E-book
20.58
drukowana A5
49.9
Jego olśnienie

Bezpłatny fragment - Jego olśnienie


Objętość:
267 str.
ISBN:
978-83-8351-332-4
E-book
za 20.58
drukowana A5
za 49.9

Rozdział 1

Przyszła cicho, znienacka,

zburzyła moje życie, a świat zachwiał się w posadach…


Kiedy to się stało? Pytam sam siebie, patrząc na wystraszoną, obitą gębę Gajewskiego. Zastanawiam się, w którym momencie mojego życia, przekroczyłem tę cienką granicę pomiędzy dobrem i złem, kiedy stałem się bezwzględnym, pozbawionym uczuć człowiekiem, potrafiącym zabijać z zimną krwią? Czy mam jeszcze prawo w ogóle nazywać się człowiekiem? Kiedy upadłem tak nisko? Nie wiem, skąd nagle takie myśli w mojej głowie, bo o ile przyczyna tego, gdzie teraz jestem jest dość oczywista, o tyle sam sposób przebycia tej drogi napawa mnie obrzydzeniem do samego siebie. Siedzę w luksusowej limuzynie, z przodu siedzą moi goryle, a ja zamierzam wykonać wyrok na człowieku, który co prawda jest gnidą i jego śmierć będzie tylko pożytkiem dla społeczeństwa, ale mnie wciąż męczy pytanie: kto mi dał prawo, aby decydować o czyimś życiu bądź śmierci?

— Szefie, czternasta — informuje mnie mój człowiek.

— Ok — wzdycham i pocieram czoło, a wraz z tym gestem wszystkie myśli odlatują. Jestem tu w pewnym celu i nie zamierzam dłużej tracić czasu.

— Jesteś durniem Gajewski — mówię spokojnym, opanowanym głosem, — a do tego złodziejem, kłamcą i pierdolonym padalcem, którego żona powinna kopnąć w dupę dawno temu. — Wzdycham głęboko i kontynuuję: — Powiedz mi Gajewski, o czym ty myślałeś? Chciałeś oszukać mnie? Naprawdę myślałeś, że mnie można wykiwać?

— Ale ja przepraszam, panie Szumiński… — facet łka, kuląc się w rogu kanapy mojej limuzyny — obiecuję, że oddam, tylko…

— Tylko kurwa, co? — wrzeszczę, nagle znajdując się lata świetlne od przemyśleń sprzed chwili. — Masz mnie za idiotę?

— Oddam! Oddam wszystko!

Patrzę na człowieka, któremu pożyczyłem kasę i zastanawiam się, dlaczego ludzie to robią, dlaczego pożyczają pieniądze od szemranych typów takich jak ja, a potem płaczą, gdy przychodzi dzień spłaty. Przecież to nie tajemnica, że nie jestem zwykłym bankiem. Nie ukrywam niczego, chociaż wielu innych mnie podobnych tak robi. Zasady pożyczki są jasne i każdy od początku wie, że jeśli nie odda w terminie, to spotka go nieciekawy los. Nie jestem jakimś chciwym lichwiarzem, który odbiera trzystuprocentowe odsetki na drugi dzień. W tej kwestii jestem rozsądny i zależy mi na klientach, zwyczajnie nie chcę ich straszyć. Mam kasę i pożyczam głównie większym graczom, a procent jest u mnie niewiele wyższy niż w banku, a i termin nie niemożliwy do dotrzymania. Właściwie, jedyna różnica jest taka, że nie pierdolę się z oszustami. Jeśli ktoś przyjdzie do mnie sam, prosząc o wydłużenie terminu i oczywiście podając logiczne wytłumaczenie, to zwykle dostaje ulgę, ale jeśli, po sprawdzeniu rzeczywistej sytuacji, okazuje się, że delikwent chce mnie wydymać, to kończy się to dla niego tak, jak za chwilę skończy się dla Gajewskiego.

Dupek myślał, że wykpi się z długu, próbując wmówić mi, że stracił kasę na giełdzie, nawet przygotował odpowiednią historyjkę oraz scenografię w postaci zapyziałej dziury na Bródnie, która miała udawać jego dom. Nie wiedział tylko, że ja zawsze sprawdzam swoich dłużników, zanim pożyczę im kasę, a potem, powiedzmy, monitoruję sytuację. On ulokował moje pieniądze w akcjach młodej firmy, zajmującej się oprogramowaniem do systemów ochrony danych osobowych, a kiedy akcje firmy poszybowały, zarobił grubą kasę. Moje doświadczenie w biznesie mówiło mi, że ten startup ma szansę się wybić, dlatego pożyczyłem Gajewskiemu, który do tej pory grał na niskich kwotach na giełdzie. Ta inwestycja była jego pomysłem, uwierzył w projekt i miał nadzieję na nim zarobić, tym razem inwestując znacznie więcej. Pamiętam, że nawet go za to podziwiałem, zwłaszcza wtedy, gdy firma po zaledwie roku, stała się gigantem w Europie. Tymczasem on wymyślił sobie, że kupi posiadłość we Włoszech i wyjedzie nie spłaciwszy długu. W swoim planie jednak nie uwzględnił możliwości spotkania ze mną w przeddzień wylotu, kiedy to moi chłopcy zgarnęli go, gdy wychodził z banku, w którym prowadził konto. Sprawdziłem, że dwa dni wcześniej zlecił z niego duży przelew do banku w Walencji. Jaka szkoda, że już nigdy tej Walencji nie zobaczy.

Patrzę na Warszawę przez ciemną szybę samochodu. Bardzo się zmieniła odkąd zaczynałem tu studia. A może po prostu wtedy inaczej na wszystko patrzyłem? Ekonomia, potem prawo, najlepsze wyniki na roku, plany, nadzieje, marzenia. Świetna praca, wpłacona zaliczka na dom, miła dziewczyna u boku i ciekawość świata. O tym marzyłem jako dziecko i dokonałem tego, całkiem sam. Doszedłem tak wysoko, aż nie mogłem uwierzyć. Miałem wspaniałe perspektywy i nagle, w jednej chwili to wszystko straciłem, a może raczej zamieniłem na to, co mam teraz. W żadnych planach nigdy nie uwzględniałem takiego scenariusza, nigdy nie sądziłem, że będę tym, kim jestem i wciąż próbuję zrozumieć, co się ze mną stało. Przez lata starałem się wyjść na ludzi, robiłem wszystko, aby nie wrócić do tej biedy, w której się wychowałem i gdzieś, w dziecięcej duszy, miałem zakodowane pragnienie dobrej drogi, takiej która pozwoli mi żyć inaczej niż wskazywało moje pochodzenie. Tymczasem moje życie potoczyło się kompletnie nie tak, jak tego chciałem.

Siedzę teraz w swoim wypasionym samochodzie, zakręcając tłumik na pieprzonej spluwie i obserwując moje miasto. Tak, to jest moje miasto, w dosłownym znaczeniu. Rządzę nim, dzielę, kupuję, sprzedaję, otwieram, zamykam, sprawuję władzę, o jakiej wielu tylko śni, a jednak wolałbym być teraz gdzie indziej, nie wiem gdzie, po prostu gdzie indziej. Czuję, że to nie jest życie, którego chciałem, ale wiem też, że nie mam wyjścia, muszę grać rolę, którą wymyślił mi pieprzony los, a raczej w którą sam wszedłem

Wymierzam broń w kierunku Gajewskiego i kładę palec na spuście. Tak wiele razy to robiłem, że już nic nie czuję, dlatego gdy facet zaczyna się trząść i błagać, nie mam ochoty oglądać tego żałosnego przedstawienia ani tym bardziej zmieniać podjętej już decyzji. Gajewskiego już nie ma, a jego nadzieja tylko mnie drażni.

— Wiedziałeś, że mnie nie robi się w chuja.

Strzelam. Bez mrugnięcia okiem, bez zawahania, jak zwykle. Jego ciało osuwa się w kierunku szyby, brudząc tapicerkę. Strzelanie do palantów we własnej limuzynie nie jest zbyt estetyczne, ale jestem tak znużony, że nie dbam o to. Rozglądam się i widzę Lasek Bielański.

— Węgrzyn, zatrzymaj się — mówię beznamiętnie do kierowcy.

— Szefie…

— Zatrzymaj, mówię — ponawiam polecenie tonem nieznoszącym sprzeciwu, a gdy ten je wykonuje, wysiadam, żeby się odlać, a gdy wracam Węgrzyn się śmieje.

— Czego rżysz baranie? — pytam, wsuwając się na kanapę naprzeciwko martwego Gajewskiego, zajmując siedzenie za kierowcą.

— Myślałem, że go tu wyrzucimy — odpowiada, a siedzący z przodu Tyrol parska.

Kręcę głową i sam się śmieję, choć bardziej z tego z jakimi idiotami przyszło mi pracować. To dobre chłopaki, wierne i solidne, ale durne aż dupa boli. Cóż, gdybym został kierownikiem banku, jak przewidywało moje alternatywne życie, współpracowałbym z ludźmi o większym poziomie inteligencji, ale czy wiedzieliby co to lojalność? Z drugiej strony, czy lojalność wymuszona groźbą skończenia na dnie Wisły, to nadal lojalność czy już zwykły strach przed odgryzieniem jaj przez szczupaka? Czy gdyby taki dajmy na to Węgrzyn, nie bał się mnie, nadal chciałby dla mnie pracować? Czy gdyby któryś z „moich ludzi” pewnego dnia przyszedł do mnie i powiedział, że chce odejść i zająć się uprawianiem pomidorów w przydomowym ogródku, to bym go puścił? Jasne! Kurwa, chyba by te pomidorki nawoził.

Sadowię się na siedzeniu, śmiejąc się z własnych myśli, gdy nagle drzwi się otwierają i do mojej limuzyny wsiada dziewczyna.

— Dworzec Wileński — mówi drżącym głosem, siadając obok mnie.

Zdziwienie, jakie wywołuje jej wtargnięcie, powoduje zanik myślenia na dłuższą chwilę. Chłopaki są w chyba podobnym szoku jak ja, bo cisza jaka zapada w samochodzie trwa wieczność, wręcz słyszę bicie własnego serca oraz ciężkie oddechy chłopaków. Czuję się jak w filmie oglądanym przez kogoś na starym VHS-ie po wciśnięciu zwolnionego tempa. Tymczasem dziewczyna podnosi głowę i jej wzrok pada na trupa Gajewskiego. Mimowolnie zaciskam dłoń na broni na lewym boku i w przypływie rozumu zamykam zamki.

— Jedź! — wrzeszczę do Węgrzyna, a film rusza jakby nagle puszczony szybciej.

Węgrzyn wrzuca bieg i rusza z piskiem, klnąc na czym świat stoi, Tyrol co chwilę ogląda się do tyłu, jest blady jak ściana, zupełnie jakby miał się za chwilę porzygać, a ja próbuję uspokoić galopujące myśli i pozbierać się ze zdziwienia. Dziewczyna chyba wreszcie otrząsa się z pierwszego szoku, bo zaczyna krzyczeć i próbuje się wydostać, słyszę jej świszczący oddech i widzę drżące dłonie, którymi szarpie klamkę, ale nie wie, że to bezcelowe. Wtedy mój rozum wraca wreszcie na swoje miejsce i rzucam się w jej kierunku, łapię za ręce i ryczę w twarz:

— Zamknij się!

Dziewczyna milknie natychmiast, przez moment rozgląda się po samochodzie i mimo wyraźnego strachu ogarniającego jej ciało, patrzy wprost w moje oczy. Przerażenie na jej twarzy nie robi na mnie wrażenia, co innego przykuwa moją uwagę — jej błękitne, teraz lekko załzawione oczy są jakimś dejavu, które przenosi mnie do czasów, gdy planowałem swoje życie. Błyskawicznie odpływam w świat, który mozolnie budowałem od czasu, gdy miałem osiem lat. Ten, o którym marzyłem, gotując zupę dla odsypiającej tygodniowy ciąg matki, ten świat, którego chciałem dla mnie i dla Czarka. Świat, w którym codziennie jedliśmy ciepłe posiłki, chodziliśmy czysto ubrani, mieliśmy dom i pracę oraz kolejne marzenia, których spełnienie byłoby banalnie proste, gdyby nie to co wydarzyło się później. Próbuję się otrząsnąć z nagłego dziwnego rozmarzenia i dociera do mnie położenie w jakim się znalazłem. W mojej limuzynie wiozę trupa oraz świadka morderstwa, a z tego z pewnością nie wyniknie nic dobrego.

— Trzeba ją sprzątnąć! — krzyczy Tyrol.

— Widziała! — dodaje niezbyt rezolutnie Węgrzyn. — Co teraz?

— Zamknijcie się, do cholery! — drę się, próbując pozbierać myśli.

Chłopaki mają rację. Nie potrzebuję świadka morderstwa Gajewskiego, ale kolejny trup jest mi w tym momencie potrzebny jak drzwi w lesie.

— Kurwa mać! Ja pierdolę, co za gówno. Skąd się tu wzięłaś, dziewczyno!? Ślepa jesteś do kurwy nędzy?

Spoglądam ponownie na nieproszonego gościa, ale ona nie odzywa się ani słowem, siedzi jak zamurowana. Najprawdopodobniej jest w szoku. Oddycha nierówno, próbując zachować względny spokój, ale widzę jak drży, oblizuje suche usta i nerwowo skubie palce, co chwila zerkając na trupa. Tymczasem ja podjąłem już decyzję: trafiła w złe miejsce, w złym czasie, a ja nie należę do tych, co zostawiają świadków przy życiu. Dziewczyna, jakby czytając mi w myślach, zaczyna bardziej drżeć i kuli się przy szybie, ale kiedy wyciągam broń słyszę, że jej oddech zwalnia. I wtedy, ku mojemu zdziwieniu, następuje coś zupełnie niebywałego: dziewczyna się uspokaja, a potem powoli odwraca się od szyby i patrzy mi prosto w oczy, podczas gdy ja mierzę do niej z mojej broni. Spokój jaki widzę w jej oczach zaskakuje mnie tak bardzo, że doznaję jakiejś blokady, ręka jakby nie chciała ze mną współpracować, zaczyna drżeć. Nie rozumiem, co się dzieje, mam wrażenie, że jej spokój udziela się także mnie i ulegam, jest mi dobrze z jej spojrzeniem. Jest takie spokojne, zupełnie jakby była pogodzona z tym, co ma nastąpić. Waham się, chyba po raz pierwszy w życiu. Próbuję odwrócić wzrok, ale nie potrafię. Zanurzam się w ten niezmierzony błękit oczu, kompletnie owładnięty jakimś dziwnym przeczuciem, którego nie jestem w stanie sprecyzować. Ta chwila trwa wiecznie, jakieś zawieszenie pomiędzy decyzją a wykonaniem. Sam już nie wiem, czego chcę, jedyne czego jestem pewien, to że nie strzelę.

— Szefie? –Słyszę zdziwienie w głosie Tyrola i to mnie wyrywa z odrętwienia.

— Do mnie — mówię, chowając broń.

— Szefie, ale…

— Słyszałeś, kurwa?!


***

Kiedy docieramy do mojego domu mam w głowie mętlik. Właśnie przyjechałem pod willę z trupem i świadkiem morderstwa w samochodzie. Co ja sobie myślałem, zabijając Gajewskiego w limuzynie? Co ja sobie myślałem, lejąc w Lasku Bielańskim? Co ja sobie do cholery myślałem, przywożąc tę dziewczynę tutaj? Powinienem był ją zabić i pozbyć się kłopotu, a już na pewno nie przywozić do domu. Co ja sobie myślałem? Powtarzam to pytanie w myślach jak mantrę, tak jakbym dzięki temu, mógł znaleźć na nie odpowiedź.

Wysiadam kompletnie nie wiedząc co dalej, obchodzę samochód i siłą wyciągam dziewczynę na zewnątrz. Całą drogę siedziała bez ruchu, patrząc w swoje dłonie, nie spojrzała ani na mnie, ani nigdzie, nie podniosła oczu nawet raz. Obserwowałem ją uspokajając myśli i próbując zrozumieć to, co właśnie się działo, ale nie byłem w stanie tego ogarnąć, podobnie jak teraz stojąc przed nią przy samochodzie i czując na sobie spojrzenia chłopaków.

— Wiecie co robić — mówię, nie spuszczając wzroku z dziewczyny.

— Jasne szefie — słyszę za swoimi plecami głos Węgrzyna.

Chwytam dziewczynę za rękę i ciągnę za sobą po schodach do domu. Moi ludzie, stojący przy drzwiach robią wielkie oczy, ale nie ośmielą się skomentować widoku. Uśmiechają się tylko drwiąco. Pewnie myślą, że przywiozłem sobie dziwkę do towarzystwa. Nigdy żadnej nie przywiozłem do domu, zawsze bzykam w klubie, albo hotelu, nigdy w domu, ale przecież nie zamierzam się tłumaczyć swoim gorylom.

— Zejdźcie mi z oczu — warczę do kilku kolejnych na schodach, a oni natychmiast umykają, orientując się po moim tonie, że w tym momencie jestem na skraju wybuchu.

Dziewczyna cały czas idzie za mną, nie stawiając większego oporu, mimo to szarpię nią i prowadzę na piętro, gdzie siłą sadzam na kanapie w bibliotece. Nie mam pojęcia po co ją tu przyprowadziłem, zamiast kazać chłopakom zamknąć ją na dole, abym miał czas pomyśleć. Działam jak w malignie, zupełnie jakbym wszystko robił cudzymi rękami. Idę do barku, nalewam sobie pół szklanki wódki i wypijam duszkiem. Ostry smak natychmiast wyostrza moje zmysły.

— Mi też nalej — słyszę jej głos.

W pierwszej chwili jestem zaskoczony jej żądaniem. Kilkanaście minut temu, chciałem ją zabić, a mimo to odzywa się w ten sposób. Normalnie taki brak szacunku spotkałby się raczej z gwałtowaną reakcją z mojej strony, więc sam się sobie dziwię, co robię, ale nalewam jej wódki i podaję. Wypija wszystko i zaczyna kaszleć. Śmieję się, ale po chwili poważnieję, bo dociera do mnie rzeczywistość: przywiozłem do domu świadka morderstwa i piję z nim wódkę. Całkiem mi odjebało, ale za żadne skarby nie potrafię się zmusić do myślenia. Patrzę na nią i nie wiem, co powiedzieć, o co zapytać, co zrobić. Łeb mi zaczyna pulsować ze złości, a ona tylko patrzy tymi swoimi spokojnymi, nienormalnie spokojnymi oczami. Wkurwia mnie to, ale także w jakiś pokręcony sposób uspokaja. Co ona robi? Gdybym wierzył w jakieś magiczne sprawy, to dałbym sobie głowę uciąć, że jest jakąś pieprzoną czarodziejką. Co? Jasna cholera! Co się ze mną dzieje? Jaką kurwa czarodziejką? Po co ją tu przywiozłem?

Chodzę w tę i z powrotem, czując potrzebę ruchu aby zniwelować nerwowe mrowienie ciała i mdłości, które nie ustępują od chwili, gdy wsiadła do samochodu. Analizuję całą sytuację sprzed kilkudziesięciu minut i próbuję wyłapać moment, w którym podjąłem tę idiotyczną decyzję. To spojrzenie, którym mnie obdarzyła, takie spokojne w obliczu niechybnej śmierci, tak pełne zrozumienia. Nie pojmuję tylko jak można zrozumieć, że ktoś chce cię zabić? To dziwne. Zerkam na nią i przyglądam się dokładniej, bo, co u mnie rzadkie jestem jej ciekawy. Drobna postać ginie na mojej wielkiej sofie. Siedzi jak kukła, dokładnie tak, jak ją posadziłem. Na moje oko ma może dwadzieścia dwa — dwadzieścia cztery lata, młodziutka. Bardzo jasne blond włosy, które zdają się być naturalne, wiją się niesfornymi kosmykami, które opadają na bladą twarz, musi je ciągle odgarniać bo zasłaniają jej cudne niebieskie oczy. Błękitna sukienka, którą ma na sobie, podkreśla kolor oczu, na którym w tej chwili się zafiksowuję. Mam chęć znów zobaczyć ten błękit, ale teraz twarz schowana jest we włosach. Chciałbym podejść i odgarnąć je z jej twarzy, a to pragnienie jest tak nieodparte, że ruszam bezwiednie w jej kierunku. W ostatniej chwili powstrzymuję się przed rozczuleniem.

— Co mam z tobą zrobić? — pytam wreszcie, rezygnując z próby zbliżenia, w pewnym sensie chyba się jej boję.

Kiedy spogląda na mnie, zaczynam żałować, że chciałem ujrzeć te oczy, widzę w nich bowiem tyle emocji, że czuję jak coś zaciska się na moim gardle. Pośród ogromu żalu i cierpienia, które biją z jej spojrzenia, mnie uderza najbardziej coś innego — wyrzut, jakieś oskarżenie i najgorsze: błaganie. O co? O życie? Nie sądzę, ale nie mogę być pewien. Jej oczy mnie przyciągają i nie mogę oderwać od nich wzroku, a po chwili mam wrażenie, że przed tym przenikliwym spojrzeniem nie jestem w stanie się ukryć. Próbuję w końcu odwrócić wzrok, jednak wciąż nie mogę i wpatruję się w nią jeszcze intensywniej.

— Zabij mnie — mówi cicho.

Teraz wiem, co mówiły mi jej oczy przed chwilą. Gdy wyraża to wcześniejsze nieme błaganie, w jej głosie brzmi zniechęcenie i ponownie ten cholerny spokój. Jestem zdziwiony. Jeszcze nikt nigdy nie prosił mnie o śmierć. Zawsze prosili o życie, błagali w spazmach, łkali, smarkali i rzygali ze strachu, ale zawsze, zawsze błagali o życie. Nawet jeśli byłoby to marne niewolnicze egzystowanie, nawet gdyby ich przyszłość miała być poddańczą walką o przetrwanie, nawet gdyby mieli resztę życia spędzić w bólu, zawsze chcieli żyć. Tymczasem ona, młoda dziewczyna, nie chce żyć? Co to ma być, kurwa, o co tu chodzi? Pierwszy szok staram się ukryć pod drwiącym uśmiechem, ale ten wkrótce zamienia się w zainteresowanie.

— Chcesz umrzeć? Dlaczego? — pytam tak łagodnie, że aż zdumiewa mnie mój ton.

Nie odpowiada, patrzy tylko tępo przed siebie. Podchodzę do niej i biorę podbródek w dłoń. Dotyk jej skóry sprawia, że przebiega mnie dreszcz, próbując to ukryć, zaciskam palce na jej twarzy, zapewne sprawiając ból. Chcę poznać odpowiedź, bo nie przywykłem, by moje pytania pozostawały bez nich.

— Tak ci się śpieszy na tamten świat? — pytam ze złością, gdy próbuje się wyszarpnąć. — To może wcześniej się zabawię, a potem oddam chłopakom?

Widzę, że drży, ale chwilowe przerażenie zastępuje coś, co nazwałbym brawurą.

— Pytasz mnie o zgodę?

Jej wyzwanie wyprowadza mnie z równowagi i w jednej chwili tracę nad sobą panowanie. Zanim pomyślę, wymierzam jej policzek i patrzę jak jej drobne ciało uderza o brzeg sofy, a następnie spada na podłogę. Zamieram, nie mogę uwierzyć, w to co właśnie zrobiłem. Uderzyłem ją! Kurwa, co jest ze mną nie tak? Próbuje sobie wytłumaczyć, dlaczego tak zareagowałem i nie mam pojęcia. Bo niby co mnie tak wkurzyło? To, że próbowała zachować godność w obliczu wulgarnej perspektywy? Jaki ze mnie kutas! Uderzyłem bezbronną dziewczynę tylko dlatego, że odważyła mi się postawić? Przecież nie jestem taki! Kiedyś nigdy nie podniosłem ręki na kobietę, z żadnego powodu. Co się ze mną dzieje? Czy przebywanie wśród tych wszystkich niewydarzonych troglodytów, wiecznie napalonych na byle dupę, zaciskających palec na spuście w ciągłym oczekiwaniu niepewnego jutra, zrobiło ze mnie tępego osiłka bijącego kobiety? Czy takim człowiekiem się staję?

Zły na siebie podchodzę do niej i próbuję pomóc wstać. Odtrąca moją rękę, ale nie zrażam się, chwytam zdecydowanie za łokieć, podnoszę z podłogi i sadzam z powrotem na sofie. Widzę, że łzy płyną jej po policzkach. Dlaczego mnie to rusza? — pytam siebie w myślach. — Dlaczego do cholery jej łzy mnie ranią?

— Przepraszam — mówię, nie wierząc, że takie słowa potrafią w ogóle przejść mi przez usta.

Ona nie reaguje, co mnie w sumie nie dziwi, nawet na mnie nie patrzy, tylko podkula nogi i głaszcze się po zaczerwienionym policzku. Ten widok mnie rozczula, a to już jest jak na mnie zdecydowanie za dużo. Znowu ze zdenerwowania przemierzam bibliotekę kilka razy, aż w końcu podchodzę i siadam zrezygnowany na stoliku naprzeciwko niej.

— Nie mogę cię wypuścić — szepczę, oparłszy łokcie o kolana.

— Zabij mnie.

— Cholera, dziewczyno, co z tobą? Nienormalna jesteś? Dlaczego tak bardzo chcesz umrzeć?

Przyglądam się jej. Jest taka młoda, niewinna, a jednocześnie mam nieodparte wrażenie, że jej życie nie jest tak piękne jak ona sama. Tak, jest cholernie piękna, muszę to przyznać. Jest młoda, piękna i w innej sytuacji pewnie użyłbym wszelkich środków, aby ją przelecieć. Ale teraz, głównym uczuciem jakie we mnie wzbudza jest ciekawość. Z jakiegoś powodu jest całkowicie złamana, coś wydarzyło się w jej życiu, co spowodowało, że nie chce żyć. Zastanawiam się, czy ktoś ją skrzywdził, a może ma problemy finansowe, może wyleciała z pracy, ale czy to są powody aby umierać? Może ma depresję i obrała kurs na zagładę? Wtedy dociera do mnie, że tak naprawdę to nie moja sprawa. Walczę ze sobą, nie mogąc zrozumieć dlaczego mi zależy? Przecież nawet jej nie znam, powinno mi zależeć jedynie na tym, aby mnie nie wydała policji. Pocieram czoło w nadziei powrotu rozsądku, jednak nic takiego nie następuje. Ciekawość wygrywa i postanawiam wyciągnąć z niej powód jej obojętności w sposób, według mnie najszybszy. Wyciągam z kabury mojego Kimbera i dopiero wtedy ganię się w myślach za ten pomysł. Czy jestem już aż tak przesiąknięty tym gangsterskim gównem, że nie potrafię rozmawiać inaczej? Wzdycham, kręcąc głową, ale i tak realizuję zamiar.

— Skoro i tak zginiesz, to możesz mi podać powód, prawda? — mówię beznamiętnie, odbezpieczając broń.

Patrzy na mnie lekko zaskoczona, potem zerka na broń i widzę wahanie. Uśmiecham się, bo wiem, że wygrałem. To jednak zawsze działa. Ale ja muszę wiedzieć dlaczego. Przykładam jej lufę do czoła, bo jak być skurwysynem to do końca.

— Zabij mnie — mówi cicho, zamknąwszy oczy, ale drżenie jej głosu utwierdza mnie w przekonaniu, że ona wcale nie jest pewna tego, czego chce.

— Nie dosłyszałem.

— Strzelaj!

— Jesteś pewna?

— Tak, do cholery! — podnosi głos, otwierając oczy.

Kurwa! Znowu tonę w tym przeklętym błękicie, a na dodatek tak bardzo chcę ją teraz pocałować, że aż mnie mrowią usta. Totalny pojeb ze mnie!

— Dlaczego? Dlaczego chcesz umrzeć?

— Nie dręcz mnie — jęczy.

— Dlaczego!? — krzyczę, przyciskając mocniej lufę do jej skóry. — Chcę wiedzieć!

— Gówno ci do tego!

— Skoro to ja mam cię pozbawić życia, to chcę znać powód! Nie uważasz, że mam do tego prawo?

— Nie zabijasz bez powodu?

— A żebyś wiedziała, że nie!

— Tamten w limuzynie zginął z jakiegoś powodu?

— Oczywiście — wzruszam ramionami, wciąż trzymając broń przy jej głowie.

— Z jakiego?

— Żarty sobie robisz?

— Mam prawo wiedzieć!

Uśmiecham się i opuszczam broń.

— A to dobre… jesteś niezwykła wiesz? — mówię rozluźniony. — Ok, powiem ci: ten gość był oszustem. Oszukał swoją rodzinę i się jej wyrzekł. Zainwestował kupę kasy, mojej kasy w świetnie rokujący biznes i mu się udało, zarobił takie pieniądze, że rodzina mogłaby żyć w luksusach do końca życia, ale on znalazł sobie kochankę, kupił dom w Wenecji i postanowił wyjechać nie oddawszy długu. Zamierzałem jedynie połamać mu kilka kości, ale kiedy pojechałem do jego mieszkania i zobaczyłem, w jakich warunkach żyje jego rodzina, nerwy mi puściły.

— A co ty jesteś jakiś mściciel? Nie widzę peleryny…

Żart jest przedni, dlatego zaczynam się śmiać, aż brakuje mi tchu. Kiedy wreszcie się uspokajam, siadam ponownie przed nią i całkowicie poważnym tonem mówię:

— Teraz twoja kolej. Dlaczego twierdzisz, że chcesz umrzeć?

— Bo chcę!

— Dlaczego?

— Bo i tak umrę! — wyrzuca z siebie z taką rozpaczą, że czuję ukłucie w sercu. — I tak umrę — powtarza przez łzy. –Dzięki tobie mogłoby być szybko i bezboleśnie.

Patrzę na nią zdziwiony, czekając na wyjaśnienie. Dostaję je szybko, ale nie jestem pewien, czy chciałem to usłyszeć.

— Białaczka. Trzeci nawrót. Przy pierwszym pół roku szpitala, dwie serie chemii i naświetlania. Remisja. Po dwóch latach powtórka i przeszczep szpiku — mówi, patrząc mi prosto w oczy, bez emocji, bez strachu, bez wątpliwości. Opowiada prostymi zdaniami, jakby relacjonowała wydarzenie z klasowej wycieczki, a nie dramatyczne losy swojego życia. — Remisja była dość długa, nawet uwierzyłam w życie. Wróciłam na studia, podjęłam pracę, próbowałam układać sobie świat. Dziś lekarz rozwiał moje nadzieje. Konieczna jest chemia, ale bez dobrego rokowania.

Wpatruję się w jej oczy i jestem w szoku. Potrafię sobie radzić z handlarzami bronią, dilerami, podstarzałymi alfonsami, zakłamanymi hazardzistami i wszelkim elementem aspołecznym. Potrafię radzić sobie w sytuacjach stresowych, nie przeraża mnie krew, ani widok zmasakrowanych ciał, ale do jasnej cholery nie mam pojęcia jak zareagować na coś takiego.

— Ale jakaś szansa na pewno jest — stwierdzam, zanim pomyślę.

Dziewczyna uśmiecha się drwiąco i wywraca oczami.

— Jesteś młoda, silna — dalej silę się na jakieś dyrdymały, choć wiem, że nie przekonałyby nawet mnie. — Poza tym na pewno masz dla kogo żyć.

Kręci tylko głową.

— A twoja rodzina? — pytam, czując jak moje gardło się zaciska.

— Nie mam.

Marszczę brwi.

— Ojciec umarł rok temu, rodzeństwa nie mam, matki nie znałam — wymienia, a mi robi się ciemno przed oczami. — Chłopak rzucił mnie dzisiaj, gdy dowiedział się, że mam nawrót. — Uśmiecha się niemrawo. — Powiedział, że nie jest w stanie sobie z tym poradzić.

On nie jest w stanie sobie z tym poradzić? Kurwa, co za chuj! — krzyczę w myślach. Najchętniej znalazłbym tchórza i obiłbym mu gębę. Bo tylko to umiem… Zamyślam się. Siedzę jak ta pizda przed nią, przekładając spluwę z ręki do ręki i czuję, że łzy cisną mi się do oczu. Odwracam się i wstaję aby ukryć wzruszenie.

— Nie mam już sił — zaczyna łkać. — Nie mam po co, ani dla kogo, poza tym nie ma nadziei.

— Zawsze jest nadzieja.

Słyszę, co mówię i natychmiast żałuję, bo uznaję te słowa za totalne bzdury, jednak nic lepszego nie przychodzi mi do głowy. Nie jestem dobry w pocieszaniu. To co robiłem przez ostatnie dziesięć lat było raczej powodem do pocieszania dla innych, tymczasem teraz mam wewnętrzny przymus poprawienia humoru tej dziewczyny. Nie wiem skąd to uczucie, ale wiem, że po prostu muszę zdobyć się na coś więcej niż tylko trywialne „będzie dobrze”.

— Na pewno jest coś, dla czego warto żyć. Praca, przyjaciele, pragnienia. Nie uwierzę, że kompletnie nic na tym świecie nie sprawia ci radości.

— Co ty wiesz?

W sumie ma rację, bo cóż mogę wiedzieć o tym, co przeżywa, o jej cierpieniu, o jej życiu? Ale we mnie wstępuje przekorny duch i nie wiedząc czemu postanawiam znaleźć jakieś argumenty. Przecież sam wiem coś o śmierci, nawet całkiem sporo, bo się w niej taplam od wielu lat. Teraz buzują we mnie emocje.

— To ty gówno wiesz! — wykrzykuję. — Nie masz pojęcia czym jest śmierć. — Podnosi na mnie oczy i wiem, że mam jej uwagę, więc kontynuuję: — Widziałem śmierć najgorszą z możliwych, w upodleniu, we łzach i cierpieniu, taką, która odbiera nadzieję i zabija wszelkie uczucia. I widziałem ludzi kurczowo trzymających się nawet najnędzniejszego życia. Znam cierpienie i ból, bo sam zadałem ich wiele. Ludzie chcą żyć, mimo wstydu, mimo beznadziei, mimo krzywd, mimo odrazy do samego siebie. — Wypluwam słowa wprost w jej twarz. — Wiem jak wygląda wola życia! Dlatego nie próbuj mi wmówić, że naprawdę chcesz umrzeć, bo twoje oczy mówią co innego — kończę cicho.

Dziewczyna zalewa się łzami, więc wiem, że trafiłem, tyle, że jakoś wcale się nie cieszę. Jej łzy są dla mnie trudne do zniesienia. Siadam naprzeciwko i czuję jakby ktoś nagle włożył serce do mojej pustej dotąd piersi. Widzę jak bezwiednie podnoszę ręce i obejmuję dziewczynę. Przytulam ją i czuję jak rozluźnia się w moich ramionach, a kiedy biorę głęboki wdech tuż przy jej włosach, do moich nozdrzy dociera zapach kokosa. Mam wrażenie, że jestem odurzony jej zapachem, jej delikatnością, jej samotnością, jej historią, nią całą. Nie rozumiem co się dzieje, bo nigdy w życiu tak się nie czułem. Nigdy nie miałem potrzeby dbania o kogoś, poza bratem, ale to co czuję teraz jest zupełnie inne. Nie wiem, czy w ogóle potrafię się zachować w takiej sytuacji, ale tak bardzo pragnę dać tej dziewczynie ukojenie, że jestem w stanie zrobić wiele. Zdaję sobie sprawę, że jestem sztywny jak kołek, ale nie bardzo potrafię zrozumieć powód tego stanu. Nie mam pojęcia o bliskości, o pocieszaniu, więc ignorując sztywność ciała po prostu ją tulę, głaszczę jej włosy i pozwalam, by jej łzy wsiąkały w moją koszulę. Płacze długo, jakby łzy zalegały w niej od dawna, jakby razem z nimi uchodziły wszystkie, nagromadzone latami emocje. Nic nie mówię, tylko słucham tego szlochu, który po jakimś czasie przeradza się w ciche łkanie. Nie wiem ile tak siedzimy, ale w końcu jej oddech powoli się uspokaja i mam wrażenie że zasypia. Biorę jej drobną postać na ręce i kompletnie bezrefleksyjnie niosę do swojej sypialni, gdzie układam na łóżku. Przez chwilę siedzę przy niej, walcząc z myślami. Powinienem ją zabić. Wiem to. Zdaję sobie sprawę z tego, że widziała jak zabijam Gajewskiego i że teraz stanowi dla mnie zagrożenie, ale jakakolwiek decyzja jest dla mnie trudnością nie do przejścia. Wiem co powinienem zrobić. Sięgam ponownie po mojego Kimbera, aby szybko załatwić sprawę. Zaciskam palce na broni i rozluźniam, powtarzam to kilkukrotnie, aż wreszcie cofam rękę. Widziała — podpowiada mi rozum, ale gdy patrzę na jej delikatną twarz, mokrą od łez, nie jestem w stanie jasno myśleć. Powoli wstaję, biorę koc, aby położyć się na kanapie. Zamierzam przemyśleć to wszystko rano.

— Zostań proszę — mówi cicho, a ja zamieram tyłem do niej. — Po prostu połóż się koło mnie. Potrzebuje kogoś — dodaje.

— Jesteś pewna, że jestem właściwą osobą? — pytam wciąż stojąc tyłem.

Nie odpowiada, dlatego odwracam się, a wtedy widzę jak patrzy nam mnie, a w jej oczach tańczy wątłe światło zza okna. Nie rozumiem, czy to przebłysk szaleństwa, czy rozpaczy, czy jednego i drugiego, ale spełniam jej prośbę, choć wiem, że to nie jest dobry pomysł. Nie znam jej, a ona nie zna mnie, na dodatek może wsadzić mnie za kratki. Mimo to, gdzieś podświadomie wiem, że nic mi przy niej nie grozi. Kładę się niepewnie za jej plecami i wzdycham, zaciągając się jej zapachem. Wtedy ona nagle obraca się do mnie i wtula w moją pierś. Jestem tak oszołomiony, że nie mogę się ruszyć. Leżę jak kłoda, prawie nie oddycham. Tymczasem jej oddech uspokaja się i czuję jak zwalnia jej serce. Zasypia.

Rozdział 2

Gdy zrozumiesz działanie Wszechświata

Możesz żądać dla siebie tytułu Mędrca.


„Kurwa, kurwa, kurwa!” — krzyczę w myślach.

Od trzech godzin siedzę w ciemności, obserwując dziewczynę śpiącą w moim łóżku. Wtargnęła tak nagle do mojego życia, że jeszcze nie rozumiem, co tak naprawdę się stało. Gdy zasnęła w moich ramionach czułem, że mój świat rozsypuje się na kawałki, a wszystko co misternie budowałem staje się w obliczu jej przeżyć niczym, prochem, nędzną namiastką życia, odbiciem w zardzewiałym lustrze. Nie wiem dlaczego, ale jej obecność sprawia, że czuję się inaczej. Na chwilę obecną nie wiem jeszcze, czy to inaczej jest dla mnie dobre czy nie, wiem tylko jak się teraz czuję. A czuję się jak nowonarodzony, nagle widzę nowy cel w życiu — ona jest tym celem. Z jakiegoś pokręconego powodu chcę zrobić wszystko by żyła, pragnę ją uszczęśliwić. Moje myśli przyprawiają mnie o mdłości, śmiech, strach i podniecenie. Wszystko razem, niczym koktajl, który najchętniej bym wypluł. To przecież dzieje się niesamowicie szybko, nie znam jej, a jednak w jakiś sposób mnie urzekła. Po prostu jest tutaj, jest koło mnie, a ja po raz pierwszy od wielu lat czuję się dobrze, tak po prostu, cholernie dobrze.

Patrzę teraz na nią jak leży skulona na boku, obserwuję złote loki wijące się na poduszce, pierś poruszającą się w spokojnym oddechu i wiem, że coś we mnie pęka, jeszcze nie do końca wiem co i jaki będzie tego efekt, ale podświadomie czuję, że to zrządzenie losu będzie miało ogromny wpływ na moje życie. Marszczę czoło, opieram łokcie o kolana i w zamyśleniu wyłamuję sobie kostki w dłoniach.

— Co mam z tobą zrobić, dziewczyno? — pytam cicho. — Że też wsiadłaś do mojego samochodu?

Zastanawiam się, jak to możliwe, że pomyliła limuzynę z taksówką! W jakim stanie musiała być? Jak bardzo była poruszona wiadomością o chorobie, że nie wiedziała, co robi? Wstaję, podchodzę bliżej łóżka i znowu patrzę na nią. Śpi tak spokojnie, jakby nic jej nie groziło, jakbym nie wyciągał co chwilę broni z zamiarem strzelenia, jakby jutro miało przynieść coś dobrego, jakby cały ten dziwny dzień wcale się nie zdarzył. Walczę z natłokiem myśli i emocji. W jednej chwili chcę ją zabić, w prosty sposób rozwiązując swój problem, w kolejnej w wyobraźni widzę jej uśmiechniętą twarz. Przez moment wymyślam sposoby, aby zatrzymać ją przy sobie, aby móc ten wyimaginowany uśmiech wywołać w realu, ale zaraz za chwilę przyglądam się swojej broni z zamiarem jej użycia. Kręcę się po sypialni, na zmiany przyglądając się jej, tak bardzo pasującej do mojego łóżka i zerkając w oblicze faceta w lustrze, w którego oczach dostrzegam dawno wygasły płomień.

Snując się po sypialni, zaglądam do pustej szklanki, która wciąż pachnie wódką, bawię się magazynkiem, który wyjmuję i wkładam, rozkoszując się dźwiękiem zaskakujących zapadek, gdy nagle doznaję olśnienia. Nie wiem, czy działanie pod wpływem impulsu to dobry pomysł, ale chwilowo mam to gdzieś. Jedyne czego pragnę, to rozwiązać jej problem i chociaż w tym momencie nie mam pojęcia jak to zrobię, to po raz pierwszy w swoim parszywym życiu mam dobry cel.

Wiedziony chęcią realizacji planu, który właśnie zrodził się w mojej głowie, przeszukuję jej torebkę i znajduję dowód, z którego wynika, że mieszka przy Dworcu Wileńskim. To tam chciała jechać, więc musi to być jej adres zamieszkania. Przy okazji dowiaduję się, że nazywa się Joanna Walczak i ma 24 lata. W jej telefonie, którego odblokowanie zajmuje mi nieco dłuższą chwilę, wbijam swój numer telefonu, po czym dzwonię do siebie. Odkładam torebkę na miejsce, idę do komody w kącie biblioteki i wyciągam buteleczkę z chloroformem. Nasączając nim chusteczkę, ponownie przyglądam się swojemu odbiciu w lustrze i widzę uśmiechniętego faceta. Uświadamiam sobie, że ostatni taki uśmiech widziałem na tej facjacie jakieś dziesięć lat temu. Kręcę głową, niedowierzając w słowo próbujące się wepchnąć do mojego mózgu od kilku godzin — szczęście. Jesteś szczęśliwy baranie — mówi moje serce, o którego istnieniu dawno zapomniałem. Jakie to cudowne uczucie, jak bardzo bym chciał, aby pozostało ze mną na dłużej. Duszę w sobie tę małą nadzieję, bo wiem, że to tylko chwilowe, że szczęście nie pasuje do mojego życia, że jest jak piękny kwiat przy starym kożuchu. Wzdycham ciężko i wracam do sypialni.

Nie ryzykując obudzenia dziewczyny, przysuwam chusteczkę do jej nosa i ust. Kilka wdechów powinno wystarczyć. Potrząsam nią, aby sprawdzić, czy przypadkiem specyfik, stojący od kilku lat w szafce, nie zwietrzał, po czym wyjmuję komórkę i piszę:


Do: Węgrzyn

Podjedź Mercem pod willę i przyjdź do biblioteki.


Od: Węgrzyn

10 minut, szefie.


Zakładam kurtkę, owijam dziewczynę kocem i biorę na ręce. Gdy wchodzę do biblioteki Węgrzyn już jest.

— Nie żyje?? — pyta, rozdziawiając gębę.

Bez słowa podaję mu dziewczynę, a on przejmuje ją, wciąż nie rozumiejąc, co się dzieje.

— Zanieś ją do samochodu i czekaj na mnie — mówię ostrym tonem. — Tylko delikatnie — dodaję. — I zamknij tę zdziwioną gębę, bo aż się prosisz o lufę w gardle.

Węgrzyn odwraca się z dziewczyną na rękach i idzie w kierunku schodów. Węgrzyn to taki „mały kwadrat”, więc chwilę patrzę za nim, czy aby nie wypieprzy się na schodach z tą drobną dziewczyną na rękach, gdy jednak upewniam się, że radzi sobie bez trudu, siadam przy biurku, biorę kartkę i piszę:


Oddaję Ci Twoje życie, Joanno, mimo, że go nie chcesz.

Poddasz się leczeniu, zapłacę za wszystko.

Nie zmarnuj mojego daru.

Będę sprawdzał.

Alternatywa jest gorsza niż Twoje koszmary.

Dariusz


Odwozimy dziewczynę do domu. Zanoszę ją na górę i otwieram drzwi kluczem, który znalazłem w jej torebce, mając nadzieję, że nie ma współlokatorki. Gdy wchodzę do środka, niemal dostaję napadu klaustrofobii. To kawalerka z ciemną kuchnią i łazienką wielkości ToiToia. Mimo to, w ulicznym świetle, które wpada do mieszkania przez jedno okno, dostrzegam uczucie, jakie włożyła w urządzenie tego kredensu, bo wielkość tego mieszkania gabarytowo zbliżona jest do moich mebli. Niemal na każdej płaskiej wolnej przestrzeni stoją kwiaty w fikuśnych dzbankach, a na fotelu, łóżku i krzesłach leżą poduszki w najróżniejszych odcieniach niebieskiego. Na ścianach, które także pomalowane są na niebiesko, dostrzegam mnóstwo malutkich obrazków ze znanymi widokami: panorama Nowego Jorku, Paryż z widokiem na wieżę Eiffla, gejzery w Islandii, most w San Francisco oraz wiele innych miejsc, wśród których rozpoznaję także polskie miasta i znane miejsca turystyczne. Przez chwilę zastanawiam się, czy to miejsca, w których była, czy te, do których chciała pojechać i przychodzi mi do głowy myśl, że chętnie bym ją zabrał w każde z uwiecznionych na fotografiach. Kładę ją do łóżka, przykrywam swoim kocem i gładząc jej policzek szepczę:

— Do zobaczenia wkrótce.

Na stole zostawiam kartkę, przycisnąwszy jej róg torebką, po czym wychodzę, zatrzaskując drzwi.

W samochodzie czeka na mnie Węgrzyn, a jego mina wskazuje, że wciąż przetrawia wszystko, co zaszło. Nie mam ochoty mu się tłumaczyć, więc każę ruszyć.

— Będziesz jej pilnował — mówię, gdy przejeżdżamy Mostem Śląsko-Dąbrowskim.

Patrzy na mnie w lusterku wstecznym z miną, jakbym kazał mu zjeść cytrynę. Muszę mu wytłumaczyć. Jest, co prawda kompletnym matołem po podstawówce, ale to dobry chłopak, nigdy mnie nie zawiódł, a jest ze mną od ponad dziesięciu lat. Zwyczajnie go lubię i ufam jak bratu.

— Potraktuj to jak zwykłą robotę. Chcę wiedzieć co robi, z kim się spotyka, gdzie pracuje, jak wygląda jej dzień i co robi wieczorami — spoglądam na niego. — Wszystko. Rozumiesz?

— Szefie, ale ona wyda nas psom.

— Nie wyda — kwituję krótko, chociaż w sumie nie jestem tego pewien, ale intuicja podpowiada mi, że nie pójdzie na policję. — Będzie się bała — mówię, ziewając.

— Mam ją śledzić?

— Masz z tym problem? — unoszę brwi.

— Skądże, szefie — śmieje się. — Chętnie połażę za takim towarem.

— Idź na kurwy do Jaskry! Ma jej włos z głowy nie spaść. Raport co trzy godziny. A jak gdzieś wychodzi, to mam o tym wiedzieć natychmiast.

— Nawet w nocy?

— Tak, nawet w nocy — cedzę przez zęby, gdy wyjeżdżamy z Warszawy. — A teraz odwieziesz mnie i wrócisz pod jej dom. Po południu zmieni cię Tyrol.

Jedziemy chwilę w milczeniu, więc relaksuję się i powoli wracam do siebie. Z pewnością wydarzenia ostatnich kilkunastu godzin wpłynęły na mnie negatywnie, ale teraz czuję, że jest już lepiej.

— Psy już węszą w sprawie Gajewskiego? — pytam, gdy zjeżdżamy z głównej drogi.

­– Za wcześnie. Ale sprzątnęliśmy jak należy, więc nie powinno być problemu.

— To dobrze, Węgrzyn — znowu ziewam, — to dobrze.

Kiedy zajeżdżamy pod willę świta, idę na górę, mijając po drodze kilku moich ludzi, którzy wyglądają na zaspanych i dałbym sobie rękę uciąć, że zerwali się, usłyszawszy warkot silnika. Jestem jednak tak zmęczony, że ich olewam. Wiem, że i tak będą się bali jutro nawet pojawić w moim zasięgu, a to wystarczy, aby utrzymać rygor.

To był długi, popieprzony dzień, więc padam na łóżko z nadzieją na szybki sen, ale kiedy wyczuwam jej zapach na poduszce, kołdrze i w całej sypialni, nie ma mowy o spaniu, bo przed oczami mam tylko ją — blondynkę o niebieskim spojrzeniu. Próba wyrzucenia tego obrazu z głowy nie przynosi rezultatu, a wręcz jest gorzej, bo moje ciało reaguje podnieceniem. Jestem zaskoczony, bo przecież ona nawet nie jest w moim typie, przede wszystkim jest za delikatna, a ja lubię ostre kobiety, które wiedzą czego chcą, zarówno w życiu jak i w sypialni. Tymczasem ona jest jak bezbronne zwierzątko, którego bałbym się dotknąć, aby jej nie uszkodzić. Jej cienka jak papier skóra przypłaciła spotkanie ze mną krwiakiem, który wykwitł na policzku i mocnym otarciem na nadgarstku, za który ją szarpałem. Na to wspomnienie czuję wściekłość, bo sprawiłem jej ból i nagle pragnę jej to wynagrodzić. To szaleństwo, ale uświadamiam sobie, że te chwile spędzone z nią były czymś najlepszym, co mnie dotąd spotkało i bardzo chcę to powtórzyć. Pragnę trzymać ją w ramionach i zobaczyć w tych cudnych oczach pożądanie, takie samo, które w tej chwili rośnie we mnie niepowstrzymane. Wstaję i wychodzę na balkon, aby złapać nieco chłodnego powietrza, biorę zimny prysznic, przeglądam dokumenty. Wszystko na nic. Nie jestem w stanie spać, leżeć, siedzieć. Moje myśli wciąż biegną do tej drobnej blondynki i jej ciała, które trzymałem w ramionach jeszcze kilka godzin temu, a teraz marzę o tym by znalazła się przy mnie znowu. W pewnym momencie robi się to niedorzeczne i wprawia mnie w złość. Schodzę, więc na dół i daję sobie wycisk na sali treningowej, tłukąc bez wytchnienia w worek, skacząc na skakance i biegając na bieżni, aż czuję palący ból w mięśniach, który zmusza mnie do powrotu na górę. Padam na łóżko i w końcu udaje mi się zasnąć.

Budzi mnie dźwięk wiadomości. Węgrzyn jest bardzo dokładny w wykonywaniu poleceń i o 6:45 przysyła mi wiadomość.


Od: Węgrzyn

Wyszła. Z walizką. Wsiadła do taksówki. Jadę za nią.


Przyglądam się wiadomości z niedowierzaniem. Ucieka? Naprawdę myśli, że jej nie znajdę? Kobieca logika mnie przeraża. Odkładam telefon i leżę, zastanawiając się, co sobie myśli teraz Joanna. Nie, oszukuję sam siebie, nie interesuje mnie, co myśli, tylko w co jest ubrana. Uśmiecham się do siebie rozbierając ją w myślach, gdy telefon zaczyna dzwonić.

— Na mózg mi padło! — komentuję głośno swoje zachowanie i odbieram połączenie.

— Jestem na Wschodnim — informuje mnie Węgrzyn.

— Co? — wyskakuję z łóżka na równe nogi.

— Kupiła bilet na pociąg. Co mam robić, szefie?

— Pierwszy raz kogoś śledzisz? — pytam wkurwiony.

— Szefie, ale…

— Dobra, Węgrzyn. Nie potrzebne nam problemy, więc kup bilet na ten pociąg i pilnuj jej.

— A skąd mam wiedzieć dokąd kupić bilet?

Śmiech zalewa moją głowę. Jeśli kobieca logika mnie przerażała, to teraz jestem na skraju załamania. Co za tępe dzidy mnie otaczają.

— Użyj uroku osobistego! — drę się do słuchawki, ale po chwili dociera do mnie, że w przypadku Węgrzyna i jego wyglądu warszawskiego „legionisty” o uroku mowy być nie może, więc dodaję: — Kup, kurwa na wszystkie!

— Jak to na wszystkie?

— Węgrzyn, nie każ mi tam jechać, bo nie ręczę za siebie — grożę i rozłączam się, bo ręce mi już opadają.

Zastanawiam się, jak ewentualnie znaleźć tę dziewczynę, gdyby jednak Węgrzyn stracił ją z oczu, gdy po kilku chwilach Węgrzyn dzwoni ponownie.

— Szefie, zgubiłem ją.

Krew gotuje się w moich żyłach. Gdyby to było możliwe, to właśnie wychynąłbym ze smartfona Węgrzyna i udusił go gołymi rękami. Wiem, że złość tu nie pomoże, wiec starając się zachować spokój czekam, co mi jeszcze ten matoł powie.

— Stałem w kolejce po bilety, i wtedy zniknęła — mówi Węgrzyn z drżeniem w głosie.

Biorę kilka wdechów na uspokojenie i dopiero wtedy odzywam się ponownie.

— Słuchaj Węgrzyn — staram się brzmieć spokojnie, — zapytaj kobietę w kasie, podaj się, nie wiem za kolegę… Albo idź do ochrony i przejrzyj monitoring. Wymyśl coś! Masz ją znaleźć, bo zaorzę tobą podwórko! — ostatnie słowa już wykrzykuję.

— Dobra szefie.

Siadam, stwierdziwszy ze złością, że moja prawa ręka to imbecyl. Ale to chyba moja wina. Wszystko robi na rozkaz, inicjatywa nie leży w jego możliwościach, niedługo nawet srać będzie na rozkaz. Przestał samodzielnie myśleć, to teraz mam.

Czas mija niemiłosiernie wolno, wprawiając mnie w drżenie. Ona nie może wyjechać, nie może tak po prostu zniknąć z mojego życia. Nie wiem, dlaczego mi tak bardzo zależy, ale nie mogę pozwolić, by odeszła. Czuję jakiś wewnętrzny przymus, aby ją zatrzymać.

Po kwadransie dostaję wiadomość od Węgrzyna z informacją, że Joanna jedzie pociągiem do Łukowa. Każę mu meldować na bieżąco i oddycham z ulgą. Interesujące jest dla mnie to, że wcale nie boję się, że Joanna wyda mnie glinom, mój strach leży gdzie indziej, zwyczajnie boję się stracić ją z oczu.

Ponownie idę pod prysznic z nadzieją na relaks, bo czuję, że jestem spięty jak nigdy, zaczynam wręcz żałować, że zleciłem to zadanie mojemu człowiekowi, bo mogłem to zrobić sam. Przynajmniej oszczędziłbym sobie tego stresu. Gorąca woda spływa po moim ciele, przynosząc odprężenie, którego potrzebowałem. Zamykam oczy i natychmiast przed oczami pojawia mi się jej smutne spojrzenie. Chciałbym, aby się uśmiechała dla mnie, jestem ciekaw, jak wygląda, gdy jej oczy się śmieją. Chcę ją trzymać w ramionach, chcę czuć jej ciało, chcę patrzeć w jej oczy. Tak — przyznaję się przed sobą — chcę, by była moja. To pragnienie dociera do mnie z całą mocą i sprawia, że zaczynam się śmiać sam z siebie. Jestem idiotą, zwyczajnym cholernym bogatym dupkiem, który ma nową zachciankę. Staję się jak inni w tej branży: próżny i impulsywny. Biorę to, czego chcę i robię to, na co mam ochotę. Znalazłem sobie zabawkę, której będę mógł pilnować i oczekiwać, by robiła, co zechcę. W tej chwili gardzę sobą tak bardzo, że zakręcam kurki i biorę ręcznik, aby natychmiast odwołać Węgrzyna. Nie jestem przecież aż tak wyzuty z uczuć, żeby bawić się w boga, a może jestem? Nie mam prawa wymagać od niej poświęcenia, zresztą, nie można kogoś zmusić do życia, prawda? Czuję, że postępuję niewłaściwie, ale jednocześnie jestem pewien, że nie mogę pozwolić jej odejść, nie chcę pozwolić jej odejść.

Ponownie odkręcam wodę i stoję oparty rękoma o ścianę, pozwalając by woda spływała po mnie, podczas gdy ja zatapiam się coraz głębiej w myślach o niebieskookiej blondynce, z którą spotkanie było niczym olśnienie. I wtedy uderza we mnie cały mrok, który mnie otacza, moja przeszłość i teraźniejszość, w których roi się od: przestępstw, przekrętów, ludzi ogarniętych nienawiścią i szaleństwem oraz wszelkiego możliwego okrucieństwa. Co mogę jej dać? Bogactwo, luksus, vipowskie bilety do klubów, na koncerty i spektakle? A coś poza tym? Jedynie codzienny strach, co przyniesie dzień, ciągłą obecność uzbrojonych, napalonych wielkoludów i oddech policji na plecach. Moje życie nie jest dla niej, ale mimo wszystko pragnę dać jej wszystko, czego zechce, byle tylko chciała żyć, bylebym mógł, choć od czasu do czasu zobaczyć jej piękne oczy.

W jednej chwili dociera do mnie, że jej pojawienie się w moim życiu jest jak słońce przedzierające się przez ciemne chmury i rzucające jasne promienie na spragnioną ciepła ziemię. Tą ziemią jest moje serce, które pragnie wyrwać się z otchłani i zaznać tego ciepła. Jej ciepła.

Ocknąwszy się, uświadamiam sobie, że płaczę.

— Dość — karcę siebie. — Kurwa, pojebało mnie do reszty!

Zakręcam wodę, chwytam ręcznik i wciąż ociekając wodą, idę do sypialni. Biorę telefon i piszę do niej.


Do: Joanna

Dokąd uciekasz, Joanno?


Wyobrażam sobie jej przerażenie po przeczytaniu tej wiadomości. Zapewne rozgląda się po przedziale i korytarzu w poszukiwaniu podejrzanie wyglądających osób. Mam pewność, że mimo swojej aparycji, Węgrzyn nie da się zdemaskować, ale dociera do mnie, że nie chcę jej straszyć, więc piszę kolejną wiadomość.


Do: Joanna

Nie bój się. Nie skrzywdzę Cię. Zrób tylko to, o co Cię prosiłem.


Rzucam telefon na łóżko i zaczynam się ubierać. Po chwili dostaję odpowiedź.


Od: Joanna

Będziesz mnie teraz śledził?


Uśmiecham się do siebie. Nie zignorowała mnie, a co ciekawsze, wygląda na to, że zupełnie się mnie nie boi, a przynajmniej bardzo stara się, aby mi tego nie pokazać.


Do: Joanna

Będę sprawdzał.


Odpisuje od razu, wręcz widzę, że jest wkurzona.

Od: Joanna

Pójdę na policję.

Prycham, gdy odczytuję wiadomość. Jest przewidywalna.


Do: Joanna

Oboje wiemy, że nie pójdziesz, Joanno.


Czy znam ją na tyle, żeby być tego pewnym? Z pewnością nie, dlatego czuję lekkie zdenerwowanie w oczekiwaniu na odpowiedź. To co widzę na ekranie, daje mi pewność.


Od: Joanna

Dlaczego mi to robisz?


Do: Joanna

Chcę byś walczyła.


Nic nie odpisuje.

Po dwóch godzinach, gdy odchodzę od zmysłów, dzwoni Węgrzyn.

— Szefie, jestem w Łukowie — mówi szeptem. — Przyjechała po nią chyba jakaś koleżanka.

— Gdzie dokładnie jesteś?

— Pod mieszkaniem tej koleżanki, Przechodnia 8 — odpowiada wyjątkowo konkretnie. — Co mam dalej robić?

Nie jestem pewien, co mam odpowiedzieć. Co mi właściwie daje informacja, że Joanna jest w u koleżanki? Co zamierzam z tym zrobić?

— Szefie?

— Dobra Węgrzyn, czekaj tam.

Rozłączam się, chociaż nie mam pojęcia, co dalej. Kręcę się kilka minut po sypialni aż stwierdzam, że muszę ją zobaczyć. Natychmiast. Wskakuję w dżinsy i granatową koszulę, która pierwsza napatoczyła mi się w szafie i wybiegam z sypialni. Chwytam po drodze jeszcze swojego Kimbera oraz portfel i kurtkę i pędzę do garażu.

— Gawra, Tyrol, bierzcie BMkę i jedźcie za mną — krzyczę po drodze. — Reszta pilnować domu.

Nie mam zielonego pojęcia, po co kazałem jechać ze sobą tym dwóm, ani co zrobię, gdy dojadę na miejsce, nie wiem, co mną kieruje, ale gdy wyjeżdżam z Warszawy czuję się jak przed Studniówką — zestresowany nastolatek jadący po dziewczynę do domu jej rodziców. Czuję ekscytację na samą myśl, że ją zobaczę, chociaż jeszcze nie wiem, jak to rozegrać. Porwać ją? Siłą zanieść do samochodu? To by było najprostsze i całkiem w moim stylu. W tym jestem dobry. Jednak zachowanie neandertalczyka nie stoi w zgodzie z moim motywem, ja po prostu chcę by sama chciała ze mną pojechać, chcę by mi zaufała.


***

Dojeżdżam pod blok numer osiem koło czternastej i widzę siedzącego na ławce Węgrzyna, który je hot-doga i popija kawą.

— Mam nadzieję, że jej nie przegapiłeś — warczę, podchodząc do niego z tyłu.

Ten imbecyl poszedł po żarcie, a ona w tym czasie mogła gdzieś wyjść. Mam ochotę udusić go gołymi rękami. Ten zrywa się na równe nogi, oblewając się kawą.

— Szefie… — duka, próbując usunąć resztki kawy, spływające po jego spodniach. — Siedzę tu cały czas.

— A żarcie skąd masz?

— Jeden gówniarz mi kupił. Szefie, aż takim debilem nie jestem.

Uspokajam się w sekundę.

— Nie jesteś, Węgrzyn. — Klepię go z uznaniem po ramieniu. — Dziękuję.

Facet robi oczy jak pięć złotych, więc szybko się orientuję, co powiedziałem. Nie miałem w zwyczaju dziękować za cokolwiek, a już tym bardziej swoim ludziom, więc zdziwienie Węgrzyna było oczywiste.

— Masz zmiennika — mówię, wskazując na Tyrola, który właśnie do nas podchodzi. — Bierz mojego Merca i wracaj do domu — dodaję i kieruję się do klatki. — Numer mieszkania? — odwracam się i widzę zaskoczenie na twarzach moich chłopaków.

— Osiemnaście — mówi Węgrzyn i stoi jak słup soli.

— Zjeżdżaj — warczę, a zwracając się do Gawry rzucam. — Czekajcie tu.

Kiwa głową, więc udaję się do bloku. Mam szczęście, bo akurat wychodzi kobieta z wózkiem, więc pomagam jej i wchodzę do środka. Pędzę po schodach i dopiero na trzecim piętrze, gdy łapię zadyszkę, uświadamiam sobie, że mieszkanie numer osiemnaście musi być na szóstym piętrze. Kiedy docieram pod drzwi jestem tak zziajany, że muszę oprzeć ręce o kolana i uspokoić oddech.

— Gdzie moja kondycja? — pytam sam siebie głośno.

Jestem dość wysportowany, dbam o siebie, ćwicząc niemal codziennie na siłowni, pływając i biegając, potrafię zabiegać swoich goryli, a teraz co: sześć pięter i zadyszka? Słabiak ze mnie.

Patrzę na numer widniejący na drzwiach i dociera do mnie, że właśnie postradałem rozum. Całą drogę z Warszawy obmyślałem, co jej powiem i jak jej to powiem, a teraz stojąc tutaj, mam pustkę w głowie. Bo co ja właściwie chcę? Czego od niej oczekuję? Nie mam pojęcia. Poza tym, chyba zapomniałem, że to, czego ja chcę, niekoniecznie musi się pokrywać z tym, czego chce ona, że moje uczucia mogą się całkowicie rozmijać z jej pragnieniami, co więcej, po wczorajszej nocy, powinienem wiedzieć, że tak właśnie jest. Ona chciała umrzeć, a ja chcę ją zmusić do życia. Czy to nie głupie? Biję się z myślami, a w końcu wzdycham głęboko i naciskam dzwonek. Po chwili słyszę szuranie za drzwiami i w tym momencie do mnie dociera, że mogą tam stać obie i nie wpuszczą mnie do środka. Co wtedy? Jestem oczywiście gotów wywarzyć te cholerne drzwi, ale czy naprawdę po to tu jestem? Na szczęście słyszę odgłos otwieranego zamka i w drzwiach staje ciemnowłosa wysoka dziewczyna. Ładna. W innych okolicznościach raczej bym jej nie przepuścił.

— Czy zastałem Joannę? — pytam grzecznie, jednocześnie próbując ukryć rozbawienie.

Dziewczyna opiera się o framugę.

— Pewnie Dariusz…. — mówi z przekąsem. — Mafiozo, co potraktował ją chloroformem?

Rozglądam się nerwowo i mam chęć pchnąć ją do środka i zakneblować, ale powstrzymuję się i sięgam po swoje dobre wychowanie, które gdzieś tam głęboko jeszcze we mnie siedzi.

— To nie pani sprawa, ale wyglądało to nieco inaczej — odpowiadam uprzejmie.

— To znaczy, że nie użyłeś chloroformu? — pyta, wyraźnie ze mnie kpiąc, wcale się mnie nie boi, choć Joanna z pewnością jej o mnie opowiedziała.

— Nie… to znaczy tak… Ale niczego jej nie zrobiłem.

Kurwa! Tłumaczę się? Ja, Dariusz Szumiński, tłumaczę się jakiejś dziewczynie? To nieprawdopodobne. Biorę głęboki wdech i zmuszam się do spokoju.

— Czy zastałem Joannę? — powtarzam pytanie.

— Jasne.

Dziewczyna odsuwa się, pozwalając mi wejść do środka. Czekam na wskazówkę, gdzie mam się kierować, gdy ta kiwa w stronę zamkniętych drzwi jednego z pokoi. Ruszam tam natychmiast, ale zaraz się opanowuję i wracam do dziewczyny.

— Skoro wiesz kim jestem, chyba nie muszę ci nic tłumaczyć? — pytam, patrząc pewnym wzrokiem w jej zielone oczy, które zachodzą mgłą i pojawia się w nich determinacja.

— Jej życie jest i tak już gówniane — mówi cicho, prawie szeptem. — Jeśli będę musiała sprzątać kolejne gówno po tobie, to urwę ci fiuta i wepchnę tak głęboko do gardła, że wyjdzie ci dupą — kończy charczącym głosem.

Parskam śmiechem, następnie prostuję się i mówię.

— Nie żebym nie chciał skorzystać z twojej propozycji — wiem, że ją wkurwiłem, — ale wierz mi, nie zamierzam skrzywdzić Joanny.

Widzę, że wrogość ustępuje z jej twarzy, dlatego uśmiecham się uprzejmie, odwracam i idę w kierunku drzwi, które mi wskazała. Mimo, że to tylko kilka metrów, wydaje mi się, że idę tam całą wieczność, podczas gdy emocje szarpią się w mojej głowie, tocząc bitwę o pierwszeństwo, a kiedy pukam, czuję gulę w gardle.

— Proszę.

Joanna siedzi na tapczanie skulona, zapłakana, włosy ma związane w wysoki kok na głowie, a na prawym policzku widnieje siniak po mojej dłoni, na widok którego robi mi się słabo. Ma na sobie wyciągnięty biały t-shirt i krótkie dżinsowe szorty. Moje serce podskakuje, dając tym samym dowód, że jest gdzieś tam, głęboko ukryte. Cieszę się jej widokiem, a jednocześnie wiem, że przeze mnie jest w takim stanie. Chcę to naprawić.

Kiedy podnosi głowę i widzę jej niebieskie oczy, w których odmalowuje się przerażenie, jestem wstrząśnięty. Podnoszę ręce do góry w uspokajającym geście, kiedy widzę jak wciska się w ścianę. Powoli zamykam za sobą drzwi i staję obok szafy, która zajmuje chyba połowę tego malutkiego pokoju. Staram się nie poruszać.

— Nie bój się, Joanno — mówię najcieplej jak potrafię. — Nie chcę cię skrzywdzić.

— Czego ode mnie chcesz? Dlaczego się na mnie uwziąłeś? Trzeba było mnie zabić, a nie straszyć. Wysłanie za mną swoich przydupasów nie wystarczyło, sam musiałeś się upewnić gdzie jestem?

Uśmiecham się. Po pierwsze bawi mnie to jak nazwała Węgrzyna, a po drugie to, że ten cymbał nie pozostał niezauważony.

— Chcę ci pomóc — odpowiadam po chwili, robiąc krok w jej kierunku, ale gdy widzę strach, cofam się ponownie pod ścianę.

— Nie chcę twojej pomocy! Nawet mnie nie znasz!

— Nie krzycz, błagam.

Widzę, że się trochę rozluźnia.

— Przyjechałem po ciebie — szepczę. — Zapewnię ci opiekę, będziesz miała wszystko, czego będziesz potrzebować, wszystko o czym zamarzysz. Zabiorę cię do najlepszych specjalistów.

— Chcesz mnie kupić? — warczy. — Nie masz własnych dziwek? Ze mnie nawet nie będziesz miał pożytku! No, chyba, że chcesz mnie leczyć, aby zachować jak zabawkę, którą się naprawia, aby cieszyła dłużej.

Zaciskam szczękę, dusząc odruch wściekłości, będącej wynikiem prawdy, którą rzuciła mi właśnie w twarz. Tak to przecież wygląda. Nowa zabawka wielkiego Szumy. Zbieram myśli, ale trwa to przerażająco długo, nie mam argumentów, przynajmniej nie takich logicznych, bo przecież ona ma rację. Zachowuję się jak rozkapryszone dziecko, które zawsze dostaje, co tylko chce. Nie biorę nawet pod uwagę jej zdania, po prostu wymyśliłem sobie, że ze mną pojedzie i teraz jestem zaskoczony. Pustka w mojej głowie daje mi do zrozumienia, jak bardzo głupi jest mój pomysł, a gdy to do mnie dociera czuję strach. Zwyczajnie boję się, że ta dziewczyna mi się wymknie. Po raz pierwszy w życiu pragnę czegoś całym sobą, jednocześnie za wszelką cenę chcąc uniknąć argumentu siły.

— Nie jesteś zabawką — staram się brzmieć rzeczowo. — Po prostu chcę ci pomóc.

Przygląda mi się, jakby szukając głębszej prawdy ukrytej gdzieś w mojej twarzy, po czym przenosi wzrok na ścianę i patrzy w nią tępo.

— Po co? — pyta po chwili.

— Abyś żyła.

— Po co? — przenosi na mnie spojrzenie pełne udręki i bólu.

„Bo obudziłaś moje serce! Bo jednym spojrzeniem obróciłaś w perzynę cały mój misternie budowany świat! Bo nie potrafię wytrzymać minuty, aby nie myśleć o twoich oczach!” Wykrzykuję w myślach wszystko, co we mnie siedzi. Sam jestem zaskoczony, jednak nie mogę jej tego powiedzieć. To zupełnie irracjonalne i kompletnie do mnie nie pasuje. Biorę kilka wdechów, próbując znaleźć właściwe słowa, chociaż wiem, że te w mojej głowie są najwłaściwsze, ale Joanna mnie ubiega.

— Jaką mam alternatywę? — pyta, wyrywając mnie z odrętwienia.

— Co?

— Napisałeś, że jeśli nie poddam się leczeniu, to alternatywa będzie gorsza od koszmarów — wzdycha. — Zamkniesz mnie w piwnicy i będziesz torturował? Oddasz mnie swoim ludziom, nafaszerujesz jakimś świństwem? — wymienia głosem pełnym złości. — Co miałeś na myśli?

Krew szumi mi w uszach. Tak, chciałem strachem zmusić ją, by się leczyła. Szczyt skurwysyństwa, na jaki się wspiąłem w moim popapranym życiu. Chciałem by się bała, ale teraz już tego nie chcę. Teraz czuję, że zrobię wszystko, aby mi zaufała.

— To już nieważne — mówię, podchodząc do niej i klękając przy tapczanie.

— Dlaczego?

— Bo alternatywy nie ma. — Biorę jej dłoń i przyciskam do ust, pozwala mi na to, więc wstępuje we mnie nadzieja.

— Czy to znaczy, że nie mam wyboru?

— Masz. Oczywiście, że masz. Po prostu liczę na to, że cię przekonam.

— Dariuszu, ja…

— Nie każ mi błagać. — Przysuwam czoło do jej dłoni.

— Nie rozumiem, dlaczego tu jesteś, dlaczego ci tak zależy. Jeszcze wczoraj chciałam tylko zaszyć się w czarnej dziurze i czekać na śmierć, a ona, jak na zawołanie, pojawiła się wraz z tobą, aby następnie tak okrutnie ze mnie zadrwić — oddycha niespokojnie. — A potem…, potem kiedy się obudziłam, uderzyło mnie, że nie mam wpływu na nic, że już nawet moja decyzja nie zależy ode mnie. Nie chcę tak się czuć. Chcę mieć na coś wpływ. Chociaż na to jedno.

— Masz rację, zachowałem się jak pacan — mówię. — Po prostu chcę ci pomóc. Pozwól mi. Zaufaj mi.

Patrzy na mnie twardym wzrokiem, ale kiedy się odzywa jej głos drży.

— Zabiłeś człowieka. Boże. W co ja się wpakowałam? — Kręci głową. — Ty jesteś Dariusz Szumiński. Słyszałam o tobie wiele rzeczy. Jestem świadkiem, cholera. Jak to sobie wyobrażasz?

Wiem, że ma rację, ten układ jest niemożliwy z przyczyn oczywistych, a jednak chcę walczyć, o nią, o siebie, o przyszłość, być może lepszą, taką, w której poczuję, że jestem coś wart.

— To będzie pierwsza dobra rzecz, jaką uczynię od wielu lat — stwierdzam bezradnie.

Joanna wybucha smutnym śmiechem, po czym spogląda na mnie i pyta.

— Chcesz odkupienia?

— To chyba tak nie działa — mamroczę pokonany i opadam na dywan.

Moje intencje są podszyte egoizmem i dlatego to nie miało się prawa udać. Dociera do mnie, że powinienem dać jej spokój. Milczę, bo nic co powiem, nie miałoby sensu. Ona też milczy, ale gdy spoglądam na nią widzę, że uważnie mnie obserwuje. Czuję, że moje życie jest nic nie warte, a moja jedyna szansa na to, by zmienić je chociaż odrobinę, właśnie odpływa.

— Boję się — mówi w końcu, ale tak cicho, że ledwo ją słyszę. — Mój malutki świat, który sobie stworzyłam nie obejmuje kogoś takiego jak ty, po prostu nie wierzę, że komuś mogłoby tak na mnie zależeć. Zrozum, to nawet nie chodzi o ciebie, ja zwyczajnie nie rozumiem, co się dzieje. A do tego tak cholernie się boję.

Podnoszę głowę i mimo ogromnego smutku w jej oczach, dostrzegam w nich także odrobinę nadziei, która błyskawicznie udziela się także mnie.

— Będę przy tobie, Joanno — mówię delikatnie, podnosząc się ponownie na kolana.

Dotyka mojej twarzy i patrzy z politowaniem. Wiem, że nie mam pojęcia, co mówię i jej wyraz twarzy daje mi to jasno do zrozumienia, ale w tym momencie czepiam się tej malutkiej nadziei, bo gdzieś w głębi swojego zdeprawowanego serca wierzę, że to nie przypadek sprawił, że ta drobna kobieta wsiadła wczoraj do mojego samochodu.

— Dobrze — mówi tymczasem, uśmiechając się nieznacznie.

Najpierw nie dociera do mnie, co usłyszałem, ale po chwili jej odpowiedź przebija się do mojej świadomości i w moim sercu rozlewa się radość, tak wielka, że aż odbiera mi oddech. Jeszcze nigdy tak się nie czułem i nigdy nie sądziłem, że jedno małe „dobrze” sprawi, że zobaczę sens, gdzieś daleko, ukrywający się za horyzontem, ale taki pełnokrwisty, soczysty i pachnący cholernie interesujący sens. Opanowując rozpierającą mnie radość, podnoszę się z podłogi.

— Chodź. Jedziemy.

— Dokąd?

— Do domu.

Siedzi dalej, więc chwytam jej walizkę i mówię z uśmiechem:

— Ubierzesz się, czy mam cię zanieść do samochodu tak jak siedzisz?

— Muszę się spakować.

— Pomóc?

— Nie trzeba.

Ociera resztki łez z twarzy, wstaje i zaczyna składać rzeczy i układać je w walizce. Tempo, w jakim działa wyprowadza mnie z równowagi.

— Musisz wiedzieć, że cierpliwość nie leży w mojej naturze — stwierdzam ostrym tonem.

Odwraca się z drwiącym uśmiechem.

— Naprawdę? Nie miałam pojęcia.

Kiedy wraca do pakowania mam wrażenie, że celowo robi to jeszcze wolniej niż wcześniej, a ja nie mam ochoty na tę zabawę.

— Dosyć tego! — krzyczę, łapiąc ją w pół, wrzucając sobie w na ręce i wynoszę z pokoju.

— Postaw mnie! Natychmiast! — rozkazuje, bijąc mnie swoimi drobnymi piąstkami w pierś.

Bawi mnie jej zadziorność, jednak dla pewności przyciskam ją mocniej i pędzę do wyjścia.

— Przyjdzie za chwilę ktoś po rzeczy — mówię do rozbawionej koleżanki, która otwiera mi drzwi, uśmiechając się szeroko.

Kiedy zbiegam po schodach, furia Joanny maleje, ale nie dlatego, że pogodziła się z tym, co się dzieje, ale zwyczajnie boi się upadku, więc zamiast wić się w moich ramionach przywiera do mnie i otacza mnie ciepło, czuję jej oddech na szyi i uścisk małych dłoni na ramionach. Czuję się jak Goliat, trzymając tę drobną istotę w swoich rękach. Kiedy wypadam z klatki, Tyrol i Gawra, którzy stoją przy BMce, na mój widok wybałuszają oczy.

— Postaw mnie, do cholery! — syczy tymczasem prosto do mojego ucha Joanna, a następnie gryzie boleśnie w płatek.

— Auuu! Chcesz jechać do Warszawy w bagażniku? — pytam ostro, stając przy samochodzie.

Uspokaja się natychmiast, robiąc wielkie, zdziwione oczy. Piękne — myślę, gdy tymczasem Tyrol otwiera drzwi z tyłu, a ja wrzucam Joannę do środka.

— Gawra, leć po walizkę.

Rozdział 3

Litość to nie jest,

Gdy chcę ofiarować ci cały świat,

Ale czy to miłość,

Gdy ten świat jest pełen wad?


Całą drogę do Warszawy Joanna patrzy przez szybę i ani razu na mnie nie spogląda. Po kilku próbach rozmowy, na które jedyną jej reakcją są nieartykułowane dźwięki, rezygnuję z konwersacji. Kiedy jednak, pod wpływem impulsu, ujmuję jej dłoń, a ona w odpowiedzi ściska moją, czuję nieopisaną radość. Wiem, że delikatny uśmiech, który dojrzałem na jej twarzy, jest dla mnie nadzieją na coś dobrego w moim życiu. Nie rozumiem skąd ta pewność, ale nie analizuję, po prostu się rozluźniam i pozwalam chwili trwać.

Kiedy dojeżdżamy do mojego domu, Joanna nie wysiada. Obchodzę więc samochód i otwieram jej drzwi, co spotyka się ze zdziwionymi spojrzeniami Gawry i innych. Jednak ich opinie mam w dupie i podaję Joannie rękę, aby pomóc wyjść.

— Myślałam, że wieziesz mnie do domu — mówi, wystawiając bardzo powoli stopy z samochodu.

— Nie chcę żebyś mieszkała w tym maciupkim czymś, czego raczej nie powinno się nazywać mieszkaniem.

Przygląda mi się przez chwilę, po czym wstaje i opiera dłonie na bokach. Prawie słyszę gonitwę myśli przelatującą przez jej mózg, dlatego obawiając się sceny, uprzedzam jej wybuch.

— Tu będziesz miała wszystko — mówię spokojnie. — O nic nie będziesz się musiała martwić — widząc jej uniesioną brew, dodaję jakby od niechcenia. — Będziesz miała własny pokój z łazienką i balkonem. Nikt nieproszony nie będzie ci przeszkadzał.

— Nawet ty?

— Nawet ja.

Rozluźnia się, choć nie przestaje analizować. Ja jednak ignoruję to i każę Tyrolowi zanieść walizkę do gościnnego na górze, tego obok mojej sypialni. Uśmiecham się w myślach do siebie i prowadzę Joannę do jadalni.

— Na pewno jesteś głodna — mówię, odsunąwszy krzesło.

— Tak, chyba tak.

— Izabela przygotowała pieczeń rzymską, mam nadzieję, że ci posmakuje.

Po chwili moja gosposia Izabela przynosi nam dania na tacy, zamienia z Joanną kilka uprzejmości i wychodzi. Joanna na początku je powoli, ale po chwili rozluźnia się i pochłania całą porcję zanim ja zdołam zjeść połowę. Obserwuję zmiany, jakie następują w jej twarzy: niepewność ustępuje miejsca swobodzie, a smutek zamienia się w blask, który teraz widzę w jej oczach.

— Chyba byłaś bardzo głodna — komentuję z uśmiechem jej pusty talerz.

— Nie jadłam od wczoraj.

— Rozumiem, za dużo emocji.

— Za dużo chloroformu.

— Dokładkę? — pytam, ignorując jej przytyk.

Kręci głową i rozgląda się po jadalni.

— Chodź, pokażę ci twój pokój.

Idąc obok niej, zastanawiam się, co dalej. Jestem tak spięty, że aż zaczynają mnie boleć mięśnie.

— Twoja walizka już tu jest — mówię dość oschle, otwierając przed nią drzwi sypialni nad tarasem i wpuszczając do środka. — Jutro wyślę chłopaków do twojego mieszkania po resztę rzeczy. Tymczasem rozgość się.

Joanna uśmiecha się na widok dużego łóżka, zatrzymuje się przy toaletce i przy półce z książkami, zagląda do szafy, a gdy wchodzi do łazienki wydaje z siebie okrzyk radości. Z początkowej powściągliwości nie zostaje nic, gdy widzi wannę tuż przy oknie, z którego rozciąga się widok na okolicę. Teraz zaczyna się zachowywać jak dziecko, które dostało wymarzony prezent, a ja, mimo że przed momentem postanowiłem sobie, że muszę na powrót być twardy i nie ulegać chwilowej ekscytacji, cieszę się razem z nią. Patrzę jak otwiera balkon, jak przechadza się po górnym tarasie, jak delektuje się pięknym widokiem ogrodu. Obserwuję ją wdychającą świeże wiosenne powietrze, uśmiechającą i wpatrzoną w niebo. Zastanawiam się, jak to możliwe, że ta radująca się z takich drobiazgów dziewczyna jeszcze wczoraj nie chciała żyć. Teraz jej ciało pokazuje coś zupełnie innego i w tym momencie jestem zdeterminowany, aby zrobić wszystko, by się nie poddała.

Tę dobrą chwilę przerywa telefon. To Gawra przypomina mi o spotkaniu na mieście. Nie mam ochoty jechać, ale nie mam także pretekstu, aby tu zostać. Informuję Gawrę, że zaraz zejdę i staję na progu tarasu.

— Wszystko w porządku? — pytam.

Kiwa głową i odwraca się do mnie.

— Jeśli chcesz, możesz urządzić sobie to miejsce po swojemu. — Rozglądam się. — Brakuje tu twoich błękitów, ale…

— Jest dobrze — przerywa mi z uśmiechem i odwraca się ponownie tyłem.

— Świetnie — stwierdzam, zbliżając się powoli. — Muszę cię teraz opuścić, zobaczymy się jutro.

— Co mam robić? — pyta nagle, odwracając się i wpadając na mnie.

Odsuwa się zażenowana.

— Możesz robić, co tylko chcesz. Ja mam trochę spraw do załatwienia, więc musisz znaleźć sobie zajęcie. To duży dom, na dole jest siłownia oraz sauna, jacuzzi i basen — wymieniam z dumą. — Śmiało korzystaj.

Jeśli myślałem, że jej zaimponuję, to grubo się pomyliłem, patrzy bowiem z taką drwiną, że mam ochotę zapaść się pod ziemię.

— Może masz ochotę na spacer? — pytam błagalnym tonem, który ostatecznie brzmi, jakbym ją zapraszał.

Spogląda na mnie oceniającym wzrokiem, więc szybko się wycofuję.

— Mam tu spory ogród, więc jeśli chcesz możesz pozwiedzać.

— Chętnie. Ale tylko jeśli będziesz mi towarzyszył.

Uśmiecha się i oblizuje usta w sposób, który wywołuje u mnie gęsią skórkę. Przyglądam się temu, zastanawiając się, co właściwie robi. Czy jest świadoma tych gestów, czy jest tak naturalna, że kokietowanie jest częścią jej osobowości? Przełykam i uśmiecham się. Nie planowałem tego, ale chcę z nią iść na ten cholerny spacer i nawet spotkanie, które miałem zaplanowane mi w tym nie przeszkodzi.

— Za dwadzieścia minut na dole — mówię, kierując się do wyjścia. — Muszę tylko załatwić jedną sprawę.

Jej oczy błyszczą tak, że moje ciało szaleje, ale nie mogę sobie pozwolić, aby to zobaczyła. Karcę się w myślach i wychodzę do biblioteki, zamykając za sobą drzwi. Stoję dłuższą chwilę na środku biblioteki, kompletnie rozbity. Ta dziewczyna doprowadza mnie do szaleństwa jednym spojrzeniem, a to że ze mnie drwi sprawia, że desperacko pragnę, by zmieniła o mnie zdanie. Wszystko to jest niedorzeczne i nie poznaję już samego siebie, a przynajmniej nie poznaję siebie takiego, jakim jestem. Przypomniawszy sobie, co właściwie miałem zrobić, dzwonię do Gawry i każę mu jechać na spotkanie samemu.

— Tylko nie narób bałaganu — ostrzegam na koniec i rozłączam się.

Kilka minut później, po trzyminutowym prysznicu, przebrany w świeże ciuchy, stoję na dole, czekając na mojego gościa. Gdy schodzi po schodach, staram się nie gapić, bo Węgrzyn i chłopaki mnie obserwują, ale nawet krótkie spojrzenie mimochodem sprawia, że zasycha mi w gardle. Ponownie uderza mnie niedorzeczność ostatnich kilkunastu godzin, a teraz także tej sceny. Ile bowiem czaru i wdzięku może mieć kobieta w dżinsach i zwykłej białej koszulce? Jednak jeden jej uśmiech jest wart więcej, niż cały mój majątek, który oddałbym natychmiast, gdybym mógł zatrzymać ten widok na zawsze.

— Będzie nas więcej? — pyta, stanąwszy przed mną i obrzuciwszy Węgrzyna rozbawionym spojrzeniem. — Dziś także będzie się pan skradał z tyłu? — dodaje, patrząc mu w oczy.

Uśmiecham się.

— Krzysiek — mówi tymczasem kompletnie niezrażony Węgrzyn i podaje jej rękę.

— Joanna.

— Gotowa? — wzdycham i wskazuję dłonią boczne wyjście z willi.

Idziemy wąską ścieżką, obsadzoną ostrokrzewami, które tworzą niemal tunel, aż wychodzimy na trawnik otoczony skupiskami róż w najróżniejszych kolorach. W sumie, to nie byłem tutaj od kilku lat, od chwili, gdy wynajęta przeze mnie firma aranżowała to wszystko. Nie miałem o tym wszystkim pojęcia, dlatego zostawiłem im wolną rękę. Do ogrodu właściwie nie wychodziłem, no może poza jedną imprezą, podczas której pieprzyłem przy fontannie poznaną podczas własnego przyjęcia laskę. Nie wiedzieć czemu czuję zażenowanie na to wspomnienie, ale jedno spojrzenie na moją towarzyszkę przywraca mnie do rzeczywistości. Przyglądam się jej zachwytowi, któremu upust daje poprzez westchnięcia, ciche piski i słodkie sapnięcia, które nagle chciałbym usłyszeć w zupełnie innych okolicznościach, na przykład biorąc ją w mojej sypialni. W sumie to pal sześć sypialnię, bo moje ciało domaga się jej, a mnie coraz trudniej ukryć to, co dzieje się w mojej głowie. Kiedy napotykam jej spojrzenie, wiem, że zdecydowanie marnie mi idzie.

— Skoro wiedziałaś, że Węgrzyn cię śledzi, to dlaczego mu nie zwiałaś? — pytam od niechcenia, ruszając w kierunku ławki pod jedną z pachnących kalin.

— Owszem, zwiałam — mówi, idąc za mną. — Ale kiedy do mnie napisałeś, uświadomiłam sobie, że nieskutecznie.

— Nie chciałem cię wystraszyć. Po prostu nie mogłem stracić cię z oczu.

Siadam na ławce, a ona przygląda się mi uważnie, po czym mówi:

— Zawsze dostajesz to, czego chcesz?

— Zwykle tak.

— Zwykle?

— Czasami potrzebna jest perswazja — rozpieram się na ławce, gotowy na kolejne pytania.

— Tym?

Zerkam na broń widoczną pod kurtką.

— W ostateczności.

— Skutecznie? — pyta, zakładając ręce na piersiach.

— Ty mi powiedz — mówię twardo, patrząc prosto w jej oczy.

Opuszcza wzrok, siada na ławce obok mnie i wzdycha głośno. Nie mam pojęcia co myśli, ale bardzo bym chciał się dowiedzieć. To niezwykłe, ale jej zdanie ma dla mnie znaczenie.

— Masz piękny ogród — mówi po chwili. — Musisz uwielbiać spędzać tu czas.

Ta zmiana tematu zbija mnie z tropu. Byłem gotowy na wyrzuty, oskarżenia, na kłótnię, nawet na inwektywy pod moim adresem, tymczasem ona przeszła na inny temat tak płynnie, że jestem zaskoczony. Przyglądam się jej profilowi. Ma zamknięte oczy i chłonie ostatnie promienie wieczornego słońca. Jest taka spokojna.

— Nigdy tu nie przychodzę — mówię.

Zwraca na mnie twarz kompletnie zaskoczona.

— Po co ci w takim razie ten ogród?

Wzruszam ramionami.

— Kto bogatemu zabroni… — mamrocze pod nosem, po czym błyskawicznie sięga po moją broń i wyciąga ją z kabury.

Mógłbym ją powstrzymać bez trudu, ale coś każe mi sprawdzić, co się stanie. Kiedy staje przede mną mierząc do mnie z mojej własnej broni, na alejce obok pojawia się Węgrzyn, któremu daję jednak znak, aby odpuścił.

— I co teraz? Zastrzelisz mnie, Joanno? — pytam spokojnie, wciąż siedząc rozparty na ławce.

Ona zerka na Węgrzyna, który stoi kilka metrów od nas z wymierzoną w nią Berettą.

— Jeśli do ciebie strzelę, to on zabije mnie — wskazuje głową na mojego człowieka.

— Prawdopodobnie.

— I będzie po wszystkim… — szepcze, a łzy zaczynają płynąć jej po twarzy.

— Jesteś pewna?

Zdejmuję ręce z oparcia ławki, ale kiedy próbuję wstać, Joanna krzyczy:

— Nie ruszaj się!

Podnoszę ręce do góry.

— Tego właśnie chcesz? — pytam miękko. — Żeby było po wszystkim?

Ma rozbiegane oczy, rzuca spojrzenia to na mnie, to na Węgrzyna, zaciska i rozluźnia dłonie na spluwie, kręci się i przebiera nogami. Jest kompletnie zdezorientowana, a emocje burzą się w niej, zmuszając do działania. Rozumiem ją i bardzo chciałbym pomóc. Patrzy na mnie błagalnym wzrokiem, aż wreszcie opuszcza broń i opada na kolana. Podbiegam do niej i przytulam. Nie opiera się. Podobnie jak wczoraj pozwala się objąć.

— Weź to ode mnie — chlipie, podając mi moją spluwę.

Chowam broń do kabury zerkając na Węgrzyna, który wyraźnie odetchnął, ale wciąż jest blady jak ściana. Biorę Joannę na ręce i idę w kierunku willi.

— Chyba powinnaś odpocząć. To był ciężki dzień.

Kiwa głową i wtuliwszy się w moją pierś pozwala się zanieść do domu.


***

Niewiele spałem tej nocy. Rozpamiętywałem wydarzenia ostatnich dwóch dni, nie mogąc pojąć, co się ze mną dzieje. Najpierw zostawiłem przy życiu świadka egzekucji, potem zabrałem ją do domu i pozwoliłem spać w swoim łóżku. Spać! Kurwa! Nie pieprzyć się ze mną, spać! Potem pozapierdalałem za nią do Łukowa, aby błagać, by chciała żyć, a na koniec omal nie dałem się zabić ze swojej własnej broni. I wszystko to w dwa dni! Dwa pieprzone dni! To co się dzieje jest tak irracjonalne, że aż śmieszne.

Siedzę właśnie w jadalni, popijając whisky zamiast śniadania, gdy dzwoni telefon.

— Cześć Peter! — witam się radośnie z przyjacielem.

To jedyny jakiego mam. Choreograf pieprzonego baletu, który przypadkiem stał się jedynym człowiekiem, z którym zawsze mogę pogadać szczerze.

— Będziesz? — pyta.

— Gdzie?

— Na premierze „Fatum” — mówi rozbawiony. — Tak myślałem, że zapomniałeś, dlatego dzwonię.

— O cholera! Przepraszam — mityguję się. — Kiedy, dziś?

— Jutro!

— Faktycznie! Będę, jasne że będę.

— Masz miejsca w loży numer jeden, na balkonie. Możesz wziąć Węgrzyna, ale reszta twoich chłopaków będzie musiała zostać na korytarzu.

Odkąd poznałem Petera, kiedy przyszedł do mnie prosić o pomoc w wyciągnięciu z dołka jednego ze swoich tancerzy, staliśmy się sobie bardzo bliscy. To, jak zależało mu na Jamesie bardzo mi zaimponowało, może dlatego, że na mnie nigdy nikomu tak nie zależało. Postanowiłem mu pomóc i tak narodziła się nasza przyjaźń. Chociaż wcześniej jego nazwisko nic mi nie mówiło, to potem stałem się jego najwierniejszym fanem. Byłem na wszystkich jego premierach, podobno nawet byłem pierwowzorem jednej z postaci w sztuce, którą wystawiał w ubiegłym roku. Nie byłem jakimś wielkim zwolennikiem teatru, a tym bardziej znawcą baletu, który był raczej czymś dla mnie niezrozumiałym. Ale kiedy po raz pierwszy zobaczyłem spektakl na żywo, nabrałem szacunku do tancerzy i ich pracy. Kilka razy byłem też na próbach, które uświadomiły mi, ile wysiłku kosztuje tych ludzi sprawienie, że to wszystko wygląda tak lekko. Można powiedzieć, że ten świat mnie wciągnął, a Petera traktowałem jak rodzinę. Wiedziałem, że nie mogę odmówić przyjazdu na premierę, ale moja sytuacja była teraz nieco inna. Musiałem doprowadzić do ładu sprawę z Joanną. Gdy jej imię pojawia się w moich myślach, nagle wpada mi do głowy pomysł.

— Do zobaczenia jutro wieczorem — mówię do słuchawki.

— Metaxa czeka — odpowiada radośnie Peter.

Uśmiecham się do siebie, kończąc połączenie. Mam nadzieję na dobry dzień.

— Szefie… — słyszę, gdy biorę do ręki bułkę.

— Szlag! — warczę. — Czego? — odwracam się do Gawry.

— Przyjechał goniec.

— Kurwa — syczę zły, że nie mogę nawet w spokoju zjeść. — Daj go do saloniku przy tarasie.

Gdy Gawra wychodzi, cały mój humor wyparowuje. Mimo ekscytacji ostatnimi wydarzeniami, interes, który zamierzam zrobić z ludźmi z Hamburga jest zbyt ważny, aby coś mnie rozpraszało. Duszkiem wypijam kawę, aby zabić zapach whisky, wstaję i zakładam marynarkę, po czym udaję się do saloniku.

Przy drzwiach zastaję Kostka i Tyrola, przy biurku stoi Gawra, a w fotelu siedzi na oko trzydziestoletni, ciemnowłosy facet, który na mój widok dziwnie się uśmiecha. Jestem skonsternowany, bo kontrahent opisał mi Gońca nieco inaczej. Miał to być niski blondyn o kwadratowej szczęce z dość dużą blizną w okolicach żuchwy, tymczasem przede mną siedzi facet jak z żurnala. Goniec miał przywieźć próbki nowego stopu metali, którym jest zainteresowany niemal cały bliski wschód i kartele za Atlantykiem. Stop jest niewykrywalny przez skanery, a jego produkcja jest banalnie prosta, o ile zna się technologię, a ta należy do mnie. Potencjalni kupcy chcą produkować z niego broń, która byłaby dużo lżejsza od tradycyjnej i można będzie ją dużo łatwiej przerzucać, ja jednak mam inne plany wobec tego produktu. Widzę w nim szansę na tak zwane prawe życie, muszę tylko rozwiązać problem wspólników, którzy myślą nieco inaczej niż ja. Testy trwają w Hamburgu, skąd właśnie odkupiłem patent. Miałem dziś otrzymać próbki, które miały być wysłane przez zaufanego człowieka. Ten tutaj nie wygląda na kogoś wtajemniczonego, za długo siedzę w tym biznesie, aby tego nie wyczuć. Od razu podejrzewam, że to oszust, ale muszę być ostrożny, dlatego podejmuję dyskusję.

— Próbki? — pytam bez zbędnych kurtuazji, idąc prosto do mojego biurka.

— Są bezpieczne — mówi facet lekko zblazowanym tonem.

Przyglądam mu się uważnie i orientuję się, co jest grane. Zbyt wiele razy to widziałem, aby nie załapać szantażu, zanim zostanie wypowiedziany. Facet nie jest tym za kogo się podaje i najwyraźniej chce zarobić, ale czy chce wykiwać obie strony, czy to ja mam być ofiarą? Czy ktoś w Hamburgu zdradził? Trudno mi w to uwierzyć, ale nie mogę też tego wykluczyć. Zastanawiam się jak ten gość się tu znalazł i co wie, próbuję więc to z niego wyciągnąć.

— Nie taka była umowa — mówię, siadając.

— Gówno mnie obchodzi umowa — stwierdza nonszalancko facet, na co Gawra wyjmuje broń.

Facet śmieje się, a ja uspokajam szefa mojej ochrony.

— Proponuję nową umowę — mówi tymczasem mój gość.

— Słucham.

— Podam lokalizację próbek za odpowiednią opłatą. Powiedzmy dwa miliony dolarów w ratach na wskazane konta.

Gawra mamrocze coś pod nosem, a ja uśmiecham się na tę niedorzeczność. Człowiek najwyraźniej nie ma pojęcia o tym interesie. Sam patent kosztował mnie pięć razy tyle, a biznes, który zamierzam zrobić przyniesie takie zyski, że mógłbym sobie kupić jakieś małe państwo w Ameryce Środkowej, dlatego nie mam ochoty dłużej rozmawiać z tym typkiem. Nie mam pojęcia skąd tyle wie, ale rozmowa z nim to strata czasu.

— Nie znam pana nazwiska — mówię uprzejmie, wstając.

— To nieistotne.

— Owszem, bardzo istotne. — Idę w jego kierunku.

— Dlaczego?

— Chcę wiedzieć z kim robię interesy… — facet się rozluźnia i w tym momencie wymierzam mu cios, po którym wywraca się razem z fotelem.

Daję znać Tyrolowi i Kostkowi, aby go podnieśli. Podchodzę i wymierzam kolejne ciosy, aż facetowi miękną kolana, wtedy daję mu chwilę na ochłonięcie i poprawiając marynarkę pytam:

— Sam to wymyśliłeś?

— Popełniłeś błąd, Szuma — cedzi facet. — Nigdy nie zobaczysz tych próbek.

— Naprawdę? — Zamyślam się teatralnie. — Mnie się wydaje, że jednak zobaczę.

— Śnij dalej.

Podchodzę do Gawry.

— Znał hasło?

— Tak — Gawra wygląda na nieco zmieszanego.

— Jak to możliwe?

— Nie mam pojęcia, szefie.

— Dzwoń — mówię, po czym idę ponownie w stronę faceta.

Przyglądam mu się, gdy Gawra rozmawia po niemiecku z łącznikiem i coś mi tu nie pasuje. Skąd taki ktoś w ogóle wie o próbkach? Rozumiem, że mógłby coś podsłuchać, podejrzeć, ale skąd znał hasło i wiedział, co jest w walizce, której i tak otworzyć nie zdołał, tego jestem pewien.

— Łącznik nie ma kontaktu z Gońcem od kilku dni — szepcze Gawra, stanąwszy przede mną, tyłem do przebierańca.

Wyciągam broń i strzelam oszustowi w kolano. W tym momencie słyszę pisk na tarasie, a kiedy tam spoglądam, widzę blond loki i przerażone oczy, a potem w panice uciekającą Joannę.

— Łapcie ją — krzyczę do Tyrola i Kostka. — Tylko nie uszkodźcie — warczę, wściekły jak nigdy dotąd. Że też musiała to zobaczyć!

Chłopaki wybiegają z saloniku, Gawrze tymczasem każę wrzucić naszego przebierańca do piwnicy, bo trzeba z nim będzie jeszcze porozmawiać, a ja próbuję poukładać sobie wszystko w głowie. Miarka się przebrała, nie mogę dłużej udawać, że wszystko jest w porządku. Sprowadziłem do swojego życia dziewczynę, która już drugi raz widziała, jak strzelam do ludzi. To się źle skończy dla mnie, albo dla niej. Postanawiam ją odesłać z nadzieją, że mnie nie wyda. Kiedy jednak kilka minut później, Kostek przyprowadza do biblioteki spoconą, zmęczoną i ubłoconą Joannę, cały mój plan bierze w łeb. Wygląda bowiem tak żałośnie, że mam ochotę jedynie ją przytulić.

— Wyjdź — warczę do Kostka, który natychmiast się ewakuuje, a sam podchodzę do Joanny, która kuli się, jakby się bała, że ją uderzę.

— Nie powinnaś podsłuchiwać — stwierdzam ostro, stanąwszy przed nią.

Nic nie mówi, tylko patrzy w podłogę i drży. Zdejmuję z siebie marynarkę i próbuję zarzucić na jej ramiona, ale odpycha moje ręce, po czym wymierza mi policzek. W pierwszym odruchu chcę jej oddać, ale się mityguję, przełykam zniewagę i ponownie zarzucam na nią marynarkę, a kiedy i tym razem mnie odpycha, chwytam ją mocno w ramiona i trzymam w żelaznym uścisku, otaczając marynarką.

— Zostaw mnie, do cholery!

Miota się, krzyczy, próbuje mnie uderzyć, ugryźć, a nawet opluć, ale kończy się tym, że ślina ląduje na jej twarzy, a ponieważ nie może się wytrzeć, wygląda jeszcze żałośniej niż wcześniej. Ogarnia mnie rozbawienie, ale jednocześnie tkliwość. Mimo jej protestów ocieram jej twarz dłonią i cierpliwie czekam.

— Nic od ciebie nie chcę — mówi wreszcie, rozluźniając się w moich ramionach. — Nie mogę korzystać z twoich pieniędzy.

— Dlaczego? — pytam łagodnie.

— Bo są brudne!

— Zapewniam, że je wyprałem — próbuję żartować.

— Pieprzę cię — mamrocze.

— Nie odmówię — stwierdzam, rozluźniając nieco chwyt, co ona wykorzystuje i funduje mi kopniaka prosto w krocze.

— Kurwa mać! — jęczę, gdy ona rzuca się do drzwi.

Mimo kurewsko silnego bólu, biegnę za nią i dopadłszy na schodach, przyciskam twarzą do ściany, przytrzymując jej ręką za plecami. Tym razem mam gdzieś, czy sprawiam jej ból czy nie, mam dość tej zabawy.

— Uspokój się — syczę prosto do jej ucha, a kiedy nie reaguje i próbuje nadal walczyć, dodaję ostrzej: — Chcesz spędzić noc w piwnicy?

To nie pomaga. Ta kobieta jest jak wulkan. Uparła się i będzie ze mną walczyć, a mnie brakuje argumentów.

— Puść mnie!

Szamocze się tak, że muszę przylgnąć do niej całym ciałem, aby ją unieruchomić.

— Błagam — mówię wreszcie w rozpaczy, gdy czuję, że za chwilę przez tę głupią ekwilibrystykę sama sobie złamie rękę. — Joanno, ja naprawdę nie chcę cię skrzywdzić.

Gdy zaczyna szlochać, czuję wręcz fizyczny ból, dlatego przywieram do niej i szepczę w kółko: „proszę, nie chcę cię skrzywdzić”. Po kilku minutach wreszcie się rozluźnia i przestaje płakać.

— Uwierz mi. — Puszczam ją ostrożnie.

— Ale krzywdzisz innych — mówi cicho wciąż stojąc tyłem do mnie. — Jak mogłabym skorzystać z pieniędzy, które zdobywasz w taki sposób?

— A co to za różnica?

— Dla mnie jest!

— Kurwa! — Łapię się za włosy. — Przecież nie zmienię swojego życia w pięć minut!

— Nie musisz! Niczego od ciebie nie oczekuję! Zostaw mnie po prostu w spokoju i rób dalej to co chcesz!

— Wolisz umrzeć? Na złość mnie?

Odwraca się powoli i widzę tę cudowną łagodność w jej oczach. Patrzy na mnie tak, jakbym był kimś dla niej najważniejszym, jakby pokładała we mnie całą nadzieję. Jestem w szoku i nie wiem, co powiedzieć.

— Czy mogę pójść do siebie? — pyta.

Nie tego się spodziewałem. Zaskoczony po prostu się odsuwam. Gdy mnie mija pojawia się w mojej głowie jedno pytanie:

— Dlaczego ze mną przyjechałaś?

— Co?

— Wiedziałaś kim jestem od początku, dlaczego więc zgodziłaś się ze mną pojechać? Po co ta szopka? — krzyczę. — Najpierw omal mnie nie zastrzeliłaś, a teraz te wyrzuty. Zachowujesz się jak rozwydrzone dziecko! Pytam więc, po co tu ze mną przyjechałaś?

— Nie wiem. — Patrzy na mnie błagalnym wzrokiem.

Przyglądam się jej i dopiero to rozumiem. Chyba nie tylko ja mam problem ze zrozumieniem własnych uczuć. Wzdycham ciężko i postanawiam dać jej czas.

— Zobaczymy się na kolacji — mówię i zbiegam schodami na dół, zostawiwszy ją samą.

Mijam Gawrę, informując go, że jutro zajmę się pseudogońcem i wsiadam do samochodu. Mam ochotę na zapomnienie, więc jadę do Jaskry.

Tomasz „Jaskra” Tryniewiecki jest moim wspólnikiem. W pewnym sensie mógłbym nazwać go moim przyjacielem, tyle że poza sprawami biznesowymi nic nas nie łączyło. Ufałem mu na tyle, by zostawić mu część biznesu, którego nie lubiłem, a który w moim fachu był czymś normalnym i często przydatnym. Na początku w ogóle nie podobał mi się pomysł czerpania zysku z prostytucji, ale Jaskra uświadomił mi, że walka z tym jest bezcelowa i zaproponował rozwiązanie pośrednie — czyli stworzenie godnych warunków pracy dla dziewczyn, które chcą to robić.

— Godne warunki? — zaśmiałem się wówczas. — O czym ty mówisz Jaskra? Czy puszczanie się w luksusowym apartamencie za tysiąc złotych jest bardziej godne niż obciąganie w lesie za pięćdziesiąt?

— Pewnie nie. Ale one to i tak będą robić. Z biedy, z traumy, albo po prostu bo to lubią. Ten biznes był, jest i będzie i czy chcesz czy nie, musisz mieć udział w tym torcie, aby mieć szacunek na mieście i tylko od ciebie zależy, czy weźmiesz najlepszy kawałek.

Ta przemowa nie sprawiła, że zmieniłem zdanie, ale musiałem się zgodzić, że odpuszczenie może być dla mnie porażką wizerunkową. Byłem obłudnym skurwielem, ale wtedy kierowała mną tylko chęć bycia na szczycie. Ostrzegłem więc Jaskrę, że nie życzę sobie żadnych nieletnich, żadnego zmuszania, a za handel żywym towarem obiecałem mu obdarcie żywcem ze skóry. Nie miał z tym problemu. Prowadził moje burdele według moich zasad i jakoś się to kręciło.

Kiedy przyjeżdżam, Jaskra widzi, że jestem wkurwiony, więc polewa mi moją ulubioną whisky i wkrótce w mojej loży kręci się kilka długonogich dziewczyn, z których jedna nawet mi się podoba. Wypijam wystarczająco, aby zacząć doceniać klubowy klimat prywatnej imprezy. Lekko zamroczony obserwuję jak dwie dziewczyny tańczą dla nas, a gdy jedna z nich siada na mnie okrakiem, nabieram ochoty na jej ponętne ciało. Zerkam na Jaskrę, który jest zajęty zabawą z dwiema dziewczynami, wstaję przytrzymując laskę za tyłek i wynoszę do mojego prywatnego pokoju na tyłach loży. Gdy przyciskam ją do drzwi, dziewczyna zsuwa się ze mnie, a potem opada na kolana. Kiedy rozpina mi rozporek opieram się dłońmi o drzwi i patrzę jak zaczyna się zajmować moim fiutem. Na początku czuję, że to jest to, czego potrzebowałem, ale niestety już po chwili moje myśli dryfują zupełnie gdzie indziej. Zanurzam się w błękitnym spojrzeniu dziewczyny, którą widzę po zamknięciu oczu i wyobrażam sobie, że to jej usta dokonują tych cudów, które czuję, że to jej dłonie mnie teraz dotykają i to jej włosy muskają co chwilę mój brzuch. Czuję, że moje podniecenie rośnie z każdą chwilą, ale kiedy spoglądam w dół i widzę rude proste jak druty włosy oraz czerwone jak krew usta obejmujące mojego fiuta, jestem zawiedziony. Normalnie ten widok nakręciłby mnie jeszcze bardziej, ale tym razem błyskawicznie tracę zainteresowanie. Mimo protestów mojego ciała odsuwam się od dziewczyny, podnoszę ją z kolan i zapinam rozporek.

— Przepraszam — mówię, — jestem umówiony.

Wychodzę, zostawiając zaskoczoną dziewczynę, macham na pożegnanie Jaskrze, którego właśnie ujeżdża cycata brunetka i po chwili siedzę w samochodzie. Zegarek sugeruje że jest już po kolacji, więc prawdopodobnie nie spotkam Joanny. Smutnieję, ale już po chwili napełnia mnie nowa energia. Mam ochotę pieprzyć konwenanse i wpakować jej się do pokoju, po czym wziąć to czego chcę po dobroci lub siłą, ale gdy docieram do domu kręcę głową śmiejąc się z pomysłu, którego i tak bym nie zrealizował. Jestem bandytą, to prawda, ale kobiety w ten sposób nigdy bym nie skrzywdził. Moje samopoczucie się pogarsza, kiedy wysiadam z samochodu, a energia całkowicie mnie opuszcza, kiedy wspinam się powoli na górę. Spoglądam jeszcze na zamknięte drzwi pokoju Joanny i z ciężkim sercem wchodzę do biblioteki, gdzie nalewam sobie whisky i siadam na sofie, pogrążając się w rozmyślaniach.

Moje życie jest groteską. Mam wszystko: pieniądze, posłuch, szacunek. Mogę sobie kupić co zechcę, wyjechać w każdy zakątek świata, mieć każdą dziewczynę i żyć jak król. A mnie to wszystko zwyczajnie nie obchodzi. Bo to jest fasada, bo to wszystko miało tylko jeden cel — zemstę. Tyle, że zemsty już dokonałem, a mimo to wciąż tkwię w tym gównie, miotam się od kilku miesięcy, nie wiedząc co dalej i dopiero wtargnięcie do mojego życia dziewczyny zza ściany sprawiło, że zaczynam dostrzegać to jak bardzo się pogubiłem. Jej obecność wytrąca mnie z równowagi, wywołuje nieznane emocje, zmusza do analizy a jednocześnie napełnia jakąś radością i daje jakąś obietnicę. Prycham. Właśnie wyjąłem fiuta z ust świetnej dziewczyny, aby przyjechać do domu i użalać się nad sobą.

— Kurwa, na co liczyłeś, idioto? Że przyjmie cię z otwartymi ramionami? — pytam siebie, patrząc w złoty płyn w szklance. — Że co przyjdzie tu nagle i cię obejmie? Żałosny dupek.

Podnoszę szklankę i wypijam, a wtedy widzę ją. Patrzy na mnie łagodnie i tak ciepło.

— Chciałbyś? — pyta.

Jasna cholera. Zastygam, bo w sumie to nie wiem, co mam powiedzieć. Jest mi głupio, w życiu nie czułem takiego zażenowania, próbuję więc zmienić temat.

— Nie śpisz?

Podchodzi, ale zanim znajdzie się bliżej, wstaję i odstawiam szklankę na barek. Kiedy się odwracam, stoi przede mną. Czuję jej zapach, ten pieprzony — kokos, który trawi moje zmysły. Jest ze mną wszędzie, a w nocy jest moją torturą. Na dodatek to jej spojrzenie: przenikliwe i dręczące, a jednocześnie tak bardzo przeze mnie uwielbiane.

— Chciałbyś? — powtarza, a mnie dławi pragnienie powiedzenia jej, że to jest to, o czym marzę.

Patrzy mi w oczy, po czym pokonuje dzielącą nas odległość i obejmuje mnie w pasie, przywierając do mnie. Unoszę głowę i nabieram powietrza. Jestem oszołomiony jej bliskością i z trudem hamuję się, aby nie zacząć płakać. Nie mam pojęcia, co się ze mną dzieje. Delikatnie kładę dłonie na jej plecach i stoimy tak całą wieczność. Cały alkohol, który wypiłem tego wieczora nagle wyparowuje. Czuję szczęście, czyli coś czego dawno nie czułem, a może nigdy tego nie czułem? Nie wiem, co zrobić, bo nie nawykłem do bliskości, nie znam właściwych reakcji ani słów.

— Pójdź ze mną jutro na balet — wypalam nagle.

Podnosi głowę, nieco rozluźniając uścisk i patrzy na mnie zdziwiona.

— Balet? To jakiś żargon?

— Skąd! — śmieję się. — Mój przyjaciel jest choreografem w Teatrze Wielkim i jutro jest premiera jego spektaklu. Jeszcze żadnego nie opuściłem, więc… — urywam, bo patrzy na mnie zszokowana. — Co?

— Nic, nic. — Potrząsa głową. — Po prostu nie spodziewałam się, że…

— Wiem, że nie wyglądam na konesera baletu — śmieję się. — Ale potrafię docenić ciężką pracę, poza tym to coś czym zajmuje się mój przyjaciel, więc…

Uśmiecha się, Chyba po raz pierwszy szczerze i swobodnie.

— To jak? — pytam, zbliżając się do niej i kładąc dłonie na jej ramionach. — Spędzisz ze mną jutrzejszy wieczór?

Powoli kiwa głową, a ja uśmiecham się szeroko wciąż jej dotykając. Jej spojrzenie staje się intensywne i po chwili jej twarz tężeje, a usta rozchylają się, wywołując w moim wnętrzu niepowstrzymaną żądzę. Kiedy spogląda na moje usta, nachylam się, ale wtedy ona się odsuwa. Najchętniej bym jej nie puścił, ale bezwiednie rozluźniam dłonie.

— Dobranoc, Dariuszu — mówi, po czym odwraca się i wychodzi.

— Dobranoc — szepczę, ale już wiem, że tej nocy z pewnością nie będę spał.


***

Kiedy rano siedzę w bibliotece, przeglądając dokumenty, i wciąż jestem w stanie myśleć tylko o rozchylonych ustach Joanny i jej ciepłym spojrzeniu. Pół nocy turlałem się na łóżku nie mogąc zasnąć, a kiedy stwierdziłem, że przekroczyłem próg absurdu, wstałem i poszedłem pobiegać. Bieganie niemal po ciemku w lesie, skończyło się bliskim spotkaniem z ziemią, gdy potknąwszy się o jakiś wystający konar wyłożyłem się jak długi zdzierając skórę z łokcia. Wściekły wróciłem do willi i po długim prysznicu postanowiłem zajrzeć do piwnicy, gdzie Gawra zamknął naszego fałszywego gońca. Węgrzyn mówił mi, że przez kilka godzin próbowali namówić go do współpracy, ale ten zawzięcie milczał. Obserwowałem go chwilę przez wizjer. Gość spał w samych gaciach na pryczy. Kolano, w które go postrzeliłem było zaopatrzone, zgodnie z moim poleceniem. Gdy tak na niego patrzyłem przyszedł mi do głowy pomysł, który nie miał prawa powodzenia jeśli miałem do czynienia z zawodowcem. Jak się jednak okazało, nie był zawodowcem, bo kiedy rzuciłem mu jego rzeczy i kazałem wypierdalać, zdziwił się, a potem, po krótkiej wymianie zdań, kiedy powiedziałem mu, że te próbki nie mają żadnej wartości, opowiedział mi, że dostał tę teczkę od jednego faceta, który obiecał mu sto tysięcy za tę szopkę. Jak się okazało facet był byłym żołnierzem, który potrzebował kasy, bo zadłużył się po powrocie z misji. Nie wnikałem, czy to hazard czy narkotyki wyczyściły jego konto, jego informacje bowiem były dla mnie bardzo istotne. Oznaczało to bowiem, że ktoś bruździł w moim interesie, a ja musiałem się dowiedzieć kto. Teczka nie była już istotna, bo mimo, że facet podał miejsce jej ukrycia, mogła być nafaszerowana trotylem, albo choćby nadajnikiem. Dlatego zamierzałem pogadać ze wspólnikami, a oszusta wypuścić. Dodatkowo dałem mu sto tysięcy, aby siedział cicho, a Węgrzynowi zleciłem dać mu opiekę, będąc jednak pewnym, że zgłosi się do niego zleceniodawca.

— Szefie, czy to był dobry pomysł? — pyta Węgrzyn, wchodząc do biblioteki i wyrywając mnie z kolejnych myśli o Joannie.

Podnoszę wzrok znad papierów. Normalnie pogoniłbym go uprzednio zjebawszy na czym świat stoi, ale teraz ogarnia mnie dziwny spokój.

— Mamy kreta — mówię. — Musimy go znaleźć, bo cały projekt pójdzie się jebać.

— A jak tamten pójdzie na policję?

— I co im powie? — wzdycham. — Że strzeliłem mu w kolano za teczkę z jakimiś próbkami, których na oczy nie widział? Że trzymałem w piwnicy, karmiłem, opatrzyłem kolano, a potem wypuściłem? Kto mu uwierzy?

Moja opinia paradoksalnie stanowiła dla mnie alibi. Każdy wiedział, że z mojej piwnicy trafia się tylko do rzeki, albo do lasu. Poza tym sto tysięcy, które dostał powinny skutecznie go uciszyć.

Węgrzyn uśmiecha się krzywo, kiwa głową i wychodzi, a ja odchylam się na fotelu i głęboko wzdycham, uśmiechając się na myśl, że dziś wieczorem spędzę czas z Joanną. Przymykam oczy i wtedy drzwi do biblioteki ponownie się otwierają.

— Czego — warczę zniecierpliwiony, będąc przekonanym, że to znowu Węgrzyn.

— Nie chciałam przeszkadzać… — Na głos Joanny natychmiast się zrywam i zanim zamknie drzwi, jestem przy niej.

— Przepraszam, myślałem, że to Węgrzyn. Wejdź, proszę. — Otwieram szeroko drzwi.

Joanna jest zmieszana. Zachowuje się niepewnie, ściska na zmiany to jedną to drugą dłoń i przestępuje z nogi na nogę.

— Co się stało? — pytam łagodnie.

Patrzy chwilę na mnie, ale zaraz opuszcza wzrok, zupełnie jakby chciała mi coś powiedzieć, ale nie wie jak. Gdybym jej nie znał, pomyślałbym, że się mnie obawia, a tego z pewnością bym nie chciał. Tak czy inaczej, pragnę, by czuła się przy mnie swobodnie, dlatego kładę dłoń na jej plecach i lekko popycham, prowadząc na sofę. Kiedy na niej siada wygląda na jeszcze bardziej zagubioną, ale siadam obok niej i czekam cierpliwie.

— Mam problem — mówi wreszcie. — Z dzisiejszym wieczorem.

Uśmiecham się, chociaż czuję lekką panikę, na myśl, że zrezygnuje.

— Co z nim?

— Potrzebuję pojechać do sklepu — mówi cicho. — Nie mam niczego, co mogłabym założyć do teatru.

Przyglądam się jej chwilę. Dla mnie mogłaby iść w tym w czym jest teraz, czyli w szortach i kwiecistej bluzce, a i tak wyglądałaby najlepiej. Jednak rozumiem, że potrzebuje czegoś bardziej wytwornego.

— Jasne — stwierdzam, wyciągając kartę. — Kup wszystko, co potrzebujesz — dodaję i wręczam jej plastik.

— Nie mogę tego wziąć — odpowiada, kręcąc energicznie głową.

Wzdycham.

— Znowu to samo? Daj już z tym spokój.

— Mam pieniądze.

— Nie wątpię, ale to ja cię zapraszam i chcę abyś skorzystała z karty.

— Nie.

Zaciskam szczęki, obserwując jej twarz. Nie chcesz po mojemu ­– myślę, — wezmę cię więc z zaskoczenia.

— Ok, Węgrzyn cię zawiezie. Tylko postaraj się tym razem mu nie zwiać.

Uśmiecha się i wstaje jakby chciała wyjść, ale jej wzrok zatrzymuje się na półkach z książkami.

— Masz spory zbiór — mówi, podchodząc do jednej z nich.

— Owszem — odpowiadam, przyglądając się jej.

— Ile z nich przeczytałeś?

— Wszystkie.

Patrzy na mnie jak na wariata, a potem przenosi wzrok ponownie na książki.

— Nie wierzę. Robisz sobie ze mnie żarty — stwierdza, wyjmując jedną z książek. — Poza tym, jest ich tu pewnie kilka tysięcy.

Milczę. Wciąż siedzę na sofie, kilka metrów od niej, ale doskonale wiem, która książkę wyjęła. To „W pustyni i w puszczy” — moja pierwsza książka, którą miałem w dzieciństwie. Pierwsza i ostatnia. Dostałem ją od babci na ósme urodziny. Przygląda się jej z uśmiechem, po czym wkłada na półkę i wyciąga następną. Tym razem jest to „Krytyka czystego rozumu” Kanta. Zerka na mnie, ale kiedy nie komentuję, odstawia książkę na miejsce i podchodzi do drugiej półki. Odkrywam, że patrzenie na nią jest niezwykle przyjemnym doświadczeniem, więc po prostu się temu oddaję, pozwalając jej komentować to, co widzi.

— Niezły rozrzut — mówi, przesuwając wzrokiem po kolejnych pozycjach. — Filozofia, prawo, klasyczne dramaty, dokumenty wojenne, kryminały, polskie lektury — wymienia. — Brakuje tylko harlequinów.

Uśmiecham się, wstaję i podchodzę prosto do jednej z półek, skąd zdejmuję kilka tomów rzeczonych pozycji i jej podaję. Jej mina jest bezcenna. Zaskoczenie miesza się ze wstydem, a zaraz potem z ciekawością.

— Te też przeczytałeś?

Wzruszam ramionami.

— Mało sypiam — mówię wesoło, po czym odwracam się i idę do barku.

— Czego się napijesz?

— Wody z cytryną.

Skonsternowany patrzę na barek, na którym są chyba wszystkie alkohole tego świata, nawet takie, które kosztują tyle co jej mieszkanie, a ona chce wodę z cytryną. Nie rozumiem tego, co dzieje się w moim wnętrzu, czuję mrowienie w całym ciele i ucisk w żołądku, a moje ciało zalewa nieodparta chęć spełnienia każdego jej życzenia. To niedorzeczne, ale nie jestem w stanie walczyć z tym wewnętrznym przymusem.

— Zaraz wrócę — mówię i wychodzę, aby tuż za drzwiami rzucić się pędem po schodach

Mijam po drodze kilku swoich ludzi, którzy pytają, co się stało i czy mogą w czymś pomóc, ale ja, niesiony jakąś niezrozumiałą dla mnie emocją, ignoruję ich i gnam do kuchni po pieprzoną wodę z cytryną i dopiero kiedy stoję ponownie pod drzwiami biblioteki, zdaję sobie sprawę, że mogłem po nią wysłać któregoś z chłopaków.

— Odbija mi. Najwyraźniej, kurwa, mi odbija.

Kiedy wchodzę, Joanny nie ma w bibliotece, znajduję ją w moim gabinecie. Stoi przy biurku patrząc na zdjęcie, na którym jestem z Czarkiem.

— To mój brat — mówię spokojnie, biorąc z jej rąk ramkę i podając wodę. — Miał na imię Cezary.

— Miał?

— Zginął dziesięć lat temu — stwierdzam suchy fakt, bardzo uważając, aby nie zabarwić go żadną emocją.

Słyszę jak głośno wciąga powietrze, ale nie jestem w stanie na nią spojrzeć. Po prostu mówię dalej, przyglądając się uśmiechniętej twarzy Czarka.

— To była strzelanina. Czarek był przypadkową ofiarą gangsterskich porachunków. — Patrzy na mnie nierozumiejącym wzrokiem, więc wyjaśniam: — Nie zawsze byłem…

— Gangsterem? — pyta, nie próbując nawet ukryć drwiny.

Wzdycham piorunując ją wzrokiem, ale ona nic sobie z tego nie robi, sącząc wodę i uważnie na mnie patrząc.

— Jeśli chcesz wiedzieć, to kiedyś miałem świetną pracę w banku i karierę zapowiadającą się bardzo obiecująco — mówię spokojnie. — Ciężko pracowałem, aby osiągnąć sukces, ale wszystko szlag trafił, gdy Czarek… — Przełykam ślinę. — Kiedy został zastrzelony.

Patrzy na mnie bardzo uważnie, jakby w mojej twarzy mogła odnaleźć więcej informacji i dzięki nim zrozumieć moje życie, a w końcu opada ciężko, przysiadając na biurku, jakby przygnieciona tym, co znalazła. Chwilę ją obserwuję i widzę jak analizuje, jak szuka słów i w końcu widzę, że chce zadać właśnie to jedno pytanie.

— Znalazłeś już to, czego szukasz?

Jestem zaskoczony. Myślałem, że zapyta jak mogę być tym kim jestem, skoro mój brat zginął przez takich jak ja. Każdy by o to zapytał, sam wciąż zadaję sobie to pytanie. Tymczasem ona rozgryzła mnie ot tak, znalazła w mojej opowieści klucz do mojego życia i nie zawahała się go użyć. Przełykam ślinę i staję tuż przed nią. Nie spuszczając z niej oczu wypijam duszkiem whisky, którą do tej pory jedynie trzymałem w dłoni i czuję falę pożądania, które wzbiera we mnie niespodziewanie.

— Chyba jestem blisko — mówię ochrypłym głosem, patrząc jej w oczy.

Nasze twarze znajdują się teraz kilkanaście centymetrów od siebie. Jest ode mnie dużo niższa, więc patrzy na mnie zadzierając głowę, czuję jej oddech na swojej szyi, na co moje ciało reaguje drżeniem. Omiatam jej twarz wzrokiem i ulegam chęci pocałowania. Nachylam się i widzę, że przymyka oczy i czeka, a wtedy drzwi się otwierają i wpada Gawra.

— Szefie, gliny — wyrzuca z siebie pomiędzy gwałtownymi wdechami.

Sztywnieję i odsuwam się od Joanny.

— Nalot?

Odstawiam szklankę i zachowuję pozorny spokój. Moje interesy czyste z pewnością nie są, ale zwykle załatwiam sprawy tak, aby nie mieć problemów z policją, a przynajmniej, aby nie nachodzili mnie w domu, tym bardziej, że w tym momencie w willi mam świadka zabójstwa, a zaledwie kilka godzin temu odjechał stąd facet, któremu przestrzeliłem kolano.

— Nie, detektywi, mają kilka pytań.

— Było tak od razu. Omal nie zszedłem na zawał. Niech Kostek zaprowadzi ich do salonu, zaraz zejdę.

— Ok, szefie.

Gawra wychodzi, a ja biorę głęboki wdech i spoglądam na Joannę, która patrzy na mnie jakby nie przerwano nam tej chwili. Jej oczy nadal mają ten sam ciemniejszy odcień, a policzki są różowe, wiem, że czeka, ale ja już jestem gdzie indziej, wraca mi racjonalne myślenie. Sytuacja sprzed chwili jest dla mnie jak kubeł zimnej wody, dociera do mnie bowiem, że ulegam emocjom, co może mnie zgubić. Muszę się otrząsnąć i przestać myśleć fiutem. Biorę ją za rękę i prowadzę do jej pokoju.

— Zaczekaj w swoim pokoju — mówię spokojnie. — Później przyjdzie po ciebie Węgrzyn i zawiezie do miasta. Chyba, że chcesz pogadać z glinami, to masz teraz okazję — dodaję, sam nie wiem dlaczego.

— Pozwolisz mi na to? — pyta wyraźnie zaintrygowana.

Odsuwam się robiąc jej miejsce i wskazuję drogę na dół. Przez chwilę mam wrażenie, że to zrobi, pobiegnie po tych schodach wprost do salonu i mnie wyda, ale ona tylko patrzy na mnie z uśmiechem i wchodzi do pokoju.

— Może innym razem — mówi z zadziornym uśmiechem i zamyka mi drzwi przed nosem.

Sytuacja jest niezbyt sprzyjająca, jednak postanawiam jej zaufać.

Rozdział 4

Kolory tego filmu to odcienie szarości,

Wciąż dążące do absolutnej czerni.


Jednym z policjantów, których widzę w salonie po zejściu na dół, jest komisarz Arkadiusz Radomski, ten który prowadził śledztwo po śmierci Czarka. Jego widok przywołuje wspomnienia, które nie są dla mnie pozytywne. Dziesięć lat temu bezsilność policji budziła we mnie odrazę i złość. Nie mogłem zrozumieć jak to możliwe, że strzelający na ulicy ludzie nie trafiają za kratki, jak to możliwe, że niewinny człowiek umiera zastrzelony na ulicy przez bandytów, a wymiar sprawiedliwości nie jest w stanie ukarać sprawców. Dziś, stojąc twarzą w twarz z policjantem, który kilka lat temu, bez ogródek opowiedział mi jak zbudowany jest przestępczy światek, rozumiałem o czym wtedy mówił. Dziś znałem to wszystko od wewnątrz, znałem zasady i rozgrywki wewnętrzne zarówno w policji, jak i wśród przestępców. Dziś, chociaż wbrew sobie, sam byłem jednym z nich, dostałem się na szczyt drabiny szacunku i uznania, którym przez cały czas szczerze gardziłem. Gardziłem otaczającym mnie blichtrem, gardziłem bogactwem i wymuszonymi uśmiechami, gardziłem ludźmi, którzy mnie otaczali, bo znałem ich najgorszą stronę, ale najbardziej gardziłem sobą. Za każdym razem, gdy patrzyłem w oczy Radomskiego, widziałem zawód, bo on wiedział kim byłem kiedyś, jakie perspektywy porzuciłem i kim się stałem, a co więcej — znał tego powód, a przynajmniej tak sądził. A ja byłem świadom tego, że jego wiedza na nic się zda przy braku dowodów, a tych nie miał. Czasami, w chwilach największego doła, kiedy targały mną najgorsze myśli autodestrukcyjne, zwyczajnie miałem nadzieję, że dowody wreszcie znajdzie, że wsadzi mnie za kratki, a ja uwolnię się od tej beznadziei. Zdarzało mi się wpadać na pomysł podrzucenia mu nawet materiałów, ale zbytnio się bałem.

Dziś Radomski przyszedł z tym drugim, którego nazwiska nawet nie pamiętam i mam nieodparte wrażenie, że przyszedł tu w jednym celu: przypomnieć, że gdzieś tam jest, że czeka, że mnie znajdzie. Mam ochotę zwyczajnie rozkwasić mu gębę, bo ten człowiek jest uosobieniem porażki, mojej porażki, jednak zmuszam się do udawania zainteresowania, jednak nie na tyle, by okazać gościnność.

— Co jest przyczyną wizyty policji w moim domu? — pytam, dość ostentacyjnie dając nieproszonym gościom do zrozumienia, że nie są mile widziani.

— Myślę, że coś by się znalazło — mamrocze Radomski.

Uśmiecham się drwiąco, bo mam już pewność, że wizyta jest raczej pokazowa, dlatego rozluźniam się i ruszam do barku.

— Czyżbym nie zauważył nakazu, komisarzu? — Nalewam sobie whisky i po chwili odwracam się i unosząc nieznacznie szklankę ze złotym płynem w kierunku rozmówców stwierdzam: — Nie proponuję, bo panowie na służbie.

— Oczywiście. — Unosi dłonie ten drugi. Facet jest wysoki, jasnowłosy, z zarostem tak zadbanym, że mam wrażenie, że spędza przed lustrem kilka godzin, zanim wyjdzie do roboty.

— Co więc panów sprowadza? — ponawiam pytanie, usiadłszy na kanapie, zapraszając dłonią gości do zajęcia foteli.

Siadają. Radomski zerka na drugiego, a ten wyjmuje notes i po chwili mówi:

— W ciągu dwóch ostatnich tygodni zaginęły cztery młode dziewczyny…

Skupiam uwagę na młodym policjancie, czekając na ciąg dalszy, a gdy ten nic więcej nie mówi, przenoszę wzrok na Radomskiego. Ten obserwuje mnie bardzo uważnie, ale w tej bitwie na spojrzenia to ja jestem górą. Kiedy więc niczego nie znajduje w moje postawie, wyciąga z kieszeni zdjęcia i mi je podaje.

— Inga Treska, lat 16, zamieszkała Mińsk Mazowiecki; Karolina Janczarska, lat 17, zamieszkała Warszawa Bemowo; Urszula Polichwacka, lat 15, Kabaty; Sylwia Polichwacka, lat 20, Kabaty — wymienia, a ja przeglądam zdjęcia, starając się ukryć zniecierpliwienie.

— Co ja mam z tym wspólnego? — pytam, oddając zdjęcia komisarzowi i zastanawiając się, dlaczego właściwie informują mnie o takich szczegółach sprawy.

Udaję wyluzowanego, jednak w mojej głowie pojawia się myśl, że dzieje się coś, o czym nie mam pojęcia i bardzo mi się to nie podoba, a moje zdenerwowanie potęguje fakt, że Radomski nie spuszcza ze mnie wzroku, zupełnie jakby chciał mi coś powiedzieć.

— Widział pan te dziewczyny? — pyta brodaty.

Zerkam na niego i upijam łyk whisky.

— Nie — mówię spokojnie, nadal licząc na więcej informacji.

— Dziewczyny były widziane w pobliżu pana klubu, Trolla — mówi Radomski, patrząc na mnie przenikliwie.

— Jak setki innych. — Uśmiecham się drwiąco.

— Nie wróciły do domu, ich telefony milczą, rodziny nie mają żadnego znaku. Trzy są niepełnoletnie — Radomski podkreśla ostatnie słowo.

— To bardzo przykre — stwierdzam.

Domyślam się, do czego zmierza, nie mogę jednak dać po sobie poznać, że zalewa mnie złość. Skoro bowiem policja przyszła do mnie w tej sprawie, muszą być jakieś zeznania świadków, wskazujące, że jestem zamieszany w zniknięcie tych dziewczyn. I nie jest ważne to, że mój interes trzymam z daleka od tego rodzaju brudnych biznesów. Bo kto uwierzy bandycie takiemu jak ja, który potrafi strzelić komuś w głowę z zimną krwią, że nie porywa młodych dziewczyn i nie handluje żywym towarem? Coś musi być na rzeczy i skoro Radomski tu jest, to stało się coś, o czym nie wiem. Muszę się dowiedzieć co oraz kto tak narozrabiał, ale teraz przede wszystkim muszę zachować zimną krew.

Patrzę Radomskiemu w oczy i wytrzymuję jego spojrzenie, którym próbuje mnie prześwietlić. Ten facet kiedyś mnie deprymował, teraz jedynie mnie wkurza. Gdy stwierdzam, że wystarczy już tej milczącej walki, upijam kolejny łyk whisky i odstawiam ją na stolik.

— Jeśli nie mają panowie więcej pytań — mówię, podnosząc się.

— Gdzie pan był w piątek dwudziestego siódmego kwietnia bieżącego roku? — pyta młody.

Jestem nieco zaskoczony, ale uśmiecham się pobłażliwie i przenosząc wzrok na Radomskiego, pytam:

— Czyżbym był o coś podejrzany?

— Jeszcze nie — odpowiada młody.

— Jeszcze? Czy pan mnie straszy?

— Gdzie pan był?

Złość uderza we mnie błyskawicznie i mam ochotę wyrzucić obu gliniarzy za drzwi, jednak zapanowuję nad furią i najspokojniej jak potrafię mówię:

— Nie tym tonem. Jest pan w moim domu, a ja znam swoje prawa.

— Ja ci… — syczy młody i najwyraźniej chce się rzucić w moim kierunku, ale Radomski chwyta go za ramię i zatrzymuje.

— Dziękujemy panie Szumiński — mówi. — Jeśli by sobie pan coś przypomniał, to proszę zadzwonić — dodaje, kładąc wizytówkę na stoliku obok mojej szklanki i ciągnąc młodego do wyjścia.

Radomski to doświadczony glina. Dobrze wie, że awantura w moim domu może się skończyć problemami dla niego. Wie, że mnie się nie da zastraszyć, że moje znajomości sięgają tak daleko, że mógłbym nasrać mu w papierach, dlatego nie mógł pozwolić, aby młody dalej szalał. A ja już w połowie rozmowy domyśliłem się na jakiej minie siedzę i w sumie to powinienem być wdzięczny komisarzowi za ten subtelny cynk.

Gdyby nie to, że niemal przez cały czas mam w głowie jedynie twarz Joanny, wpatrującej się we mnie swoimi błękitnymi oczami, pewnie zaraz po wyjściu gliniarzy wpadłbym w szał. Teraz zaś na spokojnie muszę zaplanować działanie. Zerkam na zegarek. Jest dwunasta, premiera o dziewiętnastej. Mam więc kilka godzin aby pomyśleć. Wołam Węgrzyna, tłumaczę mu co ma zrobić, dla pewności wysyłam z nim jeszcze Kostka, po czym zabieram się za pracę, którą wcześniej odłożyłem.


***

Analiza i poprawki biznes planu projektu hamburskiego zajmuje mi całe popołudnie i dopiero hałas na dole wyrywa mnie ze skupienia.

— Krzysiek, proszę tylko mu nie mów… — słyszę błagalny głos Joanny, gdy wychodzę na korytarz i opieram się o barierkę.

— Wierz mi, mała, szef od razu się zorientuje.

Wiedziony ciekawością staję na szczycie schodów i z założonymi rękami patrzę, jak Joanna wspina się na górę. W jej postawie widzę rezygnację. Zerkam na Węgrzyna i zauważam na twarzy mojego człowieka zadrapanie, którego rano jeszcze nie było.

— Znowu ci zwiała? — pytam rozbawiony

Joanna podrywa głowę i patrzy skruszona na mnie, Węgrzyn zaś wzrusza ramionami.

— Utknęła w lufciku restauracji — mówi. — Kuchciki pomagali nam ją uwolnić.

Parskam śmiechem, a Joanna mija mnie ze złością i idzie prosto do swojego pokoju.

— Bądź gotowa o osiemnastej — informuję ją, kiedy otwiera drzwi.

Odwraca się i tuż przed zamknięciem drzwi widzę błysk w jej oczach. Co zwiastuje? Tego nie wiem.

Odwracam się do Węgrzyna i schodzę do niego.

— Od kiedy jesteś z nią na ty?

— Szefie — mówi szeptem, — to jest diablica! Cholerny demon w dziewczęcej skórze!

— Nie mogliście sobie poradzić z drobną kobietą? — odpowiadam rozbawiony, kierując się do kuchni.

— Może ona i drobna, ale energii jej nie brakuje. — Węgrzyn nalewa sobie wody z kranu. — Chciała pójść coś zjeść, więc poszliśmy do Gremlina. Najpierw chciała zwiać z kibla, ale nie mogła otworzyć okna. Usłyszałem łomot, więc wpakowałem się tam, ale wyminęła mnie, a Kostka kopnęła w jaja, zwalając go z nóg na ładnych kilka minut — opowiada.

Uśmiecham się pod nosem, robiąc sobie kanapkę. Mnie zaserwowała podobne przeżycie, więc rozumiem chwilową niedyspozycję Kostka, a nawet szczerze mu współczuję.

— Myślałem, że już mi zwiała, gdy usłyszałem śmiech w kuchni– kontynuuje Węgrzyn. — Nie wiem, jak to się stało, ale zawiesiła się na tym oknie.

— Daliście się pobić dziewczynie? — żartuję, pochłaniając kanapkę. — I na dodatek omal jej nie zgubiliście?

Węgrzyn opada na krzesło zrezygnowany.

— Na to wygląda. Potem chodziłem za nią krok w krok. Nie spuszczałem z oka.

— Idź i to opatrz — wskazuję ręką na zadrapanie. — Gdzie Kostek?

— Odpoczywa — patrzy na mnie porozumiewawczo.

Kiwam głową.

— Naszykuj limuzynę na osiemnastą — mówię. — Po premierze będę potrzebował też BMkę — dodaję i bez wyjaśnień wychodzę z kuchni.

Dziś wieczorem zamierzam sprawdzić, co się dzieje w moim klubie i rozwiązać problem. Pojadę tam zaraz po premierze, aby potem spędzić czas z Joanną.


***

— To było coś fantastycznego! — ekscytuje się Joanna, wychodząc z loży. — Pierwszy raz byłam na balecie i szczerze mówiąc, nie spodziewałam się takich emocji — dodaje.

Spektakl był faktycznie niezwykły. Sam nie mogę wyjść z podziwu, że Peter z sezonu na sezon podnosi poprzeczkę sam sobie. Jestem dumny ze swojego przyjaciela i kieruję się prosto za kulisy, aby mu pogratulować kolejnego sukcesu.

— Cieszę się, że ci się podobało.

Joanna wygląda niesamowicie. Wbrew moim obawom założyła na ten wieczór niespodziankę, którą zostawiłem na jej łóżku. Na moje polecenie Kostek odebrał kreację przygotowaną przez jeden z butików i przywiózł ją wcześniej do willi, podczas gdy nieświadoma niczego Joanna, szukała sukienki na własną rękę. Akcja w Gremlinie nieco mnie ostudziła i spodziewałem się, że rzuci mi ten prezent w twarz razem z wyzwiskami, albo po prostu go zignoruje. Tymczasem tuż przed osiemnastą zeszła na dół w błyszczącej niebieskiej sukience, roztaczając wkoło tyle czaru, że nawet wkurwiony Kostek zapomniał o spuchniętych jajach i gapił się na nią z zachwytem. Podczas spektaklu miałem problem ze skupieniem się na tym, co działo się na scenie, bo moją uwagę pochłaniała ona.

— Gdzie idziemy? — pyta, gdy zamiast do wyjścia, prowadzę ją przez służbowe przejście, gdzie ochrona przepuszcza mnie bez problemu.

— Darek! — słyszę radosny głos za plecami. — Jak miło cię widzieć.

— Agnieszka!

— Rozumiem, że idziesz na Metaxę — śmieje się, gdy ją przytulam.

— A mogłoby być inaczej?

— Raczej nie, masz rację. — Spogląda na Joannę. — A kimże jest twoja towarzyszka?

Pierwszy raz przyprowadziłem ze sobą kobietę. Co prawda przy moim boku na różnych imprezach pojawiały się dziewczyny, jednak na żadnej naprawdę istotnej nie miałem ochoty być z kimś, na kim mi nie zależało. Premiery spektakli mojego przyjaciela były zbyt ważne, aby zabierać na nie jednorazowe znajome. Wolałem być sam, w towarzystwie swoich goryli, niż cokolwiek udawać. Może byłem sukinsynem, ale byłem też szczery. I teraz za tę cechę miałem się tłumaczyć.

— To Joanna Walczak — mówię i na chwilę się zapowietrzam, próbując połknąć słowa, które cisną mi się na usta „moja… kto? Dziewczyna? Kobieta? Kochanka?”

Agnieszka jest inteligentną kobietą i w jej spojrzeniu od razu dostrzegam zrozumienie. Ujmuje dłoń Joanny i uśmiecha się szeroko.

— Agnieszka Duke — mówi ciepło. — Bardzo mi miło.

— Duke? Jesteś…

— Żoną Petera — dokańcza Agnieszka. — Jak ci się podobał spektakl?

— Och, był niezwykły! — zachwyca się Joanna. — Pierwszy raz miałam okazję obejrzeć balet na żywo i chyba się zakochałam!

— W balecie? — śmieje się Agnieszka. — Czy raczej któryś z naszych chłopaków wpadł ci w oko?

Joanna chichocze.

— Wiesz — przysuwa się do Agnieszki i szepcze, starając się, abym nie usłyszał. — Ten co grał przyjaciela głównego bohatera, to naprawdę niezłe ciacho.

Agnieszka wybucha śmiechem, a mnie niestety wcale do śmiechu nie jest. Zazdrość kłuje mnie tak, że najchętniej poszedłbym zaraz do garderoby Adama, bo to z pewnością o niego chodzi, i natłukłbym mu tylko za to, że spodobał się Joannie.

— Och tak. Nasz ciemnowłosy Adam. Mmmm — mruczy Agnieszka.

Kipię ze złości, mając chęć przypomnieć jej, że jest mężatką, gdy ona nagle nachyla się do mnie i mówi konspiracyjnym szeptem:

— Ciekawe, że to właśnie ciemnowłosy Adam… — Puszcza mi oko. — Rozgośćcie się, a tymczasem ja muszę was przeprosić. Obowiązki wzywają — dodaje głośno i rusza w głąb korytarza.

Wzdycham i wciąż wkurzony prowadzę Joannę za kulisy. Peter od razu nas zauważa i podbiega, by się przywitać. Z szerokim uśmiechem wita się najpierw z Joanną, przyprawiając mnie o jeszcze gorszy humor.

— Gdybym wiedział, że przyprowadzisz ze sobą tak uroczą damę, to oglądałbym przedstawienie z twojej loży — stwierdza, składając zbyt długi w mojej ocenie pocałunek na dłoni Joanny.

Ta czerwieni się, wywołując we mnie kolejną falę złości.

— Dawaj tę Metaxę, bo się śpieszę — mówię poirytowany.

Joanna spogląda na mnie z niedowierzaniem, a Peter wygląda jakby miał banana w ustach. Szczerzy się jak głupi, ale nie komentuje mojego zachowania. Rozsądnie. Klepie mnie po plecach i gestem zaprasza do przejścia dalej.

— Mogę coś powiedzieć? — pyta rozbawiony, ściszając głos.

— Milcz, jeśli chcesz zachować zęby.

— Ok — kiwa głową, chichocząc i nalewa w kieliszki złotej Metaxy.

— Gratuluję tak wspaniałego spektaklu — mówi Joanna, unosząc kieliszek.

— Dziękuję — odpowiada Peter, po czym patrząc mi w oczy, upija łyk i z szelmowskim uśmiechem dodaje: — Może chcesz poznać odtwórców głównych ról? Gabriel i Adam gdzieś tu się kręcą, Marcus też mi gdzieś mignął, o, a tam stoi James.

Gdybym nie obejmował jedną ręką Joanny, a w drugiej nie trzymał kieliszka z Metaxą, to Peter właśnie oberwałby w gębę, ale dopiero kiedy Joanna wyraża chęć zapoznania się z chłopakami, postanawiam interweniować. Nie mam zamiaru dopuścić do tego, aby rozmawiała z tancerzami, po prostu nie mogę znieść samej myśli o tym, że jest w otoczeniu innych mężczyzn.

— Może innym razem — mówię głośno, odstawiając kieliszek na stolik. — Musimy iść.

— Naprawdę? Myślałam, że poznam solistów.

Ignoruję ją, widząc, że z głębi korytarza wyłania się Gabriel i Marcus. Tych dwóch to znani podrywacze, dlatego nie mam zamiaru zostać tu ani chwili dłużej, niezależnie od tego, czy Joannie to się podoba czy nie.

— Spektakl jest świetny — mówię, po czym ujmuję dłoń Petera i przysuwam się do niego. — Jesteś martwy — syczę.

— A ty zakochany — odpowiada szeptem, wybuchając śmiechem.

Kręcę głową i odsuwam się. Przez moment na twarzy Petera widzę troskę.

— Przyjedź w czwartek — mówi, gdy odchodzę.

Uśmiecham się i wychodzę z Joanną na korytarz.

Zastanawiam się, czy moje myśli są widoczne dla innych skoro Peter w pięć minut mnie rozgryzł, podobnie Agnieszka. A kiedyś przecież potrafiłem perfekcyjnie ukrywać wszystko, co się we mnie działo, żadne emocje nie przedostawały się na zewnątrz. Czuję, że coś się zmienia i obawiam się, że nie przyniesie to niczego dobrego.

— Dziękuję ci — mówi nagle Joanna, ujmując mnie za dłoń i zatrzymując się.

Patrzę oszołomiony na nasze połączone dłonie, a potem w jej oczy i sam już nie wiem, co się ze mną dzieje. Najchętniej wziąłbym ją teraz w ramiona i nigdy nie przestał całować. Pragnę ukryć ją gdzieś, gdzie tylko ja będę mógł na nią patrzeć i napawać się jej widokiem. Te kilka dni w jej towarzystwie tak bardzo zmieniły moje życie, że nie potrafię już myśleć o jutrze bez uwzględnienia jej w swoich planach. Nie puszczając dłoni, przyciągam ją bliżej i dotykam policzka. Zamyka oczy i w chwili, gdy mam zamiar ją pocałować, pojawia się Węgrzyn. Kurwa! — klnę w myślach i odsuwam się od niej, widząc na jej twarzy zawód i zmieszanie. Kiedy idziemy korytarzem, Węgrzyn informuje mnie, że BMka jest gotowa i czeka pod wejściem głównym. No tak, przecież muszę dziś wyjaśnić sprawę w Trollu. Jestem wkurwiony, że muszę ją zostawić, ale to ważne i nie mogę z tym czekać.

— Joanno. Kostek odwiezie cię do willi. Ja muszę coś jeszcze załatwić. Nie czekaj na mnie.

Wyraz jej twarzy zmienia się. Z błogiego oczekiwania i ekscytacji nie zostało już nic, teraz widzę tam tylko zawód. Wiele bym dał, aby była to reakcja na to, że ją zostawiam, jednak zdaję sobie sprawę, że raczej przypomniała sobie, kim jestem. Nie mam czasu się nad tym zastanawiać, a tym bardziej cokolwiek tłumaczyć, wsadzam ją do więc do limuzyny, nie obdarzając nawet spojrzeniem, a potem zajmuje kanapę w BMce i każę Węgrzynowi wieźć się do Trolla.


***

Troll to jeden z moich klubów w centrum. Ma szemraną opinię, głównie ze względu na to, że swojego czasu osobiście najczęściej tam bywałem, ale w rzeczywistości jest to jeden z najpopularniejszych klubów w stolicy. Niestety, po tym co usłyszałem od policji dziś rano, renoma lokalu wkrótce może sięgnąć dna. Dlatego zaprowadzenie tam porządku to dla mnie priorytet.

Kilka miesięcy temu, głównie ze względu na to, że spędzałem wiele czasu nad projektem hamburskim, dałem wolną rękę niektórym moim ludziom, aby prowadzili część biznesu w moim imieniu. Teraz wyglądało na to, że to był błąd, a wyznaczeni ludzie nadużywają mojego zaufania, kręcąc na boku takie lody, że musiałem się wysilić, aby ukryć szok, słysząc wieści przekazywane mi przez policję. Handel żywym towarem budził we mnie odrazę i od początku mojej „kariery” w roli szefa zlikwidowałem wszelkie źródła tego procederu, narażając się wielu ciemnym typom, kochającym poniżanie innych. Nie chciałem tego gówna u siebie i nie mogłem pozwolić, by to się działo pod moim bokiem. Dodatkowo wkurwia mnie fakt, że dowiedziałem się tego wszystkiego od policji, za co mam zamiar rozliczyć Gawrę, który najwyraźniej pokpił ostatnio sprawę i nie dopełnił swoich obowiązków. Minęło też kilka dni, a on nie miał dla mnie żadnych informacji na temat lewego gońca. Ostatnio nagromadziło się wiele spraw, które zamierzałem rozwiązać po kolei. Coś było nie tak, dlatego postanowiłem nie informować żadnego ze swoich ludzi o moich planach. Wszyscy sądzili, że spędzam czas na balecie, na dodatek z kobietą, a to nasuwało jedynie słuszny wniosek, że będę raczej zajęty wieczorem i w nocy.

Kiedy dojeżdżamy na miejsce, każę Węgrzynowi zadzwonić do Gawry, po czym wysiadam i tylnym wejściem wchodzę do środka. Za mną podąża Węgrzyn i jeszcze dwóch moich ludzi, którzy jechali drugim wozem. Ochrona lokalu na mój widok jest tak zaskoczona, że daje mi to do myślenia. Wchodzę na górę i rozglądam się chwilę z prywatnego balkonu po zatłoczonym klubie, po czym ruszam do swojego biura, polecając zawołać Farowskiego. Fara jest managerem Trolla i wiem, że kręci różne biznesy na boku. Dotychczas przymykałem na to oko, bo nie robił szumu, ale nie spodziewałem się, że będzie działał wbrew moim zasadom. Mam zamiar postawić go do pionu.

Z rozpędem wchodzę do swojego biura, kipiąc ze złości, ale dopiero widok w środku doprowadza mnie do furii. Fara dmucha jakąś małolatę na moim biurku, gdy ta wręcz wyje, błagając, by przestał. Jej twarz wykrzywiona jest bólem i strachem, ubranie jest podarte, a pod okiem maluje się bordowy siniak.

Wybucham. Rzucam się na gnoja, chwytam za włosy i wykręciwszy rękę, popycham na ścianę.

— Tak prowadzisz mój klub, żałosny śmieciu? — syczę mu do ucha, podczas gdy ten próbuje wyrwać się z mojego uścisku.

Ja jednak napieram na niego całym ciałem, a jestem od niego dużo wyższy i lepiej zbudowany, dlatego zwyczajnie nie ma szans. Rzucam nim o podłogę niczym szmacianą lalką i kopię raz za razem, aż w drzwiach pojawia się Węgrzyn z chłopakami i kilku ochroniarzy klubu. Na ich widok opamiętuję się, poprawiam marynarkę, podchodzę do barku i nalewam sobie whisky. Wypijam duszkiem, zastanawiając się, co dalej. Mam na tyle rozumu, że staję tyłem, aby nie pokazywać dziewczynie swojej twarzy. Jest teraz w szoku, ale wolę nie ryzykować, że mnie rozpozna. Zdaję sobie sprawę, że jestem zwyczajnie w dupie, próbuję tylko ogarnąć w jak głębokiej.

— Podnieście to ścierwo — rzucam przez ramię wskazując na Farowskiego, w szybie zaś obserwuję tymczasem dziewczynę, która zdążyła nieco się zasłonić i teraz stoi skulona pod ścianą. Jej młodziutką twarz szpeci rozmazany makijaż pomieszany z krwią i łzami. Jest mi tak cholernie wstyd wobec niej. Nie wiem dlaczego, ale czuję jakbym to ja sam jej to zrobił.

Skinąwszy na Węgrzyna każę mu założyć kominiarkę i wyprowadzić dziewczynę do konferencyjnej. Ten zakrywa twarz, a ja proszę dziewczynę aby się ubrała. Ona drżąc i chlipiąc, ostrożnie bierze bluzkę z sofy i ubiera się, a wówczas Węgrzyn wyprowadza ją z biura.

— Ile masz lat? — pytam, zanim wyjdzie z biura.

— Piętnaście.

— Kurwa! — wrzeszczę, rzucając szklanką o ścianę i rozbijając ją w drobny mak.

Dziewczyna krzyczy z przerażenia, a Węgrzyn ciągnie ją na zewnątrz. Ochroniarze klubu cofają się w stronę wyjścia, ale na widok moich ludzi nie ośmielają się drgnąć.

Odwracam się, wyjmuję Kimbera i przyglądam się broni, idąc w kierunku Farowskiego. Ten zdążył schować fujarę do spodni, ale na widok broni zaczyna spazmatycznie szlochać i błagać, bym mu darował.

Wiele razy już słyszałem jak ludzie błagają o życie. Przez te lata popłynęło wiele łez, setki bluzgów i tyleż obietnic. Niektórzy sprzedawali swoje domy, a nawet rodziny, inni próbowali zaprzedać nawet własne ciała i dusze, aby tylko ratować życie, inni udawali niewzruszonych, pozowali na twardych, ale gdy tylko widzieli błysk broni przed twarzą pokornieli. Większość z nich nigdy nie miała litości wobec innych. Kradli, oszukiwali, gwałcili, mordowali, torturowali, ale gdy sami stawali w obliczu śmierci, błagali o kontynuację swojego nędznego życia. Podobnie teraz Fara błaga o drugą szansę, przeprasza i obiecuje lojalność, płacze i wygląda tak żałośnie, że można by nawet mu współczuć. Można, gdyby nie jeden drobny szczegół — ta dziewczyna, którą właśnie wyprowadził Węgrzyn, a która, czego jestem pewien, nie jest jedyną, skrzywdzoną przez Farowskiego.

— A ty posłuchałeś, gdy ona prosiła cię, byś nie robił jej krzywdy? — pytam, wskazując na drzwi, za którymi zniknął Węgrzyn z dziewczyną. — Co z ciebie za mężczyzna Farowski?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 20.58
drukowana A5
za 49.9