E-book
Bezpłatnie
drukowana A5
15.99
Jest nadzieja, więc warto żyć

Bezpłatny fragment - Jest nadzieja, więc warto żyć

Objętość:
69 str.
ISBN:
978-83-8221-131-3
E-book
Bezpłatnie
drukowana A5
za 15.99

Pobierz bezpłatnie

***

Często mówimy, że otrzymujemy różne wiadomości, powiadomienia, SMS-y itd. Dzielą się one na te dobre i złe. Mówimy, że dobra wiadomość to inaczej „dobra nowina”. Tak, tak, wiem — Dobra Nowina pisana dużymi literami to inaczej Ewangelia. Jednak nie zawaham się nazwać tej książki Dobrą Nowiną. Jest Ona tym, co powinna wnosić do naszego życia osoba lub osoby chore czy niepełnosprawne. Nie złorzeczenie, nie wymyślanie: za co nas coś takiego spotkało czy może — za jakie grzechy Bóg nas tak urządził, ale właśnie radość z każdego dnia i błogosławienie Boga jako Stwórcy wszystkiego. Ta książka jest właśnie tą nadzieją, jaką autorzy wlewają w serca osób, które tak naprawdę pewnie nie wiedzą czy jutro się obudzą. Jest nadzieja, że potem tam po drugiej stronie jest już tylko lepsze życie — życie wieczne ze swym Stwórcą.

Ryszard, lat 50.

***

Ad Maiorem Dei Gloriam!

Spraw Panie, aby wszystkie moje myśli, uczucia, emocje, pragnienia, decyzje oraz czyny były w sposób czysty skierowane ku większej chwale i służbie Twego boskiego majestatu!


Adam Kaczmarek ur. 02.04.1986 w Gnieźnie. Absolwent III Liceum Ogólnokształcącego im. Jana III Sobieskiego w Gnieźnie oraz Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Politolog, którego motto życiowe brzmi: „Ciesz się z tego, że budzisz się każdego ranka; reszta to tylko dodatek”. W wieku 23 lat zachorował na chłoniaka limfoblastycznego z komórek T.

Konserwatywny liberał, były członek i prezes Stowarzyszenia KoLiber. Wolontariusz w Drużynie Szpiku. Współzałożyciel akcji społecznej, stowarzyszenia i wspólnoty „Jest nadzieja, więc warto żyć”.


Wojtas Jałoszyński ur. 13.12.1990 we Wrześni, Miłosławiak. Absolwent II Liceum Ogólnokształcącego im. gen. Romana Abrahama we Wrześni. Absolwent Wydziału Nauk Politycznych i Dziennikarstwa oraz Wydziału Filologii Polskiej i Klasycznej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Wyznawca własnej zasady, że większą sztuką jest być dobrym pośród złych, niż być dobrym pośród dobrych. Wiarę, siłę oraz męstwo wywalczył w ciągu cierpień 24 lat życia. W 6 roku życia stwierdzono u niego PNO — Pierwotny Niedobór Odporności — Pospolity Zmienny Niedobór Odporności. Autor wielu rozważań, tekstów motywacyjnych, reportaży oraz felietonów. Członek redakcji portalu Tezeusz.pl oraz kwartalnika Immunoplus. Publikował również na portalu Deon.pl. Koordynator regionalny Stowarzyszenia na rzecz osób z niedoborami odporności Immunoprotect w Wielkopolsce. Współzałożyciel akcji społecznej, stowarzyszenia i wspólnoty „Jest nadzieja, więc warto żyć”.

Autorzy prowadzą wiele warsztatów, spotkań oraz rekolekcji poświęconych odkrywaniu szczęścia, życiowej pasji i misji.


Wojtas Jałoszyński i Adam Kaczmarek dziękują:

wszystkim ludziom dobrej woli, którzy przyczynili się do powstania, wydania tej książki oraz tym wszystkim, którzy uwierzyli w nas i dali nam szansę — bez Was nie byłoby nas!


Specjalne podziękowania za korektę dla

prof. dr hab. UAM Marka Kaźmierczaka

Wstęp (autor AK)

„Pozwól mi żyć,

Tak pragnę żyć!

Proszę nie odbieraj mi wszystkiego,

Oj nie rób mi tego…

Teraz nie wiem, kim jestem,

Nie wiem, gdzie mam iść.

Codziennie budzę się z krzykiem.

Z łzami wylewanymi na poduszce.

Proszę, zostaw mi chociaż uśmiech na twarzy.

Chcę jeszcze go dożyć…

Proszę, daj mi żyć.

Chociaż jeszcze przez chwilę…

To są dni, kiedy już nie mam siły,

A świat pęka w pół.

Proszę, pozwól mi żyć…

…nieszczęsna chorobo …”

Dzisiaj jest mój szczęśliwy dzień! Dzień drugich narodzin, na które czekałem jak na… No właśnie, ciężko znaleźć odpowiednie porównanie, bo dopiero dzisiaj czuję tę ekscytację, euforię do tego stopnia, że powinienem czuć się słabo po spadkach wartości, po chemii, ale nastawienie na to wszystko tak mnie niesie, że nie czuję nic, oprócz zdrowia, domu, powrotu do życia i powrotu do swoich! Te słowa idealnie opisują stan i klimat, jaki towarzyszył mi w dniu przeszczepu. Wreszcie, po tylu miesiącach ciężkiej, nierównej walki, doszedłem do celu, którym była sama szansa na uzyskanie możliwości „dotknięcia” tego mojego nowego, drugiego życia. Sam fakt przeprowadzenia przeszczepu nie oznaczał, że tak od razu wyzdrowieję. Czekała mnie jeszcze walka o to, aby organizm przyjął swojego „nowego lokatora”.

Jednak nadzieja i fakt, że dotrwałem do mety swojej wędrówki przez chorobę, pozwalały mi wierzyć i ufać w to, że z Bożą pomocą wyjdę kolejny raz bez szwanku z opresji. Bo nic — tak jak ciężka choroba — nie uczy nas pokory.

Piszę o tym wszystkim, bo ufam i wierzę, że, podobnie jak mnie, Tobie też może się udać. Podstawą jest zaufać i uwierzyć, żyć z nadzieją, że wszystko będzie dobrze.

„Nadzieja zielona…

...prowadzi nas przed siebie,

nadając bieg naszemu życiu,

tak jak górskie kaskady

prowadzą rwący strumyk do źródła.

Nadzieja nieustanna —

Maluje swą barwą nasze losy,

Byśmy nie ustawali w drodze nawet wtedy,

Gdy nie jest ona prosta ani łatwa”.

Bardzo trudno jest pisać o nadziei. To takie pojemne słowo.

Może oznaczać wszystko i nic. W potocznym znaczeniu mówimy, iż mamy nadzieję, że po południu nie będzie padać, bo wybieramy się na spacer albo że koleżanka kupi bilety do kina. Słowo to jest więc trochę wyświechtane i często używane kłamliwie, kiedy sami przed sobą lub przed innymi nie chcemy przyznać, że życie nasze lub naszych bliskich się kończy. „Zawsze jest nadzieja, nie można tracić nadziei” — mówimy lekko i nieszczerze, doskonale wiedząc, że to puste słowo. Z drugiej strony, kiedy ten fakt wreszcie dociera do naszej świadomości i trzeba w końcu postawić pytanie: „czy jest jeszcze jakaś nadzieja?”, wtedy słowo to wydaje się ważyć tonę.

Często nie zdajemy sobie sprawy z tego, że każdy nasz dzień jest wypełniony nadzieją. Nasze życie od dzieciństwa po starość polega na osiąganiu kolejnych celów; kiedy zrealizujemy jedne, pojawiają się następne. Ile człowiek ma potrzeb do zaspokojenia, tyle celów: od pożywienia, ubrania i mieszkania, przez miłość i dobre relacje z bliskimi osobami, uzyskanie upragnionego wykształcenia i pracy, po uznanie otoczenia, realizację zainteresowań i czas na odpoczynek. Cele te często spełniają się dopiero po latach, a droga do nich jest najeżona trudnościami. Bywa i tak, że mimo wielkich wysiłków nasze oczekiwania się nie spełniają, a cel, do którego dążyliśmy przez całe lata, nie zostaje osiągnięty.

Wydaje się nam wtedy, że znajdujemy się w tunelu bez wyjścia, ale nadzieja jest tym motorem, który daje nam siłę do dalszej wędrówki przez życie, mimo wszelkich trudności, kłopotów, porażek i klęsk.

Mówi się, że nadzieja umiera ostatnia, że póki życia, póty nadziei. Innymi słowy, nadzieja jest niezbędna do życia. Bez niej zamienia się ono w rozpaczliwą, szarą, jałową wegetację. A choć święty Paweł mówi, że nadzieja zawieść nie może, to jednak utrata nadziei jest niestety możliwa i spotkałem już osoby, które ją naprawdę straciły. Faktycznie sprawiają one wrażenie martwych.

Poruszają się, spełniają swoje obowiązki, ale ich twarze i spojrzenie są martwe; nic ich nie interesuje ani nie zachwyca; zamykają się w samotności, wpatrzone w siebie i w swoje nieszczęście.

Nie widzą sensu życia i latami czekają na śmierć.

Niestety w dzisiejszych czasach takich osób jest coraz więcej i bardzo trudno jest je wyrwać z tego stanu. Są jak ludzie, siedzący w zamkniętym pokoju ze szczelnie zasłoniętymi oknami, którzy nie chcą uwierzyć, że na zewnątrz jest słońce, trawa i wiatr.

Wystarczy tylko nacisnąć klamkę, żeby otworzyć drzwi, ale im bardziej się ich namawia, tym uparciej powtarzają „nie”.

Dla chrześcijan, a także innych ludzi wierzących w Boga, słowo nadzieja ma jeszcze jedno znaczenie: oznacza ufne oczekiwanie na wieczną szczęśliwość polegającą na zjednoczeniu z Bogiem. Przekładając to na ludzki język: chodzi po prostu o to, że nasze życie nie kończy się wraz ze śmiercią, że niezależnie od tego, ile nieszczęść i niesprawiedliwości mogło nas spotkać, ile krzywd i błędów sami popełniliśmy, jak bardzo jest nam źle i smutno, w jakim wieku i w jaki sposób umieramy, to nasze życie ma sens; niezależnie od tego jakie było — bo po drugiej stronie czeka na nas Ktoś, kto jest bezkresną Miłością, Dobrem i Pięknem, i On utuli nas w swoich objęciach, i da nam pełne szczęście. I nawet, jeśli zawiodły nas wszystkie inne nadzieje, którymi karmiliśmy się do tej pory, to ta jedna nadzieja nie zawiedzie. W nią można uwierzyć „wbrew nadziei”. Są tacy, którzy mówią, że ta nadzieja chrześcijan to iluzja — mechanizm psychologiczny pozwalający uciec od bolesnej konfrontacji z przypadkowością i bezcelowością ludzkiego istnienia. Nie dziwi mnie to — wrogów nadziei, jak każdego dobra, jest dużo. Chcą zabić nadzieję, ale nie dają nic w zamian. Proponują tak naprawdę tylko rozpacz i nihilizm. Ja bynajmniej do tej grupy ludzi się nie zaliczam.

To, co się kocha, to dom (autor WJ)

Człowiek całe życie wędruje to tu, to tam, a kiedy znajduje miejsce, które wydaje mu się piękne, zaczyna je kochać, obejmuje je ramionami, jak kogoś bliskiego. Traktuje jak oazę na pustyni życia. Jest ono swoistą bazą Ghazni (polska baza wojskowa w Afganistanie — przyp. autora), gdzie można spokojnie wrócić po patrolu w nadziei na odpoczynek, na zmrużenie oka i na refleksję o rodzinie, bliskich, kobiecie, dzieciach, naszej osobistej misji oraz o bycie Najwyższym, Stwórcy — nieważne jak Go nazwiemy: Allach, Jezus, Jahwe czy Elohim. Nigdzie indziej, ale to właśnie w tym naszym ukochanym miejscu, zaczynamy obcować z Istotą Najwyższą, zaczynamy rozumieć nasze powołanie w świecie. Tam wreszcie zaczyna się życie. To miejsce zwykliśmy nazywać domem.

Każdy człowiek ma swoje domy. Ten pierwszy to nasz rodzinny, nie do końca wybrany, lecz, jakikolwiek by nie był, zawsze będzie kochany. Sam w pewnym momencie mojego życia próbowałem go znienawidzić, lecz nie potrafię — zawsze będę go kochał.

Ten drugi to zazwyczaj ten, który wybraliśmy sami, gdy dorośliśmy i sami poszliśmy w świat. Może nim być akademik, mieszkanie studenckie, M1 dzielone z ukochaną osobą. Są to miejsca wybrane, chcemy tam żyć, tworzyć coś dobrego. Ma to być dla nas oaza. Wiemy, że zawsze mamy do kogo wrócić, a ci, którzy tam są, zawsze z radością będą nas witać. Nieważne kto to jest, bo mogą to być przyjaciele, współlokatorzy, ukochana osoba czy szczęśliwa rodzinka czekająca na powrót mamy lub taty, lecz my wiemy, że to z nimi tworzymy dom w jakimś miejscu.

Są też ludzie, którzy mają jeszcze trzeci dom. Nie wybrali go, wręcz przeciwnie, nie chcieliby tam nigdy trafić. Myślę, że dla wszystkich ten dom na początku był więzieniem, które dusiło oraz ograniczało. Zamykało ich w ciasnej i dusznej sali z obcymi ludźmi. Ten dom nie dawał pokoju, nie był oazą, lecz pustynią.

Nie był bazą, lecz polem bitwy o życie. Domownicy chcieliby jak najprędzej stamtąd uciec, lecz nie da się. Nie można. Nie teraz.

Co więcej, nie od nich to zależało, czy trafią akurat do tego, a nie innego domu. Nie wiedzieli — ile czasu tam spędzą, będą spędzać i kogo spotkają na swojej drodze. Nie od nich zależy, kiedy go opuszczą. Są ludzie, którym ślepy los, przeznaczenie, a może sam Bóg kazał tam przebywać, cierpieć, ale też i żyć.

Żyć i pokochać to miejsce jak dom; obejmować je i wracać. Niemożliwe? Możliwe, bo okazuje się po czasie, że to miejsce, które dusiło, ograniczało, wydawało się, że zabierało nadzieję, nagle przywraca do zdrowia, życia, zwraca wolność, daje możliwość spotkania z drugim człowiekiem, jego cierpieniem, troskami i radościami. Z pola bitwy staje się bazą, gdzie można wrócić i odpocząć, zmrużyć oko, pomyśleć, rozeznać, co w życiu jest dobre, a co złe. Z pustyni staje się oazą, miejscem odpoczynku i naładowania baterii, by wrócić do świata, by egzystować, pracować, kochać i czynić dobro. To właśnie tam zwraca się życie! Tam jest ich trzeci dom. Tam też jest i mój trzeci dom. Co więc jest tym trzecim domem?

Moje domy (autor WJ)

Pierwszy dom — wiadomo, ten rodzinny w Miłosławiu.

Drugi — ukochany gnieźnieński akademik. Trzeci to Szpital Kliniczny Przemienienia Pańskiego na ulicy Szamarzewskiego 84 w Poznaniu. Moja „przygoda” ze szpitalem, moim trzecim domem, zaczęła się, gdy miałem sześć lat. Wtedy to, po przeróżnych perturbacjach zdrowotnych, wykryto u mnie chorobę: Pospolity Zmienny Niedobór Odporności. Choroba jest z gałęzi PNO — Pierwotnych Niedoborów Odporności. W skrócie, jak to określił kiedyś mój znajomy, taka „lajtowa” wersja AIDS, z tym, że nie zarażam — dobre i to — można pomyśleć. Przynajmniej nie odstraszam tym ludzi; żonę i dzieci mogę mieć. W sumie, to rzadko kto wie, że jestem chory i coś ze mną jest nie tak. Czasem jest to problem w relacjach, zwłaszcza z kobietami — tak, zostałem odrzucony tylko dlatego, że jestem chory. Również przez chorobę zostałem w jakimś stopniu odrzucony przez Kościół.

Wygląd nie zdradza choroby, słowa też nie. Jest taka zasada, że ze zdrowymi o chorobie się nie gada, bo nie „skumają”, a tłumaczyć szkoda czasu. Lepiej robić w tym czasie coś innego, pożyteczniejszego, na przykład słuchać zdrowego i pocieszyć, gdy ten ma problem. Wszak kto jak nie „my chorzy” wie, jak to robić najlepiej. Zamiast użalać się nad sobą — wolimy nieść nadzieję i radość innym. My również, jak zdrowi, nie mamy czasu na chorowanie. My żyjemy! Czasami jesteśmy smutni. Smutek bowiem jest nieodzownym elementem życia każdego z nas i nie da się go w zupełności wyeliminować. Często jest nam ciężko, mamy „doły”, depresje, załamania i nie zawsze możemy robić to, co chcemy, ale jesteśmy z grubsza szczęśliwi. Wróć! Jesteśmy szczęśliwi! Ja jestem SZCZĘŚLIWY! KOCHAM ŻYCIE TAKIE, JAKIE MAM, KOCHAM ŚWIAT I LUDZI! A gdy spotkasz mnie na ulicy i spytasz — czy jestem chory? Odpowiem Ci przyjacielu:

To tylko pogłoski…!

Wracając do choroby i szpitala: gdy mi ją wykryto, na przełomie roku 96/97, jako mały chłopiec w szpitalach spędziłem dobrych kilka miesięcy. Nie wiem, ile dokładnie, ale ze sześć miesięcy będzie.

Z tego okresu niewiele pamiętam, tylko to, że strasznie bałem się zostawać sam. Strach przeszedł potem na inne dziedziny życia i ciągnął się za mną do lat dorosłości. W sumie to jeszcze się za mną ciągnie. Jak to małe dziecko — wiele płakałem, bałem się ludzi. Pamiętam bóle wkłuwania wenflonu, do których teraz przywykłem i teraz są niczym. Każdy pobyt szpitalu, w tamtym okresie, był dla mnie przeżyciem traumatycznym.

Czułem się, jakbym był z innego świata, w innym świecie, taki obcy, którego trzeba przetrzymać i zobaczyć, co będzie.

Socjalizacja była fatalna. No i jeszcze to — głównym problemem w mojej chorobie jest fakt, że musiałem, muszę i będę musiał jeździć raz na jakiś czas do szpitala na kroplówki — dożylne przetaczanie Immunoglobulin. I tak jeżdżę od szesnastu lat i obym jeszcze parędziesiąt lat jeździł! Różnie to wyglądało. Przez kilka lat jeździłem co trzy tygodnie, potem co tydzień, przez ostatnie lata co cztery tygodnie, a obecnie co trzy tygodnie.

Czasami zostawałem na dwa dni, czasem wychodziłem tego samego dnia wieczorem, był moment, że tylko przychodziłem na kilka godzin i wracałem do domu. Zmieniały się dawki, nazwy i rodzaje leków. Nie zmieniali się pracownicy medyczni, raz poznani znajomi — zostawali nimi na zawsze. Wreszcie, przez trzynaście lat, nie zmieniało się miejsce moich wycieczek do Poznania.

Do osiągnięcia pełnoletności jeździłem do Szpitala Klinicznego na ulicę Szpitalną. Tam był i jest nadal szpital dziecięcy.

Potem przeniosłem się do sąsiadów z następnej ulicy i, od ponad 3 lat, moim trzecim, a właściwie to czwartym domem jest szpital na ulicy Szamarzewskiego 84!

Oprócz miejsca zmieniło się również moje podejście do otaczającej mnie rzeczywistości. Miejsce, które było straszne, niewdzięczne, które było udręką, więzieniem, pustynią, polem bitwy; miejsce, którego nienawidziłem, uważałem za swoistą karę, nagle zacząłem kochać, nagle te wyjazdy zaczęły sprawiać mi przyjemność.

To miejsce stało się bazą, oazą, gdzie mogłem odpocząć i nabierać sił do życia. Szpital stał się moim domem. Nie wiem, może przez to, że poznałem tam świetnych ludzi, o których wspomnę później.

Nie ukrywam, że było to w momencie, kiedy spotkałem na swojej drodze miłosiernego Jezusa Chrystusa, mojego Pana. Byłem wtedy w liceum, miałem siedemnaście lat. Moje nawrócenie spowodowało, że choroba z przekleństwa stała się błogosławieństwem.

Stała się słodkim jarzmem i lekkim brzemieniem. Bez owijania w bawełnę — choroba jest moją raną na ciele i duszy. Mam jednak przed oczami scenę z Ewangelii, kiedy to Jezus wchodzi do Wieczernika, w którym przebywają apostołowie, i jest Tomasz, który wątpi, że jest to ten sam Jezus, którego znał. Co robi Jezus? Pokazuje rany! To, co sprawiło mu ból i cierpienie, teraz jest Jego błogosławieństwem i świętością! Te rany są czymś, co pociąga tłumy! W tych ranach jest mądrość i zbawienie. Nie to, że w moich ranach jest zbawienie. Ja nie jestem Bogiem. Zresztą, nie trzeba wierzyć w Jezusa, który zbawia, ale chcę powiedzieć, że Jezus odkrył się, uczynił ze swoich ran, ze swojej porażki, jaką była Jego haniebna śmierć na krzyżu (tak ginęli najohydniejsi zbrodniarze), sukces i chwałę oraz pociągnął za sobą miliony ludzi na świecie. Pozwolił włożyć ciekawskie paluchy Tomasza w swoje rany, a ja, pisząc to, pozwalam Tobie również je włożyć w moje rany.

Nie po to, byś mi współczuł i mnie poznał. Chcę tylko Ci powiedzieć, że żyję i choroba ani nic, co jest na świecie, nie może mnie zabić i zniszczyć. Nie, nie jestem nieśmiertelny. Umrę i to pewnie prędzej niż Ty! Chcę jednak powiedzieć Ci, że te przeciwności losu są dla mnie szkołą życia, drogą do zwycięstwa, szczęścia i osobistej chwały oraz do tego, by nieść Ci orędzie nadziei.

A jeśli mnie — chorego nic nie jest w stanie zabić, zdołować ani zniszczyć; jeśli ja — chory osiągnąłem tak wiele i żyję, mimo tylu przeciwności, to znaczy, że Ty też możesz! Więcej, powinieneś żyć i nigdy nie możesz się poddać, położyć i narzekać. Nie masz do tego prawa. Do tego nawet ja nie mam prawa. Nikt nie ma. Wiadomo, my Polacy uwielbiamy to robić… szkoda, ja wolę żyć,

Ty również żyj! Bo co Cię nie zabije, to Cię wzmocni. To prawda stara jak świat. Mówię to nie tylko ja, ale i moi wszyscy szpitalni znajomi! Oni nie narzekają. A Ty co?

Spotkani ludzie (autor WJ)

Na drodze mojej choroby poznałem wielu wspaniałych ludzi. Znakomity personel medyczny — lekarzy i pielęgniarki — który przede wszystkim jest wobec mnie zawsze miły i życzliwy.

Prócz personelu i, jak ja to mówię, obsługi technicznej, czyli pań salowych, ważni, o ile nie najważniejsi, są dla mnie ci ludzie, których poznałem przy okazji pobytów w szpitalu — pacjenci.

Z wieloma osobami się zaprzyjaźniłem. Niektórzy z nich niestety już odeszli na tamten świat. Z niektórymi utrzymuję stały kontakt, z niektórymi widzę się tylko podczas naszych wspólnych pobytów w szpitalu. I tak poznałem moich przyjaciół — Tomka i Kubę. Tomek zmarł w maju 2010, a Kuba w sierpniu 2012.

Byli mi naprawdę bliscy. Często rozmawialiśmy, nawet poza szpitalem. Zwłaszcza Tomek, o trzy lata starszy, był dla mnie bardzo ważną osobą, był trochę moim przewodnikiem, wzorem osoby cierpiącej i znoszącej swoją chorobę z godnością.

Tomek miał tę samą chorobę, co ja, lecz oprócz tego miał także arytmię serca. Miał mieć przeszczep serca, niestety — nie doczekał.

Bardzo przeżyłem jego odejście, zwłaszcza, że odchodził niemal na moich rękach. Zmarł dzień po tym, jak się ostatni raz widzieliśmy. Często go wspominam. Kuba, mój rówieśnik, był człowiekiem, którego poznałem będąc jeszcze w szpitalu dziecięcym. Znaliśmy się ponad 10 lat. Co prawda, rzadko się widzieliśmy, ale gdy już się spotkaliśmy, były to dobre spotkania. Kuba chorował na mukowiscydozę, wysiadła mu wątroba, miał mieć przeszczep, niestety również nie doczekał. Zmarł w wakacje 2012 roku. W ostatnim czasie wiele rozmawialiśmy na Facebook’u.

Był pełen nadziei, ale niestety, choć może właśnie „stety”, trafił do tamtego świata, który, jak obaj wierzyliśmy, jest lepszy, niż ten ziemski. W tym szpitalu poznałem też drugiego Tomka, pielęgniarza, bardziej zmasakrowanego przez życie i chorobę niż ja, lecz człowieka pełnego wiary w Boga i w to, że to, co robi, ma głęboki sens. Przykład na to, że mój Bóg, ten chrześcijański Bóg, posługuje się tymi, o których świat zapomniał, a ludzie wyklęli.

Nas, ludzi ze szpitala, łączą więzy zwykłych znajomości, koleżeństwa, przyjaźni, a czasem nawet miłości, tak, jak poznani przeze mnie Magda i Adrian — oboje chorują na to samo, co ja; no i kiedyś się spotkali, coś zaiskrzyło i tak już zostało.

Niemal za każdym razem spotykam tych samych ludzi.

Tak było i tym razem, tak więc idąc po korytarzu spotkam Mateusza — poznanego jeszcze w szpitalu dziecięcym, również chorego na PNO i przyjeżdżającego na przetaczania. Za kilka chwil miga mi Maciej — historia taka, jak z Mateuszem. Przy innej okazji widzę pana, którego imienia nie pamiętam, lecz dobrze go kojarzę. Leżałem kiedyś z nim na jednej sali. Chłopina ma raka płuc, ale trzyma się całkiem nieźle; oprócz postępującej łysiny nie widać wielu oznak choroby. Rozmawialiśmy przez dłuższą chwilę o tym, jak zdrowie, jak to się wszystko rozwija itd. Z rozmowy wynika, że człowiek się nie załamał, cieszy się każdym dniem, jest wulkanem energii. Mówił, że w końcu podczas choroby znalazł czas na wszystko — dla dzieci, żony, wnuczki. W końcu zrobił wymarzony kominek na działce. Żartowaliśmy sobie, że nic nie jest w stanie nas zatrzymać, zabić czy złamać. Widzę, patrząc na niego, że to prawda, tacy ludzie dają mi nadzieję, dają siłę, dają wiarę, że choroba to nie koniec, a czasem to początek nowego życia, często bardziej wartościowego niż dotychczas. Co chwila, idąc gdzieś, spotykam ludzi, z którymi kiedyś leżałem na salach.

Witam się z każdym i z każdym staram się zamienić kilka słów. Pytania: co słychać? Odpowiedzi często różne, czasem ton przyciszony i słychać żal, postępującą chorobę, brak nadziei, wiary, sił do walki i życia. Mają tego wszystkiego serdecznie dosyć. Inni zaś przeciwnie: uśmiechnięci, pełni optymizmu, wiary i chęci do życia. Ten sam termin przetaczań co ja ma też pan Łubicki, chyba najstarszy człowiek, którego znam, cierpiący na niedobór odporności. Ma żonę, dzieci, pracuje, a szpital wyraźnie traktuje jak odpoczynek i ucieczkę od codzienności. Wije się często po korytarzu. Osobą, o której chciałbym też wspomnieć, to osoba szpitalnego kapelana, człowieka bardzo żarliwej wiary.

Przychodzi codziennie do chorych. Widać u niego dużą wrażliwość i troskę o drugiego człowieka. Jest miły, zawsze uśmiechnięty, stara się każdego pocieszyć, z każdym uścisnąć dłoń, porozmawiać, dać nadzieje, umocnić sakramentami Kościoła katolickiego. Dobry człowiek, wszyscy go lubią. Rozmawiają z nim nawet ci, którzy nie przystępują do sakramentów i zdają się być niereligijni.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
Bezpłatnie
drukowana A5
za 15.99

Pobierz bezpłatnie