co tam potrzeba, przy mnie, chcę widzieć to dziecko albo jego brak, to wszystko.
— Filip, jak możesz? — Sandra nagle się odzywa i doskonale wiem, że chce wzbudzić współczucie lekarza.
— Ja? A kto próbuje mnie wrobić w dziecko? Jak jesteś w ciąży, to zrobimy testy na ojcostwo, bo ono nie jest moje!
— Dobrze — wtrąca się lekarz i unosi dłoń. — Od początku, proszę podać datę ostatniej miesiączki.
— Dziewiąty sierpnia — odzywa się niepewnie Sandra i wciąż patrzy facetowi w oczy.
— Czyli wychodzi, że to siódmy tydzień.
— Mówiłam — podnosi głos i na mnie spogląda.
— Słuchaj, ja też mogę powiedzieć, że miałem okres dziewiątego sierpnia, a to jeszcze nie znaczy, że jestem w ciąży!
— Przepraszam państwa. — Lekarz nie ukrywa poirytowania i w sumie mu się nie dziwię. — Mogę ja? — Patrzy na nas i chyba czeka na odpowiedź. Ja unoszę dłonie w poddańczym geście, a Sandra udaje zaszczutą ofiarę. — Zgadza się pani na takie badanie? — Obawiam się, że odmówi, ale to by świadczyło, że kłamie. W końcu Sandra przytakuje, a ja oddycham z ulgą. — W takim razie proszę się rozebrać od pasa w dół, zrobimy USG transwaginalne, to wczesna ciąża, a tym sposobem wynik będzie dokładniejszy.
Sandra idzie do toalety, ale nie odmawiam sobie posłania jej cwanego uśmiechu. Nie chcę, żeby widziała moją niepewność. Próbuję się uspokoić, ale marnie mi to wychodzi. Kiedy Sandra wchodzi za parawan, opieram się wygodnie o krzesło i krzyżuję ręce na klatce. Niby wiem, że nie mam się czego obawiać, ale z drugiej strony, obawiam się. To dziecko może zniszczyć wszystko. Patrzę na wiszący na ścianie ekran i nie odrywam od niego wzroku, wciąż widzę tylko ciemną plamę, która niczego mi nie przypomina, tym bardziej- nie mówi.
— No i co? — Lekarz pyta sam siebie. — Przykro mi, ale pani nie jest w ciąży i nie była pani.
— Niemożliwe! — krzyczy Sandra, a ja czuję spływający ze mnie stres. — Musiał się pan pomylić.
— Proszę pani, jest pani teraz w trakcie owulacji, proszę spojrzeć. — Wciska guziki na konsoli i zaznacza na ekranie jakieś takie mało kształtne kółko. — To jest jajeczko gotowe do zapłodnienia, więc jeśli chcą państwo mieć dziecko, to proszę dziś się o to postarać, może się uda.
— O nie, dziękuję bardzo. — Wstaję z krzesła i wyjmuję z kieszeni portfel. — Ile ta przyjemność?
— Dwieście. — Facet z niedowierzaniem kręci głową, a ja rzucam na biurko pieniądze razem z dziękczynną premią.
— Czekam w samochodzie — burczę na do widzenia i wychodzę na zewnątrz.
Dopiero teraz ze spokojem spoglądam w niebo i oddycham z ulgą. Mogę wrócić do Elizy, mogę bez żadnych przeszkód starać się o jej uwagę i nie dzielić czasu między nią a dziecko. Jedyne dziecko, jakie mógłbym zaakceptować, to jej i moje, ale takiego nigdy nie będzie. Żałuję, pierwszy raz żałuję, że nie będę mógł patrzeć jak rośnie mój syn. Dopiero teraz dociera do mnie, że jeśli ona zaakceptuje mnie jako partnera, to możliwe, że będzie chciała mieć dzieci, i co wtedy? Zostanie nam adopcja, takie dzieci też potrzebują miłości i my im tę miłość damy. Kurwa, pierwszy raz w życiu na poważnie myślę o założeniu rodziny. Dzięki niej dostrzegłem w ogóle sens posiadania kogoś tak bliskiego. Moje usta same wyginają się w uśmiechu na wyobrażenie Elizy w ciąży albo z dzieckiem na rękach, z moim dzieckiem. Dziwne uczucie, którego dotąd nie znałem. Zamykam oczy i głęboko wdycham zapach kwiatów z pobliskiego klombu. W powrotnej drodze zahaczę o kwiaciarnię, Elizce należy się bukiet za to, że nie uciekła, bo wierzę, że nie uciekła. Kiedy otwieram oczy, widzę idącą w moją stronę Sandrunię. O jak mi przykro, że pokrzyżowałem jej plany. Panna zatrzymuje się krok ode mnie i zrezygnowana zaplata ręce na piersiach.
— Już, ponabijałeś się? — Mruży oczy przed słońcem.
— Widzisz… — milknę i udaję, że zastanawiam się, co odpowiedzieć. — Źle to sobie wykombinowałaś, ale wiesz co? Nie mam żalu. Za tego kutasa na masce też nie. Po prostu zostaw nas w spokoju. Zniknij i znajdź sobie kogoś, kto się tobą zainteresuje na dłużej niż ja.
— Nie spodziewałam się, że po takim czasie, po tylu fajnych chwilach, jakie…
— Jakie zostaną nam w pamięci i będziemy je miło wspominać. — Przerywam jej i spoglądam na zegarek. — Nie wrócę do ciebie.
— Co ona ma, czego ja nie mam, co? — Podchodzi bliżej i prawie się o mnie opiera.
— Nie w tym rzecz — wzdycham, bo nie wiem, jak jej to powiedzieć, żeby nie zranić bardziej niż do tej pory. — Ją kocham, a z tobą było mi tylko dobrze.
Dziewczyna patrzy mi z żalem w oczy, ale nie mam zamiaru kręcić i wymyślać niestworzonych historii.
— Dziś zabiorę swoje rzeczy — mówi w końcu i bez oglądania się na mnie wsiada na tył auta.
Bez namysłu zajmuję swoje miejsce i jadę najpierw do kwiaciarni po nieduży, ale bogaty bukiet. Teraz w stronę pasażu, przed którym zostawiłem Elizę. Wiem, że dwie godziny na zakup wszystkiego to niewiele, ale mam nadzieję, że kupiła to, co niezbędne, po resztę pojedziemy jutro. Nerwowo spoglądam na zegarek, bo wydaje mi się, że nie zdążę dojechać punktualnie, a z tego wszystkiego nawet nie mam jej numeru, żeby uprzedzić. W końcu zatrzymuję samochód i biegnę z kwiatami w ręce w miejsce, gdzie widziałem ją ostatni raz. Rozglądam się wokoło, ale nigdzie jej nie ma, a godzina jest już taka, że nie ma tu tłumów. Czyli jednak uciekła. Ostatni raz rozglądam się na boki, ale niestety jej nie widzę. Opuszczam bukiet i odwracam się w stronę zaparkowanego auta. Dopiero teraz dostrzegam wbite we mnie szare oczy i bez zastanowienia podchodzę do mojej kobiety. Patrzy na mnie jakoś dziwnie, ale mi jest wszystko jedno, obejmuję jej ciało i mocno do siebie przyciskam, jest taka moja.
— Stało się coś? — Jej głos tłumi moja klatka piersiowa. — Udusisz mnie.
— Bałem się, że zwiałaś. — Całuję czubek jej głowy i powoli odsuwam od siebie.
— Teraz już nawet nie mam za co. — Nieco mnie od siebie odsuwa. — Wydałam wszystko, co miałam. Poza tym, przecież obiecałam, że zostanę. Ja dotrzymuję słowa, mam nadzieję, że ty również.
— Dla ciebie mogę zostać nawet uczciwym człowiekiem. — Uśmiecham się i podaję jej kwiaty.
— Z jakiej to okazji? — Nie bierze ich od razu i dopiero po spojrzeniu mi w oczy odbiera bukiet.
— Bez okazji, na dobry początek. Powinienem chyba od tego zacząć naszą znajomość.
— Nie gniewaj się, ale chyba wcale nie powinieneś jej zaczynać.
— Nie mów tak. — Kręcę głową i nieśmiało obejmuję ją w talii. — Wrócimy do początku. Będę budził cię smsami, będę zapraszał na kawę i randki do kina, będę odprowadzał cię wieczorem pod drzwi i czekał na buziaka w policzek. Będę cię zdobywał, a ty będziesz udawała, że tego nie chcesz.
— Nie chcę.
— No widzisz, o tym mówię. Już weszłaś w rolę, teraz będzie łatwiej. — Przewraca oczami, a ja rozglądam się za jej zakupami. Dopiero po chwili dostrzegam niewielką torbę na ławce pod drzewem. — Gdzie reszta?
— Jaka reszta?
— Zakupów. No chyba nie chcesz powiedzieć, że to wszystko, co kupiłaś, do cholery?
Jej wzrok nagle zmienia się w poważny i trochę żałuję, że tak warknąłem, z uśmiechem bardziej jej do twarzy.
— Posłuchaj… — Zawiesza głos i szybko mruga.
— Nie wzięłaś pieniędzy z karty, którą ci zostawiłem, prawda?
— Nie potrzebuję twoich pieniędzy.
— Ale potrzebujesz ubrań i kosmetyków. — Unoszę się i natychmiast odpuszczam. Eliza znów przybiera postawę obronną i chcąc załagodzić sytuację, czule się uśmiecham. Niestety tym razem to nie działa. — Jedziemy do domu, nie będziemy tutaj o tym rozmawiać. — Nie zwracając uwagi na protesty Lizy, łapię jedną ręką za torbę, a drugą za jej dłoń i pociągam w stronę auta.
Eliza
Do domu Filipa jedziemy w absolutnej ciszy. Za moimi plecami siedzi jego ex, ale jak do tej pory nie dowiedziałam się niczego na temat ich dziecka. Nie wiem, może myślą, że mnie to w jakiś sposób dotknie, a mi jest wszystko jedno czy mają dzieci, czy nie. Może gdyby się okazało, że jest z nim w ciąży, to zostawiłby mnie w spokoju. Obracam w dłoniach bukiet, który od niego dostałam i uśmiecham się sama do siebie. Jest piękny, kolorowy i pachnący, dokładnie taki, jakie najbardziej lubię.
— Nie jesteś głodna? — odzywa się nagle Filip. — Nie jadłaś cały dzień.
— Kupiłam sobie pączka — odzywam się cicho.
— Pączka? Zwariowałaś?
— Co złego jest w pączku? Był wyjątkowo dobry, poza tym miałam na niego ochotę, poza tym nie widzę powodu, dla którego miałabym go nie zjeść. Uważasz, że jestem za gruba? — Posyłam mu zimne spojrzenie i czekam, co odpowie.
— Pączka to można sobie do kawy zjeść, a nie jako posiłek.
— Pozwól, że to ja będę decydować, co jem i na co wydaję swoje pieniądze, zresztą ostatnie… — Odwracam twarz do szyby, bo wstyd mi przed nimi.
Kątem oka widzę, jak kręci głową, a po chwili zatrzymujemy się na podjeździe do garażu. Kiedy wysiadam, Filip bez żadnego skrępowania łapie moją dłoń i prowadzi do domu, a za nami idzie jego panna. Dziewczyna od razu wchodzi na piętro, a ja nawet nie wiem, jak mam się zachować. Stoję z kwiatami w ręce i rozglądam się za wazonem. Po chwili niespodziewane i ogromnie przyjemne ciepło rozchodzi się po moim ciele. To Filip dotyka delikatnie moich lędźwi. Całą sobą próbuję nie pokazywać mu, jak zaczyna na mnie działać. Przede wszystkim nie chcę tego przyznać przed sobą.
— Nie usiądziesz? Chyba powinniśmy pogadać — mówi cicho i wpatruje się bez mrugnięcia w moje oczy.
— Prawda — wzdycham i siadam na fotelu. Teraz mam przynajmniej pewność, że nie usiądzie obok i nie będzie mnie dotykał.
Przyglądam mu się, kiedy odstawia kwiaty na stolik pod oknem. Jest całkiem przystojny, wysoki i dobrze zbudowany, ale co z tego? Kołysząc ciałem, podchodzi do mnie i siada na kanapie po drugiej stronie stolika. Sama nie wiem, o czym mamy rozmawiać, bo przecież to nie umowa notarialna, żeby w punktach wypisać zasady, prawa i obowiązki, ale może w końcu na spokojnie dowiem się, czego on oczekuje i jak to sobie wyobraża, bo ja, jak na razie, wcale sobie tego nie wyobrażam.
Niestety on chyba nie bardzo chce ze mną gadać, bo tylko siedzi i patrzy, co po chwili robi się trochę krępujące.
— Odezwiesz się? — pytam nagle, ale on nie reaguje. Dopiero po chwili unosi kącik ust, co dodaje mu chłopięcego uroku.
— Nie mogę się na ciebie napatrzeć — odzywa się w końcu, ale nie opuszcza wzroku. — Jeszcze nie mogę uwierzyć, że tu jesteś. — Zasłania twarz dłońmi, a ja się szczerze uśmiecham. Przestaję w chwili, gdy znów na mnie spogląda. — Wiem, że wszystko poszło nie tak jak powinno, że masz do mnie żal i słuszny, bo zachowałem się jak ostatni kutas, szantażując cię, ale nie znalazłem innego sposobu. Zapewniam cię, że nie będę cię traktował jak swojej własności. Tu jesteś panią i rządź jak chcesz. — Rozgląda się po salonie, a ja za nim. — Wiem, że nie masz funduszy i że to może być dla ciebie krępujące, ale niepotrzebnie. Zabierając cię z domu, wiedziałem jak jest i dla mnie to nie problem. Zaspokoję wszystkie twoje potrzeby materialne, duchowe, emocjonalne i wszystkie inne. Gwarantuję ci spokój i bezpieczeństwo.
— A co w zamian? — Na to jedno pytanie chcę znać odpowiedź.
— Nic. Ty masz po prostu być tutaj. Masz się dobrze czuć, masz cieszyć się życiem i odpoczywać, a ja będę dbał o to, żebyś już nigdy nie była smutna.
— Gdzie jest haczyk?
— Ty nim jesteś. — Uśmiecha się szeroko, pokazując białe, równe zęby. — Złowiłaś mnie pierwszym spojrzeniem i do końca moich dni będziesz mnie wodzić na żyłce. Wiem, że możesz czuć się przytłoczona tym, co się stało, ale nigdy nie pozwolę, żeby stała ci się krzywda.
— To brzmi jak kiepski scenariusz jakiegoś podrzędnego romansidła.
— Przykro mi, ale chyba nie umiem inaczej nazwać tego, co czuję. Może dlatego, że nigdy tego nie czułem. — Śmieje się w głos. Lubię go takiego spontanicznego. — Życie cię nie rozpieszczało i przyszedł czas, żeby to zmienić. Ja wiem jak to brzmi. Myślę, że na początek po prostu czuj się jak w domu. — Milknie, kiedy z szeroko otwartymi oczami, przechylam głowę na bok. — Czuj się lepiej niż w domu. Oglądaj telewizję, czytaj książki, maluj paznokcie.
— A z obowiązków co? — pytam chłodno i trochę nerwowo.
— Kochanie, ty nie masz obowiązków. — Powoli obchodzi stolik i klęka przed moimi nogami. — Raz w tygodniu przychodzi pani Zosia, robi większe zakupy, sprząta i tak dalej. Jeść możemy w restauracjach, jeśli nie ufasz moim zdolnościom kulinarnym.
— Mogę gotować. — Mrużę oczy i na samo wyobrażenie wyposażenia jego kuchni mam już w głowie plany na pyszne jedzenie.
— Skarbie, ty masz się bawić życiem, nie pracować.
— Lubię gotować — oburzam się w żartach i robię minę kapryśnej dziewczynki. — To mnie uspokaja i bawi.
— Gotuj — cmoka niespodziewanie moje kolano — a ja zrobię wszystko, żeby ta zabawa nigdy ci się nie znudziła.
— Aha, to super wakacje się szykują, tylko…
— Tylko co? — Opiera podbródek o moje kolano i wygląda teraz jak smutny psiak.
— Boję się, Filip. Nie gniewaj się, ale to wszystko zbyt dobrze brzmi, żeby było prawdziwe i z doświadczenia wiem, że długo będę tego żałować… I ty pewnie też.
Rozdział 10
Filip
Zanim otworzę oczy, biorę głęboki wdech. Chciałbym w końcu poczuć przy sobie Elizę. Niepotrzebnie robię sobie nadzieję. Jej tu ze mną nie ma i pewnie długo nie będzie. Podpierając się na łokciach, podnoszę się z poduszki i rozglądam po swojej sypialni. Nie ma ósmej rano, a upał już zdążył się rozhuśtać. Co to za czasy, żeby takie temperatury były na koniec września? Idę pod prysznic, a chłodna woda powoli mnie rozbudza. Szkoda że nie mam towarzystwa do tego rozbudzania. Lizka niby tu jest, ale wciąż traktuje mnie jak obcego i nawet zbliżać mi się do siebie nie pozwala. Ja jestem cierpliwy, poczekam na nią tyle, ile będzie chciała. Mam czas. Co najwyżej zestarzejemy się, udając, że nam na sobie nie zależy.
Kurwa, jak gorąco. Najchętniej niczego bym na siebie nie zakładał i przeleżał cały dzień z gołą dupą w basenie, ale myślę, że moja pani szybko by się stąd wyniosła. Niechętnie wciągam na tyłek bokserki oraz krótkie dresowe spodenki i schodzę na parter. Zaskakuje mnie, że, mimo wczesnej pory, Eliza jest już na nogach, ale jeszcze bardziej mnie zaskakuje, że sprząta. Co ona, zwariowała?
— Co ty robisz, dziewczyno? — odzywam się chyba dość niespodziewanie, bo aż podskakuje.
— Nie widać? — Wzrusza lekko ramionami i wraca do pracy.
Szybko do niej podchodzę i wyrywam jej ścierkę z ręki. Nie jest tym zachwycona i próbuje mi ją zabrać, ale chowam ją za plecami i czekam, co zrobi.
— To nie jest śmieszne — warczy, udając groźną, ale ja się nie boję.
— Nikt się nie śmieje. — Wyciągam rękę zza pleców, jakbym chciał jej tę ścierkę oddać, a kiedy zamierza ją chwycić, to znów ją chowam.
Zbliża się do mnie tak bardzo, że prawie mnie dotyka i stara się sięgnąć ręką za moje plecy. Czuję zapach jej ciała, kiedy jest przy mnie i tęsknię za jej dotykiem. Patrzę na nią z uśmiechem, bo wciąż podskakuje, chcąc wyrwać mi ścierkę z ręki, którą trzymam tym razem nad głową. Nie wytrzymuję i jednym ruchem obejmuję ją ramieniem i przyciskam do siebie. Jest idealna, każdy kawałek jej ciała jest perfekcyjny i każdy zasługuje na uwielbienie.
— Puść mnie — mówi cicho. Brzmi jakby się mnie bała.
— Y-y — Kręcę głową i po rzuceniu ścierki na podłogę kładę drugą dłoń na jej smukłych plecach.
— Filip, umawialiśmy się.
— Zgadza się, ale ja niczego złego nie robię. — Staram się uśmiechać. — Kocham cię i chcę ci to pokazać. Chyba mogę cię przytulić?
— Posłuchaj… — Próbuje się ode mnie odsunąć, ale tylko bardziej ją do siebie przyciskam. — Zostałam tylko dlatego, że obiecałeś nie robić niczego wbrew mnie.
— A co robię wbrew tobie? — Droczę się z nią, bo przecież doskonale wiem, co robię.
— Nie bądź śmieszny. — Teraz już serio się wkurza i poluźniam uścisk.
Liza gwałtownie wyrywa się z moich rąk i podnosi ścierkę z podłogi, po czym jakby nigdy nic wraca do pracy.
— Dlaczego to robisz? W sobotę przychodzi pani Zosia.
— Robię, bo mogę, nie wolno mi? — krzyczy na mnie.
— Kochanie, wszystko ci wolno, ale…
— Co ale? — krzyczy i popycha mnie do tyłu. — Co ale?
— Nic, nie o to chodzi. Jesteś…
— Kim? — Znów mnie popycha i zaczyna mnie to bawić.
— Weź, bo ci w końcu oddam! — Śmieję się w głos.
— No już! Na co czekasz?
— Ok. — Bez zastanowienia wyciągam rękę i jednym ruchem popycham ją na stojącą za nią kanapę. Zaskoczona stara się od razu podnieść, ale mi ta zabawa nawet się podoba. Siadam na niej okrakiem i łapię za nadgarstki, przyciskając je do oparcia kanapy. Wyrywa się z mojego uścisku i piszczy, a ja czekam aż przestanie. Przysuwam do niej swoją twarz i przyglądam się jej z bliska. Znam ją już na pamięć, a jednak ciągle odnajduję w niej coś nowego, coś interesującego. Uśmiecham się szeroko, bo znów na mnie krzyczy i w końcu nie wytrzymuję, zamykam jej usta swoimi i spokojnie czekam na reakcję. Na początku nawet się nie rusza, to ja ją całuję, pieszczę jej soczyste, miękkie jak jedwab wargi i wdycham głęboko zapach jej oddechów. Chcę jej więcej z każdą mijającą sekundą i nie zwracam uwagi na to, że odpycha mnie od siebie. Cieszę się, że mnie dotyka. Jej drobne dłonie opierają się o moją klatkę piersiową i mam wrażenie, że wcale nie chce, żebym przestawał, jakby pragnęła mnie i nienawidziła jednocześnie. Jakby jej rozum bił się z sercem, a ona sama bała się przyznać, czego tak naprawdę chce. Zaciskam dłonie na jej szczękach i staram się pogłębić pocałunek, wiem, że to wbrew temu, co obiecywałem, ale czuję, że to w końcu przełamałoby barierę między nami. Jeden ruch, jeden maleńki krok naprzód, a wszystkie przeszkody znikną, będziemy tylko my. W końcu Eliza przestaje się szarpać, ale nadal tkwi nieruchomo i dopiero kiedy otwieram oczy, dostrzegam, że płacze. Natychmiast się od niej odsuwam i przede wszystkim wstaję.