E-book
22.05
drukowana A5
47.21
Jego pokuta

Bezpłatny fragment - Jego pokuta


Objętość:
248 str.
ISBN:
978-83-8351-372-0
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 47.21

Rozdział 1

— To zatrucie litem.

Słowa, które słyszę sprawiają, że zdezorientowanie zamienia się w mdłości. Nie rozumiem sytuacji, ale i tak nagle nadzieja wypełnia mnie całego, tak iż nie jestem w stanie znieść tego, co się ze mną dzieje i zaczynam drżeć. Nie mam pojęcia, co dokładnie oznacza zatrucie litem, ale gdzieś w głębi serca czuję, że to jest dobra wiadomość, taka nagroda za zmaganie z przeciwnościami.

Mimo iż obiecałem Joannie, że przestanę walczyć, nie potrafiłem odpuścić i wciąż szukałem sposobu aby nie odeszła. Przy niej starałem się być beztroski i radosny, bo dałem jej słowo, ale w nocy, gdy spała, rwałem włosy z głowy, szalałem i płakałem. Wizja życia bez niej równała się z nicością. Byłem pewien, że bez niej sam nie pożyję długo, że stoczę się i już nie podniosę. Po prostu nie mogłem i nie chciałem zgodzić się na to, że umrze i mnie opuści. Może to wynik egocentryzmu, ale nie chciałem pozwolić, by ten nowy ja zginął, człowiek, który narodził się dzięki niej. Polubiłem go, dlatego wciąż szukałem możliwości, rozmawiałem z ludźmi, którzy byli specjalistami w temacie, przeglądałem Internet i wertowałem magazyny medyczne w poszukiwaniu opcji. Wbrew wszystkiemu wciąż miałem nadzieję. Joanna była jedynym sensem mojego życia i chciałem zrobić wszystko, aby ją zatrzymać.

Kilka dni temu wysłałem wyniki badań Joanny do profesora Neumayera wierząc, że on jeszcze da mi nadzieję, którą w jakiś sposób uda mi się zarazić także Joannę. Nękałem profesora pytaniami od kilku tygodni, nie dawałem mu spokoju i błagałem o pomoc. Tłumaczył, że jego terapia zadziałała, ale widać choroba nie daje za wygraną i wciąż wraca. Wspomniał nawet o jakimś przeznaczeniu, czym tylko wzbudził moją wściekłość. Nadal jednak nie dawałem za wygraną i wreszcie zgodził się zerknąć na badania. Teraz właśnie on przekazuje informację, dającą punkt zaczepienia dla mojego serca.

— Litem? — pytam rozedrganym głosem, maszerując wzdłuż plaży w tempie sprawiającym, że łapię zadyszkę. — Co to znaczy?

— To znaczy, że to nie białaczka — odpowiada rzeczowo profesor, z wyraźną nutą samozadowolenia.

— Oddzwonię — szepczę i się rozłączam.

Nie mam siły na więcej, emocje są zbyt duże i chwilowo muszę odpocząć. Rozmowa z profesorem sprawia, że ciężar, który miałem na plecach spada ze mnie tak gwałtowanie, że aż zwala mnie z nóg. Dosłownie. Przysiadam na piasku i zaczynam płakać. Nie miałem dotąd pojęcia, jak bardzo mi to ciążyło i teraz, siedząc na tej plaży, dociera do mnie wszystko, co w sobie dusiłem.

Chociaż zapewniałem moją Joannę, że spróbuję się tym nie przejmować, to nie mogłem. Było to zwyczajnie niemożliwe. O ile w dzień trzymałem fason i starałem się uśmiechać, pracowałem, robiłem jakieś drobne prace w domu i ogrodzie, spacerowałem i plażowałem, to noce były ciężkie. Nie pamiętam, kiedy ostatnio przespałem choćby kilka godzin, nie mówiąc już o całej nocy. Wciąż wałkowałem w głowie każdy szczegół ostatnich kilku tygodni, próbując znaleźć jakiś błąd, który być może popełniliśmy podczas rekonwalescencji. Może to ja, przez swoje pragnienie bycia z nią, obniżyłem jej odporność, a może zbyt szybko zabrałem ją z kliniki? Może niepotrzebnie obarczyłem ją swoimi rodzinnymi sprawami, może też zabranie jej z Polski nie było dobrym pomysłem? Może naraziłem ją na stres? Wszystkie te opcje wykluczył co prawda profesor Neumayer, ale dla mnie było to nieprzekonywujące. Rozpacz, którą dusiłem siłą woli za dnia, w nocy wracała w formie koszmarów. Śnił mi się ciągle te sam sen, ten ze szpitala, ten, który wystraszył mnie do samej duszy, o ile ją mam. Ten sen, w którym po Joannie nie ma śladu, a ja umieram z rozpaczy, próbując zrozumieć co się stało. Przez ostatnie tygodnie byłem jak żywy trup, który próbuje za wszelką cenę ukryć fakt, że nie ma w nim życia. Teraz to życie do mnie wraca, bo wiem, że jest szansa. Niestety radość trwa krótko, bo uświadamiam sobie coś, co sprawia, że zamiast się cieszyć narasta we mnie nowa obawa. Strach o Joannę jest teraz jeszcze większy. O ile fakt, że białaczka jest w odwrocie jest dla mnie świetną wiadomością, to informacja o zatruciu sprawia, że żołądek wywraca mi się na drugą stronę. Bo przecież litem nie można się zatruć ot tak. Nie można po prostu się go najeść, czy wchłonąć podczas kąpieli w oceanie. Według profesora węglan litu stosuje się najczęściej w leczeniu psychiatrycznym, a przecież Joanna nigdy tego rodzaju leków nie przyjmowała. Neumayer dość jasno stwierdził, że tak duże stężenie nie mogło być przypadkowe, a objawy, z jakimi od kilku miesięcy zmaga się Joanna, mimo, że przypominają białaczkę, to nią nie są. Powiedział, że w szpitalu powinni byli to sprawdzić. Ale zwyczajnie nie mieli szansy, bo nie zgodziliśmy się zostać na badania. Lekarz wówczas proponował nam dodatkowe testy, ale my, pewni tego, co się dzieje, odmówiliśmy. Właściwie to Joanna odmówiła, a ja pogrążony w szoku i rozpaczy, nie byłem w stanie racjonalnie myśleć. Wyrzucam teraz sobie, że zgodziłem się z nią. Powinienem był namówić ją wówczas do pozostania w szpitalu, ale natłok myśli i zniechęcenie odebrały mi zdolność stawiania na swoim. Tak naprawdę dopiero po kilku dniach, kiedy obrażony na cały świat pogrążałem się w rozpaczy, zacząłem myśleć o możliwościach. Tyle, że wtedy Joanna przekonała mnie, że czas odpuścić. Teraz, wiedząc to, co wiem, duszę się z przerażenia, że gdybym rzeczywiście odpuścił, straciłbym ją. Niestety ta sytuacja nie sprzyjała naszemu związkowi, a pielęgnowanie miłości utrudniał fakt oczekiwania na najgorsze. Życie w ciągłej obawie jest męczące. I chociaż zatrucie, jak mówił profesor, wcale nie musiałoby doprowadzić do śmierci, to stan naszego małżeństwa wskazywał, że nie będzie dla nas szczęśliwego zakończenia. Tak czy inaczej mój upór tym razem przyniósł pozytywny efekt, chociaż co do tej pozytywności można by się spierać. Co bowiem to wszystko dla nas oznacza?

Gdy się uspokajam, dzwonię do Monachium ponownie. Muszę zebrać więcej danych, które raz, że pozwolą mi zrozumieć, co się dzieje, a dwa umożliwią wyjaśnienie sprawy Joannie. Informacje od profesora przywracają mnie do życia, jednocześnie pozbawiając złudzeń, że moje życie może być kiedykolwiek normalne. Moja przeszłość, mimo że tak bardzo chciałem zostawić ją za sobą, znowu mnie dopadła. I najlepsze jest to, że zrobiła to po cichu tak, że gdyby nie przypadek i moja determinacja nigdy bym się o tym nie dowiedział. Sprawa z jednej strony jasna: ktoś podtruwał Joannę od miesięcy, świadomie wywracając moje życie do góry nogami. Z drugiej zaś zastanawia mnie cel tego działania. Przecież, gdyby ktoś z moich wrogów znalazł nas i chciał się zemścić, to nie uciekałby się do tak wyrafinowanych środków, przynajmniej nie podejrzewam o to żadnej z tych osób. Większość bowiem to ludzie wyprani z uczuć, żądni pieniędzy i władzy. Gdyby mieli okazję, zwyczajnie by mnie zabili, a moja żona byłaby w tym wszystkim jedynie środkiem do sprawienia mi jak największego cierpienia przed śmiercią. Ten zaś, kto zdecydował się na tę grę, to człowiek bardzo cierpliwy, który zamierzał coś osiągnąć subtelnymi metodami. Nie wiem tylko co. Muszę znaleźć tę osobę i odpłacić jej tak, jak na to zasłużyła. Tymczasem najważniejsze to usunąć truciznę z zasięgu Joanny. Problem jednak polega na tym, że jak poinformował mnie profesor, węglan litu jest rozpuszczalny w wodzie i mógł być jej podawany właściwie wszędzie, chociaż bardzo regularnie. Nasze życie towarzyskie, co prawda, jest od kilku tygodni bardzo ograniczone, wiec i zakres możliwości jest nieduży. Trucizna musiała być podawana w naszym domu, a to z kolei przeraża mnie nie na żarty. Trop, co oczywiste prowadzi do mojej przeszłości, do tego co zostawiłem w Polsce. Uświadamiam sobie, że czy tego chcę czy nie, moje życie w raju właśnie się kończy.

Nie wiem jak długo siedzę na tej plaży, ale musiałem wzbudzić niepokój w Joannie, bo pośród swoich rozmyślań nagle słyszę ją za sobą.

— Co się dzieje, Darku?

Ocieram szybko łzy, licząc, że nie zauważy mojego stanu, ale gdy się odwracam, wiem, że moje próby spełzły na niczym.

— O Boże… — szepcze, dotykając mojej twarzy i zanim zdążę zareagować, sama zaczyna płakać.

— Nie, skarbie… — interweniuję, obejmując ją natychmiast, bo wiem, co sobie pomyślała. Nie mogę pozwolić na negatywne emocje, bo przecież mimo okoliczności, właśnie dzieje się coś dobrego. — To nie tak jak myślisz…

— Tak bardzo bym chciała, aby nasze życie inaczej się ułożyło — mówi, chlipiąc. — Tak bardzo chciałabym oszczędzić ci cierpienia. Nie zasługujesz na nie.

— Kochanie…

— Przepraszam cię, Darku. Tak bardzo cię przepraszam.

— Nie — zaprzeczam szybko, nie mogąc pozwolić, aby siebie obwiniała, tym bardziej, że nadzieja rośnie w moim sercu z sekundy na sekundę od zakończenia rozmowy przez telefon. — Nie masz za co przepraszać.

— Ale, ty cierpisz…

— Już nie.

Podnosi głowę i patrzy mi w oczy. Jest oszołomiona, nieco zdziwiona. Nie chcę jej trzymać w niepewności, ale ten wyraz twarzy od dzisiaj będzie dla mnie wyrazem nadziei na lepsze jutro.

— To pomyłka. — Uśmiecham się. — Zwyczajna pomyłka, Joanno. Wszystko będzie dobrze.

— Co? O czym ty mówisz?

— Nie masz nawrotu. Jesteś zdrowa.

Joanna patrzy na mnie wielkimi oczami. Jest zagubiona i widzę, że nawet nie wie jak zareagować. Dlatego chcę jej to jak najlepiej wytłumaczyć.

— Dzwonił profesor. To zatrucie litem.

— Profesor? A skąd on…

— Skontaktowałem się z nim. Nie mogłem pozwolić… Musiałem znaleźć sposób… — próbuję jakoś zakończyć wypowiadane przez siebie zdania, ale nie potrafię.

Joanna patrzy na mnie smutno, widzę, że jest zawiedziona. Nie rozumiem tylko czym.

— Dlaczego to zrobiłeś? Za moimi plecami? Wbrew temu co ustaliliśmy?

Wytrzeszczam oczy. Jak ona może o to pytać? Czy nie rozumie, że jest dla mnie wszystkim? Czy nie wie, że bez niej nie jestem w stanie żyć?

Widocznie wyczytuje odpowiedź w moim spojrzeniu, bo wzdycha i opada na piasek.

— Nie cieszysz się? — pytam, siadając obok niej.

— Jeszcze nie do końca rozumiem to wszystko. Potrzebuję więcej informacji. Chyba jestem w szoku.

— Ja też, ale to fantastyczna wiadomość. To nie nawrót, rozumiesz?

Leży w ciszy, analizując to, co usłyszała. Chciałbym, żeby coś powiedziała. Nie mogę się doczekać, aż to do niej dotrze. Staram się jednak uzbroić w cierpliwość.

— To jest… — szepcze po dłuższej chwili. — O Boże… O Boże! — mówi głośniej, siada, ale zaraz kładzie się ponownie. — Sama nie wiem — wzdycha. — Chyba zemdleję..

Nachylam się nad nią i głaszczę jej twarz.

— Już dobrze, kochanie. Wszystko jest dobrze.

Kiwa intensywnie głową.

— Mam mętlik w głowie.

— Nie tylko ty.

— I co dalej?

— Jak to co? — Uśmiecham się. — Wszystko!

— Opowiedz, o co chodzi z tym litem.

Kiwam głową i streszczam jej ostatnie dwa tygodnie. Mówię o niemal codziennych rozmowach z profesorem, o zbieraniu dokumentacji i wysyłaniu jej do Monachium. Gdy tłumaczę rozmowę telefoniczną sprzed kilkudziesięciu minut, w jej oczach wreszcie dostrzegam nadzieję.

— To dlatego przez ostatnie tygodnie czułam się tak źle? — pyta po chwili.

— Tak.

— Nie rozumiem w takim razie dlaczego nie wyszło to w szpitalu. Nie zbadali tego?

— Standardowe badania nie przewidują oznaczania litu. Zwykle robi się to u osób zażywających leki psychotropowe.

— Ale ja takich nie przyjmuję.

— Wiem, dlatego musimy się dowiedzieć, jak lit dostaje się do twojego organizmu.

— Zaraz… — patrzy na mnie podejrzliwie. — Skoro sama nie przyjmuję żadnych preparatów z litem, to zażywam je nieświadomie?

Kiwam głową.

— Ale jak? W czym? W jakimś jedzeniu?

— Tego nie wiem — odpowiadam bezradnie. — Ale się dowiem.

— Jak?

— Wyślę próbki tego, co jesz na testy — oznajmiam i od razu wiem, że popełniłem błąd. Nie jestem w stanie go już jednak naprawić. Ona wie.

— Tego co jem… — powtarza z wyraźnie słyszalną analizą w głosie, a po chwili podnosi się, patrzy mi w oczy i pyta. — Ktoś mi dosypuje tego czegoś do jedzenia?

— Na to wygląda — odpowiadam, kładąc się na piasku.

— Kto?

Milczę chwilę, zbyt długą, bo Joanna kładzie się koło mnie i wtula w moją pierś.

— Kto miałby to robić i po co? — dopytuje cichutko.

— Nie wiem, kochanie.

— Ale… Czy to znaczy, że…

— Nie wiem — powtarzam.

Milknie, a ja wiem, co teraz kotłuje się w jej głowie.

— Niczym się nie martw. Wszystko załatwię — mówię pewnie. — Najpierw dowiem się w czym to jest, potem kto to zrobił, a na koniec odpłacę mu…

— To bez sensu. Po co ktoś miałby to robić? — pyta jakby siebie.

— Jego powody gówno mnie obchodzą — zaperzam się, mocno ściskając bok Joanny. Złość mnie zalewa i dopiero jej syk pozwala mi powrócić do realności. — Znajdę go — mówię, całując ją w czubek głowy.


Edwin


Czyli już wie. Tyle, że to tylko cześć prawdy. Co zrobi, gdy dowie się reszty? Nie mogę teraz o tym myśleć. Muszę znaleźć sposób, aby się z nim zobaczyć. Mój syn musi wreszcie poznać przyczynę tego wszystkiego. Ten cholerny bajzel musi się skończyć. Czas najwyższy.

Rozdział 2

— Przecież te cukierki są zamknięte — śmieje się Joanna.

— No i co?

— Po pierwsze to, że fabryka musiałaby je nafaszerować litem, po drugie musiałabym ich zjadać co najmniej torebkę dziennie, a po trzecie byłoby to niemożliwe, bo to ty wciągasz zawsze te cukierki jak odkurzacz i nie nadążam ich kupować. I jakoś nie widać u ciebie objawów zatrucia.

Może i ma rację, ale i tak otwieram torebkę, wyjmuję kilka cukierków uzbrojoną w rękawiczkę ręką i wkładam do strunowego woreczka. Nie zamierzam niczego przegapić. Sprawdzę wszystko, nawet wodę w oceanie i piasek na plaży. Zrobię wszystko aby uchronić Joannę i odnaleźć tego, który chciał mi ją zabrać.

Od wczesnego poranka krzątamy się po kuchni, pakując w woreczki wszystko, co Joanna kiedykolwiek jadła lub zamierzała zjeść, wszystko co piła, w zasadzie wszystko z czym miała kontakt. Wczoraj tuż po informacji od profesora, gdy wróciliśmy do domu, skontaktowałem się z Czarkiem, aby znalazł laboratorium najbliżej nas, które zajmie się sprawą w trybie pilnym. Jeszcze tego samego wieczora kurier dostarczył nam paczkę z akcesoriami do zbierania próbek. Czarek chciał przysłać do mnie specjalistów, ale nie zgodziłem się. Nie chcę, aby po moim domu kręcili się obcy ludzie, zwłaszcza w temacie, który nie przyda nam przychylności sąsiadów. Lepiej pozostać anonimowym. Rozgłos jest mi teraz najmniej potrzebny.

— Co jeszcze nam zostało? — pytam, zerkając na zegarek.

— Herbaty, kawy, zioła — wymienia Joanna, zaglądając do ostatniej szafki. — Inne suche produkty.

— Ok. Kurier będzie za godzinę. Musimy się sprężać.

Joanna wyjmuje wszystkie opakowania na blat, a potem podaje mi po kolei, a ja skrupulatnie pobieram próbkę i produkt ląduje na powrót w szafce. Najchętniej bym to wszystko wywalił i wezwał ekipę sprzątającą, aby zdezynfekowała dom, ale nie zamierzam ponownie narażać się na kpinę Joanny. Kiedy kończymy, czuję się wyczerpany i wiem, że ona jest równie zmęczona. Ale musimy być pewni, że niczego nie przeoczyliśmy.

— Zastanów się, co jeszcze — mówię, stając przed Joanną.

Rozgląda się chwilę, zastanawia, patrzy na mnie, a po chwili w jej oczach zapalają się iskierki, które dobrze znam.

— Przyniosę żel.

— Później, kochanie — stwierdzam z pobłażliwym uśmiechem i całuję ją w czoło.

Joanna wywraca oczami i patrzy na mnie wymownie z uniesionymi brwiami. Wtedy do mnie dociera.

— Masz rację, przynieś żel.

Uśmiecham się z rozmarzeniem i pozwalam Joannie pójść do sypialni. Sam w tym czasie otrząsam się ze stuporu, w który popadłem wspominając nasze ostatnie igraszki właśnie z żelem w roli głównej i rozglądam się po kuchni. Woda w kranie, soki, owoce — to załatwiliśmy w pierwszej kolejności, dalej produkty suche: ryż, kasze, mąki, makarony; kolejno zawartość lodówki, warzywa. Pobrałem też próbki nalewek i alkoholi z barku i roślin w okolicy domu. Mimo drwin Joanny, nie odpuściłem kosmetyków i perfum, których niby się nie je, ale będę dmuchał na zimne. Moje spojrzenie ląduje na akwarium i chociaż zdrowy rozsądek podpowiada mi, że to już paranoja, bo przecież nikt nie wrzucałby litu do akwarium, a Joanna nie piłaby z niego wody, i tak sięgam po pipetę i pobieram próbkę. Opisuję ją i układam w pudełku.

— Woda z akwarium, naprawdę? — mówi rozbawiona Joanna, nachyliwszy się nad moim ramieniem.

— Jak wszystko, to wszystko.

— A gdybyśmy mieli kota, to wziąłbyś próbkę piasku z kuwety?

— Po pierwsze — mówię, odwróciwszy się do niej — nie bądź obrzydliwa. Po drugie — przyciągam ją do siebie — nie mamy kota. A po trzecie — zbliżam wargi do jej ust i szepczę — tak, pobrałbym próbkę z kuwety.

Joanna próbuje mi się wyrwać, ale trzymam ją mocno i po chwili, gdy się uspokaja, całuję. Natychmiast mięknie w moich objęciach, a cała energia kumuluje się w ustach i po chwili wybucha między nam żar. Intensywność naszego zbliżenia idzie w parze z tempem, któremu sami się dziwimy, bo już po kilkunastu minutach stoimy w salonie ponownie ubrani i gotowi dokończyć zbieranie próbek.

— Przyniosłam jeszcze to — mówi Joanna, podając mi ziołową herbatkę.

— Co to? — Oglądam pudełko.

— A, taki prezent od pana Tkaczyka…

— Kogo?

— Na chemii poznałam takiego miłego starszego pana. Zawsze dobrze mi się z nim rozmawiało. Na zakończenie ostatniej serii dostałam od niego tę herbatkę. Dopiero przed wyjazdem przypomniałam sobie o niej i zapakowałam. Szkoda by było jej nie zabrać, bo jest smaczna.

W mojej głowie natychmiast zapala się czerwone światło. Biorę opakowanie od Joanny i uważnie się mu przyglądam. Wygląda na to, że jest niemal puste, więc Joanna musiała tego sporo pić. Nagle jestem na nią zły.

— Jak mogłaś przyjmować prezenty od jakiegoś nieznajomego?!

Jej oczy robią się wielkie w zaskoczeniu.

— Darek, to tylko starszy pan. Nie sądzisz przecież…

— Nie wiem, co sądzić — przerywam jej ostro. — Zachowałaś się bardzo nierozsądnie!

— Bo piłam herbatkę podarowaną przez dziadka?

Jej kpina wyprowadza mnie z równowagi.

— Tak! Czy ty nie rozumiesz, że w tym świecie nic nie jest zwyczajne?

— Popadasz w paranoję.

— Naprawdę?! — Ruszam z impetem na nią. — To, że po kilku miesiącach od przyjazdu trafiasz do szpitala, bo ktoś cię podtruwa, a potem okazuje się, że masz w szafce jakieś cholerne ziółka od nieznajomego, nazywasz popadaniem w paranoję? Ten zbieg okoliczności cię nie zastanawia?

— Po prostu nie wierzę…

— Często pijesz to coś? — przerywam jej znowu.

— Ostatnio nie — odpowiada powoli i widzę, że coś do niej dociera. — O Boże…

Wzdycham, czując ulgę, że wreszcie do niej dotarło. Wyciągam folię z pudełka i całą jej zawartość wkładam do torebki na próbki. Doskonale wiem, że nie ma potrzeby wysyłania tego wszystkiego, co leży już w pudełku do laboratorium, że wystarczy tylko ta jedna próbka i natychmiast podejmuję decyzję.

— Kurier będzie za kilka minut — mówię, wkładając próbkę nieszczęsnej herbatki do kieszeni. — Przekażesz mu paczkę — dodaję, zaklejając pudełko.

— A ty gdzie się wybierasz?

— Do Rio.

— Po co?

— Muszę to wiedzieć natychmiast — stwierdzam nadal zły. — A potem porozmawiamy — rzucam i idę w kierunku drzwi.

Kiedy odwracam się, widzę, że Joanna jest smutna, ale mną targają zbyt duże emocje, aby mnie to ruszyło. Jestem wściekły, że jej niefrasobliwość mogła się tragicznie skończyć. Wychodzę trzasnąwszy drzwiami.

W samochodzie próbuję poskładać myśli. Wyciągam telefon i znajduję kilka dużych laboratoriów. Wybieram to w centrum, którego opinie świadczą o wysokim poziomie świadczonych usług. Ustawiam nawigację i jadę. Nie mam pojęcia, czy zbadanie próbki jest możliwe od ręki, ale zamierzam dostać swoją odpowiedź dzisiaj, choćbym miał zapłacić jakieś niebotyczne sumy. Zastanawiam się, kim mógł być ten człowiek, o którym wspomniała Joanna, ten cały Tkaczyk. Pamiętam jak Węgrzyn opowiadał mi, że Joanna rozmawiała z jakimś dziadkiem w dniu porwania. Wtedy myślałem, że dzięki temu uniknąłem tortur w piwnicy Chojnickiego, teraz myślę, że ktoś to wszystko bardzo dokładnie zaplanował. Nie wiem tylko kto i po co. Przede wszystkim rozmowa z profesorem uświadomiła mi, że wybór litu nie mógł być przypadkowy. Objawy zatrucia są zwykle bardzo podobne do objawów chorób immunologicznych: osłabienie, mdłości, biegunka. Oczywiste dla mnie jest, że ten, kto to zrobił, miał doskonałą wiedzę na temat stanu zdrowia Joanny i chciał byśmy byli przekonani o nawrocie. Tylko po co? Co to miało na celu? Naprawdę sądziłem, że udało mi się uwolnić od przeszłości, ale teraz zaczynam się bać bardziej niż kiedykolwiek. Jeśli bowiem komuś chciało się zaplanować tak skomplikowaną intrygę, to obawiam się, że nasze poczucie bezpieczeństwa było złudne.

W laboratorium, po wizycie w gabinecie szefostwa i uświadomieniu im, że kasa nie gra roli, zostaję obsłużony błyskawicznie. Już po godzinie otrzymuję wyniki, z których jasno wynika, że miałem rację. Poziom litu w próbkach jest tak wysoki, że dziwny wydaje mi się fakt, że Joanna zaczęła chorować dopiero po czterech miesiącach od przyjazdu do Mangaratiba, a ponadto, że jej objawy nie były znacznie poważniejsze.

Gdy wsiadam do samochodu ogarnia mnie przemożne poczucie bezsilności. Ulga związana z pewnością, że choroba nie wróciła, okazuje się chwilowa. Moje nerwy ponownie naciągają się w oczekiwaniu. Uderzam kilkakrotnie dłonią w kierownicę i zaciskam mocno oczy.

— Nic jej nie będzie — słyszę głos za sobą i podskakuję przerażony.

Próbuję sięgnąć do podłokietnika, gdzie trzymam broń, ale cofam dłoń, czując zimno lufy przy skroni.

— Spokojnie, Darek — mówi człowiek, którego widzę teraz wyraźnie w lusterku wstecznym.

Jest przed sześćdziesiątką, twarz pokrywa lekki ciemny zarost, a oczy…

— Kurwa — jęczę, błyskawicznie orientując się kim jest facet, który teraz chowa broń i opiera plecy na tylnej kanapie mojego samochodu.

Chwilę mierzymy się wzrokiem, aż wzdycham głęboko i zamykam oczy. Nie miałem potrzeby spotkania z człowiekiem, który zniszczył mi życie, tymczasem on zdecydował za mnie i właśnie teraz, gdy moje życie na nowo się gmatwa, postanowił się pojawić. Mój ojciec. Pieprzony Edwin Kryształowski. Siedzi teraz w moim samochodzie i nie mam pojęcia, po co tu jest. Inaczej: nic mnie nie obchodzą jego powody, chcę tylko żeby zostawił mnie w spokoju.

— Czego chcesz? — pytam ostro.

— Przyszedłem cię ostrzec — mówi, a jego głos jest przepełniony jakąś cholerną troską, która wprawia mnie w złość.

— Ty? Ty chcesz mnie ostrzec?

— Wiem, że masz do mnie żal…

— Żal? — śmieję się. — Tobie się chyba człowieku coś pomieszało w głowie. Żal to można mieć o przejechanie kotka, ale na to co ja czuję nie ma słowa.

— Rozumiem.

Głos Edwina jest spokojny, co jeszcze bardziej mnie nakręca.

— Gówno rozumiesz! Kurwa, to jakiś pieprzony żart!

— Niestety, Darek, to co się stało się nie odstanie…

— Nie pierdol, naprawdę?

— Ta ironia jest niepotrzebna. Dobrze wiem, co o mnie myślisz. I masz do tego prawo. Ale w tej chwili mamy ważniejsze sprawy niż zaszłości rodzinne.

Pocieram czoło i policzki, czując taką frustrację, jak nigdy wcześniej. Tak wiele myśli przelatuje mi przez głowę, że nie jestem w stanie skupić się na żadnej.

— Wypierdalaj — stwierdzam wreszcie. — Nie mam czasu na te pierdoły. Nie interesują mnie twoje sprawy, bo w tej chwili mam swoje, które wymagają…

— Zamknij się chociaż na chwilę! — warczy Kryształ, a mnie robi się zimno na dźwięk jego głosu. — Muszę ci coś powiedzieć, i wierz mi, że to nie są pierdoły. Wysłuchasz mnie po dobroci, albo z lufą przy twarzy. Powiem co mam do powiedzenia, a potem ty zdecydujesz co dalej.

Przyglądam się mu intensywnie w lusterku i czuję dziwne mrowienie w klatce. Czyżby to ekscytacja brała górę nad złością?

— Mów — rezygnuję, bardziej z chęci pozbycia się go, niż ciekawości co ma do powiedzenia.

— Musisz wrócić do kraju.

— To jest ta ważna sprawa? Musisz się bardziej postarać.

Edwin coś mamrocze pod nosem, a po chwili mówi:

— Chojnicki wyszedł za kaucją.

— Powiedz mi coś, czego nie wiem. To, że siedzę na drugim krańcu świata nie znaczy, że nie śledzę sytuacji. Tatuś go wyciągnął. To było do przewidzenia.

— Szukają cię.

— Nie znajdą nas tutaj — mówię niepewnie.

— Ja znalazłem — śmieje się mój pieprzony ojciec. — Oni też znajdą.

— Pojedziemy gdzie indziej.

— To nic nie da, dobrze o tym wiesz. Poza tym naprawdę chcesz uciekać całe życie? Musisz wrócić.

— Nic nie muszę.

W moim głosie ponownie słychać niepewność. To oczywiste, że pragnąłem spokoju, ale teraz, rozmawiając z człowiekiem, którego nienawidziłem od lat, czułem, że jest to niemożliwe. Nie chciałem mu też mówić, że i tak zamierzałem odnaleźć odpowiedzialnego za próbę otrucia Joanny. A to wiązało się z powrotem.

— Tutaj jej nie ochronisz — stwierdza po chwili Edwin.

Zaciskam zęby. Wkurza mnie, że w ogóle z nim rozmawiam, a to że mówi o mojej Joannie, wprawia mnie we wściekłość. Nagle jednak uświadamiam sobie, że on coś wie i postanawiam dowiedzieć się co.

— Ty wiesz kto to? — pytam, patrząc w jego oczy, gdzie widzę potwierdzenie swojej tezy. — Wiesz kto ją truł?

Cisza zapadła w samochodzie, aż Edwin wzdycha i mówi:

— Dużo ważniejsze jest pytanie po co?

— Dla mnie to nie ma znaczenia — odpowiadam.

— A powinno.

— Dlaczego?

Moja irytacja zmienia się w jakiś rodzaj zainteresowania.

— Wiesz, co kryje się pod kryptonimem SEIDEL? — pyta ojciec, patrząc prosto w moje oczy w lusterku wstecznym.

Odwracam się do niego kompletnie zszokowany. Projekt był tak tajny, że już bardziej tajny być nie mógł. Sam niewiele o nim wiedziałem, a przynajmniej o jego początkach. Nie mam pojęcia, jak powstała firma, kto ją założył, ani od kogo ją kupiłem. Fakt, zrobiłem interes kompletnie nie wiedząc, co z niego będzie; po prostu poszedłem za intuicją. Dlatego jestem w szoku, że Edwin o tym wie.

— Nie bądź taki zszokowany. Sam podrzuciłem ci projekt.

— Co takiego? — Próbuję przypomnieć sobie w jaki sposób dotarłem do tego biznesu.

— Nie chciałem, by te skurwysyny odebrały mojemu synowi to, co mu się należało.

— Co ty pierdolisz, człowieku?

Mam coraz większy mętlik w głowie. Edwin jest nadal spokojny, gdy ja wspominam jak odezwał się do mnie tajemniczy Seidel z propozycją sprzedaży patentu na niebieski wolfram. Sam pomysł robienia interesu z kimś, kogo nie znałem, wydał mi się wówczas głupi, ale po kilkumiesięcznej analizie oraz rozmowach z Leyserem z Hamburga, który był jedynym łącznikiem w tej sprawie, zaryzykowałem. Sam nie wiem dlaczego, ale mój ekonomiczny szósty zmysł mówił mi, że to strzał w dziesiątkę. Teraz okazuje się, że za wszystkim stał mój tatuś, a to sprawia, że czuję się ograbiony z czegoś, z czego byłem dumny.

— Stalowy, Iglo, Doberman, Lont — wymienia tymczasem Edwin.

Szybko wyłapuję, że to pseudonimy wojskowe. Wystarczy dołożyć dwie literki „e”, aby pierwsze litery kryptonimów złożyły się w nazwę SEIDEL. Wygląda na to, że interes hamburski nie był wcale taki czysty za jaki go miałem, bo po tym co powiedział mi Czarek o ciemnych interesach ojca w wojsku, wiedziałem, że ma to jakieś głębsze powiązania.

— Domyślasz się, o czym mówię?

Kiwam głową. To jasne, że SEIDEL to interes, w którym siedział ojciec jeszcze w wojsku. Szybko powiązuję fakty.

— Sobola już nie ma — stwierdza.

— Stalowy?

— Tak.

— A reszta?

— Nie domyślasz się?

— Doberman to ty, a Iglo… — Zamyślam się. — Janicki?

Edwin się uśmiecha.

— Bystry jesteś.

Pochwała tatusia sprawia, że błyskawicznie trafia mnie szlag.

— Nie pierdol! Wyjaśnij, o co chodzi.

— Ok, nie unoś się. — Edwin podnosi ręce w geście obronnym. — Jak zapewne wiesz w wojsku służyłem pod Sobolem. To on wciągnął mnie w interes, który wcale mi się nie podobał, ale nie miałem za wiele do powiedzenia jako jego podwładny. Z czasem profity zrekompensowały mi, powiedzmy szkody moralne. — Krzywię się, ale on mnie ignoruje. — Interes się rozwijał i wkrótce zaczęliśmy potrzebować przykrywki. Tę dał nam Janicki, który został wspólnikiem, przepuszczając przez swoją firmę nasze transakcje. Pod jego firmą handlowaliśmy głównie bronią, chociaż zdarzały się także środki medyczne, wyposażenie wojskowe, ubrania. W tamtych czasach prowadzenie ewidencji nie było zbyt skrupulatne, a i możliwości Sobola były bardzo szerokie.

— No dobra, a ten ostatni… Lont? Tak?

— To właśnie czwarty wspólnik, którego nigdy nie poznałem. To był ktoś bardzo ważny, ale nawet Sobol nie wiedział kim jest. To było dziwne, ale zlecenia zawsze pochodziły od niego, a dostawaliśmy je niezwykłymi kanałami: raz pocztą, raz listem przekazanym w parku przez dzieciaka z pobliskiej podstawówki, a czasami telefonicznie dostawaliśmy namiary na miejsce, gdzie znajdziemy kolejne zlecenie.

— Żarty sobie robisz? — pytam wyprowadzony z równowagi. — Mam uwierzyć, że cichym wspólnikiem była jakaś szycha, która nigdy się nie ujawniła, a wy realizowaliście zlecenia kogoś, kogo nie znaliście?

— Wiem, jak to brzmi — śmieje się Edwin, — ale taka jest prawda.

Nie do końca jestem przekonany, co do tej jego prawdy, ale skoro mam okazję, to chcę się dowiedzieć czegoś innego.

— Od kogo właściwie kupiłem patent sygnowany nazwą SEIDEL?

— Od Janickiego.

— Pranie kasy. Świetnie — syczę. — Dzięki za taki interes.

— Nie — zaprzecza szybko. — Projekt jest czysty. Prawie.

— Jasne, zawsze jest jakiś haczyk — śmieję się. — Poza tym to trzy czwarte udziałów. Skąd Janicki był w posiadaniu większości? Odsprzedałeś mu swoje? Bo rozumiem, że przejął część Sobola. Wiesz może, gdzie jest brakująca część?

Czarek miał się zająć tą sprawą. Miał odkupić resztę udziałów, aby być w posiadaniu całości. Odkąd wyjechałem, nie ingerowałem w to, jak Czarek zarządza moim imperium. Zresztą, ono już nie było moje.

— Nie mam czasu, aby ci to teraz tłumaczyć — stwierdza ojciec z dziwnym wyrazem twarzy. — Teraz ważniejsze jest to, że Lont się uruchomił.

— Co masz na myśli?

— Gość dawno się nie odzywał. Nawet kiedy dwa lata temu kupiłeś projekt, nie interweniował, pozwolił Janickiemu na sprzedaż.

— Pozwolił? Czyli co Janicki był w posiadaniu udziałów Lonta? Albo kłamiesz, albo to jakiś blef.

— Lont jest jak duch. Utrzymuje w tajemnicy swoją tożsamość do tego stopnia, że nawet swoje udziały oddał Janickiemu.

— To niedorzeczne. Może Lont to alterego Zenona?

— Nie drwij — karci mnie ojciec.

— Dla mnie to logiczne.

— Lont i Janicki to dwie różne osoby.

— Skąd ta pewność?

— Bo Lont dał mi zlecenie na Janickiego na wypadek, gdyby ten chciał go wykiwać — mówi poważnie Edwin. — Nie sądzisz chyba, że wydałby wyrok na samego siebie?

— Ok — zamyślam się. — Przyznam, że coraz mniej rozumiem. Skoro jak twierdzisz projekt jest czysty, a ponadto w naszym posiadaniu jest większość udziałów, to w czym problem?

— No właśnie tego nie jestem pewien i dlatego tu jestem. Po prostu wiem, że coś tu nie gra. Lont coś knuje.

— Przeczucie?

Edwin się uśmiecha, a po chwili przybiera poważny wyraz twarzy.

— Doświadczenie, synu.

To jak mnie nazwał sprawia, że przez chwilę popadam w stupor. Tyle lat nie miałem ojca, a teraz zamiast się złościć, zwyczajnie się rozczulam. Jakieś dawno zapomniane pragnienie daje o sobie znać i odczuwam radość. Nie mogę zrozumieć, co się ze mną dzieje, ale nagle czuję się jak mały chłopiec i jedyne czego pragnę, to znaleźć się w ramionach ojca. Gdy jednak na niego spoglądam wraca mi rozum.

— Musimy dowiedzieć się, kim on jest — mówi twardo Edwin.

— My? Co mnie do tego?

Edwin kręci głową.

— Jeszcze nie rozumiesz? To on stoi za wszystkim. On napuścił na mnie Sobola…

— Napuścił? Mnie się jednak wydaje, że sam zasłużyłeś na reakcję Sobola. Wykiwałeś go, to chciał cię sprzątnąć.

— Nikogo nie wykiwałem, to Lont nagle odciął go od interesu, kontaktując się ze mną. Najpierw myślałem, że awansowałem w hierarchii, później zrozumiałem, że Lont chce przejąć interes, dlatego napuścił nas wzajemnie na siebie. Teraz robi to samo. Szczuje wszystkich na wszystkich. Moim zdaniem chce odzyskać czysty interes bez ujawniania się.

— Niby jak?

— Jest sprytny. Sprawił, że wyjechałeś licząc na to, że porzucisz projekt, który nie do końca zorientowany w temacie Czarek miał mu ponownie odsprzedać. Czyściutki. Wybielony. Gotowy do zarabiania patencik po testach. Czarek jednak okazał się twardym graczem. Lont uknuł więc nowy plan. Ściągnie cię, aby zmusić do oddania tego, co w jego mniemaniu należy do niego.

Analizuję usłyszane słowa i uderza mnie prawda, że całe moje życie odgrywam role w czyimś teatrze, okazuje się że nic co robię nie jest moją inicjatywą, że wciąż podążam jakimś wytyczonym torem. Mam tego po dziurki w nosie, ale jednocześnie przeraża mnie fakt, że wciągnąłem w to moją żonę.

— Chcesz powiedzieć, że to co się teraz dzieje jest jego grą? — pytam. — To on ją podtruwał?

— Lont nigdy nie działał ostentacyjnie, zawsze powoli osiągał cel.

— Dużo o nim wiesz, a nie potrafisz go znaleźć?

— Wiem jak działa — odpowiada spokojnie, — ale faktycznie nie mam pojęcia, kim jest. Próbuję go wytropić od lat, bezskutecznie. Dlatego musisz mi pomóc. Musisz wrócić do Polski. — Dotyka mojego ramienia. — Razem to zakończymy.

— I będziemy szczęśliwą rodzinką? — Drwina nie chce zniknąć z mojego głosu.

— Pewnie nie — odpowiada ze słyszalnym żalem, — ale obaj wreszcie będziecie mogli żyć normalnie.

Opieram głowę o zagłówek i zamykam oczy. Myślałem, że wreszcie po latach walki i ukrywania się, a to przed policją, a to przed wrogami, będę mógł normalnie żyć. I nawet przez kilka miesięcy tak było, miałem to czego zawsze pragnąłem, słowo szczęście zagościło w moim słowniku i po prostu żyłem. A teraz wygląda na to, że czeka mnie nowa walka. Nie mogę pojąć jak to możliwe, że sytuacja może się tak błyskawicznie zmienić. Jeszcze kilka dni temu byłem przekonany, że wkrótce stracę Joannę. Byłem załamany i nie wiedziałem co robić. W sumie w pewien sposób się z tym pogodziłem i nawet miałem przebłyski planu na dalsze życie: bez niej. Oswajałem się z myślą, że moje działania nie przyniosą rezultatu i wreszcie moje słońce mnie opuści. Wczoraj, gdy informacje o tym, że będzie żyła dały mi nową nadzieję, odkrycie, że dawne życie się o nas upomina było trudne do przełknięcia. Teraz zaś, siedząc w samochodzie z ojcem, który pojawia się po latach, zaczynam sądzić, że żadne moje zaklinanie rzeczywistości nie jest w stanie zmienić tego kim jestem, ani tego gdzie jest moje miejsce. Czy to ma być pokuta, którą zaplanował dla mnie los? Przez moment myślę, że mógłbym odpuścić i spróbować ukryć się lepiej razem z moją Joanną, ale zaraz uświadamiam sobie, że życie w ciągłym strachu jest połowiczne.

— I tak zamierzałem znaleźć… — mówię otworzywszy oczy, ale urywam, gdy orientuję się, że jestem w samochodzie sam.

Nie wiem, kiedy Edwin opuścił auto, bo zrobił to bezszelestnie, ale zupełnie się tym nie przejmuję. W tym momencie chcę tylko wrócić do Joanny, a potem zaplanować nasz powrót do kraju. Nagle czuję jakąś ekscytację i nie wiem skąd się bierze.


Edwin


Pierwszy kieliszek wódki. To tylko początek. Drugi kieliszek. Rozluźniam się. Trzeci kieliszek. Uczucie żalu powoli ustępuje. Czwarty. Piąty. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo za nim tęskniłem. Za nimi. Darek. Czarek. Basia… Moja ukochana Basia. Nigdy mi nie wybaczyła i nigdy nie wybaczy. Ale mogę z tym żyć. Mogę, bo wiem, że ich uratowałem. Jakim kosztem? Szósty. Siódmy. Ósmy kieliszek. Rozmowa z synem wyczerpała mnie. Lepiej się położę.

Rozdział 3

— Jaki on jest? — pyta Joanna, kompletnie zbijając mnie z pantałyku.

— Kto?

— Twój ojciec.

— A co to ma do rzeczy? Słuchałaś mnie w ogóle?

Od kilkunastu minut, odkąd wróciłem z Rio, opowiadam jej przebieg rozmowy z Edwinem. W sumie to w pierwszym odruchu nie zamierzałem niczego mówić, aby jej nie denerwować, ale uświadomiłem sobie, że przecież ona jest jedyną bliską mi osobą i z nią mogę porozmawiać o wszystkim. Poza tym, jako moja żona, ma prawo wiedzieć, co się dzieje, tym bardziej, że po części sprawa dotyczy też jej.

— Słuchałam, ale mam wrażenie, że ty nie słuchałeś sam siebie — mówi, stawiając przede mną szklankę z sokiem i siada na kanapie obok. — Po raz pierwszy w życiu dane ci było rozmawiać z ojcem, a ty skupiłeś się nie na tym co najważniejsze.

— Czyli na czym?

— Na tym, że to twoja rodzina, twój ojciec! Naprawdę nie chciałeś dowiedzieć się czegoś o nim?

Opieram się o kanapę i uważnie przyglądam się mojej żonie. Kompletnie nie rozumiem, o co jej chodzi. Ten człowiek, przez to czym się zajmował, stracił swoją rodzinę, a później z boku patrzył, jak się staczamy. Cóż mógłbym mieć mu do powiedzenia?

Joanna widzi moją rozterką, zwraca się przodem i mówi:

— Wiem, że czujesz żal do swoich rodziców, że nie miałeś takiego domu, jaki powinno mieć każde dziecko, ale może chociaż spróbuj ich zrozumieć. Może w całej tej historii jest coś, co ci umyka?

— Niby co?

— Nie wiem, ale próbuję spojrzeć na to szerzej — odpowiada łagodnie. — O dziadkach też twierdziłeś, że was zostawili, a okazało się, że było inaczej. Może w jakiś pokrętny sposób twój ojciec także cię chronił, was chronił?

— Naprawdę wspaniale mu poszło. — Nadal walczę, chociaż gdzieś w głębi duszy bardzo pragnę, by to spotkanie nie było ostatnim.

— Przyszedł cię ostrzec.

— Przed czymś czego sam był przyczyną.

— To nieistotne — dotyka mojego policzka i zmusza bym na nią spojrzał. — Doceń mały gest — szepcze.

— Na razie nie potrafię — stwierdzam drżącym głosem, a ona się uśmiecha.

— Ok. Powoli, na wszystko przyjdzie czas.

Nie rozumiem, jak ona to robi, ale tak łatwo potrafi mnie rozbroić, tak szybko zmienia mój podły nastrój w błogość i szczęście. Jedno mrugnięcie powiek i już moje mięśnie się rozluźniają, kolejne i czuję, że się uśmiecham, a całe napięcie odchodzi. Obserwuję ją, gdy wchodzi mi na kolana i sadowi się okrakiem, oplatając mnie nogami, czekam na każdy jej gest, drżę wreszcie, gdy przywiera do mnie, całując delikatnie moją twarz, aż wreszcie nie mogę się powstrzymać, chwytam ją w talii i po chwili leżąc na niej, przejmuję inicjatywę tego, co zaczęła.


***

— Musimy się spakować — mówię, gdy leżymy na podłodze pomiędzy sofą a stolikiem.

Nie mam pojęcia, jak się tam znaleźliśmy, bo intensywność naszego zbliżenia, nie pozwoliła mi zarejestrować dokładnie tego, co się działo.

— Co? Dlaczego? — Joanna zrywa się i patrzy na mnie zaskoczona.

Jestem skonsternowany, czyżby zapomniała o rozmowie sprzed kilku godzin?

— Właśnie odzyskałam ponownie życie i tym chcę się cieszyć. Tutaj, z tobą — mówi orientując się w moich myślach. — Nie chcę wyjeżdżać.

— Ja też nie chcę — mówię, głaszcząc jej plecy, — ale nie mamy wyjścia, muszę zakończyć sprawę.

— Może…

— Nie — przerywam jej, podniósłszy się i chwytam za ramiona. — Tutaj nie będziemy bezpieczni.

— Przecież wcześniej też nas szukali…

— Ale tym razem jest inaczej. Skoro Edwin nas znalazł, to i inni znajdą.

Joanna patrzy na mnie przenikliwie, zupełnie jakby potrafiła prześwietlić moje myśli. Po chwili odwraca się, wstaje i założywszy na siebie sukienkę, z której wcześniej ją rozebrałem, siada na stoliku, intensywnie myśląc.

— Ty chcesz wrócić — stwierdza wreszcie. — Cięgnie cię do tego świata…

— Nie mów głupstw. Gdybym nie musiał, to nawet nie pomyślałbym o powrocie.

— Nie musisz.

— Muszę!

— Ale dlaczego? — Odwraca się gwałtownie. — Jaki masz cel, bo to oczywiste, że nie zamierzasz odzyskać rodziny…

— Ty jesteś moją rodziną. I ktoś próbował mi cię odebrać.

— Ale po co do tego wracać? Nie możemy o tym zapomnieć?

Podnoszę się do pozycji siedzącej.

— Przecież ktoś próbował cię otruć. Chcę wiedzieć kto.

— Po co?

Mrugam kilkukrotnie, nie wiedząc, czy dobrze słyszę. Ona się pyta po co? Nie rozumiem jej toku rozumowania.

— Jak po co?

— To proste pytanie — stwierdza. — Po co?

Zatyka mnie. Kładę się ponownie na podłogę, po czym znowu podnoszę i patrzę na nią, kompletnie zbaraniały. A ona czeka, patrzy tymi swoimi cudnymi oczami i czeka, obserwując jak zmagam się z odpowiedzią.

— Nie mogę pozwolić, aby coś takiego uszło temu komuś na sucho — cedzę przez zęby, ważąc każde słowo. — Jeśli odpuszczę, to się może powtórzyć, a to nie wchodzi w rachubę. Raz odpuściłem i omal cię nie straciłem, nie mogę ponownie na to pozwolić.

Widzę jak łzy zbierają się w jej oczach, a potem pojawia się w nich zawód. Chyba po raz pierwszy, odkąd ją poznałem widzę tak wyraźnie tę emocję. Nigdy, nawet wtedy, gdy opowiedziałem jej o swoich najgorszych uczynkach, nie patrzyła na mnie tak, jak teraz. Czy to ból? To co czuję wiedząc, że ją zawiodłem? Zanim zdążę zareagować, Joanna zrywa się i wybiega z domu, kierując się na plażę. Natychmiast wstaję, naciągam na tyłek spodnie i biegnę za nią. Wbiega do oceanu i zatrzymuje się po kolana w wodzie, a ja po chwili staję za nią.

— Naprawdę sądziłam, że możemy od tego uciec. Jaka byłam głupia — mówi cicho.

— Nie martw się. Załatwię to.

— Załatwisz — mamrocze patrząc w dal, — a potem będziesz musiał załatwić kolejną sprawę, a potem kolejną, to się nie skończy.

— Skończy, obiecuję. — Obejmuję ją.

— Nie Darku — jej głos jest tak cichy, aż muszę się nachylić. — Nie skończy z jednego prostego powodu. — Odwraca się w moich ramionach. — Ty nie chcesz, żeby się skończyło, w pewien sposób jesteś od tego uzależniony.

— O czym ty mówisz do cholery? Zostawiłem to wszystko za sobą, bo chciałem cię przed tym chronić.

— No właśnie. — Uśmiecha się przez łzy. — Zrobiłeś to dla mnie, nie dla siebie. I w tym jest problem.

Puszczam ją i przyglądam się jej twarzy, zastanawiając się, czy to ja zwariowałem, czy ona ze mnie kpi.

— Zostawiłeś w Polsce kawał swojego serca — mówi tymczasem. — Ledwo odzyskałeś brata, dowiedziałeś się mnóstwa rzeczy o swojej rodzinie i to wszystko zostawiłeś, dla mnie.

— Tak, do kurwy nędzy! — krzyczę wyprowadzony z równowagi i odchodzę kilka metrów. — Dla ciebie! I to, co teraz chcę zrobić, też zrobię dla ciebie!

— Ale ja tego od ciebie nie wymagam. Nie widzę potrzeby rozdrapywania ran, szukania winnych. Odzyskałam nadzieję i to postrzegam jako prawdziwy cud. Teraz więc, pragnę życia z tobą i tylko z tobą, ale chcę też abyś ty był szczęśliwy.

— Z tobą jestem szczęśliwy.

— Wiem Darku — szepcze, ujmując moją twarz w dłonie. — A ja jestem szczęśliwa z tobą. Widzę jednak, że popełniłam błąd wierząc, że może nam się udać, że ucieczka rozwiąże nasze problemy. Teraz jednak widzę, że nigdy nie ułożymy naszego wspólnego życia, dopóki nie pozałatwiasz swoich spraw. I nie mówię tutaj o poszukiwaniu odpowiedzialnego za truciznę w mojej herbacie.

Patrzę na nią nie do końca pojmując, co chce mi powiedzieć.

— Jedź i znajdź wreszcie to, czego szukasz. Ja tu zostanę i poczekam.

— Co takiego? — Odsuwam się od niej. Złość mnie zalewa. — Nie możesz tu zostać.

— Mogę i zostanę.

Prycham, bo bawi mnie jej wiara w to, że postawi na swoim. Gdybym tylko chciał nie miałaby nic do powiedzenia, ale w tym momencie nie chce mi się z nią walczyć. Po części dlatego, że z nią na słowa wygrać nie jestem w stanie i jedynym efektem może być awantura albo zrobienie z siebie totalnego głąba, a po części dlatego, że nie zamierzam w ogóle brać pod rozwagę innego rozwiązania. Kiedy przyjdzie czas pojedzie, nawet jeśli będę musiał pozbawić ją przytomności. Nie mogę jej tu zostawić. To oczywiste. Nie ma możliwości, abym skupił się na czymkolwiek, gdy będzie tak daleko. Poza tym, jasne jest także, że nie będzie tu bezpieczna. Nie mogę pojąć, że ona tego nie rozumie.

— Chyba musimy oswoić się z tym wszystkim, co się stało. Może to dzieje się za szybko. Przemyślmy to, co zostało powiedziane — stwierdzam ugodowo. — Chodź do domu.

Biorę ją za rękę, a ona nie oponuje. Cieszy mnie to choć wiem, że to jeszcze nie koniec. Teraz jednak postanawiam się rozluźnić, a potem zaplanować nasz wyjazd.

Kiedy wchodzimy do domu kuchennymi drzwiami, słyszę szelest w salonie. Intuicyjnie ściągam Joannę w dół i w tym momencie padają strzały. Ona krzyczy i pozwala mi się pociągnąć za wyspę kuchenną, podczas gdy seria z automatu rozrywa powietrze tuż za nami i pruje tynki naszej kuchni. Patrzę mojej żonie w oczy, przyłożywszy palec do ust i staram się jej przekazać, że wszystko będzie dobrze. Kiwa głową, chociaż widzę jak bardzo jest przerażona. Bezgłośnie nakazuję przytulenie się do szafki, a sam analizuję sytuację. Tuż przed ostrzałem zauważyłem jednego faceta w salonie, ale mógłbym przysiąc, że mignął mi jeszcze jeden za oknem. Domyślam się, że zamierza zajść nas z drugiej strony, czyli od drzwi kuchennych, którymi dopiero co weszliśmy. Szybkie znalezienie rozwiązania jest kluczowe, byśmy wyrwali się z tej pułapki. Przeklinam w duchu to, że przestałem chodzić z bronią, bo w tej chwili bardzo by się przydała, jednocześnie natychmiast przypominam sobie, gdzie znajduje się mój Kimber oraz coś na wszelki wypadek. Błyskawicznie układam plan. Rozglądam się po bałaganie, który zrobiła strzelanina dotychczas i mój wzrok pada na rozrzucone po podłodze pomarańcze. Biorę dwie, po czym rzucam jedną z nich w stronę przejścia z drugiej strony wyspy, a kiedy facet zaczyna strzelać w tamtym kierunku, wychylam się i rzucam drugim owocem, trafiając go prosto w twarz. Zyskuję chwilę, bo facet jest zdezorientowany i natychmiast chwytam Joannę za rękę, po czym biegiem rzucam się przez kuchnię w kierunku spiżarki. Wciskam ją w kąt, kiedy sądząc po hałasie, wątłe drzwi zostają ostrzelane z co najmniej dwóch automatów, które robią z nich sito w kilkanaście sekund. Słyszę rozmowy i stwierdzam, że to Polacy, na dodatek rejestruję trzy głosy. Wciąż przyciskając Joannę do ściany, sięgam na półkę nad jej głową po puszkę z musli, wysypuję zawartość i wyciągam zawiniętą w folię Berettę, dwa granaty dymne oraz dodatkowe magazynki. Joanna patrzy na mnie zaskoczona, ale nie komentuje. Po kolejnej serii, gdy strzały cichną, celowo przeładowuję broń, aby ci dwaj usłyszeli i nie pchali się tu zbyt szybko. Popycham drzwi, wciąż stojąc za ścianą i natychmiast rozlegają się kolejne strzały, a wkrótce w powietrzu unoszą się wszelkiego typu przyprawy, mąki i zapachy. Tuman ziołowego kurzu stanowi świetną, acz tymczasową zasłonę, więc kucam i strzelam w ciemno na wysokości nóg napastników. Słyszę jęk, a potem łoskot oznaczający, że jednego trafiłem, odczekuję salwę, którą oddają pozostali i słyszę odgłos wskazujący, że ranny jest odciągany gdzieś w głąb salonu. Rzucam granat dymny i oddaję kilka kolejnych strzałów na oślep. Lepszej okazji nie będzie, więc przykładając palec do ust, pod nikłą osłoną dymu prowadzę Joannę za rękę do korytarza, gdzie nie sięgają nas strzały, a potem na górę. Wiem, że uciekanie na górę nie jest dobrym pomysłem, ale w tym momencie nie mamy wyjścia, to jedyny kierunek, który teraz jest w miarę bezpieczny. Piwnica i łazienka zdają się gorszymi wyborami. Poza tym na górze mam dodatkową broń, a to bardzo jest nam teraz potrzebne. Wchodzimy do sypialni, przekręciwszy zamek w drzwiach i błyskawicznie odnajduję schowanego w szafie Kimbera. Sprawdzam magazynek, odbezpieczam i podaję go Joannie, ale ona kręci głową.

— Weź. Nie czas na dyskusje.

Bierze go drżącymi rękami i przygląda się z odrazą. Ignoruję to.

— Trzymaj go obiema rękami. Mierz i strzelaj. To proste — szepczę uspokajająco. — Nie wahaj się jak wtedy w ogrodzie. Poradzisz sobie.

Wymieniam magazynki w swojej broni.

— Nie wychodź stąd dopóki cię nie zawołam, rozumiesz? — szepczę prosto w jej ucho. — Tylko ja. Dobrze? Rozumiesz? Tylko ja!

Chociaż roztrzęsiona, to potwierdza kiwnięciem głowy.

— Jeśli wejdzie tu ktokolwiek, strzelaj. Bez ostrzeżenia, bez zastanowienia. Po prostu strzelaj.

Patrzy mi w oczy z taką ufnością, że się rozczulam. Uśmiecham się ciepło i nasłuchuję. W korytarzu jest cicho, ale nie mogę ryzykować. Podchodzę do okna i najciszej jak potrafię zeskakuję do ogrodu. Wiem, że zostawianie jej samej nie jest najlepszym pomysłem, ale nie mam w tej chwili innego. Liczę na to, że wszyscy nie pójdą szukać nas na górze, poza tym mam nadzieję, że uda mi się ich uprzedzić i załatwić zanim na to wpadną. Rozglądam się szybko, a potem wyciągam telefon i wykonuję połączenie. Jeden sygnał wystarczy.

Zerkam przez okno i rejestruję w salonie trzech facetów, z których jeden jest ranny w nogę, a jeden rozmawia przez słuchawkę. To oznacza, że jest ich więcej. W tym momencie widzę, jak z boku domu podjeżdża samochód i wysiada z niego kolejnych dwóch facetów uzbrojonych w automaty. Nie wychodząc z krzaków, strzelam do zmierzających do domu ludzi. Jeden pada trupem na miejscu, ale drugiemu udaje się schować za murkiem ogrodzenia. Widzę ruch w salonie, więc nie prostując się, biegnę ponownie w kierunku tylnego wejścia. Zaglądam przez okno obok i rejestruję tego rannego w nogę, obstawiającego tylne wejście. Nie wiem, gdzie są pozostali, poza tym nie mogę liczyć na to, że ten co siedzi za murkiem będzie tam siedział w nieskończoność, dlatego podnoszę się i strzelam przez okno do faceta mierzącego w kierunku drzwi. Nie trafiam, bo udaje mu się schować za sofą, ale to mi wystarczy, aby dostać się do środka. Znowu siedzę za wyspą i nie mam pomysłu co dalej. W tym momencie słyszę na górze strzał, drugi, a zaraz potem szloch. Nie wiem co się dokładnie stało, kto i do kogo strzelił, ale jej płacz pozwala mi w pewnym stopniu odetchnąć z ulgą. Nie mam czasu na przemyślenia, bo jestem w beznadziejnym położeniu. Jeden facet jest w salonie i będzie strzelał, jak tylko ruszę się z miejsca. Ten, którego nie trafiłem na zewnątrz, gdzieś się skrada i nie jestem w stanie stwierdzić, gdzie w tej chwili jest. Trzeci gdzieś się czai, a czwarty albo jest martwy, albo… W tym momencie podejmuję decyzję i ruszam przez salon. Błyskawicznie jestem przy sofie i mimo, że facet już się przykłada do strzału jestem pierwszy. Strzelam, a on opada bezwładnie na podłogę. Wtedy słyszę świst tuż koło swojej głowy. Dopiero po chwili orientuję się, co się stało. W drzwiach wejściowych widzę faceta, który osuwa się po futrynie, zostawiając krwawy ślad, a w jego głowie widzę małą dziurkę. Spoglądam w stronę tylnego wejścia, gdzie stoi Edwin, który właśnie odsuwa od twarzy karabinek snajperski.

— Jeszcze jeden — mówię bezgłośnie, a potem, jak w zwolnionym tempie, zerkam na schody i dopiero po chwili ruszam na górę.

Pędzę jak oszalały zastanawiając się, czemu w ogóle zostawiłem ją samą. Przecież mogło stać się najgorsze, a wówczas wszystko by się skończyło. W drzwiach sypialni widzę ciało faceta, oddycham więc z ulgą. Pomny na swoje słowa sprzed kilku minut obawiam się wejść do środka.

— Joanno, kochanie? Już wszystko dobrze. Możesz wyjść.

Cisza się przedłuża, więc podchodzę do drzwi, ale dla bezpieczeństwa nie wchodzę.

— To ja skarbie — mówię uspokajająco, jednocześnie słysząc strzały na dole, a po chwili łomot.

— Czwarty! — krzyczy Edwin.

Zerkam błyskawicznie zza futryny do środka, rejestrując Joannę siedzącą w kącie i mierzącą w stronę drzwi. Dzielna dziewczynka — myślę. Patrzę ze złością na leżącego faceta i jestem z niej dumny. Wielki facet, który wygląda na najemnika dał się zaskoczyć kruchej dziewczynie.

— Kochanie, odłóż broń, proszę — zwracam się do niej łagodnie. — Już dobrze. Jest po wszystkim.

Przedłużająca się cisza zaczyna mnie przerażać.

— Możesz wyjść, kochanie albo pozwól mi do siebie podejść, proszę.

Wreszcie słyszę jak coś opada na podłogę i wnioskuję, że to broń, a chwilę później w drzwiach staje Joanna. Gdy spogląda w moje oczy, rozpromienia się i rzuca mi się w ramiona.

— Czy to już koniec?

— Tak, skarbie. Już wszystko dobrze.

Czuję jak drży i przywiera do mnie całym ciałem. Bardzo chciałbym ją teraz uspokoić, utulić i obiecać chociaż chwilowy spokój, ale wiem, że nie mogę. Nawet jeśli bowiem tych pięciu gości, których trupy leżą w moim domu, to jedyni wysłani dziś po nas, to wkrótce będzie tu policja, a ja nie zamierzam się tłumaczyć. Musimy stąd odejść i to natychmiast.

— Posłuchaj mnie teraz, kochanie — mówię spokojnie, ale stanowczo, odsuwając ją lekko od siebie i patrząc w oczy. — Musimy natychmiast stąd odejść… — Kręci głową. — Kochanie, słuchaj. — Potrząsam nią, widząc jak przygląda się trupowi. — To nie żarty! Musimy uciekać.

— Myślisz, że jest ich więcej?

— Nie wiem, ale to nie jest istotne, bo za chwilę będzie tu policja.

— To chyba dobrze, prawda?

— Nie skarbie, bardzo źle.

— Ale przecież to oni nas napadli — mamrocze.

Rozczula mnie jej wiara w sprawiedliwość.

— To tak nie działa, Joanno — stwierdzam, puściwszy ją. Podchodzę do szafy i zdejmuję dwa plecaki z górnej półki. Są spakowane, bo mimo iż naprawdę miałem nadzieję na spędzenie tu reszty życia, to musieliśmy być przygotowani do szybkiego opuszczenia naszego raju. — Musimy jak najszybciej wyjechać z Brazylii, zanim zaczną nas szukać.

— Nas? Przecież niczego złego nie zrobiliśmy.

— Skarbie, jeśli zabiorą nas na przesłuchanie, to nie będzie miało znaczenia. — Patrzy na mnie dużymi oczami, w których widzę zrozumienie, więc podaję jej plecak. — Tu jest wszystko co będzie nam potrzebne, ale jeśli chcesz coś jeszcze zabrać, to masz pięć minut.

— Muszę zabrać dokumenty.

— Tu jest wszystko. — Poklepuję plecak.

Joanna patrzy na mnie bezradnie, po czym zarzuca plecak na ramię. Kiedy wychodzimy z sypialni, znowu przygląda się leżącemu na podłodze facetowi i widzę, że jest przerażona.

— Nie myśl o tym — szepczę, całując ją w czubek głowy i popycham w kierunku schodów.

Kiedy schodzimy do salonu zauważam Edwina, o którym ponownie sobie przypominam oraz faceta, którego wcześniej widziałem, a który teraz siedzi przywiązany do krzesła.

— Nie chce nic powiedzieć, skubaniec — stwierdza Edwin, najwyraźniej orientując się, że zeszliśmy. — Nie mamy za bardzo czasu, aby go przemaglować.

— Może mnie coś powie.

— Za chwilę będzie tu policja — stwierdza Edwin, uśmiechając się dziwnie do Joanny. — Musicie odejść.

— To wiem sam. Jesteśmy gotowi.

— Pojedziemy do Rio, mam tam mieszkanie, zastanowimy się co dalej.

— Wszystko mam zaplanowane — mówię, po czym puszczam rękę Joanny i podchodzę do faceta na krześle. — Dzięki za pomoc, ale dalej sobie poradzimy.

— Ok — głos Edwina nawet nie drgnie, chociaż musi być nieco zaskoczony.

— Kim jesteś? — pytam tymczasem gościa, który nas zaatakował.

Ten nie odpowiada, co natychmiast burzy mój spokój i wyprowadzam cios, po którym facet leży na podłodze wraz z krzesłem. Krzyk Joanny studzi nieco emocje, które już skotłowały się tuż pod moją skórą, gotowe wyskoczyć na wolność. Patrzę na nią zaskoczony, bo przez chwilę poczułem jakąś przemożną ulgę, zupełnie jakbym od dłuższego czasu tłumił w sobie coś, co chciało się od dawna ze mnie wydrzeć. Oczy Joanny są pełne smutku i wyrażają prośbę. Niestety nie jestem pewien czy mogę ją spełnić. Wzdycham ciężko i kucam obok faceta.

— Chojnicki was przysłał? Jest was więcej?

— Nic ci nie powiem — śmieje się facet i wypluwa ślinę zmieszaną z krwią.

— Może się jednak zastanów — stwierdzam, podniósłszy go ponownie do pionu.

Ten zerka na Joannę, potem na mnie i mówi:

— Jak dasz poruchać tę dupę, to może ci coś powiem.

Nie jestem w stanie się powstrzymać i kopię faceta w krocze ponownie wywracając go na podłogę. Słyszę płacz Joanny, ale tym razem nie reaguję, nie po tym co powiedział ten śmieć. Staję nad facetem i odbezpieczam broń.

— Jesteś martwy, Szuma — syczy facet przez zęby, próbując zapanować nad bólem jaj.

— Myślę, że jesteś w błędzie. To ty jesteś martwy — mówię i zanim do końca przemyślę sprawę, strzelam.

— Nie! — krzyczy Joanna. — Boże, nie — jęczy, opada na kolana i szlocha.

Przez chwilę dopada mnie żal, że to widziała, żal, że to zrobiłem, ale błyskawicznie się otrząsam. Muszę. Nie mogę pozwolić, aby moja słabość ściągnęła na nas niebezpieczeństwo.

Podchodzę do niej.

— Musimy iść — mówię sucho, podnosząc ją z podłogi.

Bez słowa prowadzę ją za zewnątrz, wsadzam do samochodu i przypinam pasami.

— Jedziesz z nami? — pytam ojca, który patrzy na mnie z jakimś zawodem w oczach. — Co, kurwa, masz coś do powiedzenia? — dodaję ze złością, wsiadając do samochodu. Kto jak kto, ale on morałów mi prawić nie będzie.

— Spotkamy się w Polsce — odpowiada bez mrugnięcia okiem.

Zanim spojrzę w lusterko wsteczne, już go nie ma.


Edwin


Patrzę za odjeżdżającym samochodem z nadzieją. Ledwo zdążyłem. Mój syn świetnie sobie radził, ale gdybym nie przybył na czas… Obserwowałem Darka i Asię odkąd tu przyjechali kilka miesięcy temu. Widziałem jacy byli szczęśliwi i na początku chciałem, aby im się udało, aby ułożyli sobie życie w tym raju. Ale potem stało się coś, czego nie przewidziałem. Myślałem, że Czarek wystarczy, ale on chciał ich obu. Asia jest delikatna, ale Darek nie ma pojęcia jaka tkwi w niej siła. To jego anioł. Gdybym miał takiego, może to wszystko by się nie stało? Ale teraz będzie już tylko lepiej. Będą razem. Będą się wspierać. Tak będzie lepiej, bo w rodzinie siła.

Rozdział 4

Joanna siedzi w ciszy na miejscu pasażera i obserwuje krajobraz. Wiem, że w jej głowie kłębi się mnóstwo myśli, wiem, że analizuje ostatnie wydarzenia. I chociaż wiem, że żyjąc ze mną zdawała sobie sprawę z tego co się działo, sama przecież też sporo przeżyła, to wiem też, że dzisiejsza akcja mogła spowodować szok. Nie patrzy na mnie, a to oznacza, że jest zła, to z kolei odbiera mi energię. Bardzo chciałbym, aby patrzyła na mnie jedynie z miłością, wiem jednak, że dziś na tę miłość nie zasługuję. Moje czyny, chociaż w mojej ocenie konieczne, według jej systemu wartości stoją w sprzeczności z tym, co jej obiecywałem. Nie mam jednak teraz czasu się jej tłumaczyć. Sytuacja wygląda fatalnie i musimy opuścić Brazylię zanim służby połapią się, co się stało.

Jedziemy na wyspę Ilha Guaiba, gdzie przesiądziemy się na prom, który zawiezie nas na jedną z prywatnych wysp znajomego biznesmena, skąd odlecimy do Nowego Jorku. Według planu, który uruchomił się automatycznie dzięki połączeniu, które wykonałem kilkadziesiąt minut temu, z Nowego Jorku zabierze nas prywatny odrzutowiec wyczarterowany przez Czarka. Za około dwadzieścia godzin zaś powinniśmy być w Warszawie.

Przez całą drogę na Ilha Guaiba, Joanna się nie odzywa, nawet cudowna trasa przez piękny most nie robi na niej wrażenia. Jest smutna, a mnie jest z tym coraz gorzej.

— Wszystko będzie dobrze, Joanno — obiecuję, chociaż nie do końca wiem, jak to stwierdzenie zamienić w rzeczywistość.

Wygląda na to, że Chojnicki nie zamierza bawić się w półśrodki, chce mnie sprzątnąć i nie oszczędzi nikogo, kto znajdzie się w moim towarzystwie. I może jeszcze na plaży brałem pod uwagę jakiś scenariusz zostawienia Joanny w Brazylii i otoczenia ochroną, bo miałem świadomość, że w Polsce czeka mnie trudna przeprawa, jednak po tym co właśnie stało się w naszym raju, ona musi pojechać ze mną. I zdaje się, że do niej właśnie dociera ten fakt.

— Nie smuć się proszę — mój głos się łamie. — Jakoś to wszystko naprawię.

Spogląda na mnie z pobłażaniem. Nie jest głupia i wie, że to dopiero początek problemów. Przez kolejne kilkanaście minut, do czasu odpłynięcia promu, znowu oboje milczymy. Staram się skupić na tym, co mam robić, na planie, na obserwacji, na gotowości. Robię wszystko, aby nie wybuchnąć. Wkurza mnie jej brak wsparcia.

— Dlaczego zabiłeś tego człowieka? — pyta wreszcie, gdy ustawiam się do wjazdu na prom.

Jestem zaskoczony, że właśnie o tym myśli.

— Bo on chciał zabić nas. Słyszałaś co mówił o tobie.

— Był bezbronny, związany — szepcze, gdy parkuję we wskazanym przez obsługę promu miejscu.

Spoglądam na nią zdezorientowany, po czym odpinam pas i pokazuję, żeby wysiadła. Nie zamierzam z nią o tym tutaj dyskutować, a ona nie kontynuuje, nie docieka. Wysyłam wiadomość z aktualną godziną, po czym bierzemy rzeczy i idziemy na górny pokład. Trzydzieści minut drogi dłuży mi się niesamowicie, bo czas wypełnia cisza, której towarzyszy tylko szum oceanu i smutek Joanny. Przytulam ją do siebie i czujnie obserwuję otoczenie. Chociaż to mało prawdopodobne, to zdaję sobie sprawę, że ktoś mógł za nami pojechać, dlatego zza ciemnych okularów uważnie lustruję obecnych na pokładzie ludzi. Uruchomił się mój tryb działania, ale doskonale zdaję sobie sprawę, że to tylko próba przykrycia prawdziwych emocji. Zwyczajnie boję się tego co nas czeka, a najbardziej boję się rozmowy z Joanną. Wiem, że nie odpuści, czuję, że jest zawiedziona wszystkim i obawiam się, że wini mnie o całe zło. W sumie to nawet jej się nie dziwię, ale nie potrafię zrozumieć zmiany jej zachowania. W Polsce, mimo że wiedziała kim jestem i co robię, zaskakiwała mnie swoim wsparciem i miłością, nawet jeśli dawała mi jasne sygnały, że nie pochwala mojego stylu życia. Teraz po raz pierwszy wiem, że jest rozczarowana tym co się stało, gorzej, jest rozczarowana mną. Wiem, że musimy porozmawiać, ale tak bardzo się tego boję, że aż zaczynam drżeć. Nagłe emocje są tak duże, że muszę zacząć kaszleć, aby nie dać po sobie poznać, jak bardzo mnie to wszystko rusza.

Na brzegu czeka na nas samochód, którego kierowca bez słowa wiezie nas na prywatne lotnisko lokalnego miliardera Pedro Moreiry, którego znałem jeszcze z czasów pracy w Banku Epokowym. Facet dorobił się fortuny na handlu sprzętem medycznym i to z nim robiłem interesy po zniknięciu Czarka. Nie kontaktowałem się z nim od przyjazdu do Brazylii, bo zamierzałem zostawić przeszłość za sobą, jednak plan zapasowy przewidywał konieczność wykorzystania dawnych kontaktów, tyle że to nie ja załatwiałem szczegóły. To Czarek był teraz organizatorem mojego powrotu, a Pedro miał nie wiedzieć kto skorzysta z jego samolotu. I tak jest. Nikt nie zadaje pytań, nikt się nie dziwi. W samolocie jesteśmy sami, a jedynymi osobami towarzyszącymi nam na trasie do Nowego Jorku są dwaj piloci. Nie ma nawet obsługi, co jest mi bardzo na rękę. Samolot jest nieduży, ale ma wszelkie wygody, z których sypialnia jest w tym momencie najistotniejsza.

Wkrótce po starcie proponuję Joannie posiłek, który znajduję w tylnej części kabiny. Jest tam wszystko, co moglibyśmy sobie zamarzyć, ale Joanna nie je za wiele. Rozumiem ją, wciąż przeżywa, dlatego było chciałbym, aby się zdrzemnęła.

— Kochanie, będziemy lecieć prawie dziesięć godzin — mówię, gdy wpatruje się od kilku minut w szklankę z sokiem. — Powinnaś wypocząć. Weź prysznic i połóż się. Obudzę cię, gdy będziemy się zbliżać do Nowego Jorku.

— Do Nowego Jorku? To nie lecimy do Polski?

— Lecimy, ale okrężną drogą. Po drodze wylądujemy jeszcze na Barbados.

— Po co?

— Oficjalnie tam spędzamy wakacje. Jednak nawet nie wysiądziemy z samolotu. Wszystko jest już załatwione.

— Rozumiem.

Gdy odchodzi, idę porozmawiać z pilotami, którzy już dostali informację, że w Newark czeka odrzutowiec, który zawiezie nas do Warszawy. Dostaję też wiadomość od Czarka z kodem do sejfu, w którym znajduję dokumenty, dzięki którym na lotnisku nikt nie powiąże nas z Brazylią. Oficjalnie jestem biznesmenem i wracam z wakacji z żoną na Barbados. W sumie jest w tym sporo prawdy. Kręcę głową na tę myśl, wchodząc do sypialni. Joanna jest już w łóżku. Po raz pierwszy od kilku godzin uśmiecha się do mnie. Jestem nieco zaskoczony, ale nie zamierzam tego roztrząsać. Najchętniej wykorzystałbym ten stan, położył się koło niej i przytulił. Potrzebuję jednak odświeżenia.

— Zaraz do ciebie przyjdę — stwierdzam ciepło i znikam w łazience.

Zamiast oczekiwanej ulgi prysznic przynosi mi niemal fizyczny ból. Wodę uderzającą o moją skórę odbieram jak milion igieł wbijających się w ciało, nie ma też znaczenia czy z kranu leci strumień lodowaty czy gorący, bo moja skóra jest jak jedna wielka rana. Zdaję sobie sprawę, że to efekt psychicznego napięcia, nie jestem jednak w stanie zapanować nad tym, co dzieje się z moim ciałem. Jeszcze nigdy strach tak mnie nie obezwładniał. Kiedyś rzadko w ogóle się czegoś bałem, a odkąd poznałem Joannę strach ukierunkował się na nią. Teraz zaś, czuję go całym sobą i mimo, że zdaję sobie sprawę z niewesołego położenia, czuję, ze wkrótce wydarzy się coś, co ponownie mnie złamie.

— Darku — słyszę delikatny głos Joanny. — Co się dzieje?

Odwracam się od ściany prysznica i widzę moją żonę, która patrzy na mnie z miłością. Musiałem spędzić tu dużo czasu i straciłem poczucie rzeczywistości skoro przyszła do mnie. Wychodzę z kabiny i staję przed nią, a wtedy dzieje się coś, czego kompletnie nie rozumiem. Nagle uderza we mnie ogromny żal i smutek, które powodują, że się rozrzewniam i po prostu zaczynam szlochać. Chociaż wstydzę się tego, nie potrafię nad sobą zapanować. Uczucie jest tak silne, że mam wrażenie kurczenia się. Zupełnie jakbym znowu był dzieckiem. Ona natychmiast do mnie podchodzi, obejmuje i stoimy tak bez słowa. Czuję się taki bezbronny i słaby jak nigdy dotąd i chyba po raz pierwszy w życiu chcę by ktoś otoczył mnie opieką. Ten przebłysk dziecięcego pragnienia zamienia się w tak wielką potrzebę, że przywieram do niej mocniej, pragnąc bez słów przekazać jej, co czuję. Jestem zaskoczony, gdy ona zdaje się rozumieć moje nieme błaganie i szepcze:

— Jestem z tobą, Darku. Zawsze. Gotowa walczyć do końca. Pamiętaj o tym, dobrze?

Odsuwam się i patrzę na nią z wdzięcznością.

— Kocham cię, Joanno.

Ona staje na palcach i sięga ustami moich warg, a potem delikatnie całuje. Obietnica i zapewnienie, które wypływają z tego pocałunku, wkrótce zmieniają się w pragnienie, a po chwili pożądanie. Żal znika. Jej delikatny ruch rozpala mnie i wkrótce jestem w stanie myśleć tylko o naszych gorących ciałach splecionych w miłosnym żywiole. Każde spojrzenie w jej oczy, gdy trzymam ją w ramionach, tonąc w niej, każdy cichy jęk wyrywający się z jej ust w odpowiedzi na rozkosz, każdy uśmiech, którym obdarza mnie, drżąc w uniesieniu, cała ona jest tym, co dopełnia mnie i sprawia, że czuję nadzieję. Wszystko co nas otacza znika, a ja zaczynam odczuwać ją każdym zmysłem. Jej zapach przyprawia mnie o zawroty głowy, dotyk jej palców na skórze jest palący jak ogień, a jednocześnie nie znam przyjemniejszego wrażenia. Dźwięki składające się z miękkich słów o miłości, szybkich oddechów i szelestu pościeli są dla moich uszu melodią, którą chciałbym zatrzymać i nauczyć się na pamięć jak nut. Widok jej delikatnego ciała, odbierającego mnie każdą komórką jest tym, co chciałbym oglądać już zawsze, a smak jej skóry igra z moją duszą w sposób, który sprawia, że zatracam się i chyba na moment tracę świadomość.

Jeszcze nigdy nie kochaliśmy się w ten sposób, jeszcze nigdy nie wyzbyłem się wszystkich zbędnych myśli i odczuć, nigdy nie oczyściłem umysłu tak bardzo, aby móc być tylko z nią. Mimo iż nasze zbliżenia zawsze uznawałem za niezwykłe i czułem, że nic lepszego od poznania tej dziewczyny nie mogło mnie w życiu spotkać, to te kilkadziesiąt minut w sypialni na wysokości 10 000 metrów, po których właśnie odpoczywamy, było nieprawdopodobnym przeżyciem. Nie chcę psuć tego wrażenia jakimś komentarzem, więc przytulam moja żonę i wkrótce zasypiamy.


***

W Nowym Jorku, posługując się prawdziwymi dokumentami, odprawiamy się i wsiadamy do wyczarterowanego przez Czarka samolotu. Joanna, mimo że przespała większość drogi z Brazylii, wygląda na znużoną. Nie dziwię się jej. Sam czuję się nienajlepiej. Cudowne chwile sprzed kilku godzin, chociaż na ich wspomnienie robi mi się przyjemnie ciepło, muszą ustąpić miejsca planowaniu, dlatego cieszę się, gdy Joanna pogrąża się w lekturze książki, którą kupiła w saloniku vipowskim na lotnisku. Zostawiam ją w jej świecie i idę przygotować się na to, co czeka mnie w kraju.

Przechodzę do części biurowej samolotu i znajduję tam laptopa, na którym przeglądam aktualne wiadomości z kraju. Przez ten prawie rok w Mangaratiba byłem na bieżąco, ale nie tak, aby żyć tym, co się dzieje w Polsce. Także sprawy biznesowe interesowały mnie tylko w takim zakresie, aby nie zajmowały niepotrzebnie mojej głowy, tym bardziej, że nie byłem już za nie odpowiedzialny. Śledziłem postępy Czarka z punktu widzenia obserwatora i byłem pod wrażeniem. Nie tylko utrzymał moje imperium, ale także je powiększył. Założył spółkę do prowadzenia sieci hoteli i restauracji, dzięki czemu nie były już kojarzone z nazwiskiem „Szumiński”, poza tym zamknął kilka klubów, skupiając się na Trollu i Garnizonie, a ligę bokserską wyniósł do rangi międzynarodowej, z czego byłem niezwykle dumny. Nie wtrącałem się, bo uważałem, że skoro zostawiłem mu moje imperium, to nie mam już do niego prawa. Przed wyjazdem wiele spraw pozostało niezałatwionych, a wręcz zostawionych bez pomysłu. Jedną z nich był Farowski, który siedział w Gnieździe utrzymywany przy życiu, ale tylko po to, aby mu to życie wciąż uprzykrzać. W sumie to byłem ciekaw, co Czarek z nim zrobił, ale nie miałem odwagi, aby go o to zapytać. W ciągu ostatnich miesięcy byliśmy w kontakcie głównie mailowym, bo na telefon się nie odważyliśmy. Pisanie ma to do siebie, że można napisać więcej niż by się kiedykolwiek powiedziało, więc nasze wiadomości za każdym razem stawały się dłuższe i mniej formalne. Zawierały coraz więcej spraw prywatnych, coraz więcej wspomnień, żartów, braterskich przekomarzanek. Dowiedziałem się o bracie wielu szczegółów, o których nie miałem pojęcia i czułem, że go powoli odzyskuję, chociaż nasze rozdzielenie nie dawało możliwości, aby w pełni to odczuć. Brakowało mi go, ale moje nowe życie z Joanną rekompensowało mi całą tęsknotę za bratem. Dopiero gdy Joanna ponownie zachorowała, zadzwoniłem do Czarka. Nie potrafił mnie wówczas pocieszyć, ale obiecał, że zrobi wszystko aby pomóc. To dzięki niemu przesłałem dokumenty do Monachium do profesora Neumayera. To dzięki rozmowie z nim jako tako się trzymałem. Teraz, wiedząc, że wkrótce się z nim zobaczę, czuję ekscytację.

Spośród spraw ogólnych najbardziej interesował mnie proces Chojnickiego. Śledziłem więc wszystkie wzmianki w Internecie i dopytywałem o szczegóły Czarka. Analizowałem wszystko bardzo uważnie, dlatego wiedziałem, że skoro wyszedł na wolność po zaledwie kilu miesiącach odsiadki, to coś poszło bardzo nie tak. Zastanawia mnie co i jedyne, co mi przychodziło do głowy, to że dogadał się z prokuraturą. Ciekawi mnie tylko, co im obiecał. Kogo zechce wsypać? Czarka? Wątpliwe, bo ten od lat był poza systemem. Edwina? Do niego raczej mu daleko. W takim razie, może mnie? Przeglądam informacje ogólne i nagle rzuca mi się w oczy nagłówek, który mrozi krew w moich żyłach:


Zenon Janicki — biznesmen z Trójmiasta — znaleziony martwy w swoim domu w Sopocie (….) Policja nie wyklucza udziału osób trzecich (…)


— Cholera! — syczę, otwierając artykuł i odnajduję datę: 23 września 2022. To dwa dni temu. Wszystko momentalnie robi się jasne. Śmierć Janickiego, wyjście Szymona i atak na mnie w ciągu zaledwie kilkunastu godzin. To nie może być przypadek. Czyżby Szymon dowiedział się czegoś po śmierci ojca? A może sam maczał palce w jego zejściu z tego świata? I czemu Edwin nie powiedział mi o śmierci Janickiego, przecież Iglo to jeden ze wspólników projektu SEIDEL. A może on sam go sprzątnął? Ale czemu dopiero teraz? Wszystko znowu się gmatwa i obawiam się, że to dopiero początek problemów.

Dodatkowo sprawa tego całego Lonta również nie daje mi spokoju. Mając w głowie rozmowę z ojcem, domyślałem się, że on także ma z tym coś wspólnego, jeśli nie wszystko. O ile wcześniej miałem w dupie sprawy ojca, tak teraz czuję, że Lont jest rozwiązaniem wszystkich moich problemów. Mimo więc, że nie mam zamiaru współpracować z Kryształem, to wygląda na to, że będę musiał.

No i najważniejsza sprawa: kto podtruwał moją Joannę? Czy sugestia ojca, że Lont za tym stoi jest prawdą? Nie do końca w to wierzę, dlatego wiem, że jeśli znajdę człowieka, z którym spotykała się Joanna, to sprawa się rozwiąże. Z jednej strony chciałbym, żeby ojciec miał rację, bo wtedy układanka się sama ułoży. Nie potrzebuję nowych wrogów. Starzy mi wystarczą, w zupełności. Najchętniej porozmawiałbym z żoną, aby dowiedzieć się czegoś na temat tego tajemniczego dziadka od herbatki, ale muszę pozwolić jej chociaż trochę odpocząć. W tej chwili zaś najważniejsza jest rozmowa z Czarkiem. Mam trochę czasu, bo lot potrwa jeszcze kilka godzin, więc w tym czasie poznam sytuację z jego perspektywy. Musi mi też powiedzieć na jakim etapie jest projekt SEIDEL, bo zaczynam podejrzewać, że przez niego czekają nas największe trudności.

— Cześć bracie — słyszę głos Czarka, który jest wyraźnie zadowolony.

— Cześć.

— Nie mogłeś zaczekać? — śmieje się. — Niedługo się zobaczymy.

Nie rozumiem z czego tak się cieszy, przecież kontakt, który z nim nawiązałem oznaczał, że dzieje się coś złego i potrzebuję ewakuacji. Ledwie kilkanaście godzin temu omal nie zginąłem, a on brzmi jakby dobrze się bawił.

— Kurwa, Czarek, przecież nie wracam z wakacji.

— Nie? Kurcze, liczyłem na prezenty.

— W prezencie zafunduję ci dwie śliwki pod oczami.

— Dobra, nie irytuj się — odpowiada łagodniej. — Cieszę się, że nic ci nie jest. Lokalizator pokazywał pobliże Rio. Powiedz, że akcja w tej dziurze na wybrzeżu to nie twoja sprężyna.

— Mało brakowało. — Krzywię się. — Pięciu skurwieli zaatakowało nas w domu.

— Kto?

— Szczerze powiedziawszy miałem nadzieję, że ty mi powiesz.

— Niestety. Jestem tak samo zaskoczony. Obstawiałbym Chojnickiego. Wyszedł i nagle robi się wszędzie rozpierducha.

— O czym mówisz?

— Wszystko dzieje się tak szybko, że nie zdążyłem ci dać znać. Może to nie jest powiązane, ale mieliśmy włamanie w Hamburgu.

— Myślałem, że produkcja została już przeniesiona do kraju.

— Bo tak jest. Ale wciąż trwa sprzątanie.

— Co skradziono?

— Kilka worków ze śmieciami i sejf, w którym były wypłaty dla tych kilku pracowników, którzy mieli dokończyć porządki.

— Czyli szukają danych patentu.

— W śmieciach?

— Wbrew pozorom, w śmieciach może być wiele cennych dokumentów.

— Nie w naszych.

Uśmiecham się, bo wiem, że Czarek nie jest głupcem i tak jak ja wszelkie dokumenty, które nie są już potrzebne pali, nigdy zaś wyrzuca.

— Coś jeszcze przyciągnęło twoją uwagę? — pytam.

— W porcie w Gdańsku w powietrze wyleciał jacht Vogela.

— Martina Vogela? Dyrektora zakładów metalurgicznych w Duisburgu?

— Tak.

— Przeżył?

— Był w tym czasie na kolacji w konsulacie.

Zamyślam się. Zdarzenie nie może być przypadkowe. Wygląda na to, że ktoś przygotowuje się do podjęcia nowej produkcji. Tak jak ja kilka lat temu podpisałem kontrakt z Leyserem na produkcję wolframu w jego zakładach w Hamburgu, tak teraz mam przeczucie, że ktoś przygotowuje się do rozpoczęcia konkurencyjnej działalności. Zastanawia mnie jednak to, że ten ktoś prowadzi tak zdecydowane i szybkie akcje, zupełnie jakby był pewien, że wkrótce ruszy pełną parą. Praca nad wolframem trwała kilka dobrych lat i wciąż jeszcze trwają testy, więc albo sprawa nie ma z nim nic wspólnego, albo, co bardziej mi do tego wszystkiego pasuje, ktoś chce przejąć nasz projekt.

— Atak na ciebie dziwnie zbiega się z tym wszystkim w czasie, nie sądzisz? — pyta tymczasem Czarek.

— Ktoś jest bardzo pewny siebie — mamroczę.

— Też myślisz, że to Chojnicki?

— Nie wiem, ale pewnie tak. Niestety nic nie wytłukłem z tego jednego, co przeżył z ataku na nas. Nie było czasu.

— Joanna jest z tobą?

— A gdzie miałaby być? — pytam podniesionym głosem.

— Nie irytuj się, po prostu pytam.

— Powiedz lepiej coś więcej na temat projektu — mówię po chwili. — Działo się coś jeszcze poza tym włamaniem w ostatnich dniach?

— Szczerze? Dzieją się wokół niego dziwne rzeczy i od jakiegoś czasu zaczynam się zastanawiać o co tu chodzi — stwierdza Czarek po namyśle.

— Czego mi nie powiedziałeś? — Zaczynam mieć złe przeczucia.

— Nie chciałem ci zawracać głowy, ale przenosiny nie przebiegły w taki sposób jak chciałem.

— To znaczy?

— W sumie to nic wielkiego, ale teraz, kiedy się nad tym zastanawiam, to wygląda to tak, jakby komuś bardzo zależało na tym, aby przeszkodzić w rozwoju projektu — mówi Czarek. — Najpierw bardzo długo czekałem na pozwolenie na rozbudowę obiektu na Ursynowie, później miałem kilka skarg od niezadowolonych sąsiadów i dwie wizyty Inspektora Nadzoru Budowlanego, a na koniec jeszcze skargę do Inspekcji Pracy. — Wzdycha. — Powiem ci szczerze, że czasami cała ta legalność wychodzi mi bokiem.

Mimowolnie parskam.

— Może to tylko zbieg okoliczności.

— Może — teraz on się zamyśla. — Myślałem, że wszystko jest na dobrej drodze. Uruchomiliśmy produkcję, test materiałowy przebiegł pomyślnie, od kilku tygodni spływają zamówienia, ale dziś… — odchrząkuje. — Miałem ci to powiedzieć jak się zobaczymy.

— Mów!

— Do spotkania wspólników nie dojdzie.

— Bo ich nie ma — wzdycham, uspokojony.

— Co?

— Wyjaśnię ci, jak wylądujemy — kwituję. — Powiedz raczej czy ktoś interesował się projektem? Ktoś obcy?

— Skąd wiesz? — pyta zmieszany Czarek.

— Nieważne — odpowiadam, rozumiejąc, że ojciec miał rację, a moje przeczucia były trafne. — Słyszałem, że twardy z ciebie gracz.

Czarek milczy, prawdopodobnie jest zaskoczony.

— Człowiek, który się z tobą kontaktował, chce przejąć interes, a ponieważ utrudniasz, postanowił ściągnąć do kraju mnie — wyjaśniam. — Joanna była podtruwana.

— Nie rozumiem — Czarek brzmi niepewnie.

— Szczerze mówiąc, ja też do końca nie ogarniam całości, ale wygląda na to, że komuś bardzo zależy i zaplanował wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Dowiedziałem się wielu bardzo istotnych rzeczy odnośnie projektu i myślę, że to dopiero początek naszych problemów.

— Pewne te informacje?

— Raczej tak.

— Raczej? — śmieje się Czarek. — Nie wierzę, że to ci wystarczy. Kto jest źródłem tej niepewnej wiedzy?

— Nasz ojciec — stwierdzam i słyszę jak Czarek wypuszcza powietrze.

— Spotkałeś ojca? — pyta drżącym głosem.

— Taaa — mamroczę, — objawił mi swoją wiedzę.

— Jaki jest? — Czarek brzmi na podekscytowanego.

— A jakie to ma kurwa znaczenie?! Czarek, oprzytomniej! Facet zjawia się po trzydziestu latach i opowiada o spółce zawiązanej przed ćwierćwieczem, której głównym projektem jest nasz metal z Hamburga. Szczegóły opowiem ci na miejscu, bo to nie na teraz. Tak czy inaczej, wygląda na to, że to nasz tatuś wmanewrował nas w to wszystko i teraz nie mamy wyjścia i musimy to gówno posprzątać. A najgorsze jest to, że rykoszetem cały czas obrywa Joanna, a to doprowadza mnie do szaleństwa.

— Czyli to nie z powodu ataku wracasz? Coś grozi Aśce?

— Ktoś ją podtruwał od miesięcy, omal nie zwariowałem sądząc, że znowu ma nawrót. Gdyby nie twoja pomoc w dostarczeniu dokumentów do Monachium, to…

— O cholera.

— Zamierzałem wrócić po to, by odnaleźć skurwysynów i osobiście naszczać na ich truchła — unoszę się. — I zrobię to. Nie spocznę dopóki nie zabiję każdego z nich. Powybijam ich cholerne rodziny, aby ich geny się nie rozprzestrzeniły, a na koniec… — Mój wywód przerywa szmer za drzwiami. — Poczekaj — mówię do Czarka i wstaję zza biurka. Otwieram drzwi, ale w korytarzu nikogo nie ma, idę więc do sypialni, gdzie widzę śpiącą w łóżku Joannę. Uśmiecham się i wracam do biura. — Będę kończyć — mówię ciszej. — Tak czy inaczej atak na nas tylko przyspieszył decyzję — dodaję.

— Ok. Dokończymy tę rozmowę za kilka godzin — odpowiada Czarek. — Pozdrów Aśkę. Węgrzyn odbierze was z terminala prywatnego. Do zobaczenia.

Rozłączam się.


***

Idę do sypialni, uśmiechając się głupio. Bawi mnie naiwność mojej żony, dlatego zamierzam się z nią podroczyć. Siadam na łóżku i dotykam jej twarzy. Nie reaguje.

— Śpisz? — pytam, ledwo powstrzymując się od śmiechu.

Kiedy przyszedłem tu wcześniej udawała, że śpi, ale to było jasne, że dopiero, co tu weszła. Podsłuchiwała. Nie przeszkadzało mi, że słyszy moją rozmowę z Czarkiem, ale to, że robiła to po kryjomu. Nie musiała. Raczej nie miałem przed nią tajemnic. Raczej — na tę myśl ogarnia mnie rozbawienie. To słowo zagnieżdżało się w moim słowniku, robiąc ze mnie zupełnie innego człowieka. Jeszcze nie rozumiałem jakiego, ani czy mi się ten nowy ja podoba.

— Nieładnie jest podsłuchiwać, wiesz? — stwierdzam, rozpinając koszulę.

— Nie podsłuchiwałam! — zaprzecza natychmiast, potwierdzając moje podejrzenia.

— Tak jak teraz spałaś — śmieję się.

— Spałam! Po prostu mnie obudziłeś.

— Rozumiem. — Chwytam brzeg kołdry i odrzucam ją na bok, zanim zdąży zareagować. — Od kiedy w takim razie sypiasz w ubraniu i butach?

Czerwieni się tak, że moje ciało przeszywa niespodziewany dreszcz podniecenia. Zsuwam koszulę i zabieram się za rozpinanie paska, nie spuszczając z niej oczu.

— Co robisz? — pyta, obserwując moje ruchy, a rumieniec wykwita teraz na jej szyi.

— Zamierzam iść spać — stwierdzam nonszalancko, — ale w przeciwieństwie do mojej żony, rozbiorę się.

Kiedy jestem już nagi, a oczy Joanny ciemnieją, schylam się i biorę porzuconą przez nią na podłodze książkę i zbliżam się do łóżka.

— To z irytacji, czy ze strachu? — pytam. — Książka na podłodze to u ciebie rzadkość, więc albo rzuciłaś nią w wyniku reakcji na fabułę, albo porzuciłaś, uciekając przede mną po tym jak podsłuchiwałaś.

— Nie podsłuchiwałam! — Złości się jak mała dziewczynka, ale zanim powie coś więcej, wchodzę do łóżka i zawisam nad nią, więżąc pomiędzy swoimi ramionami.

Jej twarz łagodnieje natychmiast, a wtedy wpijam się w jej usta i całuję zdecydowanie, wyrywając z niej raz po raz ciche jęki. Nakręca mnie to tak bardzo, że po chwili zrywam z niej ubrania i znowu zapominamy o wszystkim.


Edwin


Chciałbym, być dla niego ojcem, takim, którego by potrzebował. Nie twierdzę, że potrafię, bo raczej nie. Dawno temu straciłem prawo nazywania siebie tym słowem. Mimo wszystko zamierzam spróbować.

Rozdział 5

— Szefie! Jak dobrze pana widzieć! — drze się Węgrzyn, gdy schodzimy schodkami na płytę lotniska.

— Ciebie Krzysiek też dobrze widzieć. — Poklepuję go po ramieniu, podawszy dłoń.

— Asia! Brakowało mi ciebie.

— Cześć Krzysiu — uśmiecha się Joanna i po chwili próbuje wyzwolić z potężnych ramion. — Tęskniłam za tobą.

Obrzucam ich oboje zdziwionym spojrzeniem, po czym biorę ją za rękę i prowadzę do samochodu. Musimy jeszcze tylko pojechać na terminal, przejść kontrolę i niedługo będziemy w domu. Przez moment blokuję się na to słowo, gdyż dociera do mnie, że przez ostatni rok nazywałem tak nasz raj w Mangaratiba, po chwili jednak wracam do rzeczywistości.

— Dzień dobry państwu — wita się funkcjonariusz. — Poproszę paszporty. Czy to cały bagaż?

— Tak — stwierdzam, podając facetowi nasze dokumenty.

Ten przechodzi do czytnika, a do środka wchodzi kobieta z psem. Widok zwierzęcia nieco mnie deprymuje, ale wiem, że nie mam przy sobie nic, co mogłoby nam zaszkodzić. Pies obwąchuje nasze plecaki, które na prośbę funkcjonariuszki stawiamy na stole. Jestem lekko skonfundowany, gdy pies zaczyna skomleć przy moim plecaku. Kobieta zerka na mnie, a potem każe mi rozpakować plecak. Wpadam w panikę, gdy uświadamiam sobie, że pies jest od poszukiwania broni, a nie jak podejrzewałem narkotyków. Na plecaku mogą znajdować się ślady prochu, ale w momencie, gdy z plecaka wyciągam kabanosy, funkcjonariusz, który sprawdza nasze dokumenty, ostentacyjnie prycha.

— Ja chromolę, czy te kundle tylko za kiełbasą się oglądają? Nie dajecie jeść tym jajcolizom?

Mam świadomość, że pies jest świetnie wyszkolony i to nie żarcie przykuło jego uwagę, jednak nie zamierzam uświadamiać faceta, który albo nie znosi zwierząt, albo ma na pieńku z kobietą, która spogląda złowrogo na tamtego. Korzystam z okazji uniknięcia problemów i uśmiecham się bezradnie do kobiety, która zerka przelotnie na plecak Joanny i po chwili wychodzi.

— Strata czasu — kontynuuje tymczasem facet, podając mi dokumenty. — Wyobrażą państwo sobie, że to już drugi raz dzisiaj, gdy psina łapie się na kiełbasę.

— Myślę, że to bardzo mądre stworzenia — stwierdza twardo Joanna, obrzuciwszy mnie drwiącym spojrzeniem i bierze ode mnie swój paszport.

— Taaa, dopóki nie poczują żarcia — rzuca od niechcenia funkcjonariusz. — Przepraszamy za kłopot.

— Cóż, takie procedury. Rozumiemy to.

— Coś do oclenia? — pyta jeszcze funkcjonariusz.

— Poza rumem i tą tandetą, nic — stwierdzam wesoło, wskazując na naszyjniki z muszelek i wyciągnąwszy z otwartego plecaka butelkę z najlepszym alkoholem na Barbados.

Nie mogliśmy przylecieć do Polski z wakacji z takiego raju bez wyraźnych oznak, że tam byliśmy. Dlatego na lotnisku opłacony człowiek dostarczył nam nieco pamiątek.

— Rozumiem. W takim razie to wszystko. — Facet salutuje. — Dziękujemy za współpracę i witamy w kraju.

— Dziękujemy — odpowiadam i już chcę wyjść, gdy Joanna zwraca się do faceta.

— Czy jest tu gdzieś toaleta?

— Oczywiście. Pierwsze drzwi na lewo, jak wyjdzie pani do korytarza.

Joanna bierze plecak i znika za drzwiami, a ja siadam na krześle i po chwili pogrążam się w głupiej rozmowie ze strażnikiem granicznym, który o dziwo jest bardzo wylewny i wkrótce, bez żadnej mojej inicjatywy, opowiada mi o romansie z koleżanką z pracy. Moja zdolność obserwacji jest nadal w formie, więc chwilowo cieszę się, że miałem rację. Po piętnastu minutach oczekiwania na powrót Joanny, zaczynam się denerwować, ale kiedy mija dwadzieścia wstaję i zaczynam chodzić.

— Pana żona długo nie wraca — zauważa mało rezolutnie facet, ale ja tylko wzruszam ramionami. — Jakieś problemy żołądkowe? — ironizuje, a ja mam ochotę mu przyłożyć.

Chyba orientuje się w moim humorze, bo tylko wzrusza ramionami.

— Pójdę sprawdzić. Do widzenia.

Już wchodząc do toalety mam przeczucie, że coś tu nie gra. Toaleta jest pusta, ani śladu Joanny. Zaciskam pięści i wychodzę, postanawiając się rozejrzeć. Niestety salonik vipowski nie jest wielki i nie ma tam miejsc, gdzie Joanna mogłaby się zawieruszyć lub postanowić na mnie poczekać, więc moja nadzieja błyskawicznie się ulatnia. Nerwy zaczynają mi się napinać, gdy uświadamiam sobie, że są dwie opcje: albo Joanna mi uciekła, albo ktoś ją porwał. W obu tych przypadkach jest w niebezpieczeństwie, ale tylko jeden rani mnie w sposób, który odczuwam niemal jak fizyczny ból. Rozglądam się bezradnie i wychodzę na przylegający do saloniku korytarz. Prowadzi tylko w dwóch kierunkach: do wyjścia oraz w stronę terminala głównego. Wyciągam telefon, ruszając w kierunku terminala.

— Jest z tobą Joanna? — pytam, gdy Węgrzyn odbiera.

— Nie.

Zaczynam biec. Wypadam z korytarza wprost w kłębiący się w terminalu tłum i wiem, że nic nie zdziałam. Ze złością mijam ludzi i po kilku chwilach jestem na zewnątrz, rozglądając się z nadzieją, że jednak gdzieś ją dojrzę. Niestety, to bez sensu. Próbuję dzwonić na telefon, który dałem jej w samolocie. Połączenie jednak zostaje odrzucone. Nie wiem co robić, wyobrażam sobie najgorsze scenariusze, ale wiem, że szukanie jej po lotnisku nic nie da.

Dzwonię do Węgrzyna i każę mu podjechać pod główne wyjście, a potem dzwonię do niej jeszcze kilka razy. Odrzucone połączenia pozwalają mi wierzyć, że nic jej nie jest, dlatego piszę:


Do: Joanna

Daj chociaż znać, że wszystko w porządku.


Patrzę kilka chwil na gasnący ekran, po czym chowam telefon do kieszeni. Staram się nad sobą panować, ale wewnątrz czuję całą gamę emocji, które rujnują mój spokój. Gdy wsiadam do samochodu puszczam wiązankę przekleństw i tłukę w zagłówek pasażera do chwili aż sztywnieje mi ręka.

— Uciekła? — pyta z szerokim uśmiechem Węgrzyn.

Obrzucam go wściekłym spojrzeniem, ale ten nie zamierza odwrócić oczu. Już szykuję się, aby go opierdolić, gdy czuję wibracje w kieszeni.


Od: Joanna

Daj mi czas. Muszę pomyśleć. Wrócę.


Wielki ciężar spada z moich barków, ale natychmiast pojawia się tam następny. O czym bowiem moja żona chce myśleć? Co się wydarzyło, że nagle potrzebuje przestrzeni, a przede wszystkim, dlaczego w ten sposób? Mogła powiedzieć, że potrzebuje chwili dla siebie, usunąłbym się. Akurat — komentuje moja racjonalna część. Nagle ogarnia mnie przemożne uczucie bezsilności i rozczarowania. Jeszcze kilkanaście godzin temu zapewniała mnie, że przy mnie będzie, a teraz zniknęła bez słowa. Co się zmieniło? — pytam siebie. Skąd te dwie reakcje? Najpierw zapewnienie o miłości, a teraz to. Czyżby nagle ujrzała we mnie to, czego wcześniej nie chciała przyjąć do wiadomości i teraz żałuje? Udawała? A kiedy nadarzyła się okazja zwiała? Żal uderza we mnie z cała mocą i tylko wyuczona powściągliwość sprawia, że nie zaczynam płakać.

— Jedź! — mówię, widząc pytający wzrok Węgrzyna w lusterku wstecznym.

Jej decyzja jest dla mnie nieracjonalna, zwłaszcza w chwili, gdy jesteśmy na celowniku ludzi, o których nic nie wiem. Zachowuje się zwyczajnie głupio, wystawiając się pastwę tych, co zechcą wykorzystać ją przeciwko mnie. Ale najbardziej boli mnie fakt, że nie chciała o tym ze mną porozmawiać. Podjęła decyzję i mnie zostawiła, nie dając mi nawet szansy na obronę. I chociaż nie jestem obłudny i doskonale zdaję sobie sprawę, że moje żona może mieć mi wiele do zarzucenia, to czuję się pominięty, niepotrzebny. Po raz pierwszy w życiu czuję tego rodzaju smutek i nie wiem, jak sobie z nim poradzić.


***

Powitanie z Czarkiem, gdy dojeżdżam do willi, nie wypada dobrze. Na jego pytanie o Joannę wpadam w furię i demoluję salon, a potem idę do ogrodu i siadam na ławce, na której siedziałem ponad półtora roku temu, gdy Joanna celowała do mnie z mojej broni. Teraz czuję się podobnie: wystawiony na zranienie. Tyle, że ten rodzaj krzywdy jest dla mnie tysiąc razy bardziej bolesny niż wówczas, gdyby do mnie strzeliła. Po kilkunastu minutach tępego patrzenia na fontannę, zauważam Czarka, który przygląda mi się z wyraźnym rozbawieniem. Mam ochotę rzucić się na niego i zmyć mu z twarzy ten głupi uśmieszek.

— Czego? — pytam tonem, który ma za zadanie zniechęcić go do rozmowy.

— Wiki przysłała mnie po ciebie, bo Izabela przygotowała obiad.

— Nie jestem w nastroju.

— Widzę. — Podchodzi. — Co zrobiłeś?

— O co ci chodzi, co?

— Uciekła ci żona. — Wzrusza ramionami. — Znając Aśkę, nie bez powodu — dodaje, śmiejąc się.

— Bawi cię to?

— W młodości byłeś moim idolem — stwierdza, ignorując moją złość. — Wiesz jak to jest, gdy się odkryje, że idol to też człowiek i popełnia takie same błędy?

— Pieprz się.

— Pozwól mi się nacieszyć twoją porażką.

Patrzę na niego, znowu mając chęć mu przyłożyć, podczas gdy on wzdycha, podchodzi i siada obok mnie.

— No więc, co zrobiłeś?

Nie odpowiadam, bo moja irytacja sięga zenitu i próbuję zdusić w sobie naturalne odruchy.

— Nic nie wiesz o kobietach, co? — śmieje się.

— Czarek, odejdź proszę, póki jesteś cały, bo nie ręczę za siebie.

Mój brat nawet nie drgnie.

— Wiesz — zamyśla się, — w całym swoim braku racjonalności, kobiety są wyjątkowo logiczne. Może nam facetom wydaje się, że postępują głupio, ale to nieprawda. My ich po prostu nie rozumiemy. A wystarczy znaleźć klucz do ich sposobu myślenia.

— I ty ten klucz znalazłeś i zaraz pewnie uraczysz mnie złotą radą.

— Nie — śmieje się. — Każda kobieta jest inna. Mój klucz nie będzie pasował do twoich zamków, poza tym prawda jest taka, że nawet w moich czasem się zacina.

— Zostaw mnie w spokoju. Muszę pomyśleć i znaleźć ją, zanim zrobi to Chojnicki albo ten cholerny Lont.

— Kto?

— Później ci opowiem. Teraz Joanna jest najważniejsza.

— Napisała, że wróci. Prosiła cię o czas. Może powinieneś uszanować jej prośbę.

— Równie dobrze mogłem ją zostawić w Brazylii. Przecież jak ją dostaną, to będzie po wszystkim.

— A jeśli ci powiem, że łatwo ją znajdziemy?

— Może być wszędzie — wzdycham. — Znajdziemy ją, ale obawiam się, że potrwa to zbyt długo.

— Nie, jeśli mnie posłuchasz.

Mam ochotę zbyć go. I tak straciłem już zbyt dużo cennego czasu.

— Mów.

— Na twoim telefonie jest aplikacja Follow Twin — mówi spokojnie. — Otwórz ją.

Nie mam ochoty na jakieś dziwne zabawy, ale jego twarde spojrzenie sprawia, że robię, co mówi. Po chwili na ekranie pojawia mi się mapka, która się przesuwa w różnych kierunkach, mruga, powiększa się i zmniejsza, aż wreszcie, na jej środku, dostrzegam pinezkę, a nad nią podpis „Joanna”. Przyglądam się ekranowi dłuższą chwilę i jestem skonsternowany, nie do końca wiedząc, na co patrzę. Próbowałem przecież namierzać jej telefon, ale ma blokadę, podobnie jak mój. Skąd więc teraz to? Wreszcie ze stuporu wyrywa mnie Czarek.

— To mój pomysł — oświadcza. — Śledzenie bliźniaka to aplikacja pozwalająca zlokalizować bliźniaczy telefon w kilka sekund. Wasze telefony zostały sparowane tak, że widzą się niezależnie od tego, gdzie się znajdujecie i używają zupełnie innego systemu niż zwyczajne systemy lokalizacyjne: GPS–y i inne takie.

— I dopiero mi o tym mówisz? — Zrywam się na równe nogi.

— A kiedy miałem to zrobić?

— Może zanim zacząłeś pieprzyć farmazony o kluczach?

Nie słucham jego odpowiedzi. Idę obok domu na podjazd i zatrzymuję się przy samochodzie, wciąż wpatrując się w mapkę i dopiero po chwili dopada mnie strach, bo pinezka wskazuje klinikę profesora Potockiego, tego, który prowadził leczenie Joanny przed wyjazdem do Monachium. Wołam Węgrzyna i po chwili jedziemy w stronę centrum. Jestem roztrzęsiony i z trudem mogę usiedzieć na miejscu. Myślami jestem przy niej, zastanawiając się, co się dzieje. Mimo iż wiem, że sprawa nawrotu jest bardzo nieprawdopodobna, tym bardziej, że profesor to wykluczył, to i tak martwię się faktem, że pojechała do kliniki. Czy źle się poczuła. Może stało się coś nagle? Czy to możliwe, aby nic mi nie powiedziała? Nie wierzę. A jednak coś się dzieje, skoro moja żona jest w klinice. Gdy dojeżdżamy, każę Węgrzynowi podjechać pod same drzwi i wysiadam zanim się zatrzyma. Biegnę wprost do recepcji.

— Gdzie leży moja żona? — pytam kobietę za konsoletą.

— Jak nazwisko żony?

— Szumińska. Joanna.

Kobieta chwilę szuka, po czym marszczy nos i ponownie przegląda listę w komputerze.

— Niestety, nie mamy takiej pacjentki — odpowiada grzecznie.

— Jak nie, przecież… Proszę sprawdzić pod nazwiskiem Walczak — mówię z westchnieniem.

— Niestety — słyszę po kolejnej chwili.

— Co mi tu pani pieprzy? Wiem, że ona tu jest i niech pani nie robi ze mnie durnia.

— Proszę się uspokoić. Pana żony tu nie ma. Może pomylił pan kliniki? Na Okopowej jest jeszcze jedna klinika onkologiczna…

Mój wyraz twarzy musi być wymowny, bo kobieta milknie.

— Zaraz trafi mnie szlag — warczę. — Jeśli zaraz nie dowiem się gdzie jest moja żona, to…

— Darek? Co robisz?

Odwracam się i widzę ją w drzwiach gabinetu Potockiego. On sam stoi za nią.

— Co się dzieje? — przypadam do niej. — Nic ci nie jest?

— Nic — wzrusza ramionami. — Przyjechałam porozmawiać z profesorem.

— Ot tak? Teraz? Czy ty wiesz, co ja…

— Wyjdźmy — przerywa mi Joanna, mijając mnie i kierując się na parking.

Obrzucam profesora pytającym spojrzeniem, na które on odpowiada podobnym i idę za Joanną.

— Co ty wyprawiasz? — pyta, gdy staję przed nią.

— Ja? Żarty sobie robisz?

— Nie możesz robić awantury bogu ducha winnym ludziom.

— W dupie mam co mogę, albo nie, gdy w grę wchodzi twoje życie.

Patrzy na mnie zaskoczona.

— Co cię tak dziwi? — pytam ze złością. — Uciekamy przed najemnikami, którzy rozkurzyli nam dom i omal nas nie pozabijali. Celowo wybieramy czarter, aby… — zerkam na przyglądających się nam ludzi i stwierdzam, że zdecydowanie powinniśmy znaleźć odrobinę prywatności. — Chodź do samochodu, porozmawiamy.

Kiwa głową.

— Zaczekaj na zewnątrz, Krzysiek — mówię, gdy wsiadamy.

Joanna czeka aż podejmę wątek, ale mnie już co innego siedzi w głowie.

— Wiesz co poczułem, gdy uciekłaś? — pytam cicho. — Żal. Obiecałaś, że mnie nie zostawisz, a tymczasem…

— Nie zamierzam cię zostawiać — odpowiada zaskoczona, zbijając mnie nieco z tropu. — Po prostu musiałam pomyśleć.

— I musiałaś to robić w ten sposób? Uciekać? To dla ciebie normalny sposób załatwiania spraw? Przecież ja omal nie padłem trupem, gdy nie znalazłem cię w tej cholernej toalecie. Nie mogłaś mi po prostu powiedzieć, że potrzebujesz czasu?

— A dałbyś mi go?

— Dałbym.

Joanna się uśmiecha.

— No dobra, ale chyba przyznasz, że mogłem poczuć się…

— To był impuls, Darku. Potrzebowałam uwolnić się od ciężaru ostatnich dni, od myśli, niewypowiedzianych słów, od…

— Ode mnie? — wtrącam ze złością.

— Też! — krzyczy. — Zrozum…

— Rozumiem — opadam na oparcie kanapy.

— Nic nie rozumiesz — odpowiada natychmiast, zbliżając się do mnie.

— Dotarło do ciebie kim jestem?

— Zawsze to wiedziałam.

— Ale dopiero teraz zaczęło ci to przeszkadzać?

— Zawsze mi przeszkadzało — mówi spokojnie. — Od samego początku bałam się twojego oblicza z chwili naszego spotkania. Mówiłam ci, że od takiego ciebie będę uciekać…

Patrzę w jej cudowne niebieskie oczy, w których zbierają się łzy i zaczynam rozumieć.

— Dopóki byliśmy tu w Polsce miałeś dwa oblicza, a ja jednego z nich się bałam. Panicznie! Wciąż zastanawiałam się z jakim humorem wrócisz wieczorem, co właściwie robisz, gdy nie jesteś ze mną i kiedy na twoich dłoniach znowu zobaczę krew. Ale w Mangaratiba ten straszny Darek zniknął, a ja przyzwyczaiłam się do ciebie… — zamyśla się — innego ciebie: spokojnego, uprzejmego, wyciszonego, po prostu dobrego. Ja naprawdę myślałam, że tak już będzie zawsze. Dlatego zaskoczyło mnie to, co zobaczyłam w tobie na plaży. To była tęsknota… Boże — łka — to była tęsknota za złem… — Patrzę osłupiały w jej zapłakaną twarz i nie jestem w stanie nic powiedzieć. — A potem, gdy dawałeś mi broń do ręki, obok obawy widziałam w twoich oczach ekscytację! — Kręci głową i zamyka oczy. — Nie mogę zapomnieć twojego spojrzenia, gdy strzelałeś do tego człowieka. Było w nim coś tak przerażającego…

— Ten człowiek chciał nas zabić — syczę.

— Ten człowiek był związany i już nam nie zagrażał — odpowiada spokojnie.

— Miałem go wypuścić?

— Nie wiem, może…

— Kobieto, to najemnik. Ledwie uwolniłbym mu ręce, a już próbowałby zacisnąć je na moim lub twoim gardle.

— Tego nie wiesz.

Jej logika wyprowadza mnie z równowagi, ale powstrzymuję się przed słowami, które cisną mi się na usta.

— Musimy jechać — stwierdzam i już mam zawołać Węgrzyna, gdy słyszę:

— Nie. — Odwracam się do niej, a wtedy dodaje stanowczo: — Nie pojadę z tobą.

— Nie zmuszaj mnie, abym zrobił coś czego będę żałował.

Widzę, że mój ostrzegawczy ton nie robi na niej wrażenia.

— A co chcesz zrobić? Zakneblować mnie? Uprowadzić? Zamknąć w wieży? Uderzyć?

— Jeśli będę musiał — odpowiadam butnie.

— Proszę więc! — krzyczy. — Zaczynaj, bo nigdzie z tobą nie pojadę!

Wszystko we mnie aż wrze, trzęsę się ze złości, ale gdy na nią patrzę, taką stanowczą i równie wkurzoną, dzieje się coś dziwnego. Moje mięśnie, dotychczas napięte, nagle się rozluźniają i pragnę zrobić coś, co kompletnie nie pasuje do sytuacji. Nie wytrzymuję. Rzucam się na nią z zamiarem zamknięcia w ramionach, ale ona chyba źle odczytuje moje zamiary, bo zamierza się bronić i okłada mnie na oślep. Dostaję kilka razy w twarz, zanim udaje mi się chwycić jej nadgarstki, a wtedy uruchamia nogi, ale jestem szybszy i po chwili przyciskam ją całym ciężarem swojego ciała do siedzenia. Patrzy na mnie przez chwilę przerażona, ale zaraz jej spojrzenie przybiera zaskakującą dla mnie emocję. Przyglądam się dłużej jej twarzy, a gdy widzę rumieniec na policzkach, nie mam wątpliwości, że mnie pożąda. Rozluźnia się i przywiera ustami do moich ust. Przegrałem. Wiem to. Jednak nie jestem w stanie się jej oprzeć. Nie tracimy czasu na zdejmowanie ubrań, kochamy się szybko i ostro i mógłbym przysiąc że coś takiego zdarza mi się po raz pierwszy.

Zanim zdążę dojść do siebie, ona już chce mi się wyrwać, ale nie ma szans. Zamykam ją ponownie w żelaznym uścisku i mówię:

— Wiesz, że cię kocham i nigdy bym cię nie skrzywdził. Jeśli chcesz przestrzeni, to ci ją dam, ale nie uciekaj, błagam. Nie narażaj siebie tylko po to, aby zrobić na złość mnie. Sama myśl o tym, że mógłbym cię stracić jest przerażająca. Wynajmę ci mieszkanie i dam ochronę. Nie będę cię niepokoił. Poczekam aż będziesz gotowa.

Przygląda mi się uważnie i po chwili się rozluźnia. Podnoszę się, doprowadzam do porządku swoje ubranie i siadam obok niej. Godzę się na jej warunki tylko dlatego, że gdzieś w głębi serca jeszcze tli się nadzieja. Nie umiem wyobrazić sobie, że nie będzie jej koło mnie, ale może, gdy nie będę naciskał…

— Twoje rzeczy? — pytam.

— W gabinecie Potockiego.

Odsuwam szybę, wysyłam Węgrzyna po rzeczy Joanny, a potem dzwonię do agencji nieruchomości i już po chwili mam namiary na mieszkanie na Bielanach. Gdy Węgrzyn wraca, jedziemy tam, a ja dzwonię do Czarka, aby przysłał trzech chłopaków do ochrony. Na miejscu odbieram klucze od agentki i idziemy do mieszkania na ostatnim piętrze apartamentowca. Podczas gdy chłopcy sprawdzają lokal, ja wykonuję kilka telefonów, załatwiając podstawowe sprawy ubrań i kosmetyków dla Joanny. Przyjechaliśmy do Polski jedynie z plecakami, więc zakupy to w tym momencie priorytet.

— Wszystko załatwiłem — mówię. — Podstawowe rzeczy przyjadą za godzinę. Jutro załatwię ci kartę i będziesz mogła kupić, co zechcesz. Chłopcy zajmą pokój przy wejściu, nie będą ci przeszkadzać. — Kiwa głową. — Jeśli będziesz czegoś potrzebować, dzwoń.

— Dobrze.

— Dzwoń kiedy tylko… — zbliżam się do niej.

Wpatrujemy się w siebie, aż ona przysuwa się bliżej i składa na moich ustach pocałunek pełny obietnicy, ale też niepewności. A potem stoimy tak, stykając się czołami, a cisza wypełnia mój mózg obrazami, których urzeczywistnienia pragnę. Wiem, że muszę odejść jak najszybciej, bo nagle chcę przerzucić ją przez ramię i zabrać siłą do domu. Powstrzymuję się, gdy uświadamiam sobie, że jest sprawa, którą muszę załatwić natychmiast.

— Jeszcze jedno — mówię, odsunąwszy się. — Czy pamiętasz jak wyglądał?

— Kto?

— Ten dziadek od herbatki. Rozpoznasz go na zdjęciu?

— Raczej tak, ale skąd…

— Tym się nie przejmuj. Jak tylko coś ustalę, to porozmawiamy. Mam nadzieję, że w domu.

Nie patrzy na mnie. Zbliżam się do niej i biorę ją w ramiona, raz jeszcze licząc, że zmieni zdanie.

— W domu byłabyś bezpieczniejsza.

— Mój dom został w Mangaratiba.

— Nie mogliśmy tam zostać. Myślałem, że to rozumiesz.

— Rozumiem, ale to nie zmienia faktu, że uważam tamto miejsce za dom, który musiałam opuścić.

— Tu też masz dom — szepczę. — Jesteś moją żoną. Proszę, pojedź ze mną.

Nic nie mówi, tylko patrzy ze smutkiem.

— Dlaczego się ode mnie odsuwasz?

— Pozałatwiaj swoje sprawy — mówi cicho. — Będę czekać.

Czuję, że nic nie wskóram, więc puszczam ją i szybko wychodzę, nie pozwalając sobie na nowe emocje. Jestem rozdarty miedzy chęcią zostania z nią, a koniecznością załatwienia spraw. Czuję, że nasze życie wkrótce bardzo się zmieni i boję się, że to co muszę zrobić sprawi, że ona już nigdy nie spojrzy na mnie tak, jak patrzyła wtedy, w samolocie, gdy kochaliśmy się pośród niewysłowionych emocji.


Edwin


On jej potrzebuje. Może za bardzo. Mam jednak nadzieję, że rozłąka pozwoli im obojgu odnaleźć priorytety. Tymczasem zajmę go, aby nie pogrążał się w smutku. Jest sporo spraw do załatwienia i chociaż spodziewam się jego oporu, nie mam wyjścia. Nadszedł czas, aby tajemnice wyszły na jaw.

Rozdział 6

— Myślisz, że Chojnicki dowiedział się o interesie ojca z testamentu i teraz próbuje nas z niego wykiwać? — pyta Czarek, stanąwszy obok mnie przy oknie w bibliotece.

Kiedy opowiedziałem mu o tym, czego dowiedziałem się na temat projektu hamburskiego, był bardziej zdziwiony niż wtedy, kiedy powiedziałem od kogo mam te rewelacje.

— Sądzę, że ktoś inny uświadomił naszego Szymona — mówię bezbarwnym głosem.

— Lont?

Milczę w odpowiedzi, bo nie ma potrzeby strzępić języka na oczywistości.

— Jedno mnie tylko zastanawia. Nie mogę pojąć po co zabił Janickiego? Już mu przecież nie zagrażał.

— Potrzebny raczej też już mu nie był — śmieje się Czarek. — Ma wejścia skubaniec! To musi być ktoś wysoko postawiony, bo wiele może. I zdaje się, że powoli eliminuje wspólników.

— Cudzymi rękami — mamroczę.

— Co?

Wzdycham i odchodzę od okna, aby usiąść w fotelu.

— Edwina chciał usunąć najpierw dzięki Sobolowi, potem dzięki twoim zeznaniom — mówię. — Nie wyszło, więc chwilowo odpuścił. Ja wykończyłem Sobola i chociaż zdawało mi się, że to była moja zemsta, to teraz widzę to inaczej.

— Myślisz, że to było zaplanowane?

— To oczywiste!

— Darek, przecież nie mógł przewidzieć, że zechcę dogadać się z prokuraturą, bo to ja sam się do nich zgłosiłem. Podobnie nie mógł wiedzieć, że ty postanowisz się mścić.

— Nie mógł. Po prostu zagraliśmy w jego grę. Nie musiał właściwie nic robić. Jedynie napuszczał nas wzajemnie na siebie i obserwował jak się wykańczamy. Jest cierpliwy i działał bardzo subtelnie. Do teraz.

— O czym mówisz? — Czarek staje przede mną.

Spoglądam na niego z lekkim uśmiechem.

— Nie wydaje ci się dziwne, że sprawa Chojnickiego nie może znaleźć końca przed sądem od ponad roku? — pytam. — Dowody były niepodważalne. Poza tym Szymon wyszedł po takim czasie za kaucją, bo sędzia nagle stwierdził, że nie ma obawy o matactwo? To śmierdzi łapówką!

— Myślisz, że Lont chroni Chojnickiego? Po co?

— Szymon może być pionkiem, który nagle stał się ważną figurą — stwierdzam. — Nie wiem tylko, po co zabił Janickiego, ten już nie stał na przeszkodzie.

— Co? Teraz uważasz, że Chojnicki sprzątnął własnego ojca?

— Myślisz, że on ma skrupuły? — śmieję się.

— Nie, ale… — Czarek potrząsa głową i opiera się o biurko. — Uporządkujmy to zatem nieco. Lont dogadał się z Szymonem, który wykończył własnego ojca, aby przejąć udziały w czymś, co już dawno zostało sprzedane tobie. Po co w ogóle sprzedawali projekt?

— Żeby go oczyścić.

— Mówiłeś, że ojciec zapewnił, że projekt jest w porządku.

— Po pierwsze użył słowa „prawie”, a to jak wiemy zawsze ma znaczenie, po drugie z czasem okazało się, że interes Janickiego nie był dobrą przykrywką dla projektu, a po trzecie ojcu też nie ufam.

Czarek zamyśla się i nagle dzwoni jego telefon. Po minie wnioskuję, że coś się stało.

— Jesteśmy w dupie — mówi po chwili, odsunąwszy telefon od ucha i patrząc prosto w moje oczy. — Skradziono partię testową.

Uśmiecham się.

— To raczej nie jest zabawne.

— Zaplanowałem to — mówię.

— Co? Mógłbyś mnie łaskawie informować o takich sprawach…

— Przepraszam, że wpieprzam ci się w biznes.

— To nadal jest twoje imperium.

— Raczej nie. Ale tak czy inaczej nie było czasu.

— Nieważne. — Macha ręką Czarek. — Możesz mi powiedzieć co planujesz?

Podnoszę się i idę do barku, aby nalać sobie whisky. Czarek staje obok mnie z pytającym wyrazem twarzy. Podaję mu szklankę i patrzę w oczy, pociągając łyk. Po chwili widzę, że załapał.

— Myślisz, że to Lont?

— Nie wykluczam. Popatrz. Od tylu lat pogrywa ze wszystkimi zaangażowanymi w ten biznes. Zużył mnóstwo czasu i środków, a nadal udziały są w naszych rękach. Lata lecą, a on nie ma zysku z biznesu w którym pokładał nadzieję. Ostatnie wydarzenia dały mi do myślenia. Sprawa Vogela, skradzione z Hamburga śmieci każą mi sądzić, że Lont planuje własną produkcję.

— Nie miałby szans odtworzyć patentu.

— Nie o to mu chodzi — stwierdzam. — On chce jedynie namieszać. A jak wiesz, zamieszanie przy start-upie nie służy rozwojowi biznesu.

— Niestety kradzież nie da nam dobrej prasy — zauważa Czarek.

— Kontener był pusty — odpowiadam, widząc zrozumienie w jego oczach. — To go zwyczajnie wkurzy i popełni błąd — stwierdzam rozmarzony. — A wtedy go zdemaskujemy.

— A jeśli postanowi się nas pozbyć? Na dobre?

— Myślisz, że taki ktoś jak on podda się po tylu latach i zadowoli się naszą śmiercią? Myślisz, że jego chciwość pozwoli na akceptację utraty projektu?

— Może uzna naszą śmierć za rekompensatę strat?

— Nie sądzę.

— Ciebie już próbował sprzątnąć.

— Tak myślałem, ale teraz sądzę, że to robota Szymona.

— Może Lont mu to zlecił?

— Nie, nic by nie zyskał — mówię. — Chciał żebym wrócił do kraju po tym, a po tym co odkryłem w sprawie Joanny, mój powrót był oczywisty. Ten atak zaś, to była zwyczajna zemsta Chojnickiego.

— Nie nadążam. Przecież Chojnicki miał pracować dla Lonta.

— Tak było, ale wygląda na to, że piesek zerwał się z łańcucha. Ciekawe tylko jak bardzo namieszał Lontowi oraz czego dowiedział się od ojca, co było warte pozbycia się tatusia.

— Wciąż sądzisz, że Szymon zabił Janickiego?

— Jestem tego pewien — wzdycham. — Węgrzyn popytał ludzi i dowiedział się, że Janicki ani razu nie odwiedził Szymonka w pierdlu. W ogóle się nim nie przejmował.

— Myślałem, że to on wyciągnął go z aresztu.

— Przy takich dowodach nie było mowy o kaucji. Za tym musi stać ktoś ważniejszy niż rekin Wybrzeża.

— Ok, po co więc Szymon zabił ojca?

— Dla kasy — wzruszam ramionami. — Przecież przejąłem większość jego interesów. Musiał się odkuć.

Czarek się zamyśla i wygląda przy tym jakby miał mdłości. Patrzę na brata i niepokój przemyka przez moje ciało.

— Co się dzieje? — pytam.

— Chyba dałem ciała — mówi cicho.

— O czym ty mówisz?

— O spotkaniu z Szymonem.

Wybałuszam oczy i zrywam się z fotela, błyskawicznie stając przed Czarkiem.

— Widziałeś się z nim? — niemal syczę.

Czarek spogląda na mnie z przestrachem.

— Wiktoria chciała się zobaczyć z ojcem.

— I pozwoliłeś jej?

— A co niby miałem zrobić?

— Zabronić, kurwa!

— To jej ojciec!

— To człowiek, który omal nas obu nie zabił, który miał w dupie swoją córkę, przez którego musiałeś zniknąć — wymieniam. — To człowiek, który chciał zabić Joannę i…

Zacinam się na imieniu Joanny, bo łzy dławią moje gardło. Patrzę na Czarka oszołomiony.

— Powiedz mi tylko jedno — mówię po dłuższej chwili spuściwszy wzrok. — Czy rozmawialiście o projekcie?

— Nie — zaprzecza. — Masz mnie za idiotę?

— A ona? Czy Wiktoria mogła?

— Nie ma mowy. Ona nic nie wie.

— Jesteś pewny?

— Jestem.

Kręcę głową, bo świadomość, że Czarek spotkał się z człowiekiem, który chciał mnie zabić, jest dla mnie przytłaczająca. Wiem, że nigdy nie zrobiłby niczego przeciwko mnie, ale i tak czuję coś dziwnego. Mam też przeczucie, że to spotkanie w jakiś sposób jest związane z tym, co się dzieje. Dociera do mnie prawda, że dość już zbierania informacji, czas na działanie.

— Musimy podjąć jakieś decyzje — stwierdzam, oparłszy się dłońmi o biurko. — Nie mogę tkwić w zawieszeniu. Muszę znaleźć tego całego Lonta i urwać mu jaja za to co zrobił Joannie.

Nawet przez chwilę nie pomyślałem o interesie, mnie zajmuje tylko ona. Nie pozwolę aby ktokolwiek ją skrzywdził, dlatego zamierzam usunąć z drogi każdego… Nagle w moich myślach pojawia się Farowski. Jest uosobieniem wszystkiego co najgorsze w związku z Joanną, ale jednocześnie jest tym, który mimo wszystko mógł sporo wiedzieć na temat Chojnickiego.

— Co zrobiłeś z Farowskim? — pytam Czarka.

Ten patrzy na mnie zaskoczony, a po chwili wzrusza ramionami.

— On nam nie pomoże.

— Nie żyje?

— Siedzi w zakładzie zamkniętym.

— Ześwirował? — pytam, przypomniawszy sobie jego zachowanie podczas naszej ostatniej rozmowy.

— Darek, Karol leczył się od lat — stwierdza, uświadamiając mi coś, o czym nie miałem pojęcia. — Kiedy spotkałem się z nim jeszcze przed twoim wyjazdem, wiedziałem, że wymaga leczenia.

— Najchętniej bym go wyleczył kulką w łeb — burczę.

— Wiem co zrobił i go nie tłumaczę. Jednak skoro zostawiłeś mi wolną rękę, to podjąłem decyzję o zawiezieniu go do szpitala.

— Pojebało cię? — parskam. — Wyhodowałeś sobie sumienie?

— Pierdol się, Darek.

Macham ręką. Nie mam chęci dalej o tym myśleć. Skoro ten skurwiel jest zamknięty, to przynajmniej nim nie muszę się martwić. Tylko w takim razie Farowski rzeczywiście nie jest w stanie mi pomóc.


Edwin


Chłopcy krążą wokół prawdy, ale brakuje im wielu elementów. Ja również utknąłem. Tak naprawdę nie wiem, co dalej. Sądziłem, że jak już będą znowu razem, to Lont się uruchomi i sprawa pójdzie szybko. Na razie jest cisza. Ale za mało czasu upłynęło. Muszę poczekać. Nie mam wyjścia. Cierpliwość to moja natura, chociaż tym razem jest inaczej. Czas nie działa na naszą korzyść.

Rozdział 7

Od godziny biegam na bieżni. Wcześniej waliłem w worek, aż nadwyrężyłem prawą rękę tak, że nie jestem w stanie jej unieść powyżej linii barku. To mnie nie zraża, bo nic co robię nie ma za wiele wspólnego z treningiem. Raczej staram się zmęczyć, tak abym przestał myśleć, aby mózg oczyścił mi się z obrazów, abym mógł wreszcie spokojnie zasnąć. Brak Joanny daje mi się we znaki. Nigdy bym się czegoś takiego nie spodziewał. Może dlatego, że to nie jest zwykła nieobecność, która skończy się za określony czas. To niewiadoma, której się boję, o której nie mogę przestać myśleć. W dzień zajmuję się biznesem i rozpracowywaniem Lonta, w nocy myślę tylko o niej.

Mięśnie palą mnie już żywym ogniem, ale nie daję za wygraną.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 47.21