E-book
11.76
drukowana A5
61.23
Jesieniara Tamara

Bezpłatny fragment - Jesieniara Tamara

lub Dziennik kobiety jeszcze młodej


Objętość:
374 str.
ISBN:
978-83-8369-232-6
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 61.23


22 września 2019 roku

„Lato było jakieś szare i słowikom brakło tchu…”. Z głośników leciwego odbiornika radiowego Amator 3 stereo produkcji nieistniejącej już firmy Unitra Diora wydobywały się dźwięki równie leciwej piosenki, a ja wsłuchiwałam się w jej słowa, leżąc na kanapie przykryta patchworkowym kocem, który zrobiłam z włóczek znalezionych w szafie u świętej pamięci babci. Po jej śmierci nie chciałam ich wyrzucać, bo miała tego sporo. Zresztą to babcia nauczyła mnie dziergać na szydełku. Ten koc stał się duchowym pomostem łączącym mnie z zaświatami i z czuwającą nade mną rodziną.

Nadszedł pierwszy dzień kalendarzowej jesieni, co mnie bardzo ucieszyło, ponieważ lato działa na mnie dosłownie tak, jak pierwszy wers tej piosenki na słowiki. Przeważnie spocona i zmęczona upałem z utęsknieniem czekam na chłodniejsze dni, na eksplozję kolorów, jaką może zaproponować mi jesień i to niekoniecznie nawet słoneczna. Jesienne spacery z parasolem są równie przyjemne, a nawet nie wiem, czy nie dużo przyjemniejsze. Patrzenie na deszcz, na tę życiodajną wodę, która jest darem niezbędnym do życia i jednocześnie przyczyną zagłady niejednego istnienia ludzkiego, wyzwala w człowieku wiele filozoficznych myśli, włącznie z tą, że przecież jako ludzie niemal w osiemdziesięciu procentach składamy się z wody. Często też, kiedy łazienkowa waga pokazuje mi same negatywne rzeczy i trudno jest mi zmobilizować się do systematycznych seansów gimnastycznych z Chodakowską, a także do jakiejkolwiek innej wzmożonej aktywności, mówię do siebie: Tamara! Przecież to wszystko to prawie sama woda!

W związku z tym wizja spacerów po słonecznej plaży w kostiumie kąpielowym skutecznie mnie odrzuca i utwierdza w miłości do jesieni. Moim skromnym zdaniem to nielogiczne, aby tyle wody wozić kawał drogi i potem jeszcze eksponować nad wodą, demonstracyjnie chodząc w kostiumie kąpielowym. Mam kompleksy, to prawda i często słyszę, że nieuzasadnione. Uzasadnione czy nie — trudno mi się przełamać, a przecież jako wolny człowiek też mogę mieć swój styl, własny kąt, swoje zdanie, poglądy i zasady… a także swoje kompleksy. Teraz, wraz z myślą o kompleksach uświadomiłam sobie, że to stare już radio jest również symbolem mojej jesieni. No tak, stare radio! Kupiłam je za jedną z pierwszych wypłat, kiedy w czasie studiów podjęłam się pracy kelnerki. Elementem wnoszącym odrobinę światełka nadziei w tę niezbyt korzystną sytuację jest fakt, że to radio już wtedy było używane. Żeby grało do tej pory tak jak teraz, trzeba było je zanieść do radiotechnika, aby je przestroił na nowe pasmo nadawania. Cholera! Gdy zaczęłam wpatrywać się w to radio, sytuacja zrobiła się poważna jak muzyka, która rozbrzmiewała teraz z głośników. „Kap, kap, płyną łzy…”. Teraz dopiero? Cała sprawa bardzo powoli nabierała powagi wraz z każdą wyrwaną kartką z kalendarza, a ja dopiero zauważyłam, że oto mamy rok 2019, a do tego koniec trzeciego kwartału i pierwszy dzień jesieni. Tak nagle?

Piosenka się skończyła. I dobrze. Spiker w radiu mówił, że jesień przyjdzie dopiero jutro. Jutro? Jest różnica pomiędzy kalendarzem sporządzonym ludzką ręką, a tym, do którego stosuje się nieskończony kosmos. Prowadzący rozpędził się ze swoim monologiem i zaczął mówić o plebiscycie na słowo roku ogłoszonym przez PWN. W poprzednim zwyciężył „dzban”, w tym „alternatywka”. Drugie miejsce zajęła „jesieniara”. O! Ładne określenie. Pomyślałam, że to do mnie pasuje, gdy tylko to usłyszałam. Jednak w końcu ktoś zauważył kobiety, które lubią jesień. Kobiety — no bo jak brzmiałby rodzaj męski? Jesieniarz? Jak jakiś fajansiarz, kanciarz albo śmieciarz. Jakoś infantylnie i bez żadnego sensu czy polotu, podczas gdy jesieniara… jak najbardziej. Czy to znaczy, że facetów lubiących jesień nie ma? Okazuje się, że są — mówił spiker — i że taki facet to również jesieniara. Jednak to słowo ma jakąś harmonię tylko w przypadku rodzaju żeńskiego. Nawet już jego zdrobnienie — jesieniarka — byłoby całkiem do niczego — mnie kojarzyło się z bieliźniarką albo… śmieciarką.

Rozejrzałam się po całym pokoju, spojrzałam na meble, na kominek i na to wspomniane radio, które wraz z telewizorem tworzyło dobraną stylistycznie parę. Powinnam do tego jeszcze spojrzeć w lustro i to wszystko razem określić mianem jednej wielkiej jesieni. Przywiązuję się do rzeczy i może jestem jakaś sentymentalna, lecz chyba nie jest to aż tak skrajnie zjawisko, aby można mnie z tego powodu nazywać również alternatywką. Aż tak to chyba nie. Swoją drogą, co jest dziwnego w słowie dzban, żeby zwyciężyło w takim plebiscycie? Przecież nie zawsze musi być pusty w środku, a jeśli nawet, to ważne, aby miał ucho. Wychodzi na to, że dzban bez ucha to dopiero dzban! Jak facet bez… Ups! No dobra, nie było tematu.

Jesień jako pora roku cieszy i zachwyca kolorami — zupełnie inaczej niż jesień życia. Na tę myśl Amadeusz zareagował tak, jakbym mu ją przekazała jakoś telepatycznie. Nie ruszałam się wcale, on cały czas leżał na moich stopach przykrytych kocem, a nagle wybudził się i zeskoczył na podłogę. Może rzeczywiście przesadziłam z tą głupią myślą i zauważył, że robię z siebie prawdziwego dzbana. Przecież czterdzieści pięć lat to jeszcze nie tragedia, jeszcze wszystko się może zdarzyć. Jeszcze jestem czterdziestką i to… Czy mogę się ryczącą czterdziestką określić? Coś mi się wydaje, że nie chodzi nawet o moje uwielbienie do jesieni i do dłuższych kiecek, tylko o to, jakie zdanie ma o mnie ta moja waga łazienkowa. Zrzucę chyba ją z balkonu i będzie po kłopocie.

Domek ze wspomnianym balkonem, kominek, kot i syn na studiach oraz wredne koleżanki — oto cały przekrój moich sukcesów życiowych. Choć domku nie mogę uznać za swój sukces, bo gdybym nie dostała go wcześniej od rodziców, pewnie musiałabym podzielić się nim z Karolem, jak to zwykle bywa po rozwodzie. Przed naszym ślubem rodzice wyprowadzili się do posiadłości dziadków i tym samym otrzymaliśmy miejsce w rodzinnym gniazdku. Oboje żyją i mieszkają tam do dziś. Też bardzo lubię tam przebywać, szczególnie jesienią, kiedy ze wzniesienia widać kolorowe drzewa nie tylko we wsi, ale i nad rzeką.

Dzięki takiej komfortowej sytuacji mieszkaniowej od urodzenia zżyta jestem z własnym gniazdem, ponieważ nigdzie indziej w życiu nie mieszkałam. Teraz też się zastanawiałam nad tym i to nawet głęboko, bo przecież rodzice zostawiając ten dom i przeprowadzając się do Strońska, mieli mniej więcej tyle lat, co ja. Hmm… Jacy oni wtedy byli starzy dla mnie. Widać z wiekiem punkt widzenia staje się… bardziej obiektywny? Tak, to jest to! Ja teraz jestem bardziej obiektywna, bo nigdy nie powiedziałabym na kogoś będącego w połowie piątej dekady życia, że może być stary. Taki, dajmy na to, budżet państwa jest w znacznie gorszej sytuacji. Gdy włączam telewizję, to się dziwię, że wszystko jest takie piękne i przed nami tyle możliwości rozwoju. Nawet jeśli nastąpić ma coś złego w gospodarce, powodującego spadek PKB, to ten spadek będzie dużo mniejszy niż w pozostałych krajach Unii Europejskiej. Tak więc, Tamara — mówię do siebie — rusz swoją dupę, podejdź do lustra i popatrz na siebie tak jak rząd i politycy patrzą na budżet naszego państwa. Jeśli bank pozytywnie ocenił twoją zdolność kredytową, popatrz na siebie tak jak bank na twoje konto albo ucz się od telewizji, więcej optymizmu i głowa do góry!

Jeśli chodzi o Arka, to rzeczywiście jestem z niego bardzo dumna. Pomimo burzy życiowej, jaką było moje rozstanie z mężem, nie ucierpiał na tym mocno. Może miał twardy charakter, a może całym szczęściem w tym nieszczęściu było to, że rozwodziliśmy się, kiedy Arek był już dorosły. W przeszłości, jako piętnastolatek, miał jakieś epizody z trawką i chyba z amfą, jeśli się nie mylę, ale wtedy mogłam jeszcze w kwestiach wychowawczych liczyć na męską rękę Karola. Udało się. Tak, myślę, że się udało. W każdym razie syn teraz nie sprawia mi żadnego kłopotu, a nauka, powiedziałabym, że idzie mu całkiem nieźle, z naciskiem na całkiem, całkiem. Jest na trzecim roku weterynarii i do tego otrzymuje stypendium.

To nie do końca tak jest, że nie mam innych koleżanek niż te wredne. Powiedziałam tak tylko o tych z pracy. Mam jeszcze te spoza niej. Ostatnio bardzo mocno zżyłam się z dwiema, Bożeną i Elwirą. Znałam je od dawna: Bożenę jeszcze z liceum, a Elwirę poznałam trochę później. Obie znajomości przetrwały, a teraz jeszcze bardziej się umocniły z racji tego, że dołączyłam do nich jako singielka. Do tej pory spotykanie się stanowiło niemały problem, bo jako jedyna miałam faceta. Teraz już mamy równe szanse, chociaż sama jeszcze nie zakwalifikowałabym się do tych, które szukają jakiegoś partnera. To chyba jeszcze nie ten moment. Chociaż…

Chociaż o sobie powiedziałabym, że moje rany już się zagoiły. Nie powiedziałabym natomiast, że przyszło mi to z łatwością. To nie było takie proste. Minęły już cztery lata od tamtego czasu, a jeszcze zdarzają się momenty, w których nachodzą mnie demony i pojawia się chwila większej trwogi. Byłam zazdrosna i nie mogłam tego znieść, no i nijak wybaczyć tego, co działo się za moimi plecami aż do samego końca. Jako ostatnia dowiedziałam się o wszystkim. Nawet koleżanki w biurze po czasie przyznały, że uważały mnie za wyjątkowo tolerancyjną. Dlatego mówię o nich wredne, bo o niczym mi wcześniej nie powiedziały ani nawet nie próbowały nieśmiało zakomunikować, podczas gdy zawsze mają tak dużo do powiedzenia. A ja po prostu nie miałam pojęcia, że mąż mnie zdradza! Bardzo pocieszające jest natomiast to, że zemściła się na nim ta moja krzywda. Tę jego nazywam Kopciuchem albo Hipką, ponieważ to była tylko chwila w jej życiu, kiedy tak się wzięła za siebie, schudła i wyładniała. To okazało się dość skuteczne, bo Karol wybałuszał za nią oczy i w końcu go uwiodła (lub może raczej on ją?). Zachwyciła go swoim wyglądem, ponieważ nie znał jej wcześniej, lecz nie potrafiła tej atrakcyjności utrzymać i szybko nastąpił efekt jo-jo, który bardzo poprawił mi humor. Minął dosłownie moment… zaraz, zaraz, jaki moment? Nie taki znów moment. Jak ten czas leci… ale z powrotem zrobił się z niej hipopotam. Dziwnie tyła i dziwnie chudła, ponieważ między jednym etapem a drugim nie było można dopatrzyć się podobieństwa w tej kobiecie. Gdy teraz patrzę na nią, również nie mogę pojąć, że to ta sama osoba. Nie powiem, żeby z tego powodu mnie duma nie rozpierała. Dobre chociaż tyle i dobrze mu tak. Karol już tego mi nigdy nie powie, było i minęło, jednak widziałam czasem po jego spojrzeniach, że zdaje sobie sprawę z popełnionego błędu. Niestety, może to złe porównanie, ale nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, a nawet jeśli tak, to ja już nie mam zamiaru, to nie na moje nerwy. Czy jeszcze w moim życiu zdarzy się coś więcej niż towarzystwo kota Amadeusza i odwiedzającego mamusię Arka? Szczerze? Chciałabym i jestem na to gotowa. Niczym raczkujące dziecko mogłabym ostrożnie zacząć stawiać pierwsze kroki, lecz boję się tego fałszu, który zewsząd może mnie dopaść. Doświadczona życiem już inaczej do tego podchodzę i stałam się dziwnie podejrzliwa. Trudno mi będzie znaleźć kogoś, przed kim byłabym w stanie się otworzyć i zaufać mu na tyle, aby uwierzyć w jego słowa, lecz kto wie. Niezbadane są wyroki boskie, a w Boga jeszcze wierzę, pomimo że podobno żyję w grzechu jako rozwódka. Dziwna jest ta interpretacja Kościoła. Odeszłabyś nawet od zwyrodnialca, który w chwilach „uniesień miłosnych” zdążyłby ci powybijać przednie zęby i całe przedramiona poprzypalać papierosami, a wobec Boga i Kościoła jesteś grzesznicą niestosującą się do zasad wiary. Jednak mimo takich twardych zasad jeszcze dziwnie wierzę w to wszystko. Wybiórczo sobie wierzę, wszak (tak sobie myślę) w Armenii chrześcijaństwo rozwinęło się najwcześniej, a moi potomkowie to Polacy, którzy przywędrowali tutaj, wracając z emigracji podczas zagłady Ormian. Pradziadek zaniepokojony ówczesną sytuacją polityczną spakował rodzinę i niczym Baryka dotarł do Polski, której jeszcze wtedy formalnie nie było na mapie. Gdy czytałam Przedwiośnie i potem oglądałam film Filipa Bajona, wyobrażałam sobie, jak to wszystko mogło wyglądać. Nie miałam jednak okazji pojechać do Armenii i teraz, po rozwodzie z Karolem, samej będzie mi znacznie trudniej, chociażby ze względu na panującą tam napiętą sytuację polityczną.

Amadeusz zaczął się kręcić i mocno łasić do mnie. Zawsze gdy jest głodny, staje się taki miły. Przygotowałam dla niego karmę i zaparzyłam sobie herbatę z imbirem. Pogoda była jeszcze dosyć słoneczna, więc można było owinąć się kocem i posiedzieć trochę na zewnątrz. Szkoda tylko, że ten mój domek jest tak usytuowany, że na zachodzie widzę budynek sąsiada i słońce zachodzące za niego. Jego dom nie powinien tu stać, chociaż sąsiad ma całkiem odmienne zdanie, podobnie jak na temat czeremchy rosnącej przy naszym płocie.

Gdyby ten mój dom stał gdzieś na zboczu niewielkiej góry z widokiem na równie niewielkie wzniesienia pokryte lasem liściastym, niczego więcej nie brakowałoby mi do szczęścia. Poszłabym do lasu na grzyby, narobiłabym zapasów na zimę i siedziała wieczorami przy kominku. Wyjęłabym sztalugi i zaczęła malować. Stare farby pewnie już zastygły i nie nadają się do niczego, ale kupiłabym nowe. Stanąć i spokojnie malować, dawno tego nie robiłam. Zamówiłabym przez Internet jakąś książkę w moim ulubionym wydawnictwie i nic więcej od życia bym nie chciała — upajałabym się tym życiem w spokoju. Ach, oddychać powoli, nie martwiąc się o nic. Nawet nie musiałabym chodzić do żadnego biura. Pazerna nie jestem. Wynajęłabym dwa pokoje turystom i jakoś by to się kręciło.

Rozmarzyłam się, a tymczasem z tarasu mogę tylko popatrzeć na liście tej czeremchy, które o tej porze roku nabrały już żółtawopomarańczowego koloru. Wyrosła sama przy płocie po mojej stronie i jest kością niezgody w dobrosąsiedzkich stosunkach. Maliniakowi przeszkadzają zwłaszcza te jesienne liście, które intensywnie grabi tak często, aż zaczęło mi się już wydawać, że obserwuje i podbiega za każdym razem, gdy upadnie pojedynczy liść. Ja natomiast przycinam tylko gałęzie, bo drzewko przyrasta dość szybko. Liści jesienią nie grabię wcale, leżą sobie do zimy i cieszą moje oczy swymi kolorami. Nie wiem, czy sąsiad kiedyś nie podleje mi tego drzewa jakąś chemią, ale ostrzegłam go, że jeśli przyjdzie taki czas, gdy czeremcha uschnie, będę wiedziała, kto się do tego przyczynił. Niby powiedziałam to w żartach, ale sąsiad drzewo bierze na poważnie i obraził się lekko na te moje słowa. Tak więc z sąsiadem, z powodu tej niewinnej czeremchy, żyjemy tak dobrze jak z rodziną, czyli dobrze wyglądać to może ewentualnie tylko na zdjęciu.

Lubię sobie tak chodzić jesienią po lesie czy parku, gdy dookoła leży mnóstwo opadłych liści, które mogę zamiatać nogami. Dookoła widać jeszcze, jak mienią się swymi kolorami te, które nie opadły. Te silniejsze, niczym jacyś wojownicy, wiszą jeszcze na drzewach i walczą z wiatrem. Walczą i są jednocześnie strażnikami krajobrazu — chcą jak najdłużej utrzymać się na gałęziach i cieszyć ludzkie oko. A ja sobie nogami zamiatam i liście pięknie szeleszczą.

W tym roku długo im się to wiszenie może udawać, bo nie zapowiadają chłodnej jesieni i minusowych temperatur. Tym lepiej dla mnie. Dobrze też, że do naszego parku mam tak blisko. Nie muszę jeździć tramwajem ani nawet rowerem, tylko przechodzę kawałek przez dwie ulice i już jestem. Kiedyś jeszcze znajdowała się w nim fontanna, ale stanowiła dla miasta bardzo duży kłopot. Zimą ciągle coś zamarzało, więc nieustannie musieli ją naprawiać. W rzeczywistości to fontanna była, a tak jakby jej nie było, bo dni, kiedy leciała z dysz woda, można by policzyć na palcach obu rąk. Popadła w ruinę i zaczęła szpecić krajobraz swoją obecnością. W końcu doczekała się zasypania, a na jej miejscu powstał trawnik z chodnikiem, obok którego posadzono dęby pamięci ofiar katyńskich — oczywiście tych pomordowanych w latach czterdziestych. Chociaż były zakusy i na to, aby to pomnik katastrofy smoleńskiej stanął w centrum parku. Wyjątkowo specyficzna jest mentalność władz naszego miasta, ale mówiąc w ten sposób, mam na myśli zupełnie inny przypadek, który pragnę przytoczyć. Myślałam, że zdrowy człowiek i do tego Polak, patriota nigdy nie wpadłby na coś takiego, ale okazuje się, że są tacy. W centrum parku zawsze stał pomnik. Poprzedni, który ja jeszcze pamiętam, to pomnik Feliksa Dzierżyńskiego. Jaki był, taki był ten pomnik, tym bardziej, że niedaleko parku znajdował się również cmentarz żołnierzy radzieckich. No taką mamy historię, zginęli i byli akurat tam pochowani. Nie upierałabym się, aby ich stamtąd gdzieś przenosić, ale to jest tylko moje osobiste zdanie. Włodarze miasta mieli całkiem inne pomysły. Wracając do Dzierżyńskiego, to akurat uzasadnione, że przestał się podobać. Ile było sporów i kłótni o to, kto ma stanąć na jego miejscu, to aż trudno sobie przypomnieć. W końcu ktoś wpadł na genialny w swej prostocie pomysł, aby nie sugerować się politycznymi wyborami, bo to zawsze przy zmianie władzy źle wróży dla pomnika, więc ostatecznie stanął tam spiżowy Julian Tuwim. Nie żaden polityk, a pisarz — znany chyba każdemu dorosłemu Polakowi i nawet małym dzieciom, notabene też wielkim Polakom. Tuwim stoi do dziś, ale ciemne chmury nad nim się zbierały, gdy któregoś razu pewien radny złożył wniosek o jego usunięcie. Uzasadniał to tym, że Tuwim był Żydem. To też może jeszcze nic takiego, że zdarzył się taki pojedynczy przypadek radnego, bo przecież nikt nigdy nie przeprowadza badań psychologicznych na kandydatach politycznych. Problem tkwił w tym, że ta dyskusja rozwinęła się na dobre i zwolenników usunięcia Tuwima było więcej. Nie pomagały argumenty, że przecież każde polskie dziecko zna twórczość tego autora. Ostatecznie zwyciężył zdrowy rozsądek, ale miejsce to jest, powiedziałabym, gorące i staje się kością niezgody, tak jak moja czeremcha przy płocie. Każdy chciałby tutaj coś wymyślić, aby zaakcentować swoje istnienie. Że to niby „ja”, że oto patrzcie, to z „mojej” inicjatywy stoi taki czy inny pomnik, takiego czy takiego wielkiego Polaka. A przeszliby się jeden z drugim po parku wśród tych pięknych liści, to ich umysły ochłonęłyby i już tej wielkości by im przybyło od samego oczyszczenia głów z głupot, ale nie, siedzą za biurkiem, przegrzewając szare komórki, a parku nigdy może nawet nie widzieli na oczy. Ale o tym, że tam jest gorące miejsce, które można by jakoś inaczej wykorzystać, to, cholera, wiedzą. Tym samym nawet odbywała się tutaj ekspertyza budowlana pomnika mająca na celu podważenie słuszności jego istnienia, ale na szczęście niczego nie wykryto i niczego nie zmieniono. I na całe, jeszcze większe szczęście, Tuwim stoi tu sobie dalej tak, jakby chciał powiedzieć to, co pisał za życia: „Pocałujcie mnie wszyscy w dupę!”.

Żołnierze radzieccy już nie mieli takiego szczęścia, jakie miał Tuwim. Długo jeszcze leżeli, zanim zlikwidowano pomnik ich jedynej słusznej armii, lecz doczekali się ekshumacji zwłok. Dzierżyńskiego dawno już wtedy nie było, a nowy Tuwim prężył się już dumnie, jednak wszystko jest kwestią czasu. Ile jest ludzi, tyle może być poglądów i każdy chciałby żyć po swojemu. Dlatego gdy Arek mówi: „mamo dasz sobie radę, jeszcze kogoś spotkasz”, nie powiem, aby to nie było pocieszające. Miło robi mi się na sercu na myśl o tym, że własne dziecko nie spisuje mnie jeszcze na straty i nie traktuje jak tego pomnika, który powinien już ustępować miejsca innym bohaterom. „Jeszcze będziesz bohaterką swojego życia, jeszcze zagrasz główną rolę” — mówi czasem do mnie, a ja rozpływam się w marzeniach. Kochane dziecko.

23 września 2019 roku

— Cholera! Mam już tego dosyć, znów nie działa! U ciebie, Tamara, wszystko ok? — Zdenerwowana Marzena stukała w klawiaturę bez opamiętania.

— Kliknij tam na dole! — doradziłam.

— Sama sobie kliknij! — odpowiedziała lekko już poirytowana.

— No nie wygłupiaj się, poważnie mówię.

— Gdzie mówisz? — Momentalnie spoważniała i bezradna popatrzyła na mnie z nadzieją w oczach.

— Czekaj.

Podeszłam do Marzeny, aby jej pokazać. Mamy nowy system i do tego zapoznajemy się z podobno bardzo innowacyjnym programem, dlatego czasem pojawiają się jakieś problemy.

— Tu, zobacz! — Wskazałam na ekranie komputera.

— Dobra, dzięki. — Odetchnęła, uśmiechając się lekko. — Już myślałam, że znowu coś nie tak i że wszystko przez ten cholerny poniedziałek. Na dodatek to już dzisiaj jesień się zaczyna.

— Co masz do jesieni? Fajnie jest przecież — zareagowałam.

— Przestań! — zaprotestowała stanowczo.

Miałam już jej wygarnąć, aby spojrzała w lustro i przekonała się, jak wygląda nędzny obraz jesieni, ale ugryzłam się w język. Pracujemy obok siebie i trzeba dbać o właściwy klimat i pogodę ducha, aby ta praca nie stała się koszmarem, więc odezwałam się spokojnie:

— Ja uwielbiam te kolory i ten klimat. Nie jest już gorąco, można ewentualnie ubrać się grubiej, lecz jeszcze temperatury są dodatnie, można spokojnie oddychać, czego więc chcieć więcej?

— Wolę słońce, plażę i wakacyjny lans.

— Wygląda na to, że każdy woli coś innego — ucięłam.

Z tym lansem to cała prawda o Marzenie. Jest starsza ode mnie i ma pięćdziesiąt lat. Jeśli miałabym jakoś określić jej wygląd, to powiedziałabym, że przypomina dzidzię-piernik. Nie wygląda na swoje pięćdziesiąt lat. Mówię, że „nie wygląda na swoje”, bo ma się wrażenie, jakby jeszcze ktoś jej dołożył dodatkowe piętnaście, lecz to nie byłam ja. Myślę, że ja wyglądam na swoje lata, chociaż może nie jestem wobec siebie obiektywna. Mam świadomość swojego wieku i prezencji, lecz w duszy, chyba jak każdy człowiek, czuję się tak, jakby upływający czas nie istniał. Mentalnie zawsze jestem taka sama ja — Tamara Anielska, z domu Kruszyńska. Karol był trochę zły, że zostawiłam sobie to nazwisko, ale myślę, że jest ładne. Po latach okazało się więc, że wyszłam za niego dla nazwiska.

Marzena wygląda na dużo starszą niż w rzeczywistości, lecz nie zdaje sobie z tego sprawy. Jej bardzo mocny makijaż i krótkie spódnice, które często zakłada, a ma bardzo grube uda z widocznymi już dosyć mocno żylakami, przywodzą na myśl „pudernicę”. Zresztą nie ma co ukrywać — nakłada tej tapety sporo i robi to nieumiejętnie, co każdy widzi gołym okiem. Dziś była ubrana w czerwone buty, jakiś tani pluszowy żakiet i w bardzo krótką spódnicę, która tylko uwidaczniała ten cały jej styl. Włosy zawsze ma perfekcyjnie zrobione, wylakierowane i skręcone trwałą ondulacją, lecz nigdy w perfekcyjną czy modną fryzurę. Mój Arek zna ją od dawna i określa zawsze jako „panią w kasku”. Czy mogę być wobec niej obiektywna? Może trochę przesadzam, a może nie. Być może to efekt tego, że Marzenę interesuje wszystko, co się wokół niej dzieje. Nie mówię o polityce, sztuce czy chociażby literaturze. Nie, to nie są dziedziny interesujące Marzenę — ona dba tylko o to, gdzie, kto, z kim i dlaczego, a szczególnie śledzi wszelkie zdrady. Patrzę na nią niezbyt przychylnym okiem, dlatego że wiedziała, że Karol mnie zdradza, ale nie pisnęła ani słowa, tylko patrzyła na mnie dziwnie, jak na faceta z reklamy opowiadającego o alpejskim świstaku zawijającym czekoladę w sreberka. Tyle czasu pinda siedziała i milczała, a ja nieświadoma opowiadałam jej jeszcze, jak to mi wyjątkowo dobrze z Karolem… Pracuję z nią tyle lat, więc staram się nie pogarszać już i tak niezbyt ciepłych stosunków. Może Marzena wolałaby przejść do drugiego pokoju, w którym siedzi Anka Krakowiak, jej najlepsza towarzyszka od konwersacji. Oj, pasują do siebie wyjątkowo — z jedną tylko różnicą, że Marzena to blondynka, a Anka brunetka (farbowana, bo pod farbą z tej brunetki już chyba nic nie pozostało). Ja nie wiem, czy taka zamiana pokoi skończyłaby się dobrze dla mnie, bo wtedy na miejsce Marzeny przyszłaby Renata, a to mogłoby zupełnie zmienić atmosferę w tym pokoju.

O godzinie trzynastej wszedł do pokoju kierownik. Zwykle ponaglał mnie w sprawie skończenia wniosku dotyczącego rozbudowy budynków socjalnych. Dlatego jego wejście trochę mi podniosło ciśnienie. Jednak — o dziwo — nie przyszedł w sprawie, o którą go podejrzewałam.

— Dzień dobry paniom!

— Dzień dobry, panie kierowniku — odpowiedziałyśmy prawie unisono.

— Ja tylko z taką informacją, że są jeszcze trzy miejsca na ten wyjazd do Borów Tucholskich. Jeśli ktoś jeszcze miałby ochotę, to zapraszam.

— Niestety nie, panie kierowniku, mam inne plany na weekend — odpowiedziała Marzena.

— Szkoda, bo warto. To nic nie kosztuje, a grzyby podobno rosną. A pani, pani Tamaro?

— To nawet zachęcające, panie kierowniku — wahałam się.

— No, więc śmiało, zapraszam. O tej porze to bardzo ciekawa propozycja spędzenia wolnego czasu.

— Chyba mnie pan namówił. Nie wiem tylko, co na to Amadeusz — odpowiedziałam po krótkim namyśle.

— Przecież mąż też może jechać.

— Z mężem byłoby krucho. — Zrobiłam poważną minę.

— Nie może wziąć wolnego? Czy choruje?

— Amadeusz to kot, a mąż… niestety, wolał inną — odpowiedziałam, wzdychając przy tym.

Kierownik spojrzał na mnie z pewnym zainteresowaniem w oczach i powiedział:

— Nie rozumiem takich facetów.

Miałam wrażenie, że jego wzrok momentalnie przeszył mnie na wskroś. To miał być komplement? Czy jednak sytuacja, którą można podciągnąć pod jakieś molestowanie? Dla bezpieczeństwa podziękowałam mu, ponieważ w kwestii Karola akurat podzielałam jego zdanie. Ale zauważyłam też, że Marzena jakoś zazdrośnie spojrzała na mnie. Pewnie marzyłaby o jakichkolwiek dwuznacznych propozycjach, aby się dowartościować, a tu w tym temacie posucha. Tyle wkłada wysiłku w swój wizerunek, a rzadko kiedy usłyszy coś miłego na ten temat.

— Czyli mogę na panią liczyć — powiedział to w taki sposób, jakby moja przecząca odpowiedź nie wchodziła już w grę.

— Hmm… — Zastanowiłam się przez moment, gdyż taką sytuację można rozumieć dwuznacznie. W pierwszej chwili przyszło mi do głowy zdanie: „umiesz liczyć, licz na siebie”, lecz uwierzyłam w jego dobre intencje i to, że chodziło mu tylko o ten wyjazd i zwykłą integrację. — Myślę, że tak. Amadeuszem zajmie się syn, który ma przyjechać do domu — odpowiedziałam ostatecznie.

— No to cieszę się bardzo. W takim razie wpisuję panią na listę, wyjazd w piątek po pracy, około szesnastej trzydzieści.

— Dobrze, jeśli dożyję, to będę.

— Więcej optymizmu proszę — powiedział. Przed samym wyjściem nie mógł sobie odmówić kolejnego głębokiego spojrzenia w moje oczy.

Po wyjściu kierownika zauważyłam, że Marzena patrzy na mnie jeszcze dziwniej.

— No co się tak patrzysz? — zapytałam.

— Na takich wyjazdach dzieją się różne rzeczy.

— Na grzybki jedziemy! — odpowiedziałam już lekko poddenerwowana. — Mogłaś się zapisać i wnieść swój wkład w te… „dzieje”.

— Jeszcze przecież mogę jakby co, ale nie mogę właśnie.

— Możesz, czy nie możesz w końcu?

— Mogłabym się zapisać, ale nie mogę jechać, mam jeszcze inne obowiązki — odpowiedziała tajemniczo.

— No to już możesz… żałować — ucięłam jej te jakieś głupie filozoficzne insynuacje.

Zastanawiałam się, co też mogła sobie pomyśleć. Wiedziałam, że wyobraźnię miała wybujałą, jeśli chodzi o interpretowanie i tworzenie historii związanych z kontaktami damsko-męskimi.

Po kwadransie dowiedziałam się, że choć Marzena nie będzie mogła obserwować na żywo całej wycieczki, to i tak w gronie jej uczestników będzie miała swojego agenta, który zrelacjonuje jej wszystko na bieżąco. Tak myślę, że nie umknie jej żadna informacja, a nawet nie będzie miała ani chwili zwłoki w przekazie informacji, ponieważ Anka zapisała się na ten wyjazd. Jedyny poślizg w przekazie mógłby być spowodowany wyłącznie brakiem zasięgu w telefonie.

24 września 2019 roku

Piękne wrześniowe słońce przebijało się przez kolorowe liście drzew. Temperatura sięgała dwudziestu stopni, co — jak na tę porę roku — było niesamowite. Było przepięknie! Przy takiej pogodzie warto wracać do domu z pracy nieśpiesznie, co też robiłam. Luźno biegający po parku jamnik pogonił wiewiórkę, lecz udało się jej uciec na wielkiego klona, który rósł blisko pomnika Tuwima i również stanowił pomnik, tylko że przyrody. Pies szczekał przy pniu, a idący z przeciwka wysoki mężczyzna, ubrany w długi płaszcz i trzymający w ręku smycz — jak założyłam, właściciel zwierzęcia palił spokojnie papierosa. Postanowiłam nie przechodzić obok niego obojętnie i zwróciłam mu uwagę.

— Co by było, gdyby pański pies zagryzł tę wiewiórkę? Może wypadałoby pomyśleć o kagańcu.

— Eee, co też pani mówi — prychnął lekceważąco, wypuszczając chmurę dymu w moją stronę. — Za krótkie ma nogi, żeby dogonić wiewiórkę. Nawet jeśli…

— Nawet jeśli — przerwałam mu — to chyba przepisy mówią o kagańcu.

— A co pani będzie mnie tutaj przepisami straszyć! — uniósł się.

— Wypadałoby się do nich dostosować.

— Dobra, dobra! Niech pani pilnuje swoich spraw! — powiedział, spoglądając na mnie wyjątkowo groźnie.

Odwróciłam się i poszłam dalej, ale ciśnienie miałam już dosyć mocno podniesione. Nie mogę sobie wrócić z pracy i spokojnie przejść przez park, bo jakiś cham będzie mnie jeszcze niesłusznie krytykował i straszył. Byłam bezradna wobec takiego prostaka, ale wcale mnie nie dziwią różne bójki, bo sama już miałam ochotę zainicjować jedną. Gdybym mogła coś zrobić, gdybym zobaczyła, że ten pies zagryzł wiewiórkę… nakręcałam się.

Wróciłam do domu i napaliłam w kominku, bo temperatura była jeszcze na tyle znośna, że nie opłacało mi się uruchamiać całego ogrzewania. W ogóle nie ma sensu, abym sama mieszkała w takim domu, bo przecież Arek za chwilę wyfrunie z gniazda. Ale to mój dom rodzinny i czuję do niego sentyment, przez co również mam cichą nadzieję, że Arek, tak jak ja kiedyś, w przyszłości również uzna go za swoje miejsce do życia. Ustąpiłabym mu, tak jak zrobili to moi rodzice.

Z głośników słychać było głos spikera opowiadającego o planetoidzie, która rozbije się o Ziemię w 2064 roku. Nadchodzi katastrofa. Zaczęłam liczyć w pamięci, ile miałabym wtedy lat. Osiemdziesiąt?! Teoretycznie ludzie dożywają takiego wieku, a zwłaszcza kobiety. Gorzej z Arkiem, będzie wtedy prawie w moim wieku… Zaraz, zaraz! Nie!!! Będzie już w wieku… emerytalnym. Cholera, w pierwszej chwili pomyliłam się o dziesięć lat. Nie! Oprzytomniałam. Teraz liczę jeszcze raz, pomyliłam się o jeszcze więcej! Z wiekiem każde dziesięć lat życia nabiera innej wartości. Jesień życia to nie moje klimaty. Jak się tu nie martwić… Dodatkowo ten typ w parku mnie zdenerwował i jeszcze Amadeusz poleciał gdzieś na zewnątrz i nie wiedziałam, gdzie zniknął. Pomimo nawoływań nie przychodził. Zamiast Amadeusza przypadkiem przywołałam sąsiada. Ten podszedł bliżej płotu, stanął obok czeremchy i oświadczył:

— Pani Tamaro! Proszę trzymać swojego kota w domu. Nie życzę sobie, żeby chodził i załatwiał się na mojej posesji.

— Przecież to kot jest, jak ja mam go upilnować? — Rozłożyłam bezradnie ręce.

— Nie wiem, ale następnym razem mogę zrobić mu krzywdę.

— Niech pan nie przesadza, to byłoby nawet niezgodne z prawem — odpowiedziałam, ale miałam już ochotę wydrapać mu oczy.

— To proszę go pilnować, aby nie doszło do takiej niezgodności.

Nie wytrzymałam już.

— To może w sprawie gołębi srających na pańską kostkę też będzie pan do urzędu interweniował?! — krzyknęłam.

— A, żeby pani wiedziała! — uciął i odszedł w kierunku domu.

Najpierw tamten w parku, a teraz ten. Co za popołudnie. Czeremcha mu nie pasuje, kot mu nie pasuje, najlepiej wyłożyć wszystko betonem, zlikwidować wszystkie zwierzęta i samemu szczekać na sąsiadów. Przywołałam Amadeusza i w końcu przyszedł, wzięłam go na ręce. Weszliśmy do salonu, w którym zrobiło się ciepło od kominka. Nalałam sobie kieliszek nalewki wiśniowej. Postawiłam go na stole, a obok niego całą butelkę. Zakładałam, że nie skończy się na tych dwudziestu pięciu gramach.

— Chodź, Amadek, posiedzimy razem — zawołałam.

Amadeusz nie miał nic przeciwko temu i położył się na moich kolanach. Radio grało, a ja mówiłam do kota. Może nawet nie tyle mówiłam, tylko z nim rozmawiałam.

— Widzisz, biedaku, nie lubią cię źli ludzie. Pani twojej pan Karol nie lubił, a ciebie inni nie lubią. Bądź jednak spokojny, bo pani cię nie da skrzywdzić.

Amadeusz chyba rozumiał, co do niego mówię, bo siedział wyjątkowo spokojnie i pomrukiwał kojąco. Podobno częstotliwość, z jaką mruczy kot, działa niesamowicie na serce. Może dobrze, że mam tego kota w domu. Ale jeszcze lepiej chyba zrobi mi wiśniowa nalewka. Wypiłam kieliszek i nalałam sobie kolejny. Wiśnie ze Strońska, z sadu moich rodziców, nie mogą się równać z jakimikolwiek innymi. Nie wiem, co to za odmiana, nie wiem też, jak mój ojciec o nie dba, ale zrobiona z nich nalewka to lekarstwo na duszę i wszelkie inne dolegliwości. Być może to zasługa tego, że sad znajduje się na południowym zboczu. Dzięki temu dociera do niego więcej słońca i ziemia lepiej się nagrzewa. A może to tylko mój sentyment. Choć chyba nie, ponieważ kogo bym nie poczęstowała nalewką, to każdy ją chwali. Jabłka z jego sadu też są wyśmienite. To jeszcze stare, przedwojenne odmiany malinówek.

Wszyscy mówimy, że to sad, a to tylko raptem cztery rosnące jabłonie, trzy wiśnie, grusza i śliwa węgierka. Niby parę drzew, ale ze względu na panujący tam mikroklimat zawsze owocują. Nie zdarza się tak, jak to bywa gdzieś indziej, że drzewa owocują co drugi rok albo przymrozki niszczą kwiaty i plony szlag trafia. Południowy stok i płynąca niedaleko rzeka Warta powodują, że w krytycznych momentach nie dokucza im mróz. Do tego dołożyć trzeba dobrą rękę mojego ojca i jego serce wkładane w opiekę nad drzewami. Ma już swoje lata i podejrzewam, że jak go zabraknie, to również i owoce się pogorszą, będzie ich mniej i drzewa rzadziej będą owocowały. Na dwóch jabłoniach, w koronach pomiędzy konarami, ojciec zamocował ule. Nie mam pojęcia, czemu akurat na drzewach. Jak ich odwiedzę, to muszę o to zapytać. Przecież mogły stać nisko, zawsze byłby łatwiejszy dostęp do nich. Miodu z tych dwóch uli wystarcza dla całej rodziny.

Sam widok na sad i płynącą w oddali rzekę teraz, gdy zaczyna się jesień, też jest niesamowity, zwłaszcza w taką pogodę, jaka była dzisiaj. Posesja rodziców i część wioski mieszczą się na wzniesieniu, dlatego gdy się wyjdzie do ogrodu, pięknie widać nadwarciańskie błonia wraz z połyskującą w zachodzącym słońcu wodą. Aktualnie rosnące tam wierzby, olchy i inne krzaki jeszcze nie zdążyły nabrać kolorów, wciąż są zielone, ale przychodzi taka chwila, kiedy urzekają swoim pięknem. Dawno nie malowałam. Muszę znów chwycić za pędzel i uwiecznić na płótnie ten jesienny krajobraz. Trudno jednak upilnować te wszystkie kolory, bo zieleń, szczególnie na wierzbach, trzyma się dość długo, a po pierwszych poważniejszych przymrozkach liście szybko opadają. Poza tym, jeśli już pojawią się te wyjątkowe barwy, którymi można by się zachwycać, to często brakuje słońca. Dodatkowo, aby usiąść gdzieś w sadzie i malować, potrzebowałabym kilku pogodnych dni, wolnego od pracy i — co ważne — musiałabym mieć wenę twórczą, której przez rozstanie z Karolem brakowało mi od czterech lat. Jednak obiecuję sobie, że wezmę się za siebie.

— Obiecuję, będziesz świadkiem — powiedziałam do Amadeusza.

Amadek cały czas leżał spokojnie i mruczał, co wzięłam za potwierdzenie. Wypiłam drugi kieliszek. Ciepło z kominka mieszało się z ciepłem rozgrzewającym moje wnętrze, tworząc fantastyczny klimat.

Pomimo że kot leżał mi na kolanach i raczej nic nie mówił, to jednak ta obietnica była magiczna. Może to też przez ten koc zrobiony z babcinej włóczki, ponieważ w głośnikach rozbrzmiała stara piosenka Grupy Skifflowej No To Co, pod tytułem Nikifor. Może jestem jakaś dziwna i szukam metafizycznych znaków albo mam dziwne skojarzenia, ale przed chwilą myślałam o malowaniu, słowo daję! Czasem w takich przypadkach podejrzewam, że to co działo się przed chwilą nie istniało. Tylko ja w danym momencie tak sobie to skojarzyłam na potrzeby własne. Zdarzają się takie chwile. Nalewka na pewno tego nie spowodowała. Jednak to jakaś magia!

Wstałam i położyłam Amadeusza na fotelu, a sama nalałam sobie jeszcze jeden kieliszek, wypiłam i poszłam szukać moich sztalug, niedokończonych płócien i farb. Znajdowały się w pawlaczu. Gdy weszłam na drabinkę, stwierdziłam, że są troszkę przygniecione przez różne dobra. Dobra-nie dobra, bo wszystko to, to tak zwane przydasie, czyli wszystko, co już raczej nie przyda się. Odpuściłam sobie grzebanie w tym wszystkim, ale na tablicy wiszącej pomiędzy aneksem kuchennym a salonem wypisałam kredą hasło: „Tamara! Bierz się w garść, kolory umykają!”.

25 września 2019 roku

Pamiętam moją ławeczkę, która stała blisko fontanny do 1992 roku. Wracając z pracy przez park, wspominałam wydarzenia z lat młodości. Ta ławeczka bardzo często była wtedy „naszą”. Już teraz nie byłabym w stanie określić jej dokładnej lokalizacji. Przez ten chodnik i dęby, które rozrastają się z roku na rok, krajobraz w tym miejscu jest całkiem inny. Ja przecież nie miałam wtedy osiemnastu lat. Boże, jaka ja byłam młoda i jaka musiałam być naiwna, jak na to patrzę z dzisiejszej perspektywy. Cholera, znów sentymenty mi z głębokiej pamięci wyszły na wierzch. Czym to jest spowodowane? Może tym, że teraz jestem singielką? Niby jestem i niby mogłabym tak żyć, ale sam Amadeusz, jako jedyny partner do życia, to czasem za mało.

W tamtych czasach zawrócił mi w głowie Igor. Zrywał się z pobliskiej jednostki wojskowej na przepustki i na lewizny, aby spotykać się ze mną. Najczęściej umawialiśmy się tu w parku, a poznałam go na dyskotece. Nie wiedziałam wtedy, że jest żołnierzem, ponieważ był ubrany po cywilnemu w jeansowe spodnie i kraciastą koszulę. Potem dopiero zauważyłam, że inni również przychodzili ubrani w ten sposób, bo był to jedyny zestaw ubrań cywilnych, który mieli schowany gdzieś w jednostce, i pożyczali go sobie wzajemnie. Do tej pory pamiętam to jego ubranie. Później przychodził również w mundurze. Jakoś się to skończyło dziwnie, nawet nie wiem dlaczego. Czasy były inne, nie było telefonów, nie można było SMS-ować i jakoś kontakt się urwał.

Miałam jeszcze kilka „epizodów” z chłopakami na parkowych ławkach, zanim wzięłam ślub z Karolem, ale były to już inne ławki, bo w tym miejscu już nie było ani fontanny, ani tamtej ławki. Tyle lat tędy przechodzę, a teraz wzięło mnie na wspomnienia. Niektóre ławki znajdują się tam, gdzie kiedyś, ale skąd mi teraz do głowy przyszła tamta? Może dlatego, że była pewnie jedną z pierwszych, żeby nie powiedzieć, że w ogóle była pierwszą tego rodzaju ławką. Może wspomnienia do mnie wróciły, bo zauważyłam parę całującą się w parku tak samo jak my wtedy. Młodzież w pełnym wydaniu. Ona w ciężkich butach, czarnych zakolanówkach, w kraciastej czerwono-czarnej, plisowanej spódnicy i w jeansowej kurtce, kolczykiem w nosie i dosyć mocnym makijażu. On w jakimś długim skórzanym płaszczu i w modnych ostatnio dziurawych, czarnych jeansach i oliwkowej koszuli pod płaszczem. W uszach miał duże tunele. Całowali się namiętnie w świetle zachodzącego słońca, które jeszcze przygrzewało dosyć mocno, i przy wtórze nieśmiałego poćwierkiwania ptaków. Jesień jest jeszcze piękniejsza, jeśli przeżywa się wiosnę życia. Ciekawa jestem, czym to się zakończy. Czy będą mieli kolejne ławki, czy utworzą nowe konfiguracje, a może usiądą na tej samej ławce, czy… Za dużo zaczęłam sobie zadawać pytań, a przecież wiem, że ideały na końcu i tak legną w gruzach. No i niby mam tego świadomość, ale jak byłam idiotką, tak jestem, bo z głębi duszy jakieś marzenia się wyłaniają. To jest chyba tak, jak z wiarą w życie wieczne. Niby nie ma, niby wiadomo, ale gdzieś tam coś nieśmiało próbuje mówić, że „a nuż…”.

I tak w opozycji do tej wiosny siedzącej na ławce idzie jesienna postać, którą moglibyśmy nazwać jesienią życia…

— Tfu, Tamara, wypluj te słowa! — mówię do siebie, aby odpędzić jakieś sentymentalne i bezsensowne rozważania. Może nie jest tak dobrze, ale jeszcze nie jest źle ani nawet słabo. Przecież równie dobrze mogłabym siedzieć tak samo jak oni. Nie mam co prawda takiej spódnicy i zakolanówek, ale przecież na tym polega różnorodność. Może tylko te moje brązy… Powinnam do ubioru wprowadzić więcej jaskrawych kolorów. Jak sam Arek mi mówi: „mama, dołóż coś dla oka”. Dobry chłopak z niego. Ma młody umysł i świeże spojrzenie na świat, powinnam więc brać jego zdanie pod uwagę.

Gdy wróciłam do domu, wzięłam się w końcu za porządki. No może nie należałoby nazywać tego aż tak hucznie porządkami. Po prostu chciałam wyciągnąć płótna i sztalugi z pawlacza. Czego tam nie było. Zepsuty laptop, stare, spalone żelazko, pęk kabli, nie wiadomo do czego potrzebnych, jeszcze stara skórzana kurtka Karola. Karton od mikrofalówki, lecz nie pusty, wypełniony archiwalnymi numerami „Angory”, tygodnikami „Wprost” i jakimiś motoryzacyjnymi „Auto-Światami”. Budzik elektroniczny, zepsute kijki narciarskie i stare buty Karola do kompletu. Wydawało mi się, że wyczyściłam już wszystkie jego ślady, a tu proszę. Dalej jeszcze nie wszystko, bo jakoś dziwnym trafem sztalugi leżały na spodzie, a wydawało mi się, że niedawno je tu położyłam. Jeśli w ciągu czerech lub pięciu lat byłam… byliśmy w stanie tak zagracić ten pawlacz, to co się dzieje przez całe życie? Jeśli się nie robi porządków, to tworzy się wielki bałagan. Czy taki wielki bałagan zrobił się w naszym małżeństwie, aż w końcu nastąpił jego kres? Tamara! — opierdzielam się w myślach. Co z tego porządku takiego dobrego? Jak u sąsiada, ani drzewka ani zwierzęcia, tylko jeden wielki porządek. Beton na podwórku i beton w głowie. Z założenia miało być ładnie, ale każdy ma swoją estetykę, tak samo, jak i smak. O gustach się nie dyskutuje. Tylko szkoda mojego Amadeusza, biedny nie wie, gdzie mógłby chodzić.

W końcu dostałam się do nich. Są! Nawet obraz, którego nie dokończyłam, bo dowiedziałam się o romansie Karola z Kopciuchem-hipopotamem. Kasztany przy kościele świętego Kazimierza. No tak, wtedy zaczęłam to malować. Farby może nadawałyby się jeszcze, jednak muszę dokupić część materiałów oraz pędzli… i do roboty, Tamara! Wtedy całkiem nieźle mi szło.

Wszystko fajnie, pełen zapał we mnie się obudził, tylko, gdy spojrzałam na to, co wydobyłam z pawlacza, przeraziłam się. Jak to nazwać? Może to namalować? Lepsze byłoby niż niejeden Vincent van Gogh. Niezła myśl, a tytuł? Tradycyjny Obraz nędzy i rozpaczy jest zbyt infantylny. Oczyszczenie z przygnębienia albo Nieludzki kawałek ludzkości. Oba są dobre, ale ten drugi chyba lepszy. Tak, to są nieludzkie ślady po ludzkości bądź może w ogóle tylko resztki nieludzkości. Gdy za czterdzieści pięć lat ta planetoida, o której mówili w radiu, trafi w Ziemię i potem znów za kilka milionów lat jakaś cywilizacja odnajdzie te szczątki, to czy to będą ślady ludzkości czy nieludzkości? Biorąc pod uwagę naszą spuściznę, obstawiam tę drugą wersję. Zostaną może z tego wszystkiego te narciarskie buty Karola i naukowcy nazwą sobie je po prostu butami nieczłowieka z Niziny… albo może Wyżyny Nadbałtyckiej (pod warunkiem, że będą wiedzieli, w którym miejscu istniał Bałtyk).

Uspokoiło mnie to trochę, gdy założyłam, że to będzie miało taki przebieg. Jeśli Karol zostałby nazwany nieczłowiekiem, to warto byłoby, aby te buty przetrwały. Tym samym nie wiedziałam już, czy dobrze zrobiłam, wyrzucając je do kosza z odpadami plastikowymi. Przez to nie mają szans na przetrwanie, ale niech będzie, dla dobra ludzkości wyrzuciłam je bez wyrzutów.

26 września 2019 roku

Kiedy wróciłam z pracy, Arek już był w domu.

— Witaj, synku, co za miła niespodzianka! — przywitałam się z nim zadowolona.

— Cześć, mamo! Widzę życiowy progres u ciebie, bo znów malujesz. — Wskazał na obraz umieszczony w sztaludze.

— Na razie wystawiłam go tylko, ale masz rację. Życie życiem, progres progresem, ale będę malować. Zostawmy te rozważania, opowiadaj, jak tam było.

— Spokojnie, tak, jak mówiłem przez telefon. Zajęcia mieliśmy w dużej klinice weterynaryjnej…

— A ty wiesz, co Maliniak powiedział? — zmieniłam temat, bo nie chciałam słuchać o zwierzęcych wnętrznościach, o których Arek mógłby z pasją opowiadać. Mnie zawsze w takich chwilach zbierało się na wymioty.

— Co? Nie wiem, mów!

— Powiedział, że jak Amadeusz będzie chodził po jego działce, to może mu krzywdę zrobić.

— Niech tylko spróbuje — Arek spochmurniał — to go wezmę na stół i będzie tematem kolejnych zajęć z anatomii.

— Co za człowiek — westchnęłam.

— Nie przejmuj się, mamo, tak gada, zgryźliwiec jeden.

— Pewnie, że nie. Mam nadzieję, że damy sobie z nim radę, ale jutro ty zostajesz sam z Amadeuszem, ja jadę w Bory Tucholskie na grzyby.

— O! Z Elwirą i Bożeną?

— Nie, to wyjazd z pracy.

— To dobrze, bo nie będziesz miała konkurencji. — Uśmiechnął się.

— Przestań! Na grzyby jadę!

— Nieważne, jak to się tam nazywa, zawsze to lepiej. Gdybyś pojechała z nimi, to byłybyście trzy do jednego kandydata.

— Oj synek, synek. Robisz sugestie jak Marzena…

— Marzena w kasku?

— Tak. Ona też wyobraża sobie, że ja jeszcze mogłabym zawrócić w głowie niejednemu facetowi. Co prawda jestem młodsza od niej…

— Widzisz, nie jest taka zła, też ci dobrze życzy.

— Ach, daj spokój. A powiedz, jak tam twoja Agata? — zapytałam, aby nie ciągnąć tej kwestii.

— A powiem ci… — Arek opuścił głowę i zrobił smutną minę, aż wystraszyłam się, że coś się stało. — Jest prawdopodobieństwo — westchnął — że jak ciebie nie będzie, to zaproszę ją do pomocy przy opiece nad Amadeuszem — powiedział to, po czym mocno się roześmiał.

— Osz ty! A ja się wystraszyłam! Zrobiłeś mnie.

— Może powinienem iść do szkoły aktorskiej — zasugerował mocno zadowolony z siebie.

— No, masz talent do tego.

Potrafi się czasem zgrywać i rzadko kiedy mu się to nie udaje. Jednocześnie cieszy mnie to zawsze.


***


Dzisiaj musiałam się spakować na ten wyjazd, bo jutro po pracy nie miałabym na to czasu. Kiedy układałam w walizce ubrania, Arek próbował mi doradzać.

— Coś reprezentacyjnego weź — powiedział, przyglądając się temu, co przygotowałam.

— No coś ty? Na grzybki?

— Grzybki, grzybkami, ale ty za grzybkami się nie oglądaj. Niczego ci nie brakuje, mamo, żebyś musiała się za jakimiś antykami oglądać. — Rozejrzał się po pokoju. — Te parę sprzętów w domu wystarczy.

— Oj Aruś, Aruś, potrafisz pocieszyć mamusię.

— Poważnie mówię, mamo.

— Całą sobotę będziemy chodzić po lesie, to wieczorem każdy pewnie zacznie obierać znalezione grzyby i w niedzielę przyjedziemy. Pewnie nie będzie czasu na zabawę.

— Nie sądzę. Widziałem na jakimś starym filmie, jak takie zakładowe grzybobranie wyglądało.

— Starym, a teraz czasy są inne.

— Takim, co taksówką jeździli. Zmiennicy chyba! — Arek nie zwracał uwagi na moje słowa. — No tak! Zmiennicy! Tam kierowca tylko po alkohol jeździł.

— Tu nie będzie takich rzeczy, tu jadą pracownicy poważnego urzędu miasta.

— Co ci szkodzi? Żebyś potem nie żałowała.

Namówił mnie, wzięłam lepszą kieckę i buty. Lepiej nosić niż się prosić. W sumie to jest mi bardzo miło, gdy własny syn coś doradza, szczególnie w takich kwestiach. Pogodę zapowiadali przyzwoitą, więc powoli zaczynał cieszyć mnie ten wyjazd. Widoki pięknego lasu o tej porze dobrze mi zrobią. Podwójną korzyść mogę mieć z tego wyjazdu, a nawet może potrójną bądź… poczwórną? Grzyby, świeże powietrze, ukojenie krajobrazem i ewentualna integracja. Dokładnie nie wiem, kto tam jedzie, ale nie powinnam się tym martwić. Chyba że obecnością Anki, która będzie wszystko relacjonować Marzenie. Nie wytrzyma i nie zostawi dla siebie nawet najmniejszego epizodu. Dla niej każdy najdrobniejszy szczegół jest wart omówienia z koleżanką. Ech, co za kobiety! Ale co tam, jestem już na tyle poważna, że nie martwi mnie to wcale.

27 września 2019 roku

Pojechałam do pracy samochodem, żebym później miała więcej czasu na ogarnięcie się, lecz nie było mowy o jakimś większym przygotowywaniu, nie zdążyłabym. Spakowana walizka czekała już w korytarzu i myślałam tylko o tym, czy czasem czegoś nie zapomniałam. Ostatecznie jednak nie jechałam przecież na miesiąc, więc gdyby nawet coś wyleciało mi z głowy, to świat by się nie zawalił i mój system nerwowy też raczej nie.

Po południu Arek odwiózł mnie na autobus.

— Trzymaj się, mamo! — krzyknął na pożegnanie.

— Cześć, do zobaczenia. Odwiedź dziadków w Strońsku jutro!

— Dobrze! — Machnął ręką.

Weszłam do autobusu. W środku było dużo par mieszanych i ja jako singielka mogłabym poczuć się nieswojo, ale nie byłam jedyna. Wolne miejsca znajdowały się obok Beaty z biura podawczego i Renaty z kasy. Obie były co prawda młodsze ode mnie, ale przecież mi mentalnie lat nie przybywało już od dawna. Usiadłam obok Beaty. Okazało się, że kierownik naszego wydziału również wybierał się sam. Nie słyszałam, żeby ostatnio został singlem, ale skoro on nie był świadomy tego, że ja jestem po rozwodzie, to znaczy, że nie wszystkie wiadomości tak szybko wszędzie docierają. Może ja też czegoś nie wiedziałam. To nie gorąca linia Marzena–Anka. Co prawda Anka siedziała razem z mężem, ale widziałam, że już trzymała słuchawkę przy uchu i zapewne składała relację — jak to mówi mój Arek — pani w kasku.

Wcześniej, gdy byłam jeszcze z Karolem, jeździłam na różne wyjazdy integracyjne z jego pracy, lecz z naszego urzędu nigdy. Wyobrażałam sobie jednak, jak taki wyjazd może wyglądać. Jednak — jak się okazało — wyobraźnię miałam bardzo ograniczoną. Co prawda wzięłam ze sobą dwie butelki wiśniowej nalewki, aby wystarczyły na oba wieczory, ale nie myślałam, że wszystko zacznie się tak szybko. Jeszcze dobrze nie wyjechaliśmy z miasta, a już zaczął się festiwal brzęczących butelek. Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się tego. Myślałam, że pracownicy urzędu będą się krępowali, że może zaczną nieśmiało i dyskretnie. Jednak nie, integracja ruszyła pełną parą. Obie z Beatą byłyśmy częstowane wszelkimi trunkami — to z lewa, to z prawa. Starałam się odmawiać, lecz w takich okolicznościach jest to wyjątkowo trudne zadanie. Beata robiła większe łyki ze swojej szklaneczki, a ja moczyłam tylko usta. Mój kierownik już zdążył się zrobić rumiany na twarzy i zaczął krążyć po całym autobusie. Zrozumiałe, że wiele osób zapraszało go do siebie na kolejkę, ale nie wiedziałam — w pewnym sensie — dlaczego tak często zatrzymywał się przy naszych fotelach. Okazało się, że Beata, chociaż jest siedem lat młodsza ode mnie, nie była powodem tych przystanków. To bardzo dziwne, ale zauważyłam, że od kiedy dowiedział się, że jadę sama i że nie jestem mężatką, jakoś inaczej na mnie patrzył. Przez cały ostatni tydzień zdążyłam to zauważyć. Teraz, ośmielony wypitym alkoholem, nie mógł utrzymać rąk przy sobie. Trochę już to wszystko zaczynało mnie irytować. Beata znosiła to spokojniej, mimo że to ja siedziałam przy szybie, więc ją powinien atakować w pierwszej kolejności. Podobnie zachowywał się samotny specjalista od planowania infrastruktury, lecz i tak największy problem zaczynał się robić z kierownikiem.

— Pani Tamaro! Ze mną się pani nie napije? — Znów stał obok.

— Panie kierowniku…

— Jaki panie?! Jaki panie?! Panów to NKWD wymordowało. Krzysiek jestem! — Wyciągnął prawą dłoń w moją stronę. Trącił swoją szklankę o moją, którą trzymałam w ręku, wypił alkohol duszkiem i nad Beatą zaczął sięgać do moich ust.

— Dziwne ma pan porównania — próbowałam ostudzić jego zapał.

— Taką mamy historię — skwitował. — I tylko nie pan, nie pan! — Pokiwał palcem wskazującym prawej ręki.

— Szanujmy ją więc — odpowiedziałam.

— Co? — zapytał zmieszany, jakby zapomniał, co przed chwilą powiedział.

— Historię! Mówiłam o szanowaniu historii.

— No tak, no tak — odpowiedział i czknął dwa razy.

Kierownik zmieszał się tylko na chwilę, tak jakby w myślach szukał zgubionego wątku bądź nowego tematu do dalszej rozmowy, po czym zaczął dalej zabawę. Cholera! Sytuacja zaczynała się robić poważna. To wszystko już przestało mi się podobać, czułam się niezręcznie. Beata robiła jeszcze jakieś dziwne i niekoniecznie kurtuazyjne uśmiechy, to do kierownika, to do specjalisty, lecz ja nie miałam na to żadnej ochoty. Specjalista miał na imię Grzegorz i był dużo młodszy ode mnie. Tym samym może w przypadku Beaty, jeszcze… Ale sama już nie wiedziałam, co też ona sobie myślała, bo myśli większości facetów już byłam w stanie łatwo odgadnąć.

Kierownik był dużo starszy ode mnie. Mógł mieć pięćdziesiąt cztery lata i widziałam, że ten wyjazd solo, to nie mógł być zwykły przypadek. Mieszane uczucia zaczęły się we mnie kotłować. Marzyłam o odpoczynku i spacerze po malowniczym lesie — te Bory Tucholskie miały mi to umożliwić. Żółknące już o tej porze liście brzóz dodawały koloru krajobrazowi i to dla mnie była główna motywacja. Nie musiałabym zbyt wiele tych grzybów uzbierać, żeby być zadowolona. Przede wszystkim liczyłam na święty spokój. To, że kierownik, czy tam Krzysiek, zaproponował mi ten wyjazd, to przecież nic takiego, każdy mógł jechać. Jednak zaczynałam sobie zdawać sprawę, że to całe jego zachowanie można podciągnąć pod molestowanie seksualne. Nie pozwalałam sobie, ale to wcale go nie zniechęcało.

— Żona nie mogła przyjechać? — zapytałam, mając nadzieję na ostudzenie jego temperamentu.

— Nie mogła, biedactwo, obowiązki — westchnął i spochmurniał.

Wrócił na swoje miejsce. Z daleka słyszałam tylko, jak głośno tłumaczy komuś siedzącemu obok, że drzewa nie będzie woził do lasu. Ja, gdybym była teraz obok niego, to chyba bym mu wygarnęła, że miałam nadzieję spotkać grzyby dopiero w lesie.

W całym tym zamieszaniu dziwił mnie spokój kierowcy, bo — mówiąc jak najdelikatniej — klimat zrobił się mocno jarmarczny. Ktoś z tyłu włączył głośnik bluetooth i słychać było głośną muzykę. Co prawda jestem miłośniczką wszelakiej muzyki, ale to nie była moja bajka i okazało się, że upodobania mam ograniczone. Trzeszczącego winyla puszczonego w ruch przy palącym się ogniu w kominku, przy kieliszku wiśniowej nalewki koniecznie ze Strońska, to aż byłoby miło posłuchać. Nawet gdyby to była punkowa muzyka, której byłam fanką we wczesnej młodości i do której miałam sentyment. Jednak aktualny repertuar niekoniecznie poprawiał moje samopoczucie. Kierowca jechał spokojnie, jak gdyby nic się nie działo na pokładzie jego pojazdu, i w ogóle się nie irytował. Dosłownie, jakby to do niego w ogóle nie docierało. Taką miał pracę i, wykonując ją przez lata, zapewne przyzwyczaił się do podobnych wyjazdów, a może tylko taki miał charakter. Jakkolwiek by to nie nazwać, to kierowcy w tamtej chwili przyznałabym najwięcej punktów. Może tylko dlatego, że jako jedyny był trzeźwy.

Zatrzymaliśmy się na przerwę gdzieś na przydrożnej stacji paliwowej. Spojrzałam na nawigację w telefonie, byliśmy dopiero w połowie drogi. Kiedy stanęłam razem z Beatą przed autobusem, po chwili poczułam męskie ręce na moich ramionach. Oczywiście był to Krzysztof, podobno mój stary dobry znajomy i wielbiciel mojej urody. Zaczął się rozgadywać na temat Karola, jaki to z niego frajer. Akurat w tej kwestii przyznałam mu rację.

Podobno według statystyk większość kobiet dopuściłaby się zdrady ze swoim przełożonym. Większość, czyli ponad siedemdziesiąt procent. Ja nawet nie próbowałabym, ale coś mi się wydaje, że z tą większością jest, tak jak z wodą w organizmie. Mam swoje zdanie. Może tylko dlatego takie stanowcze, że zależy ono tylko od szefa. Christianem Greyem to on nie był, nie ma się co oszukiwać. Mógł mieć jakieś atuty, przyznaję, i na poczekaniu mogę wymienić już dwa. Był kierownikiem i był wyższy ode mnie, ale tylko, gdybym nie chodziła w szpilkach. Skwitowałam całą rozmowę jednym zdaniem:

— Widzę, że na te grzyby, to może tylko ja z Beatą pójdę. No może ewentualnie znajdą się jeszcze jakieś dwie pary z całego autobusu.

— W żadnym wypadku, Tamaro! — mówił do mnie Krzysztof.

— Polemizowałabym.

— Załóżmy się. — Wyciągnął prawą dłoń w moją stronę.

— Darujmy sobie deklaracje. — Starałam się mówić do niego bezosobowo. Per „ty” jakoś nie chciało mi przejść przez gardło, gdyż uważałam, że to tylko rozochociłoby podchmielonego Krzysztofa.

— W takim towarzystwie to przyjemność iść do lasu — kontynuował.

— To miał być komplement? Czy to znaczy…

— Jak najbardziej! — odpowiedział, nie pozwalając mi dokończyć.

— Ja na swój temat mam już zdanie wyrobione — oświadczyłam oficjalnym tonem.

— Zawsze warto usłyszeć o sobie coś nowego.

— Boję się takiej prawdy…

Kierowca odpalił autobus i zawołał, żeby wsiadać i przerwał nam dialog:

— Za dwie minuty odjeżdżamy! Proszę się rozejrzeć, czy macie swoich sąsiadów.

Jechaliśmy, a ja dalej się dziwiłam kierowcy. Normalnie oaza spokoju z niego. Zero jakichkolwiek negatywnych emocji, czego nawet ja o sobie nie mogłam powiedzieć. Nosiło mnie już z powodu natręctwa mojego „nowego kolegi”. Całą nadzieję pokładałam w tym, że jutrzejsza pogoda zrekompensuje mi wszystko i ogólny bilans tego wyjazdu będzie dodatni.

Wątpiłam na samym początku, czy w ogóle uda nam się dzisiaj dojechać na miejsce, lecz okazało się, że z kierowcą-oazą całkiem sprawnie to poszło. Dotarliśmy do ośrodka położonego w miejscowości Małe Swornegacie. Na jego terenie usytuowano całkiem przytulne drewniane domki. Miejscowość ta znajdowała się między dwoma malowniczymi jeziorami, otoczonymi lasami. Istniała więc nadzieja, że sobota będzie wyjątkowo udana. W nocy tylko dzięki okolicznym światłom odbijającym się w tafli jeziora można było wyobrazić sobie, jak wygląda okolica.

Gdy wychodziłam z autobusu jako jedna z ostatnich osób, rzuciłam okiem na siedzenia i podłogę. Wiem już, że plac grunwaldzki po bitwie w 1410 roku prawdopodobnie wyglądał znacznie lepiej. Ten widok jednak nie poruszył kierowcy, wciąż miał spokój w oczach. Niesamowite!

Rozlokowanie uczestników zajęło dobrą godzinę i myślałam już o tym, że po kolacji, która była mocno spóźniona, spokojnie pójdę spać. Miałam wspólny pokój z Beatą. Jednak okazało się, że pójście spać o tej porze, było niemożliwe do osiągnięcia. Biesiada w restauracji rozpoczęła się już na dobre. Muzyka i tańce samoczynnie jakoś tak zagościły w tym pomieszczeniu i większość nie miała nic przeciwko temu. Oczywiście musiałam zatańczyć z kierow… Przepraszam! Teraz już z Krzysztofem, lecz byłam zmęczona i potrzebowałam spokoju. Po skończonym tańcu oznajmiłam tylko swojej współlokatorce, że mam dość.

— Beata, słuchaj, ja idę do pokoju.

— Jak chcesz, ja jeszcze trochę zostanę. Jakby co to zapukam albo się nie zamykaj.

— W porządku. Dobranoc, państwu! — powiedziałam i machnięciem ręki pożegnałam się ze wszystkimi.

— Tamara! Już idziesz spać? Impreza dopiero się rozpoczęła! — zaczął krzyczeć Krzysztof, gdy zobaczył mnie w drzwiach.

— Niestety, już idę. Przecież chyba mi wolno — odpowiedziałam.

— Owszem! To wolny kraj i wszystko wolno. Zaczekaj, odprowadzę.

— Nie trzeba, trafię, daleko nie jest.

— Gdybyś coś potrzebowała, to mów, dzwoń!

— Dziękuję za troskę! Dobranoc jeszcze raz.

— Dobranoc! — odpowiedział niechętnie, robiąc przy tym kwaśną minę, jakbym tym wyjściem zrobiła mu krzywdę.

Kobieta do pewnych rzeczy chyba musi dojrzeć. Na początku, we wczesnej młodości, szczerze wierzyłam w jakieś ideały. Później, wychowując dziecko, nie zwracałam uwagi na facetów, na ich zachowanie i mentalność. Łącznie chyba z Karolem. Czy trzeba przekroczyć czterdziestkę i rozwieźć się, aby poznać męską mentalność i fałsz?

Niezamknięcie pokoju to nie był dobry pomysł. Nie upłynęło nawet trzydzieści minut i Krzysztof znalazł się w środku, nie czekając na zaproszenie. Trudno było mi się go pozbyć. Robił różnego rodzaju dwuznaczne propozycje, łącznie z nawiązywaniem do swoich możliwości jako mój przełożony. Chyba podpadłam również na linii zawodowej, gdy wyrzuciłam go bezczelnie za drzwi. Po co mi była ta wycieczka? Na co ja liczyłam? Że będę odpoczywać i cieszyć się świeżym powietrzem, upajając się jednocześnie krajobrazami, i przywiozę kosz grzybów na zimowe zapasy? O ja durna. Tamara-idiotka, zapatrzona w jakieś romantyczne ideały, które nie mają nic wspólnego z normalnym światem.

Jeśli jednak myślałam, że po tym wszystkim jedynym zakłóceniem dzisiejszej nocy będzie tylko głośna muzyka dobiegająca z korytarza i powrót Beaty do pokoju, to znów byłam bardzo naiwna. Krzysztof, teraz już bardziej pijany, dobijał się do moich drzwi po raz kolejny i krzyczał, żebym mu otworzyła. Starałam się siedzieć cicho z nadzieją, że mu się to szybko znudzi, lecz chyba przesilenie jego aktywności nastąpiło dopiero około godziny trzeciej w nocy. Do tego miałam wyjątkowe szczęście, że nie było go pod drzwiami, kiedy wpuszczałam do środka Beatę, też lekko podchmieloną. Nie miała zamiaru kłaść się spać, tylko zaczęła mnie uświadamiać:

— Tamara! Wolna jesteś, co ci szkodzi zabawić się na takim wyjeździe?

— Ty mówisz poważnie, czy też już alkohol przez ciebie przemawia? — zapytałam mocno zdziwiona jej słowami.

— No dobra, dobra! Ale gdzie znajdziesz księcia teraz? Wyluzuj!

— Krzysztof jest żonaty!

— Na wyjeździe się nie liczy! — Machnęła ręką i weszła do łazienki.

Nie wiem już, czy Beata mówiła poważnie, czy żartowała. Położyłam się przy zgaszonym świetle, ale i tak długo nie mogłam zasnąć. Przeczuwałam, że cały wyjazd będzie do niczego. Nie będę się mogła uwolnić od natręctw Krzysztofa. Najbardziej martwiło mnie to, jak to wszystko będzie wyglądało, gdy wrócimy do pracy w poniedziałek. „Nie znajdę księcia teraz!”. Słabo! Już żałuję! Jezioro i las jutro rano mi tego nie zrekompensują. Może jednak Krzysztof wytrzeźwieje i nie będzie pamiętał wszystkiego. Może. Wyjazdu oczywiście żałuję.

28 września 2019 roku

Brałam pod uwagę różne wersje sobotniego poranka, ale okazało się, że moja głowa jest zbyt mała, aby przeanalizować wszystko. Rano obudziło mnie jakieś paniczne nawoływanie i sygnały alarmowe — jakiejś karetki, policji czy straży pożarnej. Z ciekawości, co też mogło się wydarzyć, wstałam z łózka i powiedziałam do Beaty:

— Ty, coś się chyba stało.

— Może się coś zapaliło — odpowiedziała, otwierając zaspane oczy.

Kiedy wstałam, ubrałam się i wyszłam na dwór, ujrzałam przed domkami prawie wszystkich uczestników wycieczki stojących na zewnątrz. Byli jacyś tacy dziwnie milczący, jedni nerwowo palili papierosy, inni chodzili dookoła po placu.

— Czy coś się stało? — zapytałam Ankę, która stała niedaleko ze swoim mężem. Spojrzała na mnie przerażonymi oczami i odpowiedziała:

— Krzysztof nie żyje!

— Jak to? Co się stało? — Zamarłam na chwilę sparaliżowana taką wiadomością.

— Nie wiadomo. Policja i prokuratura będą ustalać, ale najprawdopodobniej wylew albo zawał.

— O cholera!

Nogi się pode mną ugięły i zrobiło mi się bardzo gorąco. Serce momentalnie podeszło mi do gardła. Przerażona nie wiedziałam już, czy stać tutaj, czy iść gdzieś nad jezioro, aby ochłonąć. Nie spodziewałam się udanego pobytu, ale że coś takiego może się wydarzyć? Niby zawsze można brać pod uwagę najgorszy scenariusz, czyli wypadek zbiorowy całego autobusu, bo skoro wyjeżdżamy na drogę, musimy się z tym liczyć, ale tę wiadomość akurat mój organizm odebrał wyjątkowo negatywnie. Miałam rozdarte serce i nachodziły mnie niezbyt mądre myśli. Może, gdybym zgodziła się na jego amory, to udałoby się go jakoś reanimować? Ja pierdzielę! Zaczęłam obwiniać samą siebie. Jeszcze słowa Beaty, wykrakała normalnie! „Co ci szkodzi zabawić się na takim wyjeździe” — cały czas miałam w głowie tylko to jedno zdanie.

Policja i prokurator zajmowali się swoimi czynnościami, lecz nie można było przesłuchać prawie żadnego świadka, ponieważ po kontroli alkomatem większość się do tego nie nadawała. Słyszałam, jak Grzegorz dmuchnął w urządzenie i policjant zdziwił się dosyć mocno:

— Uuu, grubo! Prawie dwa promile. To ile wypiliście? — zapytał.

Grzegorz zastanawiał się i analizował dość intensywnie, widać, że w tej niekomfortowej sytuacji sprawiało mu to trudności, ale w końcu się odezwał:

— Może… dwa litry.

— Ile?! — wykrzyknął zdzwiony policjant. Grzegorz, widząc minę policjanta, szybko poszedł po rozum do głowy i przemyślał całą sytuację jeszcze raz. Zapewne doszedł do wniosku, że przecież po litrze na głowę to nie byłaby znów tak duża dawka i dla dobra sprawy skorygował swoją odpowiedź.

— Nie, dwa może nie. Około trzech litrów.

Wtedy policjant złapał się za głowę, pomimo że zapewne widział i słyszał już niejedno w swym życiu.

Ja akurat byłam trzeźwa i mogłam spełnić swój obowiązek. Odpowiadałam na pytania wysokiego i potężnego mężczyzny z krótko przystrzyżonymi włosami. Wyznałam oczywiście dokładnie, jak było, niczego nie ukrywałam.

Nie muszę dodawać, że las i jeziora w tym miejscu prezentowały się wyjątkowo pięknie, lecz nikt już w pełni nie korzystał z uroków tego miejsca, a nawet jeśli, to nie odbierał tego właściwie. Cały dzień to jeden wielki niekomfortowy smutek, zaduma i niesmak. Ja czułam się dziwne. Wyjątkowo dziwnie. Czy mogłabym mieć wpływ na inny przebieg tego poranka? Mój kierownik nie żył z powodu przedawkowania alkoholu, a ja miałam gigantycznego kaca. Czy to normalne?

Po południu poszłyśmy jednak z Beatą do lasu przewietrzyć głowę i pooddychać mocniej. Pomimo tego wszystkiego nazbierałyśmy pełne koszyki grzybów. Nawet nie myślałam, że tak może być. Zawsze chodzę z uniesioną głową, oglądam drzewa, zwierzęta, a na grzyby zwracam uwagę dopiero, kiedy dosłownie stają na mojej drodze.

29 września 2019 roku

Wracaliśmy autobusem do domu. Gdyby ktoś patrzył na nas teraz z zewnątrz, a nie wiedział, co się stało, nie poznałby nikogo. Ta wycieczka zmieniła wszystkich. Tylko ten sam kierowca prowadził autobus z niezmiennym stoickim spokojem. Dla niego to kolejny wyjazd, taki sam jak każdy inny. Dla mnie natomiast pierwszy od dawna i do tego jesienny, a tak niefortunnie zakończony.

Siedziałam przy oknie i dumałam nad światem. Do tej pory nie myślałam w ten sposób, ale teraz przyszło mi do głowy, że tam gdzie pojawiają się faceci, należy zawsze brać pod uwagę również i to, że mogą pojawić się kłopoty, a nawet mieć pewność, że prędzej czy później one będą.

30 września 2019 roku

Po takim wyjeździe potrzebny był mi odpoczynek, ale mimo to poszłam do pracy w poniedziałek. Marzena była wyjątkowo dobrze poinformowana o wszystkim, co się stało. Być może wiedziała nawet więcej. Widziałam, jak na mnie patrzyła.

— No i co teraz będzie? — zapytała.

— Jak to „co”! Obsadzą nowego kierownika na tym stanowisku — ucięłam. Nie chciałam wysłuchiwać jej rozważań.

Widać było, że myślała o czymś, ale nie odzywała się, a ja nie podejmowałam żadnej dyskusji i dalej pracowałyśmy w milczeniu.

1 października 2019 roku

Arek ciągle przebywał we Wrocławiu, pomimo że rok akademicki jeszcze dobrze się nie zaczął. Cóż, ma swoje sprawy. Wzięłam sobie wolne, bo chciałam pojechać do rodziców. Wracałam z pracy nieśpiesznie przez park, jak zawsze rozglądając się, zupełnie zakręcona. Ciekawe, jak postrzegano mnie z boku, skoro jako jedna z nielicznych nie przypominałam jakiegoś zagonionego homoidalnego robota, który nawet odpoczynek odwala na czas. Tamara-maślara akurat przyszło mi do głowy. Szłam więc sobie bardzo powoli jak taka maślara właśnie. Obok na ławeczce siedziała dziewczyna ubrana w długą wełnianą spódnicę, brązowe botki i jeansową kurtkę. Patrzyła w sporych rozmiarów tablet i piła kawę z kubka termicznego. Chociaż właściwie, czy to kawa była, to akurat tego nie było widać. Sama taki wniosek wyciągnęłam. Tak się rodzą pomówienia i plotki, przez które można doprowadzić czasem nawet do tragedii. Świat się może zawalić, a ona dalej będzie spożywała spokojnie jakiś gorący płyn. Żeby dokładnie stwierdzić, co jest w tym kubku, należałoby podejść i zapytać. Chociaż zapytać też nie. Ludziom nie powinno się tak łatwo ufać, mogą człowieka w błąd wprowadzać. Należałoby samemu sprawdzić, co też ona tam piła sobie. Świat się kręci, Tamara idzie przez park, a dziewczyna pije sobie coś… Lecz czy nie można jej zaufać i uwierzyć, że pije właśnie kawę? Tu się właśnie teraz przejechałam na sobie! Jej jednak można by zaufać. Dlaczego nie? Sama sobie nie dam ręki uciąć za to, że to, co ona piła, to akurat kawa… Nie pomyślałam nigdy w ten sposób. Gdy leniwe myśli błądzące cały czas po tej samej orbicie wreszcie ześlizgnęły się płynnie z tematu kawy lub gorącego płynu, zatrzymały się na ławeczce.

Ławeczki znajdujące się teraz w parku różnią się już znacznie od tych, które tu stały w latach dziewięćdziesiątych, ale oprócz tej jednej z moich pierwszych, na której siadałam razem z Igorem, pozostałe zostały zamontowane w tych samych miejscach. Akurat ta tutaj, stojąca pod ogromnym klonem, była kolejną naszą ulubioną, kiedy to chodziłam z Robertem. Z boku rosną krzewy berberysu i dzikiego bzu, co zapewnia odrobinę pewnego rodzaju intymności. Pokładałam w nim wtedy wielkie nadzieje i snułam plany na przyszłość, jednak nic z tego nie wyszło. Gdy sobie to teraz wspominam, zastanawiam się… A co ja się będę zastanawiać, tak wyszło i czasu się nie cofnie. Mam do tej pory kontakt z Robertem i on również miło wspomina tamte czasy. Brakło nam jednak małej iskierki, aby doprowadzić ten związek do formalności urzędowej. Tamara-sentymentara. Szłam tak i czy nie mogłabym myśleć o czymś innym? Ale właściwie, o czym miałam myśleć? Myśli to myśli i nie zrobisz z nimi wszystkiego tak, jakbyś sobie tego życzyła, przychodzą i już.

Facet z miejskiej służby porządkowej ubrany w pomarańczową kamizelkę próbował doczyścić napis, który ktoś zmalował niedawno na cokole Tuwima. Przeczytałam: „Kocham cię, debilu — Jezus Chrystus”. Natychmiast przyszło mi do głowy, jaką to ma moc! Niby cytat znany, ale włożony w usta Chrystusa staje się symbolem nowoczesnej Ewangelii. Powiało świeżością i nawet do mnie taki tekst dociera. Gdyby tak wyglądały współczesne kazania i katecheza, młodzi ludzie na pewno zauważyliby to. Dotychczasowy konserwatywny i archaiczny styl przekazu stosowany przez Kościół nie dotrze już do młodego odbiorcy. Patrzyłam i myślałam, jakie to słodkie zarazem, ile w tym miłości. Móc być tak kochaną, aby ktoś swobodnie nie krępował się mówić do ciebie „debilu”. Wiem, o czym mówię, i proszę mnie nie krytykować, bo pomimo pewnych kompleksów myślę, że sama siebie kocham bardzo („jak siebie samego”) i zawsze zwracam się do swego lustrzanego odbicia per idiotko. Debilko… też byłoby ładnie. Jednocześnie ten napis, namalowany akurat tutaj, pod stopami Tuwima, choć brzmiał dwuznacznie, stawał się wyjątkowo uniwersalny. Skierowany tak jakby do niego. Do Tuwima-Polaka, Tuwima-nie-Żyda, Tuwima chrześcijanina i Tuwima wielkiego pisarza-poety.

Szłam sobie dalej, a tu można powiedzieć dosłownie „mimozami jesień się zaczynała”. Tu właśnie — od tego pomnika w tamtą stronę. Facet czyszczący cokół wkładał w to coraz więcej wysiłku, jego ruchy stały się szybsze i pochłaniały coraz więcej energii. Jesień pozostawała nadal jesienią, a facet czyścił. Był w pracy, a ja szłam sobie z niej. Czy to nie jest niesamowite?! Uwielbiam też takie krótkie treściwe przekazy słowne. Chciałabym tak umieć. Wers z piosenki Sexbomby podpisany jako Jezus Chrystus, a takie zrobił na mnie wrażenie. Wiele razy widzę na kościołach różne hasła: „Wejdź — Jezus czeka”, „Zapraszam — Jezus”, „Przyjdź, zanim cię przyniosą”. A tutaj proste i uniwersalne „kocham cię, debilu”.

W związku z tym akurat moje myśli zeszły na inny, choć może powiązany z tematem, wątek. Wcześniej nie miałam zamiaru rozwodzić się nad dorobkiem literackim Melchiora Wańkowicza. Jednak nasunęły mi się jego dwa hasła reklamowe. Sam mówił, że jeżeli chodzi o honoraria, które przeliczał na litery, to akurat te dwa były najdroższe. Pierwsze, wymyślone jeszcze przed wojną, to „Cukier krzepi”, za które oczywiście dostał pokrzepiające honorarium, a drugie, już wymyślone po wojnie w czasach komunistycznych, to „Lotem bliżej”. Genialna prostota! Myślałam już nieraz nad czymś takim, jednak nic podobnego w życiu mi chyba nie przyjdzie do głowy. Może lepiej wezmę się za malowanie.

2 października 2019 roku

Wzięłam Amadeusza, spakowałam sztalugę z płótnami, dokupiłam farb i wyruszyłam do rodziców na wieś, do Strońska. Odwiedzę ich, posiedzę „chwilę” i może dokończę ten kościół pod kasztanami albo zacznę malować jesienne nadwarciańskie błonia z owocującymi malinówkami… O tak! Niezły pomysł. W dali ze zbocza będzie widać błyszczącą Wartę wraz z kolorowymi wierzbami i olchami, a na pierwszym planie czerwieniejące się gałęzie pełne malinówek.

Gdy wcześniej próbowałam malować i moja twórczość zaczynała już przynosić mi radość, przyszła chwila, w której rzuciłam wszystko — kryzys w moim małżeństwie. Dzisiaj jestem już inną kobietą, bardziej świadomą, i zaczęłam od nowa. Incydent w Borach Tucholskich trochę zachwiał moją psychiką, ale jak mówię do siebie zawsze, jak i mój ojciec powiadał: „Tamara, zepnij pośladki. Nie na darmo masz imię po babci!”. Czyli po jego matce. Spinam więc jakoś i dzięki temu żyję. Może to jakaś ormiańska siła czy ormiański temperament, które jeszcze gdzieś wraz z krwią płyną w moich żyłach. Sztalugi i pędzle są do tego dobrą motywacją i nawet wymyśliłam sobie hasło: „Przestań się mazać, zacznij to robić pędzlem na płótnie”. Biorę sobie to mocno do serca i dzięki temu oto nowa gwiazda malarstwa polskiego — kolejna Tamara — wschodzi właśnie. Co prawda nieśmiało, ale wschodzi i jednocześnie akurat jedzie samochodem z północy na południe.

Dom rodziców zbudował mój dziadek w latach sześćdziesiątych. To niewielkie gospodarstwo z sadem. Pamiętam, jak spędzałam tu wakacje, przez co mam do tego miejsca ogromny sentyment. Wspominam dziecięce zabawy i kąpiele nad Wartą, prace polowe i wszystko, co działo się wtedy. Może wraca to do mnie teraz bardziej, bo z wiekiem pamięć się wyostrza? Cóż, taki przyszedł dla mnie okres i zebrało się więcej wspomnień. Zaskakujące jest natomiast to, że zachowałam to wszystko w pamięci — także dawne znajomości. Jednocześnie wydaje mi się, że pomimo skończonych szkół średnich, studiów i rozjechania się wspólnych dróg, wciąż jesteśmy tymi samymi ludźmi. Dziwne, że większość tych osób nawet wtedy, gdy ich spotykam i próbuję zamienić z nimi jakieś zdanie, traktuje rozmowę wyjątkowo oficjalnie. Może ja coś inaczej odbieram, ale mam wrażenie, że to obiektywne spostrzeżenie. Nawet i chłopcy… no, mężczyźni już teraz. Ci, którzy bardzo chcieli się ze mną spotykać, obiekty młodzieńczej fascynacji, po tylu latach jakby prawie mnie nie znali. Czym to może być spowodowane? Czy to wina mojej dziwnej otwartości, czy może ludzie z natury są jacyś dziwni i zamykają się w sobie wraz ze swymi problemami? Mnie to nie krępuje, a nawet bardzo lubię wspominać wszystko, co działo się w czasie tych beztroskich lat. Dzieckiem człowiek się rodzi i z tego się nie wyrasta. Jeśli ktoś próbuje udawać i myśli, że oto dorósł albo jakoś spoważniał, to — moim zdaniem — jest jakiś niepoważny, a nawet nie tylko „jakiś”, jest wyjątkowo niepoważny. Założy garnitur i zapomni, że był kiedyś chłopcem, który łapał kijanki i ryby w zakolach Warty albo latające robaki świętojańskie do słoika, że biegał po wsi brudny oraz jadł kromkę chleba polaną śmietaną i posypaną cukrem, i że… Tamarę ciągnął do bunkrów nad rzeką, aby tam najpierw bawić się w lekarza, a potem już, aby nieśmiało ją całować i obmacywać. Czy to powód do wstydu? Akurat teraz wspominam takiego Jarka Grzelaka. Niedawno, gdy próbowałam odezwać się do niego, odwrócił głowę i udał, że mnie nie zna. Czy po tylu latach można nosić jakiś wstyd w sobie, mieć wyrzuty sumienia, że oto on bawił się w młodości z Tamarą? Raczej to oznaka pewnej niedojrzałości, której w dzieciństwie jakoś nie przejawiał.

Wspominałam Jarka, a co z resztą tej dzieciarni, która przez całe lato włóczyła się nad rzeką? Ewa Kłys, Jola Bąk, Krzysiek Kalat i inni… Ech! W każdym razie może w lusterku nie widać, że mam czterdzieści pięć lat, a w głowie… W głowie cały czas to samo młodzieńcze siano z nadwarciańskich łąk. Zielonych łąk… Dla mnie jednak wspomnienia są ważne i wzruszające. Będę sobie wspominała akurat może nie wtedy, kiedy będę chciała, ale wtedy, gdy nie będę rozmyślać nad czymś innym.

Kamrat, brązowy kundel rodziców, skakał i głośno szczekał zamknięty w zagrodzie, mogłam więc spokojnie wjechać na podwórko. Wzięłam ze sobą Amadeusza i weszliśmy do środka, gdzie roznosiła się woń przygotowywanego wcześniej ciasta.

— Mamo! Dzień dobry! Zrobiłaś marlenkę! — zdziwiłam się, jednak byłam zadowolona.

— Jak miałam nie zrobić, skoro wiedziałam, że przyjeżdżasz — odpowiedziała uśmiechnięta mama.

Uwielbiam marlenkę. Podobno to tradycyjne ciasto armeńskie na bazie kruchego ciasta i miodu. Jego pochodzenia i tradycji w naszej rodzinie nikt już nie potrafi dokładnie wyjaśnić i sama nad tym już się nie zastanawiam. Najprawdopodobniej to się wzięło od pradziadków, którzy stamtąd wrócili do Polski. Ważne, że mama potrafi je jeszcze upiec. Sama też znam przepis i robię je czasem. Amadeusz również je uwielbia. Zostawiłam kiedyś na kuchennym blacie świeżo zrobione i chciałam, aby jeszcze trochę odpoczęło, zanim włożę je do lodówki. Zadbał wtedy o to, abym tego nie zrobiła. Moja wina, nie dopilnowałam. Teraz też, gdy go tylko wypuściłam na podłogę, zaczął dziwnie węszyć. Wiedział dobrze, jak zaopiekować się tym smakołykiem.

Drzwi prowadzące do drugiego pokoju otworzyły się i ukazał się w nich ojciec. Wiek już trochę ograniczył jego ruchy, ale mimo wszystko nadal był samodzielny i mógł cieszyć się wspólnym życiem z matką. Rodzice zawsze byli wzorem dla mnie i kiedyś też nie brałam pod uwagę innej opcji małżeństwa, planowałam zestarzeć się z Karolem i być może nawet tu, w tym samym domu mieszkać. Czas pokazał, że ograniczona byłam z tą swoją wizją.

— Witaj, córciu! Jak się cieszę, że przyjechałaś. — Padliśmy sobie w objęcia, a po chwili ojciec dodał: — Jabłka jeszcze na drzewie, pomożesz mi je zrywać.

— Dzień dobry, tato! Arek nie oberwał wszystkich, jak był u was?

— Oberwał trochę, ale wiesz jak to dzieciak. Nie miał zbyt dużo czasu.

— No, ale może narwał tyle, że już wystarczy. Wszystkie się nie przechowają i potem znów będziesz miał kłopot.

— Jeszcze trochę by się przydało.

— Zmobilizuję go do tego. Ja nie będę wchodziła po drabinie. Ale może to i dobrze, że zostało trochę owoców na drzewach. Mam zamiar spojrzeć na Wartę z sadu i może namaluję coś, więc jabłka dodadzą smaku temu krajobrazowi.

— No, córcia, masz talent, próbuj. Pamiętam, jak byłaś mała, pokrywałaś każdy kawałek papieru swoimi rysunkami.

— Żałuję teraz, że nie próbowałam na ASP. A nuż udałoby mi się. Byłabym malarką.

— Aby być malarką, trzeba tylko malować, nic więcej — wtrąciła mama.

— W tym przypadku masz rację, mamo. Mieszkania też malują malarze.

— Nie to miałam na myśli — obruszyła się lekko i niegroźnie zarazem.

Klimat tego pachnącego miodową marlenką domu już pozwolił mi się jakoś rozluźnić. Amadeusz również docenił zalety tego miejsca. Wszedł i położył się za kaflowym piecem, który wykorzystywano również do przygotowania potraw. Ogrzewanie tego domu było nadal takie samo, jak zrobił je dziadek w latach sześćdziesiątych. Jedynie piec został zmodernizowany w ten sposób, że ogrzewał teraz wszystkie pomieszczenia. Palić jednak dalej trzeba w nim było, co miało swój urok. Nie potrzeba przytulnego kominka, by czuć bliskość ognia.

Usiedliśmy przy kawie.

— Opowiadaj, córciu — prosiła mama.

— Co mam opowiadać? Arek we Wrocławiu i siedzę sama z Amadeuszem.

— A z tym wyjazdem?

— No dlatego wzięłam sobie wolne. Raz pojechałam i akurat przytrafić się musiał taki wypadek. — Machnęłam ręką, aby dać mamie do zrozumienia, że to dla mnie przykre wspomnienie. — Chciałam odpocząć trochę na wycieczce, ale nie wyszło… Uhm, pycha! — Odgryzłam kęs ciasta i pochwaliłam mamę.

— Cieszę się, że ci smakuje.

— Mamo, co może być lepszego od tego ciasta?

— Golonka w kapuście — odezwał się ojciec.

— Oj, Leon, ty jak zawsze tylko golonka. W twoim wieku, z takim cholesterolem, wybij sobie to z głowy — skarciła go mama.

— No widzisz, Tamara, mama już mnie na straty spisuje i nawet nie chce dobrze gotować. — Próbował się poskarżyć.

— Wiesz dobrze, tato, że to niezdrowe — odpowiedziałam, nie chcąc się litować nad ojcem. — Musisz o siebie dbać.

— Zdrowe czy niezdrowe. W moim wieku, co miałbym sobie żałować.

— No właśnie, wytłumacz mu, Tamara — skarżyła się mama.

Ach ci rodzice. W pewnych kwestiach zachowują się jak małe dzieci. Kłócą się o jakieś drobne rzeczy, lecz gdy na nich patrzę, to łezka w oku mi się kręci.

3 października 2019 roku

Obudził mnie zapach smażonych naleśników. Mama stała przy piecu nad patelnią.

— Dzień dobry, mamo. Naleśniki? Tak wcześnie wstajesz?

— Tak sobie pomyślałam, że zrobię. Zaparzyć ci kawy?

— Dobrze, poproszę.

Gdy wyszłam z łazienki już wszystko czekało na stole.

— Mamo, jestem dorosła i nie musisz skakać nade mną. Dałabym sobie radę sama.

— Dla mnie to nie problem. To przyjemność przygotowywać coś nie tylko dla ojca — odpowiedziała uśmiechnięta.

— A właśnie, a on gdzie? Śpi jeszcze?

— No coś ty. Już gdzieś łazi po podwórku. Poszedł zanieść jedzenie Kamratowi i widziałam, jak z Kamińskim przez płot rozmawiał.

— Ach, żebym ja miała takiego sąsiada jak Kamiński — westchnęłam.

— No, nie możemy na niego narzekać. Ale czasem zbałamuci ojca na kieliszek nalewki.

— Żeby mój sąsiad wywoływał mnie zza płotu tylko po to, aby wypić kieliszek nalewki, mamo, to byłoby wręcz niesamowite. A jedna mała nalewka tacie chyba nie zaszkodzi.

— To prawda, że zdarza mu się to rzadko i zawsze tylko z Kamińskim.

Radio grało w tle i właśnie usłyszałam, że spiker mówi o słonecznej pogodzie i temperaturze dochodzącej do piętnastu stopni. Dzień zapowiadał się znakomicie. Ojciec wrócił z podwórka.

— Dzień dobry, Tamara.

— Dzień dobry, tato.

— Mam nadzieję, że mniej jabłek nam się zmarnuje. Będziemy robić cydr — oznajmił.

— Cydr? — zdziwiłam się.

— Cydr, a czemu nie? Kamiński ma taki młynek do owoców. Tłoczy je na sok albo właśnie przyrządza z nich moszcz owocowy do fermentacji.

— Ciekawe. — Zainteresowało mnie to. — Ty ciągle masz jakieś nowe pomysły i coś robisz.

— Będziesz miała moje lata, to zobaczysz, że aby krążenie nie ustało, trzeba coś robić.

— Dobrze, dobrze, nie neguję tego.

— Tym bardziej, że i jabłka mam, i szklany balon stoi niewykorzystany — kontynuował.

— Będę dopingowała, aby ci dobry produkt wyszedł.

Naleśniki do kawy to nawet dobry pomysł. Nie są słodkie, dzięki temu mogą być uniwersalnym daniem. Ojciec polał je sobie sosem paprykowo-mięsnym, a ja wolałam dżem ze strońskich malinówek. Spiker opowiadał o prędkości, z jaką porusza się nasz naturalny satelita po orbicie. Około jednego kilometra na sekundę… to dosyć wolno. Nie wiedziałam tego, a spiker nie trudził się dokładnymi wyliczeniami, ale biorąc pod uwagę, że okrążenie ziemi zajmuje mu prawie miesiąc, to musi być powoli. Gdyby jednak wyobrazić sobie samochód pędzący z taką prędkością… Wychodziłoby mniej więcej trzy tysiące sześćset kilometrów na godzinę. Zastanawiałam się jeszcze raz, żeby nie wyszło tak, jak wtedy z liczeniem, ile będę miała lat w roku 2064, gdy kometa spadnie na naszą planetę. Chyba nie. Liczyłam dobrze. Jak to punkt widzenia potrafi radykalnie zmienić postać rzeczy. Mama wyrwała mnie z rozmyślań.

— Co cię gnębi, córciu?

— Nie, nic, mamo — odpowiedziałam i machnęłam ręką.

— Tak się zamyśliłaś — drążyła, przyglądając mi się podejrzliwie, jakby oczekiwała, że wyjawię jej jakąś tajemnicę.

— Akurat rozmyślałam nad nieistotną rzeczą. Obliczenia w głowie sobie układałam. — Spojrzałam w okno. — Ładna pogoda, to chyba przejdę się nad Wartę.

— Nie smakują ci naleśniki? — Mama dalej dociekała przyczyny mojego zamyślenia.

— Skąd znowu ci takie rzeczy przyszły do głowy? Są bardzo dobre, a dżem palce lizać.

W radiu słychać było The Sound of Silence Simona & Garfunkela. Wzięłam kubek z kawą i podeszłam do okna. Za podwórkiem widać było sad, a za nim nadwarciański krajobraz. Kamrat wypuszczony z zagrody uganiał się za denerwującymi go wróblami. Pomyślałam sobie, że kiedyś dokładnie tak chciałam. Marzyłam o rodzinnej sielance i upajaniu się życiem, bez robienia czegoś w danej chwili. Wszystko się zgadza — teraz stałam i nic nie robiłam. Sięgałam tylko wzrokiem daleko nad taflę rzeki, a cicha łza mi spływała po policzku. Nie była to do końca łza uroniona ze szczęścia i spokoju. Kiedyś w tych marzeniach był jeszcze przy moim boku Karol i to spowodowało ten smutek. Wizja spełniała się… prawie się spełniała. Zapowiadał się piękny dzień.

Na wszystko trzeba spojrzeć z innej perspektywy. Warto popatrzeć na swoje wewnętrzne życie z daleka, tak jak spogląda się z Ziemi na Księżyc. Wtedy wszystko zmienia postać rzeczy. Są jednak takie chwile jak ta dziś, kiedy gdzieś jeszcze przypomina się człowiekowi ten wewnętrzny zachwyt nad niewyhamowaną prędkością swojego szczęścia.

Postanowiłam pójść nad Wartę. Wzięłam ze sobą Kamrata na smyczy. Pies jest jednak wdzięcznym stworzeniem, potrafi się cieszyć. Zwykły spacer nad rzeką, a tyle radości mu sprawiał. Ucz się, Tamara, od niego — mówiłam do siebie.

I uczyłam się, jak mogłam. Spacer sprawiał mi przyjemność, pogoda dopisywała, słońce pięknie świeciło, a ja robiłam zdjęcia telefonem komórkowym. Może kiedyś będą stanowić inspirację do mojego malowania, a nawet jeśli nie, to warto było uchwycić tę chwilę i te kolory. Kamrat również próbował korzystać z tego, jak tylko mógł. Spuściłam go ze smyczy — jego radości nie sposób nawet opisać. Biegał jak wariat po prostu.

Jak sobie to w wyobraźni zaplanowałam, tak zrobiłam po powrocie ze spaceru. Rozstawiłam sztalugi w sadzie i zaczęłam tworzyć. Na pierwszym planie była jabłonka rzucająca cień, z nisko rozpostartymi gałęziami obwieszonymi czerwonymi owocami. Dobrze, że Arek nie oberwał wszystkich, bo musiałabym wspomagać się wyobraźnią, a tak miałam to wszystko jak na dłoni. Zaczęłam szkicować. Zadowolony Kamrat biegał po podwórku i od czasu do czasu pokazywał, że szczerze cieszy się z mojej obecności. Jednak pies reaguje całkiem inaczej, to nie leniwy Amadeusz.

W południe można było nawet rozłożyć się na leżaku i łapać witaminę D3, tak pięknie jeszcze grzało słońce. Czułam rześkie powietrze znad Warty. Dla kogoś, kto całe życie oddycha miejskim zgiełkiem, to miejsce mogło jawić się jako coś wyjątkowego. Tak mówię, chociaż to moje subiektywne spojrzenie, a w rzeczywistości pewnie wygląda to zupełnie inaczej.

Tak się zamyśliłam i zajęłam tym, co robię, że nie miałam świadomości upływającego czasu. Z tego artystycznego transu wybudził mnie głos ojca.

— Tamara! Przerwij tę pracę! Chodź na obiad!!!

— Co? Już?! — zdziwiłam się.

— No, niedługo piętnasta!

Zostawiłam sztalugę na miejscu i poszłam do domu, ale to już była taka pora, że należałoby ją zwinąć. Przecież zjem obiad i zaraz będzie wieczór. Na dzisiaj wystarczy tej mojej twórczości.

Weszłam do środka i moje nozdrza wypełnił zapach ziół, cebuli i mięsa pochodzący ze świeżo przyrządzanej potrawy. Mama znów starała się mnie rozpieścić jedzeniem.

— Gulasz? — zapytałam.

— Gulasz węgierski z meksykańskimi akcentami. Wersja autorska — oznajmiła zadowolona z siebie mama.

— Pachnie znakomicie.

— I znakomicie smakuje. Co prawda to nie golonka, ale dobre — zarekomendował ojciec, a ja po spróbowaniu zgodziłam się z jego zdaniem.

Tak jak przewidywałam. Po obiedzie można było tylko wyjść po to, aby zebrać ten cały majdan do domu. Nie było sensu ślęczeć nad obrazem do samego wieczoru. Wraz ze mną na podwórko wyszedł ojciec i poszedł do Kamińskiego. Słyszałam tylko, jak rozmawiają za płotem. Widać było, jak Kamiński krzątał się dookoła murowanego kominka-wędzarni. Zaczęli wołać w moją stronę:

— Spróbuj, Tamara.

— Dzień dobry, panie Kamiński.

Mężczyzna stał przy płocie i trzymał w ręku talerz z kawałkiem wędzonej kiełbasy.

— Robił pan kiełbasę? — zdziwiłam się.

— No, czasem robię. Spróbuj, czy dobrze uwędziłem.

— Panie Kamiński, biorę i przenoszę pana do siebie jako sąsiada. Mój jakoś inaczej podchodzi do stosunków sąsiedzkich.

— Ale co? Kiełbasa może być?

— Pycha!

Dla dopełnienia tego sielankowego obrazu stosunków sąsiedzkich ojciec podszedł do płotu i przyniósł kieliszek nalewki.

— To taką masz pilną sprawę do załatwienia z sąsiadem? — zapytałam.

— Jeden kieliszek dla kurażu nie zaszkodzi. Poszedłem do Stacha po ten młynek do jabłek — tłumaczył lekko zmieszany, jakby się obawiał, że zwrócę mu uwagę.

— Nic nie mówię, tato. Po prostu zazdroszczę, bo jak Arek teraz mieszka we Wrocławiu, to jestem zupełnie sama w swoim domu. Sąsiad owszem podejdzie do płotu, ale zawsze tylko po to, aby mi zwrócić o coś uwagę.

— Musisz nas częściej odwiedzać — uśmiechnął się.

— No, staram się, jak mogę.

4 października 2019 roku

Prawdziwa wolność polega na tym, że nawet gdy otworzysz rano oczy, sama decydujesz, czy wstać już, czy może przewrócić się na drugi bok i spać dalej. Mnie się wydawało, że ją mam, pomimo obowiązków, które były moim świadomym wyborem. Jednak z czasem się to zmienia i również na temat własnego podejścia do życia mogę powiedzieć tyle, że ta wolność polegałaby na braku świadomości istnienia wybiegu, który zawsze gdzieś istnieje i tak naprawdę zawsze nas ogranicza. Uświadomiłam to sobie, gdy w pierwszym momencie pomyślałam o tym, czy czasem nie jestem już spóźniona do pracy. Dziwne są rzeczy, które rano przychodzą człowiekowi do głowy, ale poczułam się jak kura, trzymana, co prawda, w humanitarnych warunkach, lecz mimo wszystko kura. Po chwili dopiero się opamiętałam, lecz wnioski już świadomie potrafiłam wyciągnąć z tego. Wnioski, które tak naprawdę są przerażające. Teraz też przyszło mi do głowy, że mogłam chociaż spróbować swych sił i złożyć papiery na ASP. A nuż przyjęliby mnie. Rozglądałam się po pokoju i zaczynałam kojarzyć, gdzie jestem. Pierwsze uderzenie minęło i uspokoiłam się trochę, gdy wreszcie dotarło do mnie, że nic mnie nie goni i spokojnie mogę poleżeć jeszcze trochę.

Zastanawiałam się nad tym, czy takie rozważania przychodzą człowiekowi z wiekiem, czy może okoliczności wymuszają na psychice takie, a nie inne myśli. Nigdy wcześniej nie pomyślałam w ten sposób. Zawsze zdawałam sobie sprawę z tego, że mogę być tylko przeciętną artystką. Teraz nabierałam pewności siebie i wiary we własne umiejętności. Sama już nie wiedziałam, jak to traktować. Czy to optymistyczny akcent, czy może oznaka czegoś złego. Przemijania? Rozstania? Strachu przed samotnością? Lepiej dla mnie, jeśli na to wszystko spojrzę bardziej przychylnym okiem. Jeden pozytywny wniosek należałoby wyciągnąć z tego wszystkiego, a mianowicie: „lepiej późno niż wcale”. Nie beczeć mi tu i proszę się ogarnąć, Tamara! Mówię czasem do siebie i moje alter ego zerkające z lustra zamontowanego w drzwiach szafy wydaje się jeszcze mnie słuchać. To dobry znak. Uważam, że dopiero, gdy przestanie się między nami układać, powinnam się obawiać i zacząć coś z tym robić.

Gdy się w pełni wybudziłam, zdałam sobie sprawę, że spokój tego miejsca pozwala na uporządkowanie myśli, a więzi rodzinne i klimat dodatkowo pozytywnie wpływają na mnie i tym samym zachęcają do dalszej pracy twórczej. Wiedziałam już, że moje natchnienie było na dobrej drodze. Pamiętałam mój wcześniejszy okres, w którym malowałam. Natchnienie do malowania to jedno, a satysfakcja z namalowanego obrazu to drugie. Już się nakręcałam tym, co wyjdzie z tego nadwarciańskiego pejzażu widzianego z jabłoniowego sadu. Czerwone malinówki będą wyjątkowym akcentem.

— Ładne! — pochwalił mnie ojciec, kiedy zobaczył moją pracę. — Wzorujesz się na impresjonistach?

— Czyli mówisz, że ładne, ale jeśli chodzi o szczerość, to nie do końca ci się podoba?

Ojciec zrobił pochmurną minę i spojrzał na mnie jak na małą dziewczynkę, której chce dać burę za to, że nie zjadła kaszki.

— Ja tego nie powiedziałem. Nawiązanie do impresjonistów źle odebrałaś — powiedział groźnie.

— Bo mi to jakoś dwuznacznie zabrzmiało w twoich ustach.

— Tamara! Ładne i już. Uwierz w siebie, moje dziecko. — Uśmiechnął się i mnie przytulił.

— Dzięki, tato. Staram się to robić przez całe życie, ale wiesz…

— Daj spokój. Nie bierz pod uwagę przyczyn zewnętrznych, na które nie miałaś żadnego wpływu. — Nawiązywał do rozwodu.

— Staram się być silna i dlatego znów maluję.

— Jestem twoim wielbicielem.

— Nie wątpię, tato. Dzięki.

— Mam nadzieję, że w przyszłości skompletujesz kilka czy tam kilkanaście prac na pierwszą wystawę.

— Skoro wierzysz we mnie, spróbuję. Znajdzie się kilka starych prac, teraz dorobię parę nowych i może…

— Jakąkolwiek techniką byś to zrobiła i na kimkolwiek się wzorowała, zawsze będą to anielskie obrazy — dodał z uśmiechem.

— Tyle to na pewno. Ale co? Masz żal, że nie wróciłam do panieńskiego nazwiska?

— No coś ty, Tamara. Tak się zdarza, że kobiety zmieniają nazwisko, a że tak wyszło… Dobrze, że mam fajnego wnuka i córkę Anielską.

— Dzięki.

— Tymczasem, Tamara, chciałbym trochę tego krajobrazu już ci zepsuć. Możesz mi pomóc? — Wskazał pusty kosz na jabłka.

— Trochę z tych niżej położonych mogę pozrywać, tamte rosną zbyt wysoko.

— No, nawet dobrze byłoby zatrząść, żeby pospadały, bo pożyczony od Kamińskiego rozdrabniacz muszę wykorzystać.

— Akurat nie musisz, tylko chcesz.

— No tak, taki mam plan.

Zaangażowałam się w ten cydrowy projekt i pomagałam ojcu, przez co już krajobraz uwieczniony na moim obrazie zaczął się zmieniać. Przemijał. Ubywało jabłek wiszących na gałęziach i tych leżących już pod drzewem. Przybywało natomiast moszczu w szklanym balonie, a ja byłam bardzo ciekawa, co też może z tego wyjść. U nas nie ma wieloletnich tradycji produkcji cydru i ten, który najczęściej spotkać można na sklepowych półkach, jakoś nie przypadł mi do gustu, lecz gdyby ojcu wyszło coś porównywalnego z tym, co piłam we Francji, to byłby dobry pomysł. Byłam zachwycona widokiem zaangażowanego ojca. Cieszyłam się, że potrafi jeszcze sobie coś zaplanować i dążyć do realizacji tego projektu. Jak mu w tym nie pomagać?

— Myślisz, tato, że wyjdzie z tego dobry trunek? — zapytałam.

— Mam taką nadzieję — wyznał. — Poczekaj.

Ojciec przerwał pracę i poszedł… Dokąd? Oczywiście do Kamińskiego. Nie mogę się nadziwić tym sąsiedzkim stosunkom. Dobry sąsiad to skarb.

Po chwili już wracał z brązową butelką ze sprężynowym zamknięciem, najprawdopodobniej po jakimś piwie. Była pełna jakiegoś płynu, ale na pewno nie piwa. Zadowolony wstąpił jeszcze do domu po szklankę i przyszedł do mnie.

— Spróbuj tego. Będę robił według tego samego przepisu, co Kamiński.

Nalał mi szklankę, wypiłam dwa łyki.

— Bardzo dobre! Taki naturalny, nie czuć w nim tej sztuczności. Lekko mętny. Piłam takie we Francji i smakowały mi lepiej niż niejeden cabernet sauvignon.

— No to widzisz, jest nadzieja, że stworzymy dobry trunek.

— I będę miała swój wkład.

— Tym bardziej mam nadzieję, że się uda. — Uśmiechnął się.

Po raz kolejny moje zaangażowanie w to, co robiłam, spowodowało, że informacja o obiedzie mnie zaskoczyła. Ten bezczas rozgraniczony tylko porą dnia i nocy rozdrobnił jeszcze dzienną porę na dwie, przed i po obiedzie, z czego poobiednia to już raczej skrawek dnia i to tylko dzięki temu, że przestawianie czasu z letniego na zimowy przesunięto niedawno z ostatniej niedzieli września na ostatnią niedzielę października. Inaczej pora poobiednia byłaby już tylko wieczorem i logicznym wydaje mi się, że wystarczyłoby zjeść obiad, traktując go jako obiadokolację. Wielu jest przeciwników zmiany czasu, którzy grzmią mocno, że niby po co to wszystko. Pozwolę sobie zauważyć — i pozwalam sobie często, gdy zdarzy się taka dyskusja — że nasz aktualny czas, to czas zimowy. Tak więc moglibyśmy cały rok mieć wcześniejsze wieczory. Jest z tym przestawianiem dużo zamieszania, ale może jednak to praktyczne. Znów zostawić na stałe czas letni, to byłoby niezgodne z naszą strefą czasową… Jednocześnie czas to wartość umowna, więc czy warto dopatrywać się w nim jakichś niezgodności? Szkoda tylko, że metryki urodzenia nie można sobie przestawić według potrzeb. Żartuję w tym momencie. Biorę pod uwagę nawet może nie siebie, ale Marzenę z pracy. Faktycznie widniejąca data urodzenia nie odmładza jej nawet o godzinę. Głupie to mi się wydaje, kiedy kobiety, chcąc ukryć wiek, ujmują go sobie. Wyglądasz młodziej niż mówi metryka, to owszem, tym bardziej wielkie wow, w odwrotnym przypadku wielka „żenua”. Czas musi biec swoim torem, o czym dokładnie twarz i cycki wręcz krzyczą do ciebie z lustra. Cała nadzieja w push-upie i makijażu. Nie dla siebie, nie, nie, to wszystko robi się dla dobra całego świata, aby nie epatować sobą, aby sztucznie nadać światu innych barw i pozornego piękna. Niestety, w konfrontacji z codziennością i z własną — nazwałabym — niekompetencją, można przesadzić i narazić się światu, i to dość poważnie. Jak rolnik nieumiejętnie stosujący pestycydy nadmiernie truje planetę, tak samo szkodliwe jest bycie kobietą niepotrafiącą patrzeć krytycznym okiem na własne odbicie w lustrze. Biorąc jednak pod uwagę męską część społeczeństwa… może dobre chociaż tyle. Jest to jakieś uzasadnienie. Oko za oko, nadmierny makijaż, botoks i silikon w zamian za ich kłamstwa. Malować się więc, czy nie malować? Delikatnie czy grubo? Oto są pytania wręcz egzystencjalne…

— No, siadaj córciu, bo zaraz wystygnie. — Mama zaprosiła mnie do stołu, gdy tylko uchyliłam drzwi łazienki.

— Mamo, jak to pięknie pachnie. — Znów chwaliłam jej kunszt kulinarny, ale nie sposób było przejść obojętnie nad tym zapachem i zacząć konsumpcję bez żadnego słowa uznania.

–- Pamiętaj, że zawsze możesz do nas wpadać, a ja postaram się czymś dobrym cię poczęstować.

— I wpadam, kiedy tylko mogę.

Trudno było się dziwić rodzicom, że spragnieni są widoku swej córki i każdą moją wizytę celebrują jak wielkie święto. Mają tylko mnie jedną. Ja natomiast miewam często wyrzuty sumienia, że zbyt rzadko do nich zaglądam, ale staram się robić to tak często, jak tylko mogę.

5 października 2019 roku

Jakoś wcześnie dzisiaj wstałam. Spojrzałam na zegarek w dużym pokoju, nie było jeszcze siódmej. To nie przeszkadzało mojej mamie być już dawno na nogach. Kiedy mnie zobaczyła, lekko się zdziwiła.

— Męczy cię coś, córeczko? — zapytała.

— Nie, czemu pytasz?

— Nie możesz spać.

— Nie przesadzaj! Za dziesięć siódma to nie środek nocy, tym bardziej, że ty już dawno nie śpisz.

— Wczesne wstawanie przychodzi z wiekiem.

— Nie strasz mnie, wystarczy, że do pracy codziennie przed siódmą wstaję.

Gdy wyszłam z łazienki, radio w pokoju grało dość cicho. Całe szczęście, bo leciała akurat piosenka nawiązująca w pewnym sensie do wcześniejszego wstawania. Czego ci moi rodzice słuchają? Radio Maryja to nie jest i może to dobrze świadczy o nich. Duchem się nie starzeją. W każdym razie z głośnika leciały słowa: „Jak słucham głośnej muzyki, to budzą się nieboszczyki”.

Nadzieja na życie, włączasz głośniej muzykę i żyjesz. Poczułam się dobrze i nawet spłynęła na mnie pewnego rodzaju błogość. Żyję, tworzę, kocham, a do tego zaraz kawy się napiję. To jest szczęście. Tak sobie pomyślałam, słuchając tego utworu. Jednocześnie przyszła mi do głowy myśl o Beacie, koleżance z liceum. Była prymuską, a dobre oceny otrzymywała wręcz niechcący. Zawsze wydawało mi się, że jest dzieckiem szczęścia. Skończyła medycynę, została znanym i cenionym specjalistą, ortopedą. Sama jeszcze czasem rozczulam się nad sobą, a to zupełnie niepotrzebne. Ja teraz piję kawę, a Beaty nie ma już wśród żywych i nie pomoże jej nawet puszczanie głośnej muzyki.

Co ciekawe, gdy piosenka się skończyła, spiker uświadomił mnie, że to akurat piąty października dwa tysiące dziewiętnastego roku. Tyle to wiedziałam, ten rok mi trochę nie pasował, ale miałam pełną świadomość upływających lat. Jednak druga część tej wiadomości już była szokująca. „Do sylwestra pozostało osiemdziesiąt sześć dni”. Sylwester!!! Nie pomyślałam o tym, bo jeszcze zbyt odległy to termin, a w zasadzie… może powinnam? Muszę zadzwonić do Elwiry i do Bożeny, może będą miały jakieś pomysły. Pomysły szalone i głupie jak zawsze, ale to sylwester, wtedy taki tok myślenia jest dopuszczalny, a nawet w pewnych chwilach mile widziany.

6 października 2019 roku

Doczekałam się niedzieli i powrotu. Czas minął może i jak z bicza, ale wykorzystałam go maksymalnie. Odpoczęłam i co najważniejsze „Pejzaż nadwarciański” pędzla Tamary Anielskiej, jako pierwsza praca jej drugiego etapu twórczości, został w stu procentach ukończony. Leżał zabezpieczony na tylnym siedzeniu.

Na podłodze przed przednim siedzeniem pasażera jechał w swej klatce Amadeusz, czarno-biały przyjaciel artystki. Tak! Więcej wiary i pewności siebie! Kot jest czarno-biały, więc życie powinno być kolorowe. Niech inni mówią, co tylko chcą, ja mogę siebie nazywać, jak chcę i czuć się, kim tylko zapragnę. I tak się czuję, patrząc na ten „drugi etap”. Jestem z siebie zadowolona. Jestem artystką i nie uznaję podziału na artystów lepszego czy gorszego sortu. Jestem artystką niesortowaną. Artystką na wagę i jest mnie dosyć dużo, jeśli spojrzeć na mnie poprzez pryzmat moich kilogramów, czyli jestem sztuką samą w sobie. Sztuką… Zbyt wieloznacznie to zabrzmiało… a przecież to wszystko prawie woda.

Woda na młyn, woda w ciele i woda z mózgu. Gasi pragnienie, topi zbyt pewnych siebie, porywa z nurtem całe wioski i na drodze dzisiaj było jej zbyt wiele. Wycieraczki chodziły na najszybszym biegu, a ja czułam, jak auto momentalnie wyhamowywało, kiedy wjeżdżałam w kałuże świadczące o fachowości drogowców kładących nawierzchnię asfaltową. Pomimo tych niesprzyjających warunków udało mi się dojechać do domu spokojnie, bez żadnych przygód. Niosłam klatkę z Amadeuszem, gdy sąsiad palił papierosa pod poliwęglanowym zadaszeniem i patrzył na mnie z daleka swoim podejrzliwym, jak zawsze niesympatycznym wzrokiem. Pomyślałam sobie: „mój Boże, człowieku, nawet nie masz pojęcia, że mogą istnieć tacy sąsiedzi jak Kamiński, który podarował mi butelkę cydru”. Szacunek i życzliwość przede wszystkim. Mimo tego krzyknęłam z daleka:

— Dzień dobry, sąsiedzie!

Nie miał zamiaru mówić mi takich „bezeceństw”, lecz postawiony przed faktem dokonanym kiwnął tylko głową i mruknął coś pod nosem. Równie dobrze mógł wymamrotać: „pocałuj mnie w dupę”, ja nie słyszałam nic. Odpowiedziałam również po cichu:

— Widzisz, Amadeusz, sąsiad cię pozdrawia.

Amadeusz zareagował prawidłowo, czyli siedział i nie okazywał entuzjazmu. Wypuściłam go w salonie.

— Jesteśmy w domu — wyszeptałam.

Doczekałam się miauknięcia, więc dialog pomiędzy nami był wyjątkowo udany.

7 października 2019 roku

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 61.23