Prolog
Trzy dni przed spektaklem Petera
Darek
— Czyli nadal nic nie mamy — stwierdzam, czytając po raz kolejny skan aktu notarialnego, według którego ja i Czarek jesteśmy współwłaścicielami spółki, o którą od ponad trzydziestu lat toczy się zawzięta walka.
Po kilku dniach odgadliśmy wreszcie hasło do pliku. Chociaż ojciec podał nam wskazówki, to dotychczas nie mogliśmy poradzić sobie z zagadką. Hasło jest w słoiku babci — powiedział, a my nie mieliśmy pojęcia, o co mu chodziło. Wpisywaliśmy na milion sposobów słowo „pieniądze”, w różnych językach i kombinacjach, aż wreszcie, kiedy już chciałem oddać zlecenie znajomemu informatykowi, przypomniałem sobie, jak babcia nazywała ten słoik. „Złoty dżem” jednak również nie pasował. Czarek zmuszał mnie do wytężenia umysłu i przypomnienia sobie jakichś szczegółów, bo twierdził, że nie możemy pozwolić, aby obca osoba weszła w posiadanie informacji, które mogą znajdować się w pliku. Siedziałem dwa dni, zastanawiając się, jaki szczegół mi umyka, gdy wreszcie sobie przypomniałem. W słoiku babci, poza pieniędzmi, które zbierała latami, znajdowało się zdjęcie, na którym uwieczniono mamę, nas dwóch i babcię. Nie wiem, kiedy i przez kogo zostało zrobione, ani także, dlaczego babcia miał do niego taki sentyment, ale faktem było to, że wyglądaliśmy na nim jak szczęśliwa rodzina. W sumie to nie wiem, co się ostatecznie z nim stało. Tak czy inaczej, ponownie niewiele nam to odkrycie dawało, bo wpisywanie wszelkich skojarzeń ze zdjęciem nie przynosiło rezultatu. Kiedy więc Czarek wreszcie wpisał „RODZINA” i plik się otworzył, z radości omal się nie popłakaliśmy. Teraz zaś, po przeczytaniu pierwszego z ponumerowanych dokumentów, znajdujących się w spakowanym folderze, nasz entuzjazm zmalał niemal do zera, ponownie bowiem byliśmy tam, gdzie wcześniej. Pośrodku wielkiego nigdzie.
— Ale przecież twierdził… — Czarek brzmi na załamanego, a wygląda jeszcze gorzej, gdy tak wpatruje się z niedowierzaniem w ekran.
— Nasz ojciec zawsze kłamał. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej — mówię, nie bez żalu. Naprawdę sądziłem, że chociaż na koniec życia nie kłamał. Ponownie wraca cały żal, który czułem do ojca, a który zdawało mi się, pogrzebałem wraz z nim.
— Czyli oddaliśmy firmę za darmo — mówi Czarek, wstając.
— Za pieprzone dziesięć milionów.
— Czyli za darmo — prycha. — Nie wierzę, że to się tak kończy.
Patrzę na ekran laptopa, czując zniechęcenie, rezygnację, która otula moje serce coraz ciaśniej. To rzeczywiście koniec. Wraz ze sprzedażą firmy sprawa się kończy. Może to i dobrze? W sumie to niczego nie tracimy. Jesteśmy zabezpieczeni finansowo, a biznes, który prowadzimy zapewni nam dobry byt. Może skoro firma nie należy już do nas, to Lont się od nas odpieprzy? Czy tego chcę? Czy to mi wystarczy? Czy nie zadręczy mnie świadomość, że gdzieś tam kryje się człowiek, który zrujnował życie moim rodzicom, a potem mnie i Czarkowi? Czy będę w stanie pozwolić by cała ta intryga poszła w zapomnienie? Po chwili stwierdzam, że to niemożliwe, aby to był koniec. Nie jestem w stanie uwierzyć, że faktycznie odzyskanie przez Lonta firmy kończy sprawę. Jego zawziętość świadczy, że majątek to nie wszystko i że on chce czegoś więcej. Poza tym jest jeszcze matka, którą obiecaliśmy odnaleźć, a którą uprowadził właśnie Farowski.
— To nie może być wszystko — mówi nagle Czarek. — Otwórzmy kolejne pliki, może tam coś będzie.
Wzdycham, ale robię, o co prosi i po chwili naszym oczom ukazuje się kilka zdjęć, na których widać odręczne zapiski, jakieś daty, powiązania, wydarzenia i inne zdjęcia. Najpierw nie rozumiem, na co patrzę, dopiero po chwili dociera do mnie waga informacji znalezionych przez ojca. Ale kiedy zaczynam rozumieć jakie znaczenie mają dla nas, wzdycham ciężko. Rzeczywiście, to z pewnością nie koniec. Nie wiem tylko, czy bardziej się cieszę czy martwię. Widzę, że Czarek także zrozumiał, jak wielką wagę mają informacje, które widnieją na ekranie. Nie odzywam się, bo zwyczajnie nie wiem, co właściwie powiedzieć. Ludzie, których nazwiska i twarze widnieją na ekranie, nie są zwykłymi ludźmi. To persony pełniące znaczące stanowiska w kraju i za granicą, a oskarżenia, które same formułują się w mojej głowie, ujawnione z pewnością wywołałyby międzynarodowy skandal. Siatka powiązań jest zagmatwana i aż trudno uwierzyć, że to nasz wolfram budzi aż takie zainteresowanie.
— Co z tym zrobimy? — pyta Czarek po bardzo długiej chwili ciszy, patrząc na mnie przerażonym wzrokiem. — To taka bomba, że aż boję się o tym myśleć.
— Szczerze mówiąc nie spodziewałem się.
— A kto mógł się spodziewać? Ojciec mówił półsłówkami. Tylko co nam to tak naprawdę daje?
Patrzę na brata i nagle wpada mi do głowy myśl, którą wyrażam na głos.
— Nikt nie wie, że Edwin nie żyje. Ani Lont, ani Radomski, ani Jarczyk. Nikt, poza nami.
Czarek zerka na mnie zdezorientowany.
— O co ci chodzi?
— O to, że mamy takie karty, że wszyscy muszą się z nami liczyć.
— Chcesz to ujawnić?
— A ty nie?
Czarek spogląda na ekran, potem na mnie i się uśmiecha, a zaraz potem kręci głową.
— Znając polskie realia, to tego typu dowody nie będą wystarczające, aby wsadzić tych ludzi.
— Masz rację, ale mogą być dobrym punktem wyjścia w negocjacjach.
— Chcesz negocjować z Lontem? — Czarek wygląda na wystraszonego.
— Nie, nie z nim.
— Radomski to cienki Bolek — macha ręką.
— Myślę o kimś wyżej.
Czarek opada na oparcie krzesła.
— Prokuratura?
— CBA i ABW.
Mierzymy się chwilę wzrokiem, aż Czarek wypuszcza powietrze i się zamyśla.
— To, co tu mamy, wystarczyłoby na wywołanie bałaganu w kraju i za granicą — mówię — jednak ci ludzie potrafią sobie radzić z takimi problemami. Uciszyliby nas i ukręcili sprawie łeb tak szybko, że nie zdążylibyśmy mrugnąć. Dlatego musimy podejść do sprawy ostrożnie, przemyśleć ją i załatwić tak, abyśmy to my byli wygranymi.
— Szantaż?
— Nie, mam lepszy pomysł.
— Oświeć mnie, bo nie rozumiem.
Nachylam się do Czarka.
— Damy Lontowi Edwina, a służbom Lonta — mówię cicho.
— Niby jak?
— Jeszcze nie mam sprecyzowanego planu. Dopiero na to wpadłem. Ale jeśli wszystko dobrze pójdzie, to zapewnię nam wolność od tego burdelu, a sobie spokój sumienia.
Czarek parska.
— Co cię tak bawi? Perspektywa normalnego życia?
— Nie skąd, o tym wszyscy marzymy, ale czy aby nie za daleko wybiegasz z tym spokojem sumienia? Obaj wiemy, że w naszym przypadku to niemożliwe.
Zamykam oczy. Do tej pory sam tak myślałem. Jednak ostatnie kilka miesięcy bardzo mnie zmieniły. I chociaż wciąż mam wątpliwości, to wiara w lepsze jutro, tak charakterystyczna dla mojej żony, udzieliła się także mnie. I chociaż wiem, że odkupienie może być dla mnie niemożliwe, to będę go szukał.
— Spróbuję — stwierdzam.
W dążeniu do odkupienia
Plan
Darek
— Myślałeś, że twoje szczęście będzie trwało wiecznie? — Słyszę głos, który skądś znam, ale nie mogę sobie przypomnieć skąd.
Odwracam się w stronę kraty i widzę wysokiego faceta z brodą tak zadbaną, że fryzura Travolty z Gorączki sobotniej nocy, to przy tym kołtun. Wiem już, skąd znam tego gościa. To policjant, który był u mnie w domu razem z Radomskim, gdy szukali tych zaginionych nieletnich. Nie pamiętam jego nazwiska, ale za to pamiętam, że już wtedy wydał mi się strasznie narwany i ewidentnie cięty na mnie. Wtedy usadziłem go dość łatwo, za to teraz muszę pozwolić mu na chwilę triumfu.
— Wielki Szuma wreszcie za kratkami. — Facet opiera się o kratę. — Wiesz, że już cała Warszawa o tym trąbi? Nie minęła nawet godzina, odkąd tu jesteś i już wszyscy wiedzą, że mityczny nieuchwytny biznesmen z Kabatów wpadł. Wstyd, co nie?
Wzdycham tylko. W dupie mam to, co mówi ulica, a tym bardziej nie obchodzi mnie opinia tego gogusia z wymuskaną brodą. Odwracam głowę, ignorując go dość ostentacyjnie i zatapiam się w myślach. Przypominam sobie jej piękne niebieskie spojrzenie, w którym widziałem zrozumienie, wtedy gdy mnie zabierali. Bała się, ale chciała dać mi poczucie wsparcia. Nie płakała, chociaż łzy błyszczały w jej oczach. Uśmiechała się. I ten właśnie uśmiech teraz sobie wyobrażam. Chciałbym oszczędzić jej tego bólu, ale skoro nie mogę, to zadowolę się faktem, że nie rozpaczała, że zachowała się tak godnie, że jestem z niej dumny.
— Wyłaź — krzyczy nagle facet, którego przed momentem olałem i otwiera kratę. — Pogadamy sobie.
Chciałbym mu powiedzieć, że z nim nie będę rozmawiał, ale wiem, że to nie przyniesie mi nic dobrego. Nie zamierzam dyskutować ani się stawiać. Jestem tu w jednym celu i nie zepsuję tego chęcią pokazania temu młokosowi, gdzie jego miejsce. Przeczekam. Radomski niedługo przyjedzie i wszystko zacznie się toczyć tak, jak trzeba. Wstaję z pryczy i podchodzę do kraty, gdzie dyżurny zakłada mi kajdanki, a potem prowadzi do pokoju przesłuchań, ale wtedy tamten bierze mnie pod ramię i odsyła dyżurnego, a potem prowadzi do kibla. Wiem już, że mam przesrane. Nie przesłuchuje się aresztantów w kiblu, a skoro tu jestem, to ten goguś zamierza zrobić coś, co nie ma szans się nagrać. Zastanawiam się, co on ma do mnie? Ja nawet nie potrafię przypomnieć sobie jego nazwiska. Nie mam jednak czasu na dłuższe rozważania, bo obrywam kopniaka w tył nóg, a gdy opadam na kolana, do mojej szczęki dochodzi jeszcze sierpowy, który zwala mnie na podłogę.
— Kurwa, jakie to przyjemne! — cieszy się tamten, gdy ja próbuję podnieść się przynajmniej do pozycji siedzącej. — Marzyłem o tym, odkąd pierwszy raz cię zobaczyłem.
Chciałbym mu oddać. Tak bardzo chciałbym mu oddać. Wiem jednak, że nie mogę. On zapewne tylko na to czeka, aby dopieprzyć mi napaść na policjanta. Mógłby mnie wtedy zabić, niby w obronie własnej. Postanawiam przetrwać. Radomski zaraz powinien wrócić. Wstaję, choć nie bez wysiłku, poza tym ze skutymi rękami jest nieco trudniej.
— Tak wyglądają teraz przesłuchania? — pytam, ścierając krew z rozciętej wargi.
— A co, nie podoba ci się?
— Po prostu chcę poznać nowe zwyczaje. Kiedyś przesłuchujący przynajmniej się przedstawiał, zanim przystąpił do czynności.
Chcę zyskać na czasie, więc liczę, że gość jest rozmowny.
— A żebyś wiedział, że ci się przedstawię — syczy, zbliżając się. — Zapamiętasz każdą literę mojego nazwiska, bo ci ją wbiję pięścią do głowy!
Facet rusza na mnie z impetem i zamachuje się, jednak nie trafia. Robię kilka kolejnych uników, a potem podcinam go i pozwalam, by upadł. A potem się odsuwam. Najlepszym wyjściem byłoby w tej chwili stąd wyjść i pójść do dyżurnego, ale nagle dopada mnie myśl, że to nie jest zbieg okoliczności. Dlaczego bowiem policjant, który od lat mnie ściga, zamierza mi teraz wpierdolić? I to nie do końca po cichu? Nie wierzę, że aż tak zalazłem mu za skórę. Obawiam się, że to zaplanowane działanie. Czyje? Tego łatwo mogę się domyślić.
— Dużo ci zapłacili? — pytam, gdy facet gramoli się z podłogi. — Masz mnie zabić, czy tylko uszkodzić?
Gość rzuca się na mnie, ale puszczam go bokiem i po chwili przyciskam do ściany.
— Jak widzisz, mógłbym z łatwością skręcić ci teraz kark. Nie zrobię tego, tylko dlatego, że jestem tu w ważnej sprawie, którą chcę doprowadzić do końca. Nie wierzę, że stoisz po przeciwnej stronie barykady, dlatego pytam, kto ci zapłacił?
— Takie ścierwo jak ty sprzątam bez zapłaty — syczy, próbując się wyrwać, ale trzymam go jeszcze mocniej.
— Nie obrażę się, bo masz rację. I pewnie w innych okolicznościach sam bym się sprzątnął, ale teraz są ważniejsze sprawy.
— Nie dla mnie — mamrocze gość.
— Masz coś do mnie? — pytam i puszczam go. — Coś prywatnego?
Facet stoi chwilę tyłem do mnie z pochyloną głową, po czym ponownie rzuca się na mnie. Tym razem nie jestem przygotowany i nie mam szans odparować ataku. Potykam się i uderzam plecami w umywalkę, a potem upadam na podłogę. Facet błyskawicznie siada na mnie i zaczyna okładać, wyrzucając z siebie wściekłe słowa, z których niewiele mogę zrozumieć. Próbuję się zasłaniać, ale kajdanki bardzo mi to utrudniają. Obrywam w skroń i widzę gwiazdy, które szybko zanikają pod wpływem kolejnych ciosów. Usiłuję zwalić gościa z siebie, jest jednak bardzo silny. Po kilku próbach wreszcie udaje mi się za to zarzucić ręce za jego szyję i przyciskam go mocno do siebie, uniemożliwiając wyprowadzenie kolejnych ciosów w twarz. Teraz za to obija mi żebra. Zakładam zacisk nogami na jego biodrach i ściskam, licząc, że odbiorę mu trochę tchu. Ciosy są coraz lżejsze, ale trzymam go do momentu, aż zaczyna walczyć o oddech. Wtedy błyskawicznie go od siebie odpycham i odsuwam się pod drugą ścianę, aby znaleźć się poza jego zasięgiem. Czuję wściekłość, że znalazłem się w tej sytuacji, ale zmuszam się, aby zapanować nad odruchami. Tak bardzo chciałbym go zajebać, że aż się cały trzęsę. Nie mogę spowodować żadnych obrażeń ciała funkcjonariusza, bo oskarży mnie o napaść, a wtedy będę miał przesrane. Nie chcę popełnić głupiego błędu, do którego najwyraźniej chce mnie zmusić Lont. Nie mam wątpliwości, że to on nasłał na mnie tego policjanta. Gdyby chciał mnie zabić, to już bym nie żył. On miał za zadanie mnie sprowokować, tyle że coś poszło nie tak.
Spoglądam na niego i widzę, że jego złość nie maleje. Podnosi się i idzie w moim kierunku.
— Kurwa, człowieku, chcesz, żebym cię zabił?
— To ja ciebie zamierzam zajebać! — Rzuca się na mnie, próbując złapać mnie za szyję, ale ostatecznie sięga koszuli, szarpie i popycha mnie na ścianę.
— Zapłacili ci, żebym dostał zarzut napaści?
— W dupie mam ich kasę. Takich jak ty należy wyłapać i odstrzelić, a nie wsadzać. Strata czasu na takich śmieci.
— Czyli to sprawa osobista — stwierdzam.
Facet odrywa mnie od ściany i popycha na drugą.
— Może powiesz, czym ci zawiniłem?
Mam nadzieję go zagadać, zyskać jeszcze więcej czasu, jednocześnie zastanawiam się, gdzie do kurwy nędzy podziewa się Radomski.
— Czym? — syczy. — Jesteś zakałą tego miasta. Przez ciebie i ten twój biznes ludzie tracą rodziny, tracą wszystko, co cenne.
— Jesteś pewien, że zwykli ludzie?
Nie przemyślałem tego pytania i po chwili doświadczam furii faceta, który uderza mnie w brzuch.
— Nie waż się oceniać! — krzyczy. — Nie masz do tego prawa!
Dostaję jeszcze jeden cios na żebra, a kolejne, które miałyby paść na twarz, udaje mi się sparować. Na nic to się zdaje, bo jestem już zmęczony obroną bez ataku i nie jestem w stanie utrzymać równowagi, gdy tamten mnie podcina. Upadam na biodro i uderzam głową w ścianę, co na chwilę wprawia mnie w zamroczenie. Kiedy dochodzę do siebie, czuję dłoń zaciśniętą na szyi i pięść uniesioną do uderzenia.
— Halkiewicz! — słyszę od wejścia. — Co ty odpierdalasz?
Facet błyskawicznie mnie puszcza.
— Zaatakował mnie — mówi. — Musiałem się bronić!
Nie zamierzam się tłumaczyć, to poniżej mojej godności. Radomski patrzy na mnie i kręci głową.
— Spójrz w lustro, to się dowiesz czy ci wierzę — stwierdza komisarz i podchodzi do mnie, pomagając mi wstać. — Ciesz się, że żyjesz Halk — dodaje, uśmiechnąwszy się do mnie.
Radomski wie, że gdybym chciał, to gościa właśnie zeskrobywaliby ze ścian.
— Guzdrałeś się. Kurwa! — jęczę, przyglądając się swojemu odbiciu w lustrze.
— Poradziłeś sobie. –Wzrusza ramionami.
— Przyjebię ci zaraz — mamroczę, próbując zmyć krew.
Radomski uśmiecha się pobłażliwie, po czym podchodzi do tamtego.
— Oddaj broń, Halk.
— O co ci chodzi, Radar? — pyta młodszy policjant.
Zerkam na nich, bo pierwszy raz słyszę ksywę Radomskiego i chce mi się śmiać.
— Długo cię namierzałem — mówi tymczasem komisarz. — Trochę mi napsułeś planów.
— Konfident — syczy Halkiewicz.
— Ja? To ty zadajesz się z gorszym elementem od niego. — Wskazuje na mnie głową. — Bez urazy.
— Jasne — odpowiadam.
W drzwiach staje dwóch mundurowych, a ja opieram się o umywalkę obok Halkiewicza.
— Musiałem coś zrobić, bo ty nie robiłeś nic. Latami kryłeś tego skurwiela!
— Licz się ze słowami Fabian. Masz jeszcze szansę wyjść z tego z twarzą.
— Z twarzą? — śmieje się młody policjant. — W dupie to mam. Cały ten popierdolony system, gdzie takie ścierwa chodzą po świecie bezkarnie.
— I dlatego ułożyłeś własny plan, bez konsultacji z przełożonymi?
— Nie zamierzałem konsultować niczego z taką sprzedajną świnią jak ty.
— Dość tego! — stwierdza ostro Radomski. — Zabierzcie Halkiewicza do aresztu — zwraca się do policjantów, którzy przyglądają się całej wymianie zdań.
Zanim tamci się ruszą, Halkiewicz sięga do kabury, ale jestem szybszy. Doskakuję do niego i odbieram broń. Zaskoczony nie ma szans zareagować i tylko patrzy zdziwiony to na mnie to na Radomskiego. Po chwili zostaje skuty, a Radomski odbiera mu odznakę, zrywając ją z jego szyi.
— Naciesz się — drwi młody. — Nie masz pojęcia, z kim zadzierasz.
Nie mogę się powstrzymać i uderzam Halkiewicza, który właśnie by leżał, gdyby nie to, że trzymają go tamci dwaj.
— O ty, kurwa! — jęczy Halkiewicz, ocierając krew z wargi.
Radomski patrzy na mnie z przyganą, ale ja tylko rozkładam ręce, po czym oddaję mu broń tamtego.
— Wyprowadźcie go — mówi Radomski, gdy tamten jeszcze się odgraża.
Gdy zostajemy sami, komisarz przygląda mi się, po czym mówi z drażniącą wesołością:
— Dałeś się sprać.
— Ze skutymi rękami nie tak łatwo się bronić.
— Świetna wymówka. Potrzebujesz lekarza?
— Jedna sprawa załatwiona — mówię, ignorując jego pytanie. Czuję, że nieźle oberwałem, ale nie mam czasu teraz się nad sobą rozczulać. — Nie macie więcej kretów?
— Tego nie możemy być pewni, ale na razie liczę na spokój.
— Nie wiesz co Halkiewicz do mnie ma? Jego furia wyglądała na prywatne sprawy.
Radomski przygląda mi się chwilę, po czym wyciąga papierosa i zapala.
— Nie macie tu czujek dymu?
— Osobiście zepsułem tę tutaj. — Wskazuje na czujnik nad nami. — A co do Halka. Pamiętasz, jak dwa lata temu przyszliśmy do ciebie w sprawie zaginionych dziewczyn? Kierownik zamierzał odsunąć młodego od sprawy, bo jedną z ofiar była siostra Halka, ale ostatecznie uznał, że nie ma takiej potrzeby.
— To znaczy, że on nadal sądzi, że to ja porwałem te dziewczyny? Przecież załatwiliśmy wtedy sprawę, dziewczyny znalazły się u Farowskiego.
— Tak. Halk jednak drążył dalej, bo Paulina Halkiewicz krótko po powrocie do domu zniknęła ponownie.
— Może po prostu zwiała z domu?
— Na to wygląda. Z raportu od chłopaków z Wybrzeża wynika, że widziano ją w Sopocie w towarzystwie bogatego pięknisia — synalka jakiegoś biznesmena.
— Ale Halkiewicz w to nie wierzy? Myśli, że ją sprzedałem?
Radomski wzrusza ramionami.
— Teraz to ja już nie wiem, co on sobie tam myśli. Zresztą, mamy co innego na głowie. Za godzinę będzie prokurator. Jesteś gotowy?
— Na tyle, na ile można być gotowym na wywrócenie swojego życia do góry nogami.
— Jesteś zdecydowany? — pyta Radomski, a w jego twarzy dostrzegam zmartwienie.
— Nie mam wyjścia.
— Wiesz, że jeśli nie przekonasz prokuratora, to pójdziesz siedzieć?
— Będę się trzymać wiary, że to, co mam, przekona każdego.
Uśmiecham się, bo mój plan przewiduje coś więcej niż prokuraturę, ale komisarz o tym nie wie. Zamierzam rozpieprzyć cały system stworzony przez Lonta i uwolnić się wreszcie od przeszłości. Wiem wystarczająco dużo, aby zapewnić sobie wyjście z pudła i ochronę, ale potrzebuję jeszcze trochę czasu, aby połączyć wszystkie fakty, a potem wyciągnąć starego Farowskiego z nory.
Joanna
Nie wiem, ile czasu spędziłam na tej ulicy wpatrzona w oddalające się światła policyjnej ciężarówki, a potem w ciemną dal, która z chwili na chwilę napawała mnie coraz większym lękiem. Czułam, że nasze życie zmienia się bezpowrotnie i w tamtym momencie nie byłam pewna, jak do tej zmiany podejść. Czy tego właśnie chciałam? Męża w więzieniu i niepewności co do jutra? Oczywiście, że nie. Pragnęłam natomiast jego odkupienia. Codziennie w modlitwie prosiłam Boga o litość dla niego. Żywiłam się nadzieją, że znajdzie się sposób, aby mógł odpokutować winy, wierząc dość naiwnie, że przy tym go nie stracę. Byłam naiwna, byłam głupia.
Łzy ponownie płyną mi po policzkach i nawet nie zauważam, kiedy podchodzi do mnie Czarek. Policjanci, którzy na prośbę Arka ze mną zostali, wsiadają teraz do samochodu i odjeżdżają, a Czarek prowadzi mnie bez słowa do swojego auta i wiezie do domu. Nie do końca wiem, jak przejeżdżamy przez miasto ani bowiem trasa, ani pogoda za szybą, ani nawet pora dnia nie są dla mnie czymś wartym zapamiętania. Jedyne co wiem, to że podczas jazdy zerkam na Czarka raz po raz, orientując się, że mimo iż bardzo się stara, nie potrafi ukryć faktu, że spodziewał się tego, co się stało.
— Zaplanowaliście to? — pytam, gdy wysiadamy z samochodu pod willą, ale on milczy. — Powiedz, proszę. — Idę za nim. — Ja muszę wiedzieć, co się dzieje. — Chwytam go za ramię, gdy jest już na schodach.
— Idź, odpocznij, Aśka. Pogadamy rano, dobrze? — odpowiada spokojnie i rusza w kierunku drzwi.
— Żartujesz? Mój mąż, a twój brat jest w areszcie, a ty wysyłasz mnie spać?! — Biegnę za nim. — Powiedz mi o co chodzi?
— To nie ja powinienem to zrobić.
— A kto?
— Darek.
— Przecież on jest w areszcie! Nie mam na razie możliwości, aby się z nim zobaczyć.
— Kosma już działa — stwierdza, wchodząc do domu.
— Czarek, do cholery, nie zbywaj mnie. Mam prawo wiedzieć, co się dzieje.
Wchodzę za nim do środka, ale on wciąż mnie ignoruje. Próbuje schować się w toalecie i zamyka mi drzwi przed nosem.
— Poczekam! Wiesz o tym? Nie dam się spławić! To jest poważna sprawa! — krzyczę, stojąc pod drzwiami. — Musisz mi powiedzieć o co chodzi, bo oszaleję!
— Musisz uzbroić się w cierpliwość — odpowiada, wychodząc po minucie.
— Dlaczego mnie tak traktujesz? Brat cię nic nie obchodzi?
Czarek spogląda na mnie z przyganą, wzdycha, a potem mija i wchodzi po schodach na górę.
— Nie rób mi tego, proszę. Tak nie można. Ty coś wiesz i nie chcesz mi powiedzieć! Jestem jego żoną!
— Co tu się dzieje? Dzieci śpią — mówi Wiktoria, która właśnie pojawia się na schodach.
— Wiki, może ty przemówisz mu… — Wybucham płaczem.
— Co się stało? — Wiktoria zbiega po schodach i mnie przytula.
— Darka aresztowali.
— O Boże…
— Czarek coś wie i nie chce mi powiedzieć.
— To prawda? — Wiktoria zerka na męża.
— Wkrótce. Wszystko wyjaśni się wkrótce — odpowiada twardo Czarek.
— Ale o co tu chodzi?
— Powtarzam. Wkrótce.
— Co to znaczy wkrótce, do cholery! — krzyczę. — Ile to oznacza? Dzień, dwa, tydzień, miesiąc?
— Nie wiem — odpowiada Czarek. — Musisz się uspokoić. Cierpliwość popłaca, wierz mi.
Patrzę na niego ze złością. Wiktoria przytula mnie mocniej i prowadzi do salonu, gdzie sadza na sofie.
— Asiu, wiem, że ci ciężko, ale musisz być cierpliwa. Skoro Czarek mówi, żebyśmy poczekali, to tak musimy zrobić.
— Ale skoro coś wie, to dlaczego nie może mi powiedzieć, o co chodzi? Przecież to oczywiste, że wie wszystko.
Wiktoria wzdycha.
— Myślę, że ma dobry powód. A ty musisz się nauczyć, że w tym świecie…
— Mam dość tych głupich zasad w tym waszym świecie! — Odpycham ją i wstaję. — Nic tu nie jest normalne! Wszędzie tylko ciemne interesy, podsłuchy, intrygi i czyhanie na drugiego. Zło czai się w każdym wydarzeniu, a ja mam tego dość!
— Wiedziałaś, za kogo wychodzisz! — mówi twardo Wiktoria.
— Tak! I właśnie ze względu na niego chcę, by to się skończyło!
— A pomyślałaś, że może właśnie to wszystko dzieje się po to, aby się skończyło?
Zastygam. Czy Wiktoria ma rację? Czy to możliwe, że Darek wymyślił sposób, aby nasze życie się zmieniło? Próbuję przypomnieć sobie jego ostatnie słowa i uświadamiam sobie, że dał mi subtelnie znak, że to wszystko ma swój cel. Mówił o zmianie, ale ja nie zrozumiałam. Potem zaś byłam w stanie myśleć tylko o tym, że jego przyszłością są kraty. Myślałam, że zdecydował się odpokutować, mimo iż to oznaczało, że już zawsze będziemy rozdzieleni. Jaka jestem krótkowzroczna! Może mój mądry mąż znalazł sposób na zadośćuczynienie, niekoniecznie pozwalając się zamknąć w więzieniu.
— Myślisz, że znalazł sposób, aby…
— Aśka, ja nic nie myślę! — przerywa mi Wiktoria. — Po prostu nie panikuję, czekam na rozwój sytuacji i nie wyciągam pochopnych wniosków. Staram się ufać chłopakom, bo oni wiedzą co robią.
— Ale może coś wymyślili?
— Teraz żałuję, że dałam ci się sprowokować — stwierdza z westchnieniem. — Nie sądziłam, że z ciebie taka panikara!
— Zwyczajnie nie wiem co robić.
Opadam ponownie na sofę. Nadzieja mnie opuszcza.
— Dziś po prostu spróbuj się położyć i przespać.
— Nie ma mowy.
— Dam ci coś na sen, jeśli chcesz.
— Nie chcę — mamroczę, wstając.
Wychodzę do ogrodu i siadam na naszej ławeczce. Tej, na której siedzieliśmy zaraz po tym, jak Darek przywiózł mnie tutaj ponad dwa lata temu, tej, z którą wiążą się także te piękne wspomnienia. Uśmiecham się, zamykam oczy i przypominam sobie te cudowne chwile, ale już po chwili myśli uparcie dążą do tego, co złe, do tego, co mnie przeraża. Tak wiele spraw pozostaje wciąż niewyjaśnionych, tak wiele niedopowiedzeń, tajemnic, małych kłamstw. Niestety, ja także mam w tym wszystkim udział. Tyle razy przymierzałam się, aby mu powiedzieć, ale Edwin prosił, abym powiedziała mu możliwie najpóźniej. Tylko co miał na myśli? Teraz nie żyje i już się nie dowiem. Tymczasem czuję, że to ten czas. On musi wiedzieć, że jego ojciec nie kłamał. Tylko jak do niego dotrzeć? Czy może powiedzieć Czarkowi? Nie mam pojęcia co robić.
Darek
Gdy wchodzę do pokoju przesłuchań, poza prokuratorem okręgowym, widzę tam także Jarczyka i mimowolnie parskam śmiechem. Nie mógł się powstrzymać, sprzedawczyk jeden. Zerkam na siedzącego przy stole Kosmę Werlego i wyczytuję na jego twarzy, że przed nami niełatwa przeprawa.
— Dzień dobry. Jaromir Miszczak-Holtz — prokurator okręgowy Warszawy — przedstawia się tymczasem człowiek, z którym i tak nie zamierzam rozmawiać. Prokuratura nie jest w stanie zapewnić mi wolnej stopy, więc muszę odbębnić to spotkanie, czekając na właściwych ludzi. — Proszę usiąść, Panie Szumiński.
— Dziękuję — stwierdzam, gdy funkcjonariusz rozkuwa moje dłonie, po czym siadam.
Prokurator również siada i zabiera się za przeglądanie teczki, na której widnieje moje nazwisko. Po grubości teczki stwierdzam, że lektura jest bardzo pokaźna, jednak wiem, że nie ma tam ani jednego dowodu. Przez tyle lat udawało mi się utrzymać moje imperium z dala od poważniejszych problemów z prawem, więc wiem, że nie muszę się obawiać. Teraz, z ostatnio zdobytą wiedzą, mam świadomość, że to, że mi się udawało, nie do końca było jedynie moją zasługą. Owszem doszedłem do mistrzostwa w zacieraniu śladów, owszem nauczyłem się panować nad swoją porywczością i nie robić głupot, owszem starałem się nie wchodzić w bagno spraw, którymi się brzydziłem, ale i tak interesy, które robiłem, mogły ściągnąć na mnie kłopoty. Ktoś trzymał nade mną parasol ochronny, ale nie dlatego, że chciał mi pomóc, raczej dlatego, że liczył na wielką kasę. Wciąż nie potrafię tego zrozumieć, bo intryga uknuta przez Lonta jest skomplikowana niczym sztuka przekładu poezji, czyli dla mnie jest czarną magią. Teraz, siedząc przed prokuratorem, wiem, że oni nic na mnie nie mają, jedynie poszlaki, jakieś donosy, żadnych konkretów. Ten fakt sprawia, że zaczynam się zastanawiać nad swoją decyzją. Czy aby na pewno podjąłem właściwą? Przecież mógłbym teraz wstać i po prostu wyjść bez żadnego oskarżenia. Tylko co dalej? Uciekać? Chować się przed Lontem? Znowu zaczynać to wszystko od początku? Nie, to nie w moim stylu. Zdecydowałem już i się nie wycofam. Ryzykuję spędzenie reszty życia w celi, jeśli się nie uda, a w najgorszym wypadku śmierć, ale mobilizuje mnie myśl o Joannie. To dla niej to robię. I zrobiłbym wiele więcej. Uśmiecham się, obserwując, jak ten Miszczak-Holtz przegląda teczkę i wtedy dociera do mnie coś, co już jakiś czas temu czułem, ale teraz przebija się wyraźnie: pragnienie zmiany. I tym razem nie wynika ono z chęci sprawienia przyjemności mojej żonie, ale z wewnętrznej potrzeby naprawienia życia. Zamyślam się nad tym tak bardzo, że dopiero chrząknięcie Kosmy przywraca mnie do rzeczywistości.
Prokurator patrzy na mnie pytającym wzrokiem, ale ja milczę, bo raz, że nie wiem, o co pytał, a dwa nie zamierzam odpowiadać na pytania przy Jarczyku. Nie wiem, skąd dowiedział się o przesłuchaniu, bo Radomski miał umówić mnie tylko z okręgowym, a do mnie należało popchnięcie sprawy wyżej, ponad Jarczyka.
— Panie Szumiński, mój czas jest cenny — stwierdza prokurator, wygładzając swoją śnieżnobiałą koszulę. — Z jakiegoś powodu pan tu jest, a ja chciałbym poznać ten powód.
Mam ochotę podroczyć się z nim, wytykając brak dowodów w wielkiej księdze Szumińskiego, ale mityguję się i zerkam na Kosmę. Rezygnuję z żartów, widząc jego minę.
— Co tu robi zastępca prokuratora generalnego? — pytam, rozpierając się na cholernie niewygodnym i ewidentnie za małym dla mnie krześle. — Aż tak ważny jestem?
— Nie pochlebiaj sobie, Szuma! — wybucha Jarczyk. — Obiecałem, że cię dopadnę i…
— Nie tym tonem panie prokuratorze — wcina się Kosma. — O ile wiem, mój klient zgłosił się na przesłuchanie dobrowolnie, a prokuratura nie wniosła przeciw niemu żadnego oskarżenia. Proszę więc, aby powstrzymał się pan od personalnych wycieczek, notabene nieuprawnionych. Poza tym, śledztwo prowadzi prokuratura okręgowa, o ile się nie mylę. Czy prokuratura generalna zamierza nadzorować każde przesłuchanie w Polsce?
Uśmiecham się bezczelnie, patrząc prosto w oczy Jarczyka, a ten zagryza zęby, próbując ukryć wściekłość.
— Prokurator Jarczyk jest dziś obserwatorem — mówi Miszczak-Holtz. — Ale jeśli pan mecenas potrzebuje wyjaśnienia, to informuję, że są powody, dla których prokuratura generalna zainteresowała się sprawą.
— Nie wątpię — prycham. — Ale nie usłyszy pan ode mnie ani jednego słowa, dopóki pan zastępca prokuratora generalnego — cedzę pełny tytuł, napawając się złością Jarczyka, — jest tutaj obecny.
— Czy ma pan jakieś zastrzeżenia do pana prokuratora?
Uśmiecham się.
— Owszem — odpowiada za mnie Kosma. — Pan prokurator Jarczyk jest uwikłany w sprawę dotyczącą brata pana Szumińskiego, dlatego jego bezstronność pozostawia w tym przypadku wiele do życzenia.
— Nie jesteśmy w sądzie panie mecenasie — odpowiada okręgowy, — a pana klient nie jest o nic oskarżony.
— Dokładnie. Jednak mój klient zamierza zapoznać prokuraturę z faktami, o których wolałby nie mówić przy osobie negatywnie do niego nastawionej.
— Jak ty mnie wkurwiasz, Szuma! — syczy Jarczyk, nachyliwszy się nad stołem.
— Panie prokuratorze — upomina go okręgowy. — Chyba się pan zagalopował. Myślę, że powinien pan wyjść.
— Nie będziesz mi Miszczak mówił co mam robić! Jestem tu z ramienia…
— Panie prokuratorze, po pierwsze proszę o szacunek, bo na niego zapracowałem, a po drugie przypominam, że to nie jest przesłuchanie i skoro pan Szumiński nie życzy sobie pana obecności, to…
— To trzeba było się spotkać w kawiarni!
Zerkam na Kosmę, wytrzymując przemożną chęć powiedzenia temu kapusiowi Jarczykowi z grubej rury, co o nim myślę. Czekam jednak, co zrobi okręgowy. Wiem od Kosmy, że Miszczak-Holtz jest godny zaufania ze względu na znaną w świecie prawniczym dociekliwość i uczciwość. Jak mówi Kosma, z nim nigdy nie mógł się dogadać, więc starał się organizować postępowania przedprocesowe tak, aby go unikać. Teraz jednak właśnie taki niesprzedajny człowiek z ideałami był nam potrzebny i dlatego to jego Kosma wybrał do rozmowy. To, że jest tu Jarczyk, niepotrzebnie zmarnowało nam kilkadziesiąt minut. Cały czas zastanawiam się, co on tu robi i jak się dowiedział. To nie może być przypadek.
— Panie prokuratorze, po co ten upór? — Prośba Miszczaka mnie bawi.
— Może po to, aby wiedzieć, co i komu donieść? — mówię wyprowadzony z równowagi.
Jarczyk blednie, Miszczak jest tak zaskoczony, że aż otwiera usta, a Kosma wywraca oczami. Wiem, że pokrzyżowałem nasze szyki, ale determinacja Jarczyka dała mi do myślenia. Doszedłem do wniosku, że muszę go unieruchomić, aby Lont za szybko nie dowiedział się o moich planach. Nie wiedziałem oczywiście, czy na podstawie informacji, które zamierzałem przekazać, mi się to uda.
— Co ty insynuujesz, Szuma? — Jarczyk pierwszy dochodzi do siebie po wstępnym szoku.
— Ja nie insynuuję. Ja twierdzę — mówię, patrząc w jego oczy.
— To blef, Szumiński! Oczywiste pomówienie, za które cię wsadzę.
— Nie sądzę.
Uznaję, że przyszedł odpowiedni moment, aby ujawnić to, czym dysponuję; przynajmniej tyle, aby postraszyć Jarczyka i zainteresować Miszczaka.
— Przypominam panu, panie zastępco prokuratora generalnego — Kosma znowu wywraca oczami, gdy po raz kolejny ironicznie zwracam się do tego dupka, — że nie tylko moja przeszłość jest zapisana w aktach. O panu również mam wiele ciekawostek, z których zaręczam, że każda będzie niezłym kąskiem dla opinii publicznej, mediów, a przede wszystkim zainteresuje organy ścigania.
— Nie rozśmieszaj mnie, Szumiński. Próbujesz pokazać, jaki jesteś ważny, ale tutaj każdy śmieć szybko trafia tam, gdzie jego miejsce, do śmietnika. Z tobą zrobię to samo.
— Ach, panie zastępco prokuratora generalnego — mówię rozbawiony, — warto było tu przyjść, choćby po to, by zobaczyć, jak daleko jesteście się w stanie posunąć. — Dotykam wymownie rozciętego łuku brwiowego, po czym poważnieję i patrząc Jarczykowi prosto w oczy, dodaję: — Niektóre gry są bardziej intrygujące od innych.
Jarczyk milczy, najwyraźniej przetrawia to, co mu powiedziałem. Jest inteligentny, więc szybko widzę, że dotarło do niego, co wiem. Teraz obaj zastanawiamy się, czy uda mi się doprowadzić do jego zatrzymania. Miszczak patrzy na mnie z wyrazem twarzy wskazującym na zaskoczenie, ale i zainteresowanie.
— Mam dowody na nieuczciwość i zaangażowanie w korupcję pana prokuratora Jarczyka — mówię. — Dlatego nie powiem nic więcej, dopóki ten człowiek tu jest.
Miszczak patrzy na mnie dłuższą chwilę tym razem z kamiennym wyrazem twarzy, po czym wstaje i bez słowa podchodzi do drzwi.
— Dyżurny — woła, wychyliwszy się na korytarz, a kiedy ten przychodzi mówi: –Paweł Jarczyk, jest pan zatrzymany jako podejrzany w sprawie popełnienia przestępstwa korupcji z artykułu 228…
— Co ty pierdolisz, Miszczak! — krzyczy Jarczyk.
— Przysługuje panu prawo do zachowania milczenia…
— Czy ty zdajesz sobie sprawę, co robisz, stary ramolu? Pożegnaj się z robotą. Od jutra nie pracujesz!
— W trakcie przesłuchania będzie pan mógł skorzystać z pomocy obrońcy — kończy formułę niezrażony Miszczak.
— Wierzysz temu bandycie? — Jarczyk rzuca się na okręgowego, ale ten zwinnie się odsuwa i popycha go tak, że ten ląduje na ścianie.
— Dyżurny, proszę odprowadzić pana prokuratora Jarczyka do celi, gdzie poczeka na odpowiednią procedurę i przesłuchanie.
Funkcjonariusz jest skonsternowany, ale widząc nieprzejednaną minę Miszczaka, zakuwa Jarczyka w kajdanki, po czym rusza z nim do wyjścia.
— Popełniłeś duży błąd, Szuma — stwierdza Jarczyk, mijając mnie.
Nie odpowiadam. Patrzę tylko prosto w oczy człowieka, przez którego Czarek omal nie zginął i czuję satysfakcję. Zdaję sobie sprawę, że wyjdzie błyskawicznie, ale może zyskam choć trochę czasu, aby przygotować się na uderzenie. W sumie to jestem zaskoczony rozwojem sytuacji. Nie sądziłem, że Miszczak tak szybko mi uwierzy. W końcu Jarczyk ma rację. To ja jestem przestępcą, a tamten reprezentuje wymiar sprawiedliwości. Normą jest, że w takich przypadkach wierzy się raczej temu drugiemu. Dlatego nie mogę zrozumieć, dlaczego tak łatwo mi poszło. Jego kolejne słowa, zaraz po wyjściu Jarczyka, utwierdzają mnie w przekonaniu, że miałem fart.
— Nie wierzę, że to robię — mamrocze, po czym zwraca się do mnie. — Lepiej, żebyś miał coś ważnego, bo inaczej postaram się o przywrócenie kary śmierci specjalnie dla ciebie!
Patrzę na niego z pobłażaniem.
— Nie wkurwiaj mnie Szumiński! I zacznij gadać.
— Nie tym tonem — odpowiadam.
— Właśnie posadziłem na dwadzieścia cztery zastępcę prokuratora generalnego, wiec mnie nie pouczaj! Ominąłem chyba wszystkie możliwe procedury. Wiesz, co mi za to zrobią?
— Proszę, abyśmy zachowali spokój — stwierdza Kosma. — Mój klient przekaże prokuraturze informacje, a także dowody pozwalające doprowadzić przed sąd pewne osoby, jednak oczekuje czegoś w zamian.
— Czy to są negocjacje? — pyta Miszczak.
— To nie jest nawet przesłuchanie. To luźna rozmowa.
— Jasne.
Mam dość tej farsy. Nie zamierzam przedłużać tej rozmowy.
— Mam informacje, które mogą zniszczyć kariery wielu ludzi, w tym prokuratora Jarczyka, jednak nie po to tu jestem — mówię.
— Masz dowody? — pyta Miszczak.
Patrzę na niego wzrokiem, od którego tamten się zapowietrza. Nie czekam, aż sformułuje kolejne głupie pytanie.
— Wiem, że gonienie za rybkami jest przyjemne, ale ja mogę dać wam wieloryba, może nawet niejednego.
— O kim mówisz? — oczy Miszczaka błyszczą zainteresowaniem.
Zerkam na Kosmę.
— I tu dochodzimy do najważniejszego — mówi mój adwokat. — Mój klient będzie rozmawiał tylko z odpowiednimi służbami.
— Co znaczy z odpowiednimi służbami? — dziwi się prokurator.
W tym momencie Kosma otrzymuje telefon. Ku zaskoczeniu Miszczaka odbiera go i wychodzi. Ponieważ domyślam się, kto i po co dzwoni, nalewam sobie wody i rozparłszy się ponownie na tym cholernie niewygodnym krześle, powoli opróżniam szklankę.
— W co ty pogrywasz, Szumiński? — pyta Miszczak, przyglądając mi się z zainteresowaniem.
— Za chwilę wszystko się wyjaśni — mówię, odstawiwszy szklankę. — A pan, panie prokuratorze ma szansę na kopnięcie kariery tak wysoko, że nigdy pan nawet o tym nie marzył.
Mógłbym się spodziewać radości w jego oczach, ale on wygląda, jakby niczego już od życia nie oczekiwał. Nie jest jeszcze w wieku emerytalnym, ale na jego twarzy widać zmęczenie, które nie jest wynikiem kilku nieprzespanych nocy, czy bieżących problemów. Jego pobrużdżona zmarszczkami skóra sugeruje, że ten człowiek przeszedł wiele i najwyraźniej ma dość. Nie wiem tylko, czego dokładnie. Słyszałem od Kosmy, że jego uczciwość dawała nieźle w kość wielu prawnikom, zwłaszcza tym reprezentującym takie mendy aspołeczne jak ja. Wiem też, że swojego czasu miał przejścia związane z zastraszaniem, podobno porwali mu nawet kogoś z rodziny, a on i tak nie dał się kupić. Dlatego teraz, patrząc na niego, czuję podziw.
— Powiedz mi jedno, Szumiński — stwierdza po chwili. — Powiedz, że nie będę żałował.
Uśmiecham się.
— Zapewniam, że nie — odpowiadam i wtedy do pokoju wraca Kosma.
Uśmiecha się nieznacznie, co daje mi do zrozumienia, że się udało. Czarek się sprawił.
— Możemy kontynuować? — pyta Miszczak, nachyliwszy się nad dokumentami.
— Za chwilę — mówi mój adwokat.
— Na coś czekamy?
— Owszem.
Po kilku minutach do pokoju wchodzą ludzie, których się spodziewałem. Radomski nie zawiódł. Na ich widok Miszczak-Holtz baranieje.
— Co to ma znaczyć? — pyta zaskoczony.
— Dziękujemy panie prokuratorze — mówi niski facet w ciemnym garniturze i okularach w grubych trendowych oprawkach, który podchodzi do stołu. — Sprawę przejmuje prokuratura krajowa.
Miszczak zerka na niego, potem na kolejnego faceta w garniturze, który staje w kącie pokoju, a następnie zatrzymuje wzrok na wysokim długowłosym gościu w skórze, który bezceremonialnie siada przy stole i zarzuca nogi na blat. Ten to Ziemowit Sypuła — taki polski James Bond. Kiedy go poznałem, to porównanie wywołało u mnie rozbawienie, bo chociaż urokiem osobistym może przypominać słynnego 007, to wyglądem i manierami jest daleki od brytyjskiego pierwowzoru. Pierwszy raz miałem z nim do czynienia kilka lat temu, gdy dokonywał audytu projektu błękitnego wolframu. Aby rozpocząć legalną produkcję, musiałem uzyskać zgodę departamentu Proliferacji ABW. Wtedy nie wiedziałem, kto nasłał na mnie zespół do spraw przeciwdziałania broni masowego rażenia, bo wolfram nie należy do materiałów niebezpiecznych. Dziś wiem, że wszystkie moje problemy prokurował pieprzony Lont.
— Co tu robi kontrwywiad? — pyta prokurator, rozglądając się. — O co tu chodzi? — pytanie kieruje do mnie.
Wzdycham.
— Pan prokurator zostaje — mówię.
— Wykonał już swoją robotę — stwierdza facet w okularach, którego nazwiska za nic nie mogę sobie przypomnieć.
— Nie będę powtarzał. — Mój głos jest spokojny, jednocześnie nie pozostawiający wątpliwości, kto ma w tej chwili lepsze karty.
— Siadaj Kondziołka i zacznijmy. Czas każdego z nas jest cenny — stwierdza mamrotliwym tonem Sypuła, wyskubując brud zza paznokci.
Na salony byś się nie nadał — myślę, patrząc na tę obrzydliwą czynność.
— Mów, czego chcesz, Szuma — mówi tymczasem Sypuła.
— Może najpierw niech powie, co ma i na kogo — stwierdza hardo ten w okularach, którego nazwisko daje mi do zrozumienia, z kim mam do czynienia. To Prokurator Krajowy Sebastian Kondziołka, a skoro jest tutaj tak wysoki rangą urzędnik, to wiem, że mam ich uwagę, zanim powiem cokolwiek.
— Jeśli Szumiński chce się dogadać, to nie zamierza nam opowiadać o kilku banknotach dla dozorcy Pałacu Kultury w zamian za wejście na taras widokowy po zamknięciu kas biletowych — mówi agent Sypuła, nadal oglądając swoje paznokcie.
— Skąd mamy mieć pewność, że nie chce ugrać…
— Siadaj człowieku — przerywa mu Sypuła. — Jarczyk to tylko początek, co? — pyta, wreszcie podnosząc głowę i patrząc na mnie swoimi przenikliwymi oczami.
— Góra lodowa — odpowiadam rozluźniony.
— Widzę, że już zaliczyłeś zderzenie — kpi, wskazując na moją twarz.
— Mały wypadek. Gdzie komisarz?
— Radar? Zaraz będzie.
— Robi się tu ciasno — żacha się Kondziołka.
Ignoruję jego żale i czekam, obserwując tymczasem stojącego w kącie drugiego faceta. Wiem, kim jest, ale jego osoba nieco mnie przeraża. Sam szef agencji odpowiedzialnej za ściganie korupcji pofatygował się na to spotkanie? Co mam myśleć? Zerkam na Kosmę, który wygląda na spokojnego, więc sam się rozluźniam. Ufam mu i wiem, że skoro na tym spotkaniu są te, a nie inne osoby, to jest ku temu przyczyna. Kiedy po chwili w pokoju pojawia się Radomski, biorę głęboki wdech. Czas rozpocząć grę, w której mogę stracić wszystko, albo zyskać życie, którego pragnę — życie z Joanną. Od tej rozmowy zależy, czy uda mi się wyeliminować wszystkich, którzy nam zagrażają, czy spędzę resztę życia w więzieniu. Na początek jednak muszę się upewnić, że to, co chcę ujawnić, spotka się z należytą nagrodą.
— Chcę abolicji — stwierdzam, obserwując zaskoczenie niemal na każdej twarzy obecnych tu ludzi. Tylko Sypuła wygląda na znudzonego.
— Myślałem, że chce pan kogoś udupić — stwierdza Kondziołka.
— Owszem i zrobię to z radością, ale muszę mieć pewność, że moje działania zostaną należycie wynagrodzone.
— Przecież nie jest pan skazany, mało tego, nawet o nic oskarżony.
— Nie, ale po tym, co powiem, z pewnością będę.
— Spowiedź to nie tutaj — śmieje się Sypuła. — Pomyliłeś budynki, Szuma.
Nie odpowiadam. Patrzę twardo w oczy prokuratora i czekam. Omawiałem tę sprawę z Kosmą wielokrotnie i wiem, jakie mam opcje w ramach prawa polskiego, a właściwie powinienem powiedzieć, że tak naprawdę, to zważywszy moją przeszłość, nie mam żadnych. Nie mam złudzeń, że mógłbym skorzystać z ułaskawienia, poza tym odrzucam tę możliwość głównie ze względu na zbyt długi czas, jakiego ta procedura wymaga. Nie mogę sobie pozwolić na proces, bo raczej byłby to cyrk, w którym grałbym rolę głównego klauna. Z kolei abolicja, o której wspomniałem, nie istnieje co prawda w polskich realiach, jednak sprawa, z którą przychodzę do najważniejszych służb państwowych odpowiadających za bezpieczeństwo kraju, nie jest zwyczajna i sięga tak głęboko i daleko poza granice naszego kraju, że mam nadzieję na jakiś cud.
— Wszystko, co dziś powiem, jest dobrze udokumentowane i zabezpieczone w miejscach, skąd wypłynie natychmiast, gdy zostanę uciszony — mówię. — Podobnie sprawa się ma z moją rodziną. Jeśli komuś przyjdzie do głowy igranie z moimi bliskimi, wszystkie dowody ujrzą światło dzienne. Problem jednak w tym, że skutki wypłynięcia tych spraw mogą sięgnąć dalej, niż naszego polskiego poletka i tak naprawdę są nieprzewidywalne. Mogę pomóc załatwić sprawę tak, że nie dojdzie do skandalu i doprowadzić przed sąd odpowiednich ludzi. Ceną jest moja wolność i całkowite ułaskawienie oraz spokój mojej rodziny.
— Najpierw musi pan podać kilka z tych swoich cennych informacji, abyśmy mogli ocenić czy warto podejmować współpracę — oznajmia Kondziołka.
To, że mnie nie wyśmiali i wciąż patrzą na mnie z zainteresowaniem, mówi mi, że moje żądania nie są niemożliwe, dlatego czuję się pewniej.
— I tu mamy problem — mówię. — Nie powiem nic, dopóki nie dostanę zapewnienia o spełnieniu moich warunków.
Kondziołka prycha.
— Chcesz abyśmy zapewnili ci ułaskawienie in blanco? — pyta człowiek, który do tej pory się nie odzywał, a który przybył razem z Kondziołką i do tej pory stał w rogu pokoju. — W Polsce abolicja jako prawo nie istnieje.
Przyglądam mu się chwilę, gdy pułkownik Radosław Melnik nachyla się na stołem, po czym się uśmiecham.
— Słyszałem, że dla CBA niemożliwe nie istnieje. Poza tym precedens to takie ładne słowo.
Sypuła parska, twarz pułkownika zaś nawet nie drgnie. Na chwilę w pokoju zapada cisza. Facet powoli odrywa dłonie od stołu, po czym siada i patrzy na Kondziołkę, który wygląda, jakby się bał. Zerkam na Radomskiego i widzę niepewność także w jego oczach. Kosma siedzi napięty do granic, prokurator Miszczak-Holtz wygląda, jakby nie wiedział, w jakiej rzeczywistości się znalazł, a Sypuła wrócił do dłubania w paznokciach, wywołując we mnie kolejną falę mdłości.
— Zgoda — słyszę wreszcie.
Realizacja
Darek
— Jesteś zdecydowany? — pyta Radomski, zamykając mnie w celi.
Rozmowa z agentami była długa i czuję się zmęczony, ale konsensus został osiągnięty. To, co im powiedziałem, wywołało szok, potem niedowierzanie i drwiny, ale kiedy wreszcie pokazałem im kilka skanów dokumentów oraz odtworzyłem kilka nagrań, sugerujących korupcję na najwyższych szczytach władzy, informując przy tym, że to tylko mała część tego, co mam, nawet Sypuła nie potrafił ukryć strachu. Kiedy ten etap mieliśmy za sobą, przeszedłem do trudniejszej części, czyli przyznania się do bycia najgorszym ścierwem, jakiego mogłaby przymknąć policja. Widziałem na twarzy Radomskiego i Miszczaka, że, w miarę jak poznawali więcej szczegółów z mojej działalności, coraz bardziej pragnęli mnie zamknąć i w dupie mieć układ, który zawarliśmy. Kondziołka przez większość czasu patrzył na mnie nieruchomym wzrokiem, z rzadka głęboko wzdychając, a Melnik wyglądał, jakby nie był zainteresowany. Tylko Sypuła parskał, komentował, drwił i łaził po pomieszczeniu, jedynie mnie rozpraszając. Kiedy skończyłem, wszyscy długo milczeli. Radomski wyszedł na papierosa, patrząc na mnie jak na trędowatego i wrócił dopiero wtedy, gdy ustaliliśmy plan. Teraz muszę odegrać swoją rolę, a potem zacznie się właściwa część tego, co zostało ustalone. Jestem zdeterminowany doprowadzić do zakończenia tego bałaganu i jedyną moją obawą w tym momencie jest to, że zanim wszystko się wyjaśni, Joanna będzie cierpieć. Niestety ona ma odegrać jedną z głównych ról w naszym planie i jednocześnie jest tą, która może wszystko zniszczyć. Gdybym chociaż mógł ją przygotować…
— Czas zaczynać — mówię cicho.
Radomski odchodzi z niepewną miną, a ja kładę się na pryczy i zamykam powieki. Przypominam sobie jej piękne niebieskie oczy, których nie zobaczę, dopóki to się nie skończy. Pamiętam, jak zatonąłem w tym błękicie już w pierwszej chwili, gdy w niego spojrzałem. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, jak bardzo uzależnię się od tego widoku, wtedy byłem jeszcze tym szukającym zemsty, zapatrzonym w siebie śmiesznym gangsterem z jeszcze śmieszniejszym systemem wartości. Uśmiecham się na myśl, że dziś uważam się za kogoś lepszego, niż byłem wtedy, a tymczasem przecież nic się nie zmieniło. Nadal jestem zadufanym w sobie gburem, który uważa innych za gorszych i gdyby nie ona, nie potrafiłbym walczyć z tą wersją siebie, pewnie nawet nie przyszłoby mi to do głowy. Nie wiem, czy to, co zamierzam zrobić, przyniesie dobre rezultaty, ale chwytam się nadziei, bo nic więcej nie mam. Kiedyś myślałem, że moja miłość do Joanny wystarczy, ale okazało się, że świat, który sam stworzyłem, nie przewiduje miejsca dla dobra, ani dla niej. Ona jest jak baletnica na festiwalu rockowym, jak kwiat na pustkowiu, jak ciężarówka na zdjęciu rynku z dziewiętnastego wieku. Nie pasuje do całości, odstaje, wyróżnia się tak bardzo, że aż kłuje swoim niedopasowaniem w oczy. I właśnie ta jej inność tak mnie pociąga, tak mnie fascynuje, że nie ma takiej sprawy, rzeczy, osoby na tym świecie, które mogłyby mi ją zastąpić. Dlatego właśnie tak bardzo boli mnie to, co muszę zrobić.
Sięgam do kieszeni i wyciągam tabletkę, która dostałem od Sypuły. Mam ją połknąć, gdy wrócę do celi. Resztą zajmie się Radomski, a potem… Jeszcze nie wiem, czy będzie jakieś potem. Nagle zaczynam się bać, a to znak, że nie mogę tego przedłużać. Wkładam tabletkę do ust i połykam, a potem czekam.
Joanna
Budzi mnie walenie do drzwi. Nie bardzo wiem, ile spałam. Pamiętam tylko, że kiedy wróciłam na górę po rozmowie z Wiktorią, nie mogłam przestać płakać. Pewnie zasnęłam ze zmęczenia i teraz nie do końca rozumiem, co się dzieje.
— Aśka, otwórz — krzyczy Czarek.
Zrywam się jak oparzona i biegnę do drzwi z nadzieją, że Czarek czegoś się dowiedział. Jednak, gdy otwieram, jego mina nie wskazuje, że to dobre wiadomości.
— O Boże, co się stało?
— Ubierz się. Musimy jechać — mówi tonem, którego nie znam, a który jeży mi włosy na głowie.
— Gdzie? Co się stało?
— Darek jest w szpitalu.
Uginają się pode mną nogi, ale Czarek mnie chwyta i przytrzymuje, po czym prowadzi na łóżko, gdzie siadam. Oszołomienie to mało na określenie tego, co czuję, jestem bowiem tak otępiała, że przez chwilę nie docierają do mnie żadne bodźce. Tak naprawdę mam wrażenie, jakbym znalazła się w jakiejś bańce, gdzie jest mi ciepło i dobrze i modlę się, aby nie pękła, aby nagle nie zalała mnie brutalna prawda, że dzieje się coś bardzo złego. Zamykam oczy, aby utrzymać ten stan jak najdłużej, jak dziecko wierząc, że jak zamknę oczy, to świat mnie nie zobaczy, więc nie będzie mnie także mógł skrzywdzić. Niestety uprzedni szum w głowie powoli znika, a w gardle pojawia się znajomy ból, zwykle towarzyszący żalowi, obawie, smutkowi. Kiedy otwieram oczy, wszystkie moje zmysły zostają porażone prawdą, która brutalnie ściąga mnie na ziemię. Mój mąż jest w szpitalu i choćbym chciała, nie potrafię odsunąć od siebie najgorszych myśli.
— Już dobrze, spokojnie — mówi Czarek, głaszcząc mnie po dłoni.
Podnoszę na niego wzrok. Nie chcę wyjaśnień. Nie teraz. Zresztą szczegóły nie mają znaczenia.
— Jedźmy — mówię cicho.
Czarek kiwa głową i pomaga mi wstać. Na dole czeka już Wiktoria oraz kierowca Czarka, który wiezie nas do szpitala. Jestem jak sparaliżowana, nie potrafię myśleć, ani płakać. Nie reaguję na pytania Czarka, patrzę tylko w swoje dłonie. Mam wciąż przed oczami ciepłe spojrzenie mojego Darka, gdy go wczoraj zabierali i nie jestem w stanie niczego poczuć poza bezbrzeżną miłością. Otula mnie to uczucie i przynosi ze sobą radość, bo zaznałam w życiu takiego szczęścia. Jestem wdzięczna, że miałam szansę dzielić życie z człowiekiem, który kocha mnie szczerą, najczystszą miłością, mimo że jego serce nie do końca pojmuje, czym ona jest. Wspominam wszystkie nasze cudowne chwile, zanurzam się w swojej pamięci, obserwując miejsca, które odwiedziliśmy, wypowiadając ponownie słowa, powtarzając gesty. Jestem w jakimś amoku i dopiero świadomość, że te myśli niosą ze sobą jakąś ostateczność, otrząsam się i wracam do rzeczywistości.
Próbuję się dowiedzieć czegoś od Czarka lub Wiki, gdy zbliżamy się do szpitala, ale oboje twierdzą, że nic nie wiedzą. Chciałabym krzyczeć na nich, złościć się, chociaż nie są winni, ale strach powoli wdziera się w mój umysł i wkrótce drżę, a w gardle czuję taki ból, jakbym właśnie uraczyła się żyletkami. Nogi odmawiają mi posłuszeństwa, gdy przemierzamy drogę do wejścia do szpitala. W środku od razu zauważam Arka Radomskiego, który jakby spodziewając się nas, zmierza w moim kierunku, a z nim jakiś inny facet w garniturze. Już wiem, że jest źle, jego mina nie pozostawia wątpliwości. Zatrzymuję się gwałtownie, a potem cofam kilka kroków. Chcę się odwrócić, ale Czarek orientuje się, że zostałam i wraca do mnie, chwytając mnie mocno.
— Wszystko będzie dobrze — szepcze mi do ucha, ale ja nie umiem nawet uczepić się tej nadziei.
— Pani Joanna Szumińska? — pyta Arek.
— Co się stało? — Spoglądam na niego z wyrzutem.
— Niestety, ale podczas pobytu w areszcie, pani mąż miał zapaść.
— Zapaść?
— Tak. Doznał rozległego zawału, ale szczegóły podadzą pani lekarze.
— Nie żyje?
— Żyje, ale naprawdę wolałbym, aby pani porozmawiała z lekarzem.
Przyglądam się Arkowi przez chwilę i widzę na jego twarzy zakłopotanie, ale mnie uderza coś innego — spokój. I to sprawia, że wybucham.
— Co mu zrobiliście?!
— Pani mąż…
— Co mu zrobiliście, pytam! — Zrzucam z siebie pokrzepiające dłonie Czarka.
— Niech się pani uspokoi — mówi Arek, rozglądając się na boki.
— Od kiedy to jestem dla ciebie pani? Znamy się od dziecka! Przestań mi tu paniać, Arek, bo to śmieszne! Pytam się, co zrobiłeś mojemu mężowi, do jasnej cholery!
— Aśka, uspokój się. — Tym razem Czarek próbuje mnie ułagodzić.
— Odczep się, bo nie ręczę za siebie — warczę na niego, a potem przerzucam wzrok na Arka. — Wczoraj był cały i zdrowy i nagle w nocy ma zapaść? Mów, co mu zrobiliście?
— Dobrze wiesz, że miał problemy zdrowotne — broni się Arek.
— Świetna wymówka! Nie daruję ci tego!
— Aśka, przecież wiesz, że nigdy bym…
— Zamknij się, Arek — mamroczę. — Po prostu się zamknij — jęczę, oparłszy się o ścianę.
Czarek próbuje mnie podtrzymać, ale się wyrywam.
— Może poprosimy o coś na uspokojenie — pyta Arek.
— Nie przeginaj, Arek. — Mój ostrzegawczy ton sprawia, że ten się cofa.
Ciężko oddycham, ale po chwili wraca mi przytomność umysłu oraz siły. Uświadamiam sobie, że tak naprawdę nie wiem, co się dzieje i że koniecznie muszę zobaczyć mojego męża oraz porozmawiać z lekarzami.
— Zaprowadźcie mnie od niego — stwierdzam kategorycznie. — Natychmiast!
Po kilku minutach, w trakcie których Czarek prowadzi mnie korytarzem, wchodzę do sali szpitalnej, gdzie leży mój Darek. Omal nie mdleję na jego widok. Jego twarz jest sino-bordowa, ze śladami rozcięć, co wskazuje na pobicie, wszędzie jest mnóstwo kabli i rurek. Jest nieprzytomny. Stoję jak wmurowana ładnych kilka chwil, aż z letargu wybudza mnie głos lekarza.
— Pani Joanno — mówi łagodnie. — Grzegorz Tardo. Jestem kardiologiem. Niestety pan Dariusz miał rozległy zawał serca, który spowodował znaczne uszkodzenie mięśnia sercowego. Robiliśmy, co mogliśmy, jednak wcześniejsze problemy pani męża spowodowały dalsze komplikacje.
— Nie rozumiem…
— W skrócie: skrzeplina, która mogła już wcześniej powodować objawy duszności, prawdopodobnie dostała się do mózgu i spowodowała udar, w wyniku którego pacjent zapadł w śpiączkę.
— Śpiączkę? Co to znaczy?
— Pani mąż jest bezkontaktowy, musimy utrzymywać…
— Wiem, co to jest śpiączka — przerywam mu ze złością. — Pytam o rokowania.
— Niestety na razie trudno stwierdzić, jakie są skutki udaru. Podajemy leki, które mają rozpuścić skrzeplinę i musimy czekać.
— Tak, czekać — mamroczę.
— Nic więcej nie mogę pani powiedzieć. Przykro mi.
— Czy mogę z nim zostać? — pytam, patrząc na Darka.
— Tylko chwilę.
Kiwam głową i podchodzę do mojego męża. Jest taki spokojny, zupełnie jakby po prostu spał. Obejmuję wzrokiem całą jego postać i ogarnia mnie przemożny żal. Nagle wydaje mi się taki bezbronny i samotny.
— Śpisz sobie, kochany mój — mówię cichutko, dotknąwszy jego dłoni. — Jestem tutaj. Posiedzę sobie z boku, nie będę ci przeszkadzać. Poczekam, bo jestem cierpliwa. Wiesz o tym, prawda? Tylko nie śpij za długo, dobrze? Rozstaliśmy się zaledwie na jedną noc, a ja już tak strasznie tęsknię. Wytrzymam jednak, bo obiecałam, że będę dzielna. A ty obiecałeś mi, że wszystko będzie dobrze i wierzę, że dotrzymasz słowa. Zawsze dotrzymujesz słowa.
Przysiadam na brzegu łóżka i przytulam się do jego klatki piersiowej, wsłuchując się w bicie serca, ale już po chwili, czyjeś dłonie odciągają mnie od niego.
— Musimy iść — słyszę Czarka.
— Nie, ja tu zostanę. Muszę tu z nim zostać.
— Asiu, to OIOM, nie możemy tu być zbyt długo. Nie pozwolą nam.
— Jeszcze chwilę — szepczę. — Nie mogę go tak zostawić.
— Ma dobrą opiekę. Zadbam o dodatkowe środki, poza tym wrócimy za kilka godzin.
— Nie, nie… Nie wyjdę.
— Musimy wyjść. Lekarz…
— Nie zmusicie mnie! — mówię stanowczo. — To jest mój mąż i mam prawo tu być.
— Asia, proszę.
— Ale o co ty mnie prosisz, Czarek?! Nie zostawię swojego męża i już!
— Pani Joanno — mówi lekarz, który nagle pojawia się obok, — za chwilę pani mąż będzie poddany kolejnemu badaniu i niestety i tak będzie pani musiała opuścić salę.
— Ale ja nie mogę… — Patrzę błagalnie na Czarka, który ponownie się zbliża. — On musi wiedzieć, że tu jestem.
— On wie — szepcze Czarek, przytuliwszy mnie. — On wie.
— Oni zrobili mu krzywdę. Widzisz? Dlaczego? Co się wydarzyło?
Nie odpowiada. Tkwię przez chwilę w jego ramionach i powoli się uspokajam, a wtedy mnie puszcza.
— Musisz odpocząć — mówi cicho Czarek.
Kiwam głową.
— Daj mi sekundę — mówię i idę z powrotem do Darka.
Dotykam jego twarzy i głaszczę kłujący policzek, po czym nachylam się i całuję usta.
— Niedługo wrócę Dariuszu — szepczę, po czym odwracam się i szybko wychodzę.
Rozglądam się po korytarzu i już po chwili biegnę niesiona furią, która nagle dodaje mi odwagi i siły. Nie reaguję na wołanie Czarka, który idzie za mną, kiedy ja maszeruję do wyjścia, licząc, że spotkam jeszcze tego, którego obwiniam za to, co się dzieje. Kiedy widzę Arka rozmawiającego z dwoma funkcjonariuszami przy windach, idę prosto do niego. Na mój widok przerywa rozmowę i odsyła policjantów. Kiedy zwraca się ponownie w moim kierunku, wymierzam mu cios prosto w szczękę. Zatacza się, a ja, ignorując piekący ból dłoni, rzucam się na niego, krzycząc coś, czego sama nie rozumiem. Cała moja złość i frustracja kumuluje się na nim i zamierzam go udusić gołymi rękami za to, że mój mąż leży teraz na OIOM-ie, a jego wygląd wskazuje, że na komendzie spotkało go coś więcej niż zawał z udarem. Nie jestem w stanie zadać Arkowi więcej ciosów, bo odciąga mnie od niego dwóch policjantów, do których dołącza Czarek.
— Jesteś pieprzonym kłamcą, Arek!
Może jestem drobną kobietą, ale furia, która mnie niesie, dodaje mi niemal nadludzkiej mocy i mogłabym chyba pobić ich wszystkich.
— Dlaczego mój mąż jest pobity?! Co mu zrobiliście sukinsyny? — Rozglądam się na boki. — Wydrapię wam wszystkim oczy. On ci zaufał! Ja ci zaufałam! — Rzucam się trzymana przez kilku mężczyzn.
— Aśka, uspokój się — syczy Czarek.
— Odpierdol się! — ryczę z żałością w głosie. — Co z tobą, Czarek? Nie widziałeś, co mu zrobili? Dlaczego tak lekko do tego podchodzisz?
Czarek zerka na Arka, który wyciera krwawiącą wargę.
— Puśćcie mnie, do cholery! — drę się. — Mnie też chcecie pobić?
Arek daje znak głową, a policjanci powoli rozluźniają uścisk. Tylko na to czekałam, bo natychmiast rzucam się na niego, przewracając na podłogę. Tym razem on jednak szybko mnie obezwładnia i po chwili leżę na plecach, a on siedzi na mnie, trzymając moje ręce skrzyżowane na moim tułowiu. Nie mogę się ruszyć, ale próbuję wierzgać nogami.
— Kurwa, Aśka, uspokój się. Ludzie patrzą — mówi Arek.
— A co mnie to obchodzi?! Złaź ze mnie, gnoju — syczę.
— Chcesz odpowiedzieć za napaść na policjanta? — pyta już mocno wkurzony.
— Chrzań się! — Nie przestaję się wyrywać.
— Aśka, proszę.
— Pobiliście go! Dlaczego?
— To nie tak jak myślisz. Uwierz mi — prosi mnie Arek. — Przecież mnie znasz tyle lat. Naprawdę sądzisz, że mógłbym…
— Mój mąż leży w szpitalu w śpiączce, po zawale i udarze, pobity, po jednej nocy spędzonej na komendzie — cedzę. — Nie obchodzi mnie, ile lat się znamy, bo najwyraźniej jesteś już kimś innym.
— Dobrze. Skoro tak uważasz — poddaje się Arek, ale mnie nie puszcza.
Kiwa głową do kogoś i po chwili czuję ukłucie.
— Nie! — krzyczę. — Nie proszę… Nie róbcie mi tego…
— To konieczne — stwierdza Arek.
— Nie daruję ci — mówię, gdy moje mięśnie się rozluźniają i po chwili odpływam.
Darek
Nie sądziłem, że będzie tak ciężko. Miałem tylko leżeć nieruchomo i przeczekać wizytę Joanny, ale kiedy przyszła, omal nie wyszedłem z siebie. Jej szept sprawił, że moje serce zabiło szybciej, ale kiedy błagała Czarka o możliwość zostania ze mną, czułem, ze zaraz wybuchnę. Nie umiem grać, moje zdolności aktorskie ograniczają się do udawania twardego przed szumowinami, dlatego musiałem się naprawdę postarać, aby nie spaprać planu, który w nocy ustaliliśmy ze służbami. Ta jego część bardzo mi się nie podobała, ale zważywszy na rolę Joanny w całym tym bajzlu, przedstawienie było konieczne. Jako moja żona, musi potwierdzić mój stan, niejako własnym stanem emocjonalnym. I chociaż sprawianie jej tak wielkiego bólu jest dla mnie trudne, to nie mam wyjścia. Pierwotny plan zakładał uśmiercenie mnie, ale wybiłem to Kondziołce z głowy, informując, że po historii z Czarkiem, moja żona nie da się nabrać. I tak ryzykowaliśmy wiele, pozwalając jej na kontakt ze mną.
Siedzę teraz na łóżku, czekając na Radomskiego, podczas gdy pielęgniarka odpina ode mnie rurki.
— Kiedy ostatnio był pan na kontroli? — pyta mnie lekarz, który kilka minut temu informował Joannę o moim stanie.
— Nie wiem, chyba z miesiąc temu? — odpowiadam.
— I bierze pan leki?
— Coś tam biorę.
Lekarz się uśmiecha.
— Ma mi pan coś do powiedzenia? — pytam zirytowany.
— Tylko tyle, żeby pan o siebie zadbał, bo w przeciwnym wypadku następnym razem dzisiejsze informacje przekazane pana żonie, nie będą tylko kłamstwem na potrzeby policyjne.
Przyglądam mu się chwilę i kiwam głową. Z jednej strony ta informacja mnie przygnębia, z drugiej jestem wdzięczny Radomskiemu, który upierał się, aby w całą inscenizację zaangażować prawdziwego lekarza i prawdziwy sprzęt.
— Jest tak źle?
— „Źle” to pojęcie względne, panie Szumiński. Przede wszystkim trzeba wykonać więcej badań. Na podstawie wyników krwi po przywiezieniu pana dzisiaj, mogę jedynie stwierdzić, że kontrola lekarza bardzo by się przydała. Z pewnością dzisiejszy diazepam również może mieć swoje skutki.
— Rozumiem, dziękuję — odpowiadam pokornie i wstaję.
Gdy się ubieram, przychodzi Radomski.
— Udało się — mówi, gdy naciągam spodnie.
— Ta, udało — mamroczę. — Czy ty wiesz jaki Armagedon zrobi mi Joanna, gdy się dowie, jak z nią pogrywaliśmy?
— Nie tragizuj.
— Cwaniak, bo ciebie przy tym nie będzie — stwierdzam, chwyciwszy koszulkę.
— Poradzisz sobie.
— A może zorganizuję wszystko tak — wciągam koszulkę, — żebyś był przy tym, jak jej powiem. — Pakuję dokumenty do kieszeni i powoli się odwracam. — Ciekawe na kim skumuluje się… — nie kończę, bo widok zakrwawionej wargi Radomskiego sprawia, że jestem skonsternowany. — Zderzyłeś się ze ścianą?
— Gotowy? — ignoruje mnie Radomski. — Czas na nas.
— Jasne, ale powiedz kto cię tak urządził?
— Twoja żona.
— Co? — aż się zatrzymuję.
— Chodź, nie mamy czasu na pogawędki.
Wychodzimy z sali, a w korytarzu widzę Czarka.
— Co ty tu robisz? — pytam ze złością. — Miałeś odwieźć Joannę.
— Mała zmian planów — mówi Czarek, wzruszywszy ramionami.
— Co do cholery!?
— Aśka wpadła w szał i musieliśmy dać jej środek na uspokojenie.
— Pojebało was? Gdzie ona teraz jest.
— Na izbie przyjęć z Wiktorią. Dochodzi do siebie, wiec postanowiłem się z tobą zobaczyć, bo mam ważną informację. Nie sądziłem, że uda mi się dotrzeć do ciebie tak szybko.
— Muszę do niej iść. Gdzie jest ta cała izba przyjęć?
— Ta, jasne, idź do niej — śmieje się Czarek. — Spieprz cały plan.
— W dupie mam plan, skoro moja żona…
— Nic jej nie jest. Musieliśmy ją obezwładnić, bo zabiłaby tego tu dzielnego funkcjonariusza.
Zerkam na Radomskiego, który zaciska szczękę tak, że aż słychać zgrzytanie.
— Musimy opuścić szpital — mówi ze złością.
— Najpierw muszę powiedzieć wam coś, co ma ogromne znaczenie dla planu — stwierdza Czarek i rozejrzawszy się, otwiera drzwi na klatkę schodową, nakazując nam wejście do środka.
— Czarek, nie mamy chwili do stracenia. Jak ktoś mnie tu zobaczy…
— Zamknij się i słuchaj. Dziś rano byłem w banku. Otworzyłem skrytkę.
— Tę skrytkę?
— Tak, tę skrytkę! — Patrzy na mnie wymownie. — Nie uwierzysz, co wywinął nasz ojciec.
— Jeszcze kurwa tatuś do kompletu — mamrocze Radomski, oparłszy się o ścianę.
Czarek obrzuca go drwiącym spojrzeniem, po czym spogląda mi w oczy.
— Mogę przy nim? — pyta.
— I tak wszystko im powiedziałem.
— Ok. — Kiwa głową. — Joanna jest właścicielką udziałów Edwina.
Radomski parska, a ja mrugam kilkukrotnie, aby przyswoić sobie informację, którą właśnie otrzymałem. Przede wszystkim w mojej głowie brzmi pytanie: kiedy u diabła on to zrobił i dlaczego Joanna nic mi o tym nie powiedziała?
— Wiem, co myślisz — mówi Czarek. — Ale sądzę, że ona nie ma o tym pojęcia.
— Skąd wiesz?
— Cholera, Darek, nie wiem. Sam ją zapytasz przy najbliższej okazji, ale tymczasem spójrz na to szerzej. — Patrzy na mnie wymownie. — To wszystko zmienia!
Otwieram usta z wrażenia. Co to bowiem oznacza? Skoro moja Joanna posiada udziały Edwina, te, o których twierdził, że przepisał je na nas obu, to umowa sprzedaży jest nieważna z powodu poważnego błędu prawnego i spółka nadal należy do nas. Powinno mnie to cieszyć, ale nagle dociera do mnie druga sprawa, która jeży mi włosy na głowie. Okazuje się bowiem, że moja ukochana staje się ważną figurą na tej naszej szachownicy i jej rola w naszym planie urasta znacznie poza to, co założyliśmy.
— Podwój jej ochronę — mówię jak w transie, zwracając się do Radomskiego, gdy drzwi się otwierają i na korytarz wchodzi dwoje starszych ludzi.
Czekam aż przejdą i patrzę z nadzieją na Radomskiego.
— Załatwię co trzeba — mówi, gdy odchodzą.
— Potrój kurwa! Bo jak jej się coś stanie, to z naszej umowy nici!
— Darek, on jeszcze tego nie wie — uspokaja mnie Czarek. — Trzeba uśpić jego czujność myślą, że nas wykiwał.
— Co masz na myśli?
— Powrót do pierwotnego planu.
— Moja śmierć nic już nie zmieni.
— Zapominasz o czynniku satysfakcji — stwierdza Radomski.
— Ten facet nie dał się wykurzyć z kryjówki w żaden sposób, latami był cierpliwy jedynie obserwując i czekając na nasze błędy, a wy sądzicie, że wpadnie w samozachwyt i się odkryje?
— To możliwe — wzrusza ramionami Czarek.
— Może nawet zechce przyjść na twój pogrzeb — śmieje się Radomski.
— Poza tym nie będziesz musiał bawić się w tą chorobową farsę za każdym razem, gdy Aśka będzie chciała przyjechać do szpitala, aby cię odwiedzić.
— Tak, kurwa, bo będzie mnie odwiedzać na cmentarzu! Nie narażę jej na taki stres!
— A myślisz, że teraz to, co przeżywa?
— Czarek, ty jesteś poważny? — pytam, szeroko otwarłszy oczy. — Porównujesz śmierć do choroby? Nie widzisz różnicy? Lata udawania umarlaka wyprało ci mózg? Ja wiem, że się przyzwyczaiłeś do świadomości, że ktoś może przez ciebie cierpi, ale ja nie potrafię jej tego zrobić.
— To może jej powiedzmy? — pyta nonszalanckim tonem Radomski.
— Sypuła na pewno ucieszy się ze zmiany planu — stwierdzam.
— Postawimy go przed faktem dokonanym. Najważniejsze, aby zasadnicza część się nie zmieniła.
— Dobra — rzucam, westchnąwszy. — Zawieź ją do domu — zwracam się do Czarka. — Przyjadę wieczorem i powoli wszystko wyjaśnię.
— Popieprzyło was? Nie tak! — interweniuje Radomski. — Trochę wiarygodności na miłość boską! Musisz umrzeć i musi to wyglądać przekonująco. Rozpacz rodziny, pogrzeb i takie tam.
Opieram się bezradnie o ścianę i analizuję to, co mówi Radomski. Zadanie bólu mojej Joannie jest dla mnie równoznaczne z rozrywaniem własnego serca, dlatego zaczynam obmyślać sposób, by jej tego oszczędzić. Dodatkowo wciąż uważam, że moja żona nie da się nabrać na numer z kostnicą. Ponieważ jednak nie mamy czasu na te rozważania, więc się zgadzam.
— Aśka sobie poradzi. Gdybyś ty ją bracie widział, jak rozprawiła się z tym tu komisarzem — zachwyca się Czarek. — Te nasze walki w klatce to przy tym dziecięce przepychanki.
— Bądź poważny, do kurwy nędzy — stwierdzam, narzucając na siebie płaszcz. — Idź do niej.
Nie będzie tak łatwo
Darek
— Gorszej dziury nie było? — pytam po wejściu do mieszkania wynajętego dla mnie na Pradze.
— Policyjne fundusze nie mogą równać się z twoimi przyzwyczajeniami. Będzie ci to musiało wystarczyć. — Radomski podaje mi klucze i zagląda do każdego pomieszczenia.
Są tu dwa nieduże pokoje, z wytartymi kanapami i meblami pamiętającymi jak sądzę jeszcze PRL oraz kuchnia, której stan sprawia, że chce mi się wymiotować.
— Mogliście tu chociaż sprzątnąć, kurwa!
— Wiem, że jesteś pedant, ale nie przesadzaj, dobra? Jest ok.
Chwilę patrzę na niego, po czym ze złością przesuwam dłonią po blacie najbliższej szafki i pokazuję efekt Radomskiemu.
— To według ciebie jest ok? Przecież tu wszystko się lepi!
— Dobra. Przyślę tu kogoś po południu. — Wzrusza ramionami i opada na krzesło przy stole, który aż się błyszczy, tak jest zalepiony brudem.
— Mam lepszy pomysł. Sam wynajmę sobie lokum — stwierdzam, próbując odkręcić kran, ale niestety, nie jest mi dane umyć rąk, bo kurek zostaje mi w dłoni. — Serio? — podnoszę go i pokazuję Radomskiemu.
— Szuma, ja rozumiem, że ci się to nie podoba, ale skoro ma to wszystko wyglądać wiarygodnie, musisz się przemęczyć.
Rzucam kurek na blat, wycieram dłoń w wątpliwej czystości ścierkę wiszącą na szafce, po czym siadam zrezygnowany na drugim krześle i pocieram czoło. Ten syf jakoś zniosę, nawet konieczność ukrywania się nie jest dla mnie czymś nowym. Obawiam się czegoś innego. Boję się, że tylko niepotrzebnie narazimy całą rodzinę na stres, a ten skurwiel Farowski i tak nie wylezie z kryjówki. Niespodziewanie uderza we mnie pragnienie rozmowy z ojcem. On wiedział wystarczająco, aby to zakończyć, a jego notatki, chociaż bardzo sugestywne, nie do końca nam się składają w całość. Sypuła, Kondziołka i reszta bandy prokuratorsko-agentowej próbuje cały czas poskładać te puzzle, ale nie wiem, czy uda im się to zrobić wystarczająco szybko, aby uwzględnić wszystkie zaangażowane w spisek osoby i zastawić na nie sidła. Tylko Edwin mógłby nam pomóc. Świadomość, że rozmowa z ojcem jest niemożliwa, bardzo mnie przygnębia, ale jedynie wzdycham z frustracji. On może miałby pomysł jak to rozegrać, bo plan stworzony przez Sypułę nie do końca mi leży. Nie chciałem się wykłócać o swoje wizje, bo pewnie i tak zrobię po swojemu, a poza tym wiem, że i tak nie ma szans, aby wszystko ułożyło się tak, jak to sobie wymyśliliśmy.
— Kiedy przyjdzie ten nasz „007”? — pytam, wstając i zaglądając do szafek, w których stoją jakieś wątpliwej czystości naczynia oraz co wprawia mnie w zdziwienie, wyglądające na świeżo zakupione makarony, kasze, warzywa, owoce.
— Wolelibyśmy, żebyś nie wybierał się na zakupy. — Rozkłada ręce Radomski w komentarzu mojej miny i wstaje, po czym otwiera lodówkę, aby pokazać mi jej zawartość.
Mięso, nabiał, jajka, nawet piwo i napoje.
Posprzątać już nie dali rady — myślę ze złością, ponownie wycierając rękę zatłuszczoną jakimś niezidentyfikowanym łojem.
— W łazience masz podstawowe przybory higieniczne. Jakbyś czegoś potrzebował, dasz znać, załatwimy dostawę.
— Ale ty wiesz, że w dzisiejszych czasach można zamówić dostawę z niemal każdego sklepu wprost pod drzwi?
— I zapłacisz przelewem z Banku Niebieskiego, czy kartą anielską?
Obrzucam go wrogim spojrzeniem.
— A przepraszam — mityguje się Radomski — w twoim przypadku, to raczej powinienem powiedzieć „diabelską” — śmieje się.
Zamyślam się. Ten żart nie rozbawił mnie z prostego powodu. Myślałem o sobie w ten sam sposób co Radomski. Moje życie to pasmo zła i wiedziałem, że żadne moje działania nie są w stanie tego naprawić. Nadzieja, która jeszcze wczoraj tliła się gdzieś na dnie mojego serca dziś znowu przygasła. Wszystko dlatego, że ostatnio naprawdę się starałem. Robiłem, co mogłem, aby rozpocząć zmianę, do której zachęcała mnie od kilku miesięcy Joanna, a i tak na razie czuję jedynie obawę i niepewność. Nie wiem, co sobie myślałem. Wyobrażałem sobie, że już sama decyzja o zmianie zrobi w moim życiu coś spektakularnego i dziwię, że byłem na tyle naiwny, by tak sądzić.
Moje rozmyślania przerywa dzwonek do drzwi.
— I jest nasz agent — mamrocze Radomski, podchodząc do drzwi i zerkając w wizjer.
Idę do pokoju, tego większego, który udaje salon i opadam w fotel, którego siedzisko jest tak wybite, że mam wrażenie, że dotykam dupą podłogi. Przecieram tylko twarz z frustracji i czekam na tamtych dwóch.
***
— Mamy problem — mówi Sypuła po kilku minutach milczenia.
Odkąd przyszedł, zachowuje się, jakby połknął szerszenia. Chciał coś powiedzieć, ale nie był pewien czy może, czy powinien. Obszedł bez słowa wszystkie pomieszczenia, zajrzał niemal w każdy kąt, po czym klapnął w fotelu i siedział wpatrzony w zgaszony telewizor.
— Jaki znowu problem? — pyta Radomski.
— Złożyliście nasze puzzle, tak? — Uśmiecham się.
Sypuła rozgląda się i patrzy pytająco na komisarza.
— Możesz mówić. Sam sprawdzałem przed godziną. Czysto.
— Przede wszystkim Hydra ma więcej głów, niż sądziłeś — mówi agent i patrzy wymownie na mnie.
— Kurwa, wiedziałem — mamroczę. — Jak wysoko?
— Kondziołka nie sięgnie.
— A twój szef?
— Już gada z Interpolem
— O czym wy… — urywa Radomski. — Aż tak?
Sypuła przeczesuje obiema rękami swoje przydługie włosy i pochyla się, oparłszy na łokciach.
— Sprawa wygląda tak — mówi. — Jeśli położymy akcję, to nie tylko nie mamy czego szukać w Polsce i Europie, ale nawet kraje piątego świata będą się bały nas przyjąć. Ta sprawa jest zagmatwana, a efekty jej rozwiązania mogą nas zaskoczyć. W życiu nie widziałem tylu powiązań. Tutaj teoria o globalnym spisku jest jak zarzut instytutu nasiennictwa wobec zoo, z którego gryzoniowaci uciekinierzy wpieprzyli cały roczny zapas ogrodniczy.
Uśmiecham się. Sypuła zawsze miał bujną wyobraźnię, ale to porównanie musiał szlifować chyba kilka godzin, bo nie wierzę, że wymyślił je na poczekaniu.
— To nie jest śmieszne, Szuma — mamrocze Sypuła. — Wmanewrowałeś nas w taką chałturę…
— Jeszcze wczoraj byłeś wniebowzięty, że masz okazję uczestniczenia w takiej dużej akcji.
— Ale teraz zaczynam się bać, czy mnie do tego nieba nie wezmą przed terminem.
— Nie tragizuj — karcę go, chociaż sam się obawiam, że patrzyłem do tej pory zbyt optymistycznie na sprawę. Nie mogę jednak się poddać, nie po tym, co poświęciłem. — Damy radę. Na razie jedziemy według planu, aby dać wam czas na szukanie. Jeszcze trochę popracujecie nad klockami i znajdziecie ten właściwy, a potem go wyciągniemy i cała budowla runie.
— Runąć może i runie, ale czy uda nam się zastawić sieci, aby wszystkie elementy się w nią złapały?
Sam się o to boję, bo możliwość, że nam się nie uda, to całkiem prawdopodobny scenariusz. Jest rzeczą niezaprzeczalną i oczywistą, że grube ryby zawsze zabezpieczają się z wielu stron, bo mają po prostu na to kasę. Zwykle w ręce służb trafiają pionki albo podstawione przez wieloryby słupy czy zwyczajne kable, zasadniczo ci, którzy i tak byli od początku przeznaczeni na odstrzał. Prawdziwie pociągający za sznurki ludzie, raczej zawsze pozostawali w cieniu, nieznani, nieokreśleni, a przede wszystkim bezpieczni. I chociaż mamy naprawdę dużo dowodów, to musimy włożyć w to wszystko sporo wysiłku, aby plan pod tytułem „utopić wieloryba”, się udał, zwłaszcza że wielorybów jest całe stado, a wody dla nas zupełnie nieznane.
— Po kolei — mówię. — Zajmijmy się naszym podwórkiem na razie. Zarzućmy sieci i czekajmy.
— No i tutaj tkwi właściwy problem — wzdycha Sypuła i opiera się. — Nie mamy czasu na czekanie.
Radomski patrzy na niego spod byka.
— Plan zakłada czekanie — mówi ostrożnie.
— Już nie.
— Plan ma zaledwie kilka godzin, a wy już go zmieniacie?
— Nie zmieniamy, tylko wprowadzamy modyfikacje.
— Jak zwał tak zwał.
— Są konieczne inaczej nici z akcji.
— Czyli zapewnieniami służb można się podetrzeć w kiblu?! — Wstaję ze złością. — Ostrzegałem, że jeśli zrobicie mnie w chuja, to wysadzę wszystko. Nie pozwolę z sobą pogrywać.
— Uspokój się. — Sypuła nawet nie drgnie. — Nikt nie chce cię wydymać. Po prostu akcja dotyczy zbyt ważnych osób, których dodatkowo jest tak dużo, że nie możemy pozwolić sobie na rozmemłanie, bo ryzykujemy przeciekiem. Im dłużej będziemy się grzebać, tym większe prawdopodobieństwo wpadki.
— Przecież jeszcze nawet nie ruszyliśmy z miejsca! — krzyczę.
— Pochopne działania z pewnością nie przyniosą dobrych rezultatów — stwierdza Radomski.
— Niestety, nie mamy wyjścia. Mamy miesiąc, aby osiągnąć jakieś rezultaty, inaczej sprawa zostanie zamknięta.
— Nie wierzę! Ja wam daję grube ryby niemal na tacy, a wy ograniczacie akcję? Co za banda tchórzy…
Staję przy oknie, zbyt roztrzęsiony, aby siedzieć. Nie jestem głupcem, aby sądzić, że taką sprawę można rozwlekać, ale miesiąc? Mój pogrzeb jest zaplanowany za dwa tygodnie. Jakim więc cudem osiągniemy wyniki w miesiąc?
Joanna
Nie pozwolono mi drugi raz pójść do Darka i mimo moich protestów Czarek zabrał mnie do domu. Płakałam całą drogę i płaczę teraz. Chodzę po naszej sypialni, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Nie zeszłam na kolację, bo cierpienie dławi mi gardło. Czuję się winna, bo gdyby nie moje fanaberie, on nie zgłosiłby się na policję, nie zaufał temu oszustowi Arkowi i nie leżał teraz w szpitalu, walcząc o życie. Gdy tak analizuję wszystko, zaczynam myśleć, że on wcale nie miał zawału, tylko został zwyczajnie pobity i ma obrażenia wewnętrzne, które doprowadziły do śpiączki. Policja próbuje zacierać ślady. Nie daruję tego Arkowi. Przy najbliższej okazji zamierzam dowalić mu ponownie i tym razem nie skończy się na rozciętej wardze.
— Kanalia — syczę, usiadłszy na łóżku.
Chwytam poduszkę i zaczynam się kołysać. Moje myśli przerywa jednak nieokreślone uczucie, że nie jestem w pokoju sama. Nie wpadam w panikę, chociaż żołądek podchodzi mi do gardła i drżę na całym ciele. Darek wiele razy uczył mnie co robić i jak się zachować w różnych sytuacjach i teraz mam zamiar skorzystać z tej wiedzy. Chcę, by był ze mnie dumny. W myślach odszukuję informację, gdzie jest ukryta broń i uświadamiam sobie, że sama kilka tygodni temu, zaraz po tym, jak dostałam tę okropną przesyłkę, ukryłam Browninga pod materacem łóżka. Z tą świadomością kładę się powoli, udając, że nie mam pojęcia o obecności kogoś jeszcze. Leżę chwilę na boku, a potem zwijam się w kulkę i powoli sięgam dłonią pod materac, próbując namacać broń. W skrytce jednak jest pusto.
— Nie będzie ci potrzebny, skarbie — słyszę głos za plecami, a moje serce gwałtownie przyspiesza, gdy łóżko się ugina.
Chcę się odwrócić, ale on błyskawicznie układa się za mną i przyciska mnie do siebie, zaciągnąwszy się moim zapachem.
— Tak bardzo chciałem się z tobą zobaczyć — szepcze, podczas gdy ja nie mogę wykrztusić słowa ze wzruszenia. — Musiałem zadbać o to, że mnie nie zastrzelisz.
Zaczynam płakać. Ilość emocji, które gwałtownie we mnie uderzają, jest tak ogromna, że nawet nie próbuję ich układać, ani zrozumieć. Łzy są najlepszą metodą, aby wyrazić wszystko to, co czuję, wiedząc, że on tu jest. Teraz. Ze mną.
— Obiecałem ci, że wszystko będzie dobrze, Joanno — Darek przyciska mnie do siebie jeszcze mocniej. — To, co robię teraz, jest przebłyskiem mojej tęsknoty i może zniszczyć cały plan, ale nie mogłem bezczynnie patrzeć na twoją rozpacz.
— O co tu chodzi, Darku?
— Cii, pozwól mi nacieszyć się tobą, bo potem długo się nie zobaczymy.
— Dlaczego?
— Ciii, potem — mruczy, — potem, kochanie.
Jego dłoń wślizguje się pod mój t–shirt, a usta znaczą ślad od karku do ramienia. Wzdycham głośno i poddaję się jego dotykowi. Tak bardzo mi tego brakowało. Powoli rozluźnia uścisk i pozwala mi się odwrócić. Gdy spoglądam w jego błyszczące oczy zapominam o łzach i natychmiast wypełnia mnie najczystsza radość. Mój mąż jest ze mną. Cały, zdrowy i za moment będziemy tak blisko, że już bliżej się nie da. Z chwilą, gdy nasze usta łączą się w pocałunku, cała rzeczywistość przestaje mieć dla mnie znaczenie. Kocham się ze swoim mężem intensywnie, gwałtownie, wręcz zapalczywie, zupełnie jakbyśmy oboje chcieli gestem wyrazić wszystko, czego słowa nie potrafią: radość, samotność, cierpienie, tęsknotę, troskę, obawę, miłość. Nasze ciała są spragnione dotyku, nasze dusze poszukują bliskości. Czerpiemy z siebie nawzajem bez straty i obdarzamy się dokładnie tym, czego drugie potrzebuje, zupełnie jakbyśmy byli zbudowani z identycznych klocków. Długo potem pozostajemy spleceni, czerpiąc wszystko, co najlepsze z tej chwili. Pragnę zostać w tym namiętnym uścisku i trwać w nieskończoność, byle tylko odsunąć od siebie strach, który stawia mi włoski na skórze, strach, że to ostatni raz.
— Nie, kochanie, nie teraz, proszę — mówi Darek, natychmiast wyczuwając zmianę mojego nastroju i spogląda mi w oczy. — Nie bój się, moja najdroższa. Idzie zmiana na lepsze.
— Czy teraz mi wyjaśnisz? — pytam, dotknąwszy jego twarzy.
Uśmiecha się, wyplątuje się z moich ramion i powoli wstaje, po czym zaczyna się ubierać. Przyglądam mu się bez słowa, po części dlatego, że nie wiem, co powiedzieć, po części z powodu guli, która dławi moje gardło. Gdy cisza się przedłuża, sama wstaję i zarzucam szlafrok, a potem siadam na brzegu fotela i czekam cierpliwie. Wreszcie Darek siada na łóżku i spogląda na mnie z miłością.
— Najpierw powiedz, dlaczego nie powiedziałaś mi, że Edwin przepisał na ciebie udziały spółki?
Wstrzymuję oddech, próbując znaleźć jakaś logiczną odpowiedź, ale ostatecznie wypuszczam długo powietrze i patrzę na niego błagalnym wzrokiem.
— Prosił, abyś nic nie mówiła…
— Przepraszam.
— Nie martw się, to bez znaczenia — mówi zamyślony. — W sumie to może lepiej, że nie wiedziałem.
— Na pewno?
— Tak. — Kiwa głową, chociaż widzę, że wciąż coś intensywnie analizuje. — Dowiedzieliśmy się o właściwym czasie. To w pewnym sensie ułatwienie w realizacji naszego planu.
— Planu?
— No właśnie — wzdycha. — Po to tu przyszedłem. Nie ma jednak takich słów, których mogę użyć i nie wywołać niepotrzebnych emocji.
— Powiedz wprost.
Kiwa głową i wzdycha.
— Rano dostaniesz informację o mojej śmierci — mówi spokojnie.
Otwieram szeroko oczy, a Darek klęka przede mną.
— Skarbie, nie powinienem ci tego mówić, ale nie mogę patrzeć na twoje cierpienie, poza tym obiecałem ci, że już nigdy więcej niczego przed tobą nie ukryję. — Przełyka i odgarnia mi kosmyk z twarzy. — Dogadałem się z policją, a właściwie z ABW i CBA. Nie mogę ci powiedzieć wszystkiego, ale wierzę, że to rozumiesz. — Kiwam głową. — Myślę, że wiesz, że nie możesz nikomu o tym powiedzieć. Najważniejsze zaś jest to, że musi to wyglądać realistycznie.
— Co masz na myśli?
— Procedury. Reakcje. Dokumenty. Działania. Wszystko musi wyglądać tak, jakbym naprawdę umarł.
— Ok — mówię powoli. — Nadal nie rozumiem.
— Joanno — szepcze Darek, wziąwszy moją twarz w dłonie. — Domyślasz się, jaki jest cel?
Patrzę w jego oczy i potwierdzam. Domyślam się, że chodzi o Lonta, ale wiem, że szczegóły teraz nie są istotne. Czuję, że mój mąż ma mało czasu, dlatego pozwalam mu mówić dalej.
— Musisz zagrać. Najlepiej jak umiesz. I nie pokazać po sobie, że wiesz. Nawet Czarek, Wiki, Węgrzyn, Radomski. Wszyscy muszą ci uwierzyć. Rozumiesz?
— Radomski?
— Nikt nie wie, że tu jestem i chciałbym, aby tak pozostało. Co prawda ustaliłem z Czarkiem i komisarzem, że ci powiemy, ale miałaś się dowiedzieć po pogrzebie. Ja nie mogłem jednak pozwolić, abyś musiała trwać w tym przez prawie dwa tygodnie, nie chcę sobie nawet wyobrażać jak mogłabyś cierpieć.
— Dwa tygodnie?
— Będzie zapewne sekcja, dochodzenie. To zwyczajnie musi potrwać.
— Rozumiem. Dziękuję, Darku. Nie wiem, czy bym to zniosła.
— Nie znam silniejszej osoby. — Odgarnia mi kosmyk z twarzy.
— W szpitalu się nabrałam — stwierdzam wesoło.
Kącik ust Darka szybuje do góry i po chwili się śmieje.
— Ledwo wytrzymałem. — Potrząsa głową. — Mówiłem Radomskiemu, że to był szczyt i że okazania w kostnicy nie dałbym rady.
— Z nim to sobie jeszcze pogadam — stwierdzam.
— Słyszałem, że już to zrobiłaś.
— Dlaczego wyglądasz, jakbyś wpadł pod pociąg?
— Myślałaś, że to on?
— Wniosek był oczywisty. Mąż na OIOM-ie z siniakami na twarzy, po pobycie na komendzie, to nie jest coś zwyczajnego, prawda?
— To nie on, kochanie. Policja nic mi nie zrobiła. To znaczy, nie w takim sensie, jak sądzisz. Ale nie mogę ci teraz o tym opowiedzieć. Tak czy inaczej, jestem z ciebie dumny. Sam od lat nosiłem się z chęcią przefasonowania gęby komisarza. Wyręczyłaś mnie. I szczerze powiedziawszy, masz moje błogosławieństwo, aby przywalić mu jeszcze.
Darek się uśmiecha, a ja przysuwam się do niego i całuję jego cudowne, miękkie usta.
— Gdybym miał więcej czasu — mruczy pomiędzy pocałunkami, a gdy zsuwam się z fotela i siadam mu okrakiem na kolanach, warczy i po chwili przestaje nad sobą panować.
Uwielbiam go takiego. W całości i bezwarunkowo mi oddanego. Pragnącego, żądnego więcej i więcej. Zatraconego we mnie. Uwielbiam patrzeć, gdy pozbawiony kontroli, błaga mnie o kolejny ruch, a potem, gdy już nie może wytrzymać i z ciemniejącymi od pożądania oczami zagarnia mnie dla siebie całą. Kocham świadomość, że patrzy, gdy rozpadam się na kawałki dla niego, kocham jego spojrzenie, kiedy wracam z dalekiej podróży i kocham to zmęczenie otulające mnie wraz z jego silnymi ramionami.
Nic nie idzie zgodnie z planem
Darek
— Widzisz go? — pyta Radomski.
— Nie — odpowiadam, lustrując przez lornetkę gości na cmentarzu.
Siedzimy w tujach otaczających jakiś rodzinny grobowiec. Celowo miejsce pochówku mojej trumny zlokalizowano tak, abyśmy mieli możliwość obserwacji. Rozważaliśmy jeszcze drona, ale to byłoby zbyt dziwne. Co prawda można by go uznać za zainteresowane pogrzebem media, ale ryzyko było za duże.
— Nie przyszedł — mówi zawiedziony Radomski.
— Czyli pierwsza runda dla niego. Nie dał się wyciągnąć z nory.
— Może jeszcze się pojawi.
— Szkoda czasu — stwierdzam, odkładając lornetkę. — Zajmijmy się właściwą częścią planu.
Udawanie martwego, choć trwa zaledwie od dwóch tygodni, bardzo mnie męczy. Najbardziej ranią mnie łzy mojej Joanny. Chociaż wiem, że są udawane, to i tak czuję żal. Teoretycznie powinienem być z niej dumny, bo odegrała swoją rolę perfekcyjnie, ale i tak wkurza mnie to, że musiałem wciągnąć ją w taką niebezpieczną grę.
Nagle moją uwagę zwraca facet, stojący w oddali, kilkanaście metrów od miejsca pogrzebu. Stoi za daleko, aby być jednym z żałobników, a jednocześnie jest zbyt zainteresowany tym, co się dzieje, aby być kimś zupełnie neutralnym. Podnoszę ponownie lornetkę i przyglądam mu się. Nie znam go, ale jego zachowanie jest bardzo dziwne. Rozgląda się co chwilę bardzo uważnie, zupełnie jakby skanował otoczenie, a na dodatek ewidentnie wciąż coś mówi. Kiedy zauważam słuchawkę w jego uchu, wiem, że to nie jest przypadkowy człowiek odwiedzający groby.
— Godzina trzecia — mówię. — Facet w zielonej kurtce. Od Was?
— Nie znam go — odpowiada po chwili Radomski.
— Może Sypuła kogoś przysłał?
— Nie.
— CBA?
— To nie ten etap planu.
— Na schizofrenika też nie wygląda — drwię.
— Wychodzi.
— Idę za nim.
— Ani się waż — syczy Radomski.
— Spokojnie, nie jestem idiotą.
— Ja pójdę.
— Przestań, śmierdzisz psem na odległość — śmieję się.
— Jak spierdolisz dochodzenie, to Sypuła powiesi mnie za jaja.
— Nie panikuj, Radar. — Uśmiecham się, widząc, jak reaguje złością na swoją nielubianą ksywę. — Po prostu pójdę zobaczyć, czy gdzieś nie ma jego mocodawcy.
— Myślisz, że pracuje dla Farowskiego?
— Nie wiem — wzruszam ramionami, narzucam kurtkę i przeciskam się za grobowiec. — Z pewnością nie jest zwykłym przechodniem.
Wychyliwszy się spomiędzy tuj, obserwuję przez moment faceta, który dotarł już do bocznego wyjścia. Ruszam za nim, naciągnąwszy czapkę. Nie wiem, kim jest ten gość i jakie ma umiejętności, więc wolę zachować bezpieczny odstęp, aby nie zorientował się, że jest śledzony. Na szczęście na cmentarzu kręci się tylu ludzi, że dość łatwo udaje mi się wmieszać pomiędzy nich. Za parkanem facet idzie prosto do stojącej z boku parkingu czarnego BMW, którego szyba się opuszcza. Kucam za jednym z samochodów, udając zawiązywanie buta i obserwuję krótką wymianę zdań pomiędzy facetem a kimś, kto siedzi w środku. Niestety trwa to zaledwie chwilę i zaraz samochód odjeżdża. Jednak zanim szyba się zasunie, widzę w niej dłoń, która podaje facetowi kopertę. Ten chowa ją za pazuchą i szybkim krokiem kieruje się na przystanek. Jestem tuż za nim i udaje mi się wsiąść do autobusu, którym jedzie do centrum. Wiem, że powinienem dać znać Arkowi, ale nie mam na to czasu. Muszę się dowiedzieć co to za facet i co robił na cmentarzu, a co najważniejsze kto zlecił mu zadanie i czego dokładnie dotyczyło. Z przystanku facet rusza w stronę Chmielnej, a potem kluczy różnymi uliczkami, aby ostatecznie wejść do baru „Wenecja”. Wchodzę tam za nim, chociaż wiem, że powinienem zaczekać na komisarza. Zdaję sobie sprawę, że mogę wszystko popsuć. Jest już jednak za późno na zmianę decyzji. Facet znika w korytarzu z toaletami, dając mi do zrozumienia, że wie o mojej obecności. Mam jeszcze na tyle oleju w głowie, aby napisać do Radomskiego, a potem wparowuję do kibla, gdzie spodziewam się oberwać. Jestem przygotowany, dlatego unikam rozwalenia głowy koszem na śmieci, ale zaraz potem facet wyciąga broń. Jestem szybszy i kopnięciem wytrącam mu spluwę, po czym wymierzam cios w brzuch. Facet zgina się wpół, ale już po chwili rzuca się na mnie i powala na podłogę. Szamoczemy się kilka chwil, aż przetaczam się na niego i próbuję dusić. Trwa to jednak zaledwie moment, bo obrywam pod łopatkę, która wciąż odczuwa postrzał sprzed roku i z sykiem poluźniam uchwyt. Facet to wykorzystuje i spycha mnie z siebie, po czym próbuje chwycić leżącą niedaleko broń. Łapię go za nogę i mimo iż tamten wierzga, odciągam go kawałek dalej. Mam dość tej zabawy, więc wykręcam jego stopę tak, że słyszę chrupnięcie. Facet krzyczy z bólu, odczołguje się pod ścianę, a ja mam czas doprowadzić się nieco do porządku. Potem idę po jego broń i po chwili kucam przed nim.
— Kim jesteś? — pytam.
Dopiero teraz widzę, że facet mnie rozpoznaje. Jego oczy robią się wielkie, a po chwili zaczyna się śmiać.
— Wiedziałem, kurwa! — mówi. — Wiedziałem, że żyjesz.
— Kim jesteś? — pytam. — I dla kogo pracujesz?
— Wspaniałe przedstawienie, Szuma! Naprawdę, chapeau bas! — wykrztusza facet, wciąż cierpiąc z powodu złamanej nogi.
Odbezpieczam broń i przykładam mu do skroni.
— Nie nadwyrężaj mojej cierpliwości — mówię. — Pamiętaj, że oficjalnie nie żyję, więc mogę cię tu zapierdolić i nikt mi nic nie zrobi. Trup przecież nie może nikogo zabić.
Facet uśmiecha się. — Myślisz, że się boję?
Parskam.
— Powinieneś.
— Twój mit Szuma, to tylko mit i takim pozostanie.
— I powiesz w zaświatach, że zajebał cię mit? — nie mogę się powstrzymać od sarkazmu.
— Nie wygrasz z nimi — syczy facet. — Jesteś za mały.
Chwytam go za złamaną nogę. Facet wrzeszczy próbując mnie odepchnąć, ale ból odbiera mu siły.
— Po co ci to cierpienie? — pytam beznamiętnie. — Wystarczy, że powiesz, kto ci płaci, a za chwilę znajdziesz się w szpitalu, gdzie cię poskładają.
— Pieprz się.
Patrzę na niego, zastanawiając się, kim jest jego zleceniodawca. Wiem, że to Lont, to oczywiste, ale z pewnością nie zrobił tego osobiście. Ten w BM-ce to nie był on. Wiem, że znajdziemy go po numerach samochodu, ale nagle dociera do mnie co innego. Zastanawiam się, po co Lont wysyłałby jakiegoś najemnika na cmentarz? Przecież o mojej śmierci mówią we wszystkich serwisach, a pogrzeb, mimo iż miał być prywatną uroczystością, stał się najbardziej pożądaną informację w kraju. Mógł więc to sobie obejrzeć w telewizji, jeśli nie miał zamiaru pojawiać się osobiście na cmentarzu, jak sądziliśmy z czystej satysfakcji. Dlaczego więc wysłał kogoś na miejsce? Chyba że… Krew zastyga mi w żyłach. Szarpię faceta za kurtkę i sięgam po kopertę. Ten próbuje uniemożliwić mi jej wyciągnięcie, ale uderzam go kilka razy, aż odpływa, po czym biorę kopertę. Kwota na czeku obezwładnia mnie, ale zaraz się opanowuję i dzwonię do Czarka. Nie obchodzi mnie, że to niebezpieczne. Teraz ważne jest jedynie życie mojej rodziny.
— Pod żadnym pozorem nie wsiadajcie do samochodu — mówię.
Cisza brzmi długo, tak jakby Czarek przetrawiał to, co powiedziałem, a potem tę ciszę przerywa jego krzyk:
— Wiktoria! Nie…
Słyszę ogromny hałas i wiem co się stało.
***
Siedzę w samochodzie Radomskiego pod szpitalem, walcząc ze sobą. Z jednej strony bardzo chcę tam pójść i wesprzeć Czarka, a z drugiej wiem, że nie mogę, przynajmniej nie tutaj, nie teraz.
Wybuch samochodu na pogrzebie Dariusza Szumińskiego relacjonowały wszystkie stacje telewizyjne, to sensacja na miarę afery z ustawą medialną. Na szczęście nikt nie zginął. Joanna stała jeszcze nad moim grobem, razem z dziadkami, którzy przyjechali na pogrzeb z Gdańska, dzieci na szczęście zostały w domu, a Czarek właśnie wychodził z cmentarza. Jedynie Wiktoria lekko ucierpiała, bo była najbliżej samochodu w chwili wybuchu. Ogłuszyło ją i złamała rękę, upadając niefortunnie na inny samochód. Nie wiem, czy mój telefon miał jakiekolwiek znaczenie.
— Przecież nic by nie zyskał — mówi Radomski. — Po co to zrobił?
— Żeby mnie wykurzyć.
— Myślisz, że wie, że to blef?
— Sprawdzał.
— Skąd wiesz?
— Inaczej właśnie identyfikowałbym ciała mojej rodziny.
— Skoro tak, to musiał tam być ktoś jeszcze, kto odpalił ładunek.
— Zrobił to zdalnie. Obserwował wszystko.
— Jak?
— W telewizji.
— Oczekuje, że się ujawnisz? — dziwi się Radomski.
— Skurwiel jest skuteczny. Omal tego nie zrobiłem.
— Miejmy nadzieję, że się upewnił.
Puszczam wiązankę przekleństw w sufit i pocieram czoło z frustracji. Nadzieja, o której mówi Radomski, to jakaś cholerna mrzonka. Jesteśmy cały czas kilka kroków za Lontem, a konkretny plan nie miał jeszcze możliwości zostać uruchomiony. Jeśli Lont sięgał po tak drastyczne środki, aby zdemaskować blef policji, to co zrobi, gdy się dowie, że umowa sprzedaży jest nieważna? Przebiega mnie dreszcz. Trzeba będzie przyspieszyć akcję.
— Sprawdziliście już numery tej BM-ki?
— Nie ma ich w bazie. Wygląda na to, że były lewe.
— Jasne — wzdycham. — Można się było tego spodziewać.
Kolejna wskazówka znika. Sądziłem, że uda mi się wyciągnąć coś z tego gościa w kiblu, ale wciąż pozostał nieprzytomny, gdy Radomski dotarł do mnie.
— Mam nadzieję, że dobrze schowaliście tego gościa z cmentarza, bo inaczej wszystko weźmie w łeb.
— Gdybyś go nie połamał, problem byłby mniejszy — odpowiada komisarz. — Ale Sypuła się nim zajął.
Nie odpowiadam. Wiem, jak ważna jest cała akcja, dlatego nie zamierzam się przejmować żadnym bałaganem, który Radomski, Sypuła, albo całe cholerne CBA będą musieli po mnie sprzątać. Jeśli uznam, że w jakimś punkcie plan jest do dupy, to po prostu go zmienię, nie zważając na konsekwencje dla kogokolwiek poza moimi bliskimi. Ich życie i bezpieczeństwo to priorytet i nic tego nie zmieni.
Kilka chwil później do samochodu wsiada Czarek.
— Wiktoria zostanie dwa dni na obserwacji — mówi po chwili.
— Przykro mi — wzdycham. — Nie panujemy nad tym.
— Spodziewaliśmy się, że coś zacznie się dziać. Plan działa.
— Może odesłać ją z dzieciakami gdzieś z dala od tego wszystkiego? — pytam.
— Sam nie wiem. Robi się gorąco, ale chyba wolę mieć ich blisko.
— Jedno twoje słowo i… Wiesz, że nie mam z tym problemu. Nasza rodzina jest najważniejsza.
— Właśnie dlatego musimy dokończyć sprawę.
— Joanna jest z Wiki?
— Tak, ale zaraz chłopaki mają ją odwieźć do domu — mówi Czarek. — Dziadkowie pojechali wcześniej, siedzą z dziećmi.
Wzdycham na myśl, że moja śmierć zjednoczyła całą moją rodzinę. Co prawda nasze relacje uległy poprawie już wcześniej, ale to, że dziadkowie przyjechali do Warszawy na mój pogrzeb, stanowi kropkę nad i w tej grotesce. Wiem, że Czarek musiał ich powiadomić, ale mimo wszystko jest mi przykro, że narażamy tych starszych ludzi na taki stres. Podobnie dzieciaki. One także przeżywają, ale nic na to nie jestem w stanie poradzić.
— Kiedy ukaże się ogłoszenie? — pytam Radomskiego.
— Jutro rano. Po południu zaplanowana jest konferencja Szumiński Co.
— W takim razie ona dziś musi poznać prawdę.
— Lepiej zaczekać — odpowiada Radomski. — Może będzie bardziej wiarygodna.
— Nie ma mowy. Powiedz jej dziś — mówię, patrząc w oczy brata.
Bardzo chciałbym do niej dziś pojechać, ale wiem, że tylko bym ją naraził. Nasza willa jest pod stałą obserwacją, a moja paranoja ostatnio rośnie w zastraszającym tempie. Nie ufam nikomu, nawet Węgrzyn, który wyszedł z aresztu kilka dni temu, musi przejść kwarantannę, bo nie wiem, czy ktoś nie próbował do czegoś go przekonać. Nie miał problemu, gdy Czarek kazał mu zamelinować się w jednym z mieszkań na Gocławiu i czekać, więc liczę, że wkrótce, po sprawdzeniu, czy nie ma ogona, będzie mógł się mi przydać. Na razie on także myśli, że nie żyję, bo nie wierzę, że byłby w stanie zagrać takie przygnębienie, jakie widziałem na jego twarzy na pogrzebie. Jestem zbudowany, że komuś poza moją rodziną tak na mnie zależy i obiecuję sobie, że gdy to wszystko wreszcie się skończy, kupię Krzyśkowi dom na Mazurach, co było jego marzeniem i będziemy się spotykać na grillu jak dobrzy przyjaciele.
— Kurwa, nie wierzę — pełen złości głos Czarka wyrywa mnie ze stuporu.
Zerkam w kierunku, gdzie utkwione jest jego spojrzenie i otwieram usta ze zdziwienia.
— Poczuł zew ojcostwa? — pyta Radomski, gdy wszyscy patrzymy, jak Szymon Chojnicki wysiada ze swojej limuzyny i wchodzi do szpitala.
— Muszę iść. — Czarek wysiada z samochodu i biegnie do wejścia.
Nie wiem co zrobić. Najchętniej pobiegłbym za Czarkiem, ale Radomski mnie powstrzymuje.
— Uspokój się! — mówi ostro. — Czarek sobie poradzi.
Powstrzymuję się przed wybuchem. Wiem, że Radomski ma rację, ale bardzo chciałbym przycisnąć tego sprzedajnego gnoja, jestem pewien, że mógłbym się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy.
Mija kilkanaście minut, gdy w drzwiach szpitala ponownie pojawia się Chojnicki.
— Szybko się uwinął — komentuje komisarz. — Czyżby córka go pogoniła?
— Zapewne — mamroczę, ale wtedy widzę, że za Szymonem idzie Czarek. Gdy go dogania, szarpie za ramię, zmuszając do odwrócenia. Kłócą się ostro, ale niestety z tej odległości nie jestem w stanie zrozumieć niczego. Szymon macha rękami, aż wreszcie nieruchomieje i przygląda się Czarkowi, jakby ten powiedział mu coś przerażającego. Przez chwilę w ogóle się nie porusza, gdy Czarek coś jeszcze do niego mówi, aż wreszcie kiwa głową i odchodzi, kierując się do limuzyny.
Mina Czarka wskazuje, że wykorzystał okazję. Ziarno zostało zasiane. Zobaczymy czy przynęta chwyci.
Joanna
— Ciocia! — krzyczy Paulina i podbiega do mnie, a ja biorę ją na ręce.
Uwielbiam wtulać się w to malutkie ciałko pachnące ciasteczkami. Wtedy wszystko wygląda tak normalnie, tak spokojnie, wtedy wszystko jest w porządku.
— Jedliście? — pytam, czochrając czarną czuprynę Alejandro, który zajęty jest układaniem klocków z dziadkiem.
— Tak. Izabela zrobiła pyszną zapiekankę. Idź zjedz, kochanie — mówi ciepło babcia Darka.
— Chyba nic nie przełknę — wzdycham, usiadłszy obok niej na sofie, sadzając sobie na kolanach Paulinę.
— Musisz — szepcze babcia, starając się powstrzymać cisnące się jej do oczy łzy.
Dziadek zerka na nas, po czym mówi:
— Chodź Paulina. Pomóż nam, bo sami nie dajemy rady. Budowla, którą zaplanowaliśmy wymaga większej ilości budowniczych. A tymczasem babcia pomoże cioci podgrzać jedzenie.
— Dobrze — mówi z radością mała i zeskakuje z moich kolan.
Kiedy wychodzimy do kuchni, babcia zaczyna płakać. Przytulam ją natychmiast, ale nie potrafię jej pocieszyć, zwłaszcza że męczy mnie to kłamstwo. Przez ostatnie dwa tygodnie musiałam udawać, ale dziś na pogrzebie dopadł mnie taki strach o mojego Darka, że łzy same wylewały się z moich oczu, doskonale wpisując się w sytuację. Moje serce krwawi na myśl o tym, do czego mój mąż musiał się posunąć, aby wreszcie zapewnić nam wszystkim spokój. I chociaż wiem, że to wszystko plan policji, to wciąż męczy mnie obawa o rezultaty tych działań. Wciąż zastanawiam się, co sobie myśli ten cały Sergiusz, czego tak naprawdę chce? Jakim trzeba być człowiekiem, aby przez tyle lat knuć, nienawidzić i żywić urazę? Poza tym przecież ani Darek, ani Czarek niczego nie zrobili temu człowiekowi, zresztą Edwin także, on tylko pokochał Barbarę Dobrzyńską, nawet nie wiedząc o istnieniu Sergiusza. Jak smutne musi być życie człowieka, który cały swój czas poświęca na szukanie zemsty za coś, co jest normalną koleją losu. Przecież matka chłopców go nie kochała, a jej jedyną winą wobec Sergiusza było to, że nie potrafiąc samej sobie poradzić z jego zalotami, poprosiła o pomoc ojca. Nie… Nie wierzę, że zawód miłosny mógłby mieć tak daleko idące skutki. Otrząsam się z rozmyślań, wciąż tuląc drobne ciało babci. Tak bardzo chciałabym jej powiedzieć i zdjąć z jej barków to ogromne brzemię, ale obiecałam Darkowi. Obiecałam, że nic nie powiem. Nikomu! I dotrzymam słowa. Będę udawać tak długo, jak będzie trzeba.
— Zaparzę herbaty — szepczę.
Babcia kiwa głową i powoli się uspokaja, a potem siada przy stole.
— To wszystko nasza wina — mówi.
— Co pani mówi? — pytam, nie do końca wiedząc, jak się do niej zwracać.
Moje pierwsze spotkanie z dziadkami Darka nie odbyło się w zbyt sprzyjających okolicznościach. Przyjechali na drugi dzień, gdy w telewizji gruchnęła informacja o śmierci bossa Warszawy. Telewizyjne serwisy prześcigały się w wykopywaniu informacji na jego temat, podając wyssane z palca bzdury, pokazując wywiady z ludźmi, którzy nigdy go nie znali oraz tworząc wokół mojego ukochanego aurę zła. Także i mnie się oberwało. Zostałam uznana za łowczynię majątków, lafiryndę bez uczuć i niewdzięczną gówniarę, która skorzystała z wielkich pieniędzy i koneksji męża, aby kupić sobie przeszczep szpiku. Na początku było mi przykro, potem się z tego śmiałam, a teraz uważam, że ten cały medialny bełkot może przynieść nam dużo złego. Cieszę się, że nie mam rodziny, przynajmniej nikt nie nagabuje moich bliskich pod domem, czy w pracy. Czarek i Wiktoria podobnie nie mają tutaj żadnych bliższych znajomych. Jedynymi osobami, które zapragnęłam w jakiś sposób chronić, są więc dziadkowie, do których wciąż nie wiem, jak mam mówić.
— Gdybyś mogła się do mnie zwracać po imieniu, to byłabym ci wdzięczna, kochanie — mówi łagodnie. — Jestem Helena.
Kiwam głową i zalewam herbatę, którą następnie stawiam na stole i siadam.
— Nie jesteście winni, Heleno — mówię po chwili, chociaż nie do końca wiem, za co obwinia się starsza pani.
— Owszem, jesteśmy. — Kiwa intensywnie głową. — Mówiłam Jędrzejowi, wtedy te trzydzieści lat temu, że jeśli nie zabierzemy chłopców do siebie, to zmarnujemy im życie.
— Nie mogliście nic zrobić, przecież. Mieli rodziców, którzy powinni o nich zadbać.
— Edwin przynajmniej próbował naprawić swoje błędy — mówi Helena. — Nie mówię, że naprawił, ale się starał. Pisał do nas listy z błaganiem, abyśmy przemówili Baśce do rozumu, ale ona nie chciała słuchać.
— Pisał?
— Tak. A kiedy zobaczył, że nie możemy nic wskórać, postanowił się ujawnić.
— Naprawdę?
Nie wiedziałam tego, chłopaki pewnie też nie. To zapewne postawiłoby w zupełnie innym świetle wzajemne relacje w tej rodzinie. Ale czy przypadkiem nie jest już za późno? Czy to w ogóle ma jeszcze jakieś znaczenie?
— Gdy umarła moja matka, a prababcia chłopców, wszystko zaczęło zmierzać w bardzo złym kierunku. Wtedy Edwin oszalał z żalu. Nie zważając na niebezpieczeństwo, przyjechał kiedyś do nas i pół nocy płakał. Nie mogliśmy go uspokoić. Wyrzucał sobie swoją głupotę i naiwność, przez którą wplątał się w przestępczą działalność, która z kolei odebrała mu rodzinę. Podobno tuż przed przyjazdem do nas zajechał do Baśki, ale ta była jak w amoku. Prosił ją, aby zajęła się chłopcami, aby nie pozwoliła im żyć w biedzie, prosił, aby wykorzystała pieniądze, które jej przekazywał przez nas. Ale ona była uparta jak osioł. Wygoniła go i zakazała ponownego kontaktu, grożąc przekazaniem sprawy na policję — Wytrzeszczam oczy. — On się nie przejął, Asiu — mówi Helena cicho. — Powiedział jej, że może to zrobić, jeśli to sprawi, że zajmie się chłopcami, ale jednocześnie ostrzegł przed niebezpieczeństwem ujawnienia. Przynajmniej na tyle miała rozumu, aby nie spełnić groźby, ale jej złość na niego nie ustała.
— Nie rozumiem, dlaczego tak się upierała? Przecież uratował życie jej i chłopców, sam biorąc na siebie całe niebezpieczeństwo.
— Szczerze mówiąc, Asiu, to ja też długo nie mogłam tego zrozumieć. Miała dwóch pięknych chłopców, a żyła wciąż przeszłością. Wiem, że bardzo kochała Edwina i być może poczuła się zdradzona, gdy nagle ją zostawił bez słowa.
— Musiał.
— Widać jej to tłumaczenie nie wystarczało.
— No dobrze, ale dlaczego w takim razie nie dała szansy chłopcom, aby trafili do adopcji? Jeśli przecież sama nie potrafiła się nimi zająć, to mogła chociaż pomyśleć o ich przyszłości.
— Masz rację. I nie wiem, co nią kierowało — Helena się zamyśla. — Może chciała zachować tę małą cząstkę miłości, która łączyła ją z Edwinem. Może liczyła, że poradzi sobie z nałogiem i będzie mogła być matką dla swoich synów. A może po prostu była zbyt dumna? Trudno to oceniać. Najlepiej byłoby zapytać ją samą…
— Może będzie okazja — głos Czarka dociera do nas z progu kuchni.
Patrzę na niego zaskoczona, bo myślałam, że na razie zarzucili pomysł wyciągania matki z tego ośrodka na Wybrzeżu, poza tym, myślałam, że to tajemnica.
— Wiesz gdzie jest Basia? — pyta z nadzieją Helena.
— Tak babciu — mówi Czarek, podchodząc do niej. — Nic więcej nie mogę powiedzieć, ale być może niedługo się z nią spotkamy.
— Dziadku, dziadku! — woła Alejandro. — Nie skończyliśmy zamku.
Odwracamy się w kierunku dziecka i widzimy Jędrzeja z oczami pełnymi łez. Podchodzę szybko do niego i przytulam, próbując ukryć ogromne wzruszenie na myśl, że powinien być z nami Darek.
Punkt dla nas
Joanna
„Chcąc zakończyć wszelkie dyskusje i wątpliwości dotyczące majątku mojego zmarłego męża, chcę złożyć oświadczenie. Wbrew nieprawdziwym informacjom rozpowszechnianym w mediach, nie zamierzam kontynuować żadnej działalności biznesowej. Owszem, według testamentu, jestem jedyną spadkobierczynią i mogę decydować o tym, co będzie się działo z rzeczonym majątkiem, jednak nie czuję się odpowiednią osobą, aby podjąć się prowadzenia firmy. Dlatego zdecydowałam o jej sprzedaży. Dotyczy to także głównej spółki, której pakiet większościowy należy do mnie, a której mój mąż był współwłaścicielem. Stosowne ogłoszenia ukazały się już w dzisiejszych gazetach”.
Czytam tekst na ekranie laptopa kilkakrotnie i nie do końca rozumiem, na czym polega plan.
— Po co właściwie mam wydawać to oświadczenie? — pytam Czarka. — Przecież to oczywiste, że żona dziedziczy po mężu, prawda?
— Niekoniecznie — odpowiada Czarek z uśmiechem. — W tym świecie nie wygląda to tak prosto. Robimy to po to, aby dać znać odpowiednim ludziom, jak wygląda sytuacja.
— Nie mogliby sami tego sprawdzić?
— Owszem, ale tak będzie szybciej i bezpieczniej dla ciebie.
Kiwam głową, starając się zrozumieć, co ma na myśli. Oficjalna informacja o testamencie i planach uspokoi zapędy ludzi, którzy czekają, aby spróbować rozszarpać imperium Darka.
— A jeśli na tej konferencji zapytają o ciebie?
— I dobrze, niech pytają.
— No i co im powiem? Dziennikarze nie dadzą się zwieść, a pytania pozostawione bez odpowiedzi mogą nam przysporzyć problemów.
— Nie sądzę.
— Czarek, ja nie jestem tobą, ani Darkiem. Nie poradzę sobie.
— Boisz się dziennikarzy?
— To jest takie dziwne?
— No dobrze — rezygnuje z dalszej argumentacji, widząc moją minę. — Jeśli zapytają o mnie, to powiesz, żeby oczekiwali na moją konferencję, bo nie jesteś moim rzecznikiem.
Wywracam oczami.
— Wiesz o co mi chodzi.
— Dobra. Możesz zażartować, że szwagier może złożyć ofertę, jeśli jest zainteresowany.
— Chcecie zasugerować konflikt? Mieszkamy w jednym domu, kto nam uwierzy.
— Małżeństwa po rozwodach mieszkają latami w jednym mieszkaniu — mówi z uśmiechem. — Nie sądzę, żeby o to pytali. Poza tym nas obchodzi tylko jedna osoba.
— Przecież nie zjawi się po ten pakiet osobiście — wzdycham.
— To oczywiste. Ale będzie się musiał wysilić, bo uniemożliwiliśmy mu rozdrobnienie udziałów. Może kupić firmę tylko w całości albo wcale. Każdy, kto spróbuje wziąć udział w składaniu ofert, musi być dużym graczem, a tych nie ma za wielu. Poza tym chciałbym zobaczyć jego minę, gdy się dowie, że umowa sprzedaży sprzed kilku miesięcy jest nieważna.
— Coś czuję, że bardziej chciałbyś zobaczyć minę swojego teścia — żartuję.
— To też — śmieje się.
— Nic do niego nie dotarło po zamachu?
— Ten facet nie ma uczuć i chociaż przed szpitalem wyglądał na wstrząśniętego, to nie wierzę, że coś mu drgnęło w tej chciwej głowie.
Zamyślam się, patrząc na ekran. Czuję strach i choćbym nie wiem, jak sobie wmawiała, że sobie poradzę, to nie mogę powstrzymać drżenia.
— Sądzisz, że się uda? — pytam, patrząc Czarkowi w oczy, ale w domyśle pytam go, czy będę mogła wreszcie przytulić się do swojego męża i żyć spokojnie.
Czarek rozumie. Przytula mnie do siebie i siedzimy tak kilka minut.
— Jak się czuje Wiki? — pytam, gdy mnie puszcza.
— Złamanie nie jest poważne. Bardziej się wystraszyła.
— Co to za ludzie? — pytam z żalem.
— Nie myśl o tym, Aśka. To nic nie da, niczego nie zmienisz, a zajmowanie sobie tym głowy tylko cię przygnębi. Pozwól nam działać.
Patrzę na niego z nadzieją. Tak bardzo pragnę, aby to się skończyło. Jeszcze kilka tygodni temu zdawałam się przyzwyczajać do faktu, że zmiana naszego życia nie jest możliwa i chociaż cierpiałam z powodu rozdarcia mojego Darka, to ufałam mu, że się stara, że chce znaleźć sposób na wyrwanie się z tego świata. Wiedziałam, że to będzie wymagało poświęceń, ale nie spodziewałam się, że aż takich. Darek powiedział mi z grubsza, jaki jest plan, ale ja wolałam wiedzieć jak najmniej. To mnie przerastało, a teraz, mimo że jestem gotowa na wiele, to zwyczajnie zaczynam się bać.
— Kiedy będę mogła go zobaczyć? — pytam łamiącym się głosem.
— Nie wiem, Aśka, naprawdę nie wiem — odpowiada bezradnie. — Musisz uzbroić się w cierpliwość.
Nie potrafię powstrzymać łez, ale nie rozrzewniam się, po prostu pozwalam im płynąć. Potem uśmiecham się do Czarka i mówię: — Powiedz mu…
— On wie — odpowiada i kieruje się do wyjścia.
— Czarek… — zatrzymuję go. — Kiedy jedziesz po matkę?
On jakby właśnie sobie o czymś przypomniał, wciąga powietrze i wraca do mnie.
— Właśnie o tym jeszcze miałem z tobą porozmawiać. Jutro po konferencji wyjeżdżam. Dlatego chcę cię prosić, abyś zajęła się Wiki, bo nie wiem, kiedy wrócę.
— Jasne. — Wzruszam ramionami. Nie musi o to prosić.
— Tylko nigdzie nie ruszaj się bez chłopaków — zastrzega ostro. — Darek mnie zabije, jeśli obetrzesz choćby kolano.
— Ok.
— Obiecaj!
— No przecież nie jestem głupia! — warczę, wywracając oczami.
— Nikt nie mówi, że jesteś głupia, Aśka. Narwana raczej bym powiedział.
Kiedy patrzę na niego z drwiną, wstaje i kieruje się ponownie do drzwi.
— Ligocki, Wiśnia i Marcinek wszędzie z tobą będą jeździć. Na polecenie Darka mają prawo cię nawet spacyfikować, jakbyś…
— Spacyfikować?! — Zrywam się. — Już ja mu…
Czarek wybucha śmiechem.
— Świetny żart, naprawdę — uśmiecham się.
— A cóż nam pozostało, szwagierko? — pyta zawadiacko i wychodzi.
No właśnie. Cóż nam pozostało? Czy w obliczu tych wszystkich problemów, tego całego zła, które zaciska się wokół nas coraz ciaśniejszym kręgiem, możemy zrobić coś więcej niż uzbroić się w cierpliwość i ubrać w uśmiech?
Darek
— Miałeś rację, Szuma!
Sypuła wparowuje do mieszkania, w którym koczuję. Wygląda, jakby szukał schronienia.
— Często mam rację — mówię, zamykając za nim drzwi. — Ale mógłbyś sprecyzować ten komplement.
— Sprawa sięga kurewsko wysoko — siada i kładzie nogi obute w kowbojki na stoliku, który kilka godziny temu doprowadzałem do czystości.
Nie mogłem żyć w tym syfie, więc spędziłem cały dzień, sprzątając ten burdel. Siedziałem właśnie z piwem, czekając na wieści od Czarka, gdy wpadł Sypuła.
— Inaczej nie byłoby całego tego planu, nie?
Sypuła mierzy mnie wzrokiem.
— Nie wiem tylko, czy połapiemy się we wszystkich powiązaniach.
— Co się stało?
— Jarczyk nie żyje.
Opluwam się piwem.
— Co?
— Powiesił się.
A więc zaczął sprzątanie. Wiedzieliśmy, że tak może być. Odkąd podczas spotkania z prokuratorem Miszczakiem oskarżyłem Jarczyka o korupcję, został wysłany na przymusowy urlop. Kiedy Prokurator Generalny odsunął go od pełnienia obowiązków, ten zaszył się w domku nad Narwią i nie pojawiał w mediach. Wiedziałem, że doniósł Lontowi, że próbuję dogadać się z prokuraturą, ale nie było możliwości, aby temu zapobiec. On był źródłem informacji, którego nie dało się całkowicie wyeliminować. Z tego też powodu nie mogliśmy mieć pewności, czy Lont uwierzył w nasz blef. Akcja na cmentarzu pokazała, że nie łatwo go nabrać, ale liczyłem, że dalsze wypadki go przekonały. Poza tym odwróciłem jego uwagę także w inny sposób, ale o tym nie mogłem wspomnieć ani Sypule, ani nikomu innemu.
— To nie wszystko. — Sypuła zakłada ręce za głowę.
— Co masz jeszcze?
— Helena Grot miała wypadek. Jej samochód wbił się w drzewo na ekspresówce przed Sopotem. Z samochodu została harmonijka.
Zatrzymuję się w połowie ruchu z butelką przy ustach. Sergiusz zaczął wykonywać nerwowe ruchy. Jego żona do tej pory stanowiła genialne alibi i była częścią systemu, który stworzył. Po co ją zabijać? Nagle śmierć Jarczyka i wypadek Heleny wydają mi się podejrzane. Czy to zacieranie śladów? Jeśli tak, to nasza akcja właśnie wzięła w łeb.
— Hamulce wysiadły? — pytam.
— Być może… — Sypuła podnosi się. — Masz jeszcze piwo? — pyta, idąc do lodówki.
— Coś się znajdzie — odpowiadam. — Dwa trupy w jeden dzień. Nieźle. Tylko co to dla nas oznacza?
— Helena żyje — krzyczy agent z kuchni.
— Serio?
— Miała szczęście kobiecina. Wypadła z tego gruchota przy pierwszym uderzeniu o barierki. Tylko się podrapała.
— Trzeba z nią pogadać! — Podrywam się.
— Już o to zadbałem.
— Rozumiem, że czegoś się dowiedziałeś — drwię, zerknąwszy w telewizor. — Jakieś przydatne informacje by się przydały, bo za chwilę Lont się schowa.
— Owszem. Ale nie wiem, czy nam się to przyda.
— Wszystko, co dotyczy Farowskich, ma znaczenie. Dawaj.
— Ok. Skrócona wersja: Helena Grot to matka premiera Huberta Cajglera.
Odwracam głowę do Sypuły. Mimo wszystko jestem zaskoczony. Spodziewałem się podobnych rewelacji, bo odkąd Edwin przekazał nam informację o powiązaniach Farowskich z Cajglerami, podejrzewałem, że tu jest klucz do rozwiązania sprawy. Na własną rękę szukaliśmy z Czarkiem powiązań obu rodzin, ale niczego nie znaleźliśmy, poza tym, czego dowiedział się Edwin. Nie zamierzam ujawniać Sypule, że Antoni Cajgler żyje, bo po pierwsze niczego to nie zmienia ze względu na jego stan, a po drugie nie chcę, aby zaczęli się przy nim kręcić agenci. Może się to skończyć położeniem całej akcji. Teraz dociera do mnie, że śmierć Heleny miała być zatarciem śladu prowadzącego właśnie do Antoniego. I nagle przychodzi zrozumienie. Do Lonta dotarła informacja od Czarka, dlatego sprząta. Nie ja jestem tego przyczyną i nasza akcja na razie jest bezpieczna.
— Wyglądasz, jakbyś się źle czuł — ironizuję, widząc minę Sypuły.
— Mogłeś od razu powiedzieć, o kogo chodzi.
Parskam.
— Jasne, jasne. Kondziołka był obsrany na samo wspomnienie wysokiego rangą urzędnika, a Miszczak omal nie zemdlał już na sam wasz widok. Poza tym kilka tygodni temu sam mówiłeś, że Hydra ma wiele głów.
— Ale wtedy były jeszcze bezimienne.
— Do tej pory nie ułożyliście niczego z zapisków Edwina?
— Nazwisk jest za dużo. Trzeba dokonać selekcji.
— No to działajcie! Czas się kończy.
— Wiesz, że jeśli nam się nie uda, to wszyscy pójdziemy siedzieć?
— Zróbmy więc wszystko, aby się udało — mówię, ale moja pewność siebie nie jest już taka pewna, gdy widzę jego wahanie.
To oczywiste, że jego zapał nieco ostygł. Niestety taka persona jako główny cel działań agencji to ryzyko samo w sobie. Premier jest szefem wszystkich szefów, więc akcja skierowana przeciwko niemu nie ma prawa się ostać. Jeśli więc ktoś z otoczenia Kondziołki, czy któryś z agentów Melnika się sypnie, to Cajgler szybko ukręci sprawie łeb, a wtedy najłagodniejszą wersją mojej przyszłości jest więzienie.
— Myślę, że lepiej, aby ta informacja pozostała na razie między nami — mówi Sypuła.
— A Helena?
— Nie sądzę, aby coś komuś powiedziała.
— Może bezpieczniej będzie ją gdzieś schować? — pytam.
— Już to zrobiłem. Niestety informacja o tym, że premier Polski jest nieślubnym dzieckiem najlepszej polskiej tenisistki z lat 90., przyciągnie tylko uwagę zbyt wielu osób.
To prawda. To zdaje się bomba, która rozjaśnia równie wiele, co gmatwa. Nie łudzę się bowiem, że Sergiusz o tym nie wiedział, zastanawiam się tylko, czy Helena oddała dziecko sama, czy za jego namową. Czy Sergiusz, był aż tak przewidujący i obserwował Cajglerów, później ich szantażując? Antoni Cajgler to znany gdański polityk, który przez lata był senatorem, a potem ambasadorem na Cyprze, aby na koniec osiąść w rodzinnej posiadłości pod Gdynią. Z doniesień mediów wynikało, że Antoni bardzo lubił otaczać się kobietami, dlatego często plotkowano o jego romansach. Zastanawiam się, co sprawiło, że żona Cajglera, zgodziła się wychowywać dziecko pochodzące z romansu? A może nie miała wyjścia, bo szantaż mógł bardzo zmienić życie Cajglerów, a Katarzyna, która pochodziła z rodziny o niższym statusie, lubiła otaczać się blichtrem. Co ciekawsze z mojej wiedzy wynika, że premier ani razu nie odwiedził ojca w ośrodku, więc albo jest takim ignorantem, że naprawdę wierzy, że tatuś nie żyje, albo jest zaangażowany w interes Sergiusza i z nim współpracuje.
— Jeśli premier jest w to faktycznie zamieszany, to…
— Myślałeś, że żartuję wtedy w stołecznej?
— Nie wiem — wzrusza ramionami. — Chyba byłem po prostu ciekawy.
— Nudzisz się agencie?
— Czasami…
Parskam.
— To teraz nadrobisz z nawiązką.
— Naprawdę sądzisz, że się uda?
Uśmiecham się, wskazując butelką w stronę telewizora.
— Zaraz się przekonamy.
Od rana czekałem na reakcję Lonta. Po zaaranżowanej przez nas konferencji nie było możliwe, aby nie zrobił jakiegoś ruchu. Moja Joanna spisała się na medal. Wygłosiła oświadczenie bez mrugnięcia okiem, dodając gdzieniegdzie emocjonalne ozdobniki, które mnie rozczuliły. Lont musiał wyczuć okazję, chociaż wiem, że nie jest głupi i będzie się starał zachować wszelką ostrożność.
Kiedy więc na ekranie pojawia się premier Hubert Cajgler wraz z ministrem skarbu, rzecznikiem rządu oraz jeszcze jednym pracownikiem, wiem, że mamy, co chcieliśmy. Napis na pasku głosi: Konferencja prasowa Prezesa Rady Ministrów w sprawie zwiększenia wkładu Skarbu Państwa w przemysł metalurgiczny.
Rzecznik wygłasza oświadczenie o planach rządu, a Sypuła wypuszcza powietrze.
— To jeszcze nic nie znaczy — mówi.
— Naprawdę? Myślisz, że to przypadek? Na dodatek zaledwie kilka godzin po ogłoszeniu sprzedaży Szumiński Co.?
— Może właśnie dlatego, że następuje to w tak krótkim czasie, uważam, że to przypadek. Poza tym przecież nie byliby w stanie wymyślić planu tak szybko.
— Czasami potrzeba matką wynalazków.
— Być może.
— Nie rozśmie… O kurwa! — Podrywam się.
— Co jest?
Patrzę na ekran, próbując zrozumieć, co widzę. Szczegół który mnie zainteresował to sygnet, który błyska na dłoni faceta, podającego dokumenty premierowi, który podchodzi do pulpitu aby zabrać głos.
— Chyba właśnie mam dowód, że premier jest umoczony w sprawę po samą dupę. — Widząc zainteresowanie agenta, dodaję: — To jest gość, który płacił facetowi na cmentarzu.
— Który?
— Ten obok ministra.
— Szef biura premiera Kordasiński? Skąd wiesz? Przecież Radomski mówił, że nie widziałeś twarzy.
— Bo nie — odpowiadam i podchodzę do telewizora. — Widzisz to? — Wskazuję na dłoń faceta.
— Jakiś sygnet i co?
— To, że gość, który przekazywał kopertę, miał sygnet.
— Szuma, to żaden dowód. Przecież mnóstwo ludzi nosi sygnety.
— Owszem, ale to zastanawiające.
Sypuła przygląda się chwilę ekranowi, po czym wyciąga telefon i czegoś szuka. Po chwili pokazuje mi zdjęcie Kordasińskiego na jednym z plakatów wyborczych sprzed kilku lat. Facet stoi z założonymi rękami, opierając brodę o lewą dłoń, na serdecznym palcu widnieje sygnet, który po przybliżeniu okazuje się pierścieniem z kotwicą. Oczywiście nie jestem w stanie stwierdzić, czy to taki sygnet widziałem wtedy na parkingu, ale fakt, że ten gość nosi biżuterię związaną z morzem, nie pozostawia mi wątpliwości, z kim może mieć powiązania. Widzę jednak, że Sypuła nie jest przekonany.
— Myślisz, że to zbieg okoliczności? — pytam. — Podwójny?
— Nie. Bardziej jednak zastanawia mnie, dlaczego Sergiusz opuszcza gardę.
Nie tego się spodziewaliśmy
Darek
Kilka dni później, wieczorem, spotykam się z Czarkiem nad Wisłą. Muszę wiedzieć, co się dzieje w domu. Jest też kilka zaległych spraw, których nie mieliśmy czasu omówić. Poza tym, w dniu konferencji miał jechać po matkę i chociaż ta kobieta przez lata mnie nie obchodziła, to i tak jestem jej ciekawy.
— Udało się? — pytam, gdy siadamy
Kiwa tylko głową i się zamyśla.
Nie mieliśmy możliwość wcześniej się spotkać, bo dla bezpieczeństwa Czarek nie wie, gdzie mieszkam, ale widzę, że jest zgaszony.
— Co się dzieje? Wszystko w porządku? Dzieci, Wiki? Joanna?
— Nie, nie, wszystko ok — uspokaja mnie.
Patrzę na niego ze zrozumieniem. Jego humor jest wynikiem spotkania z matką. Tyle że ja nie jestem pewien, czy chcę wiedzieć, czego się dowiedział.
— Wiesz, że miałem nadzieję, że kiedy ją znajdziemy, wszystko stanie się jasne. A tymczasem…
— A tymczasem?
Mój brat patrzy na mnie zbolałym wzrokiem.
— Jej nie ma — mówi po chwili. — Jest obecna ciałem, ale jej samej już dawno tam nie ma.
— Nie rozumiem.
— Darek, nasza matka to skorupa człowieka. Kiedy ją zobaczyłem, nie mogłem uwierzyć, że to ona — mamrocze Czarek. — Nie wiem, czy to z powodu wieloletniego picia wysechł jej mózg, czy stało się coś innego, ale ona nie poznaje nikogo, nie rozumie, co się z nią dzieje, a na dodatek fizycznie jest w strasznym stanie.
Jestem zaskoczony, bo czuję żal. Może gdzieś w głębi duszy pragnąłem mieć szansę się z nią spotkać i po prostu porozmawiać? Tymczasem wygląda na to, że nawet jeśli bym się na to zdecydował, to dotarcie do niej wydaje się niemożliwe. Nagle myśl o tym, że właśnie tracę drugiego rodzica, jest tak przytłaczająca, że czuję łzy w oczach.
— Gdzie teraz jest?
— W hospicjum na Polnej, ale równie dobrze mogliśmy ją zostawić tam, gdzie była. W tamtym ośrodku w Sopocie miała dobrą opiekę.
— Opiekę Farowskiego.
— A co to za różnica? — złości się Czarek.
Patrzę na brata, próbując zrozumieć jego złość. On chyba naprawdę myślał, że spotkanie z matką wiele wyjaśni. Miał nadzieję na rodzinną sielankę. Wzdycham, bo muszę przyznać przynajmniej sam przed sobą, że też miałem taką nadzieję.
— Chcesz ją zobaczyć? — pyta.
— Chyba nie. Przynajmniej na razie.
— Nie jesteś ciekawy?
— Do czego doszliśmy bracie, że powodem spotkania z matką jest ciekawość?
— Cóż — odpowiada po chwili namysłu. — Nie było jej w naszym życiu wystarczająco długo, abyśmy stracili inne uczucia. Może to tymczasowe, a może nie. Tak czy inaczej, spełniłem obietnicę daną ojcu.
— Dlaczego wyczuwam w twoim głosie żal?
Czarek pociera czoło i się zamyśla. Nie burzę tej ciszy, nie przeszkadzam mu. Rozumiem, że to z czym się zmaga, jest trudne, bo sam czuję podobnie. Tyle że on jest delikatniejszy ode mnie. Jego poczucie więzi jest silniejsze i mimo że tak jak ja całe życie uzbrajał się w złość na rodzinę, to jego zbroja jest znacznie cieńsza od mojej.
— Pamiętasz dzień, kiedy trafiliśmy do domu dziecka? — pyta, patrząc na rzekę, w której odbijają się światła Warszawy.
— Pamiętam — odpowiadam powoli.
Przypominam sobie dzień, gdy wracaliśmy ze szkoły, a pod naszą kamienicą zobaczyłem samochód policyjny oraz białego busa, którego nigdy wcześniej w tej okolicy nie widziałem. Byłem za mały, aby połapać się, kim byli stojący tam wówczas ludzie. Dopiero na piętrze, słysząc krzyki matki, zrozumiałem, co się święci. Było już jednak za późno. W dziecięcym umyśle zrodziła się chęć ucieczki, ale nie było to możliwe. Spojrzałem na Czarka i bezgłośnie powiedziałem: przepraszam, a potem zamknąłem oczy, jakby w nadziei, że wszystko, co ma się stać, stanie się szybko.
— Powiedziała wtedy, że za każdy dzień, gdy będę dzielny i nie będę płakać, dostanę buziaka…
Nie wytrzymuję i zaczynam płakać.
Przez te wszystkie lata sądziłem, że Czarek był silniejszy ode mnie, bo faktycznie nigdy nie płakał. Mnie zdarzało się wyć w poduszkę, krzyczeć i rzucać się, ale on nie uronił nigdy ani jednej łzy. Wydawało mi się, że złość dominuje jego poczucie żalu, a tymczasem on walczył ze sobą, bo tęsknił za nią, za jej miłością. Jej obietnica stała się jego brzytwą, której się chwytał. Jednak tak jak brzytwa nigdy nie stanie się kołem ratunkowym, tak pusta obietnica nie ogrzeje złamanego serca.
— Przepraszam cię Czarek.
— Za co?
— Za to — rozkładam ręce. — To wszystko przeze mnie.
— Nie opowiadaj bzdur.
— Powinienem coś zrobić, coś jej powiedzieć. Nie wiem, może bardziej się starać.
— Darek… Byliśmy dziećmi. Ty byłeś dzieckiem. Zrobiłeś wszystko, co mogłeś. Dbałeś o mnie, karmiłeś, pomagałeś w nauce. A potem w domu dziecka…
— Nie powinienem dopuścić, abyśmy tam trafili…
— Nie mogłeś temu zapobiec. Byłeś dzieckiem — mówi Czarek. — Poza tym, dobrze wiesz, że dom dziecka tylko nam pomógł. Trafiliśmy na dobrych ludzi i wszystko by się ułożyło, gdyby nie moja głupota.
— Ułan na twojej drodze to nie przypadek. Gdybyś nie dał się wciągnąć do gry, to spróbowaliby ze mną. Tak czy inaczej, od początku nasze życie było sterowane przez innych.
— Mam tego dość, wiesz? — mamrocze Czarek, pochyliwszy się.
— Ja też, bracie, ja też…
Dłuższą chwilę siedzimy wpatrzeni w dal. Mielę w głowie całą tę sytuację. Z jednej strony wiem, że powinienem pojechać i spotkać się z matką, z drugiej łapię się na tym, że nie mam jej nic do powiedzenia. Kiedyś obwiniałem ją o całe zło i planowałem, co jej powiem, gdy się spotkamy. I chociaż nigdy takiego spotkania nie chciałem, to miałem w głowie niemal gotową przemowę. Kiedyś czułem żal, a wręcz nienawiść, teraz jest we mnie tylko obojętność. Uświadamiam sobie, że nawet ten żal i łzy sprzed chwili nie były wyrazem żalu z powodu utraty matki, ale z powodu utraty dzieciństwa. Ta myśl przywraca mnie do realności. Są sprawy dużo ważniejsze w tym momencie. Wypełniliśmy wolę ojca, więc czas zająć się rozwiązaniem naszego problemu.
— Chojnicki się odzywał?
— Jeszcze nie. Myślisz, że się odezwie?
— Cieszył się jak dziecko, gdy podpisywaliśmy umowę — stwierdzam. –Nawet jeśli jest na smyczy Lonta, to strata takiej sumy z pewnością zrobiła na nim wrażenie. Teraz kiedy ja nie stoję już na drodze, Szymon może chcieć wykorzystać swoją okazję.
— Nigdy mnie nie lubił — wzdycha Czarek i rozpiera się na ławce. — Przyzwyczaiłem się.
— Nie bagatelizuj go.
— Moja śmierć nic mu przecież nie da.
— Zapominasz o czymś takim, co się nazywa „satysfakcja”.
— Nie zapominam.
— Podwój więc ochronę.
— Nie martw się o mnie, Darek.
Stanowczość w jego głosie daje mi do myślenia. Wiem, że prawa własności i dziedziczenia spółki są przewidziane tak, aby chronić nasze tyłki przed nagłym opuszczeniem tego padołu z rąk jakichś chciwych biznesmenów. Spisywaliśmy je razem. Ale zwyczajna zemsta wymyka się wszelkim prawom, umowom i obietnicom. Chojnicki został oszukany przez Czarka tyle razy, że ten z pewnością widziałby go w betonowych butach. Dlaczego więc mój brat jest taki pewny siebie? Widząc jego uśmiech, zaczynam rozumieć, że są sprawy, których nie chcę drążyć.
— Jak to rozegramy? — pyta po chwili.
Dobre pytanie. Pomysł wykorzystania faktu, że nikt nie wie o śmierci ojca włączyliśmy do planu jeszcze przed spotkaniem ze służbami, ale co miało nastąpić w chwili, gdy przynęta zaskoczy, tego koncept już nie przewidywał.
— Jeszcze nie wiem — odpowiadam zgodnie z prawdą.
***
Obserwuję Węgrzyna od kilku dni. Tak jak myślałem, ciąga za sobą ogon i to nie jeden. I o ile policji się nie dziwię, to pozostali ludzie za nim łażący, już nie są tak oczywistym widokiem. Od Sypuły wiem, że ci jeżdżący Skodą są od niego i stanowią raczej zabezpieczenie na wypadek, gdyby Lont spróbował zastawić pułapkę właśnie na Krzyśka. Podobnych ochroniarzy załatwił Joannie, Czarkowi i Wiktorii. Tymczasem mnie interesuje facet, który nie zwraca na siebie uwagi, ale ewidentnie zbyt często pojawia się w miejscach, gdzie bywa Węgrzyn. Ubrany w zwykłe ciuchy, ogolony na gładko i żujący gumę, wygląda na zwykłego przechodnia. Najpierw myślałem, że jest pracownikiem monopolowego na ulicy, gdzie Czarek ulokował Węgrzyna, ale kiedy zobaczyłem go na rowerze w parku, gdzie Krzysiek umówił się z chłopakiem od Czarka, nabrałem podejrzeń. Teraz zaś, stojąc przed siłownią, do której przyszedł mój człowiek, nie mam wątpliwości, że facet, który właśnie wchodzi do budynku, nie znalazł się tu przypadkiem.
Odczekuję kilka minut, naciągam kaptur bluzy na głowę, po czym wchodzę do środka, opłacam w rejestracji kilka godzin na siłowni i rozglądam się po salach na dole. Sala fitness, sala rowerowa, basen. Nie sądzę, aby Węgrzyn zatrzymał się tutaj, dlatego idę na górę. Już ze schodów, za szklaną szybą, widzę Węgrzyna robiącego rozgrzewkę, a kilka metrów od niego faceta, który ze swojej torby wyciąga wodę i długo pije, obserwując Krzyśka.
Idę do szatni, zastanawiając się jak to rozegrać. Muszę pogadać z Węgrzynem, bo mam dla niego zadanie, o którym nie chcę, żeby wiedział nawet Czarek. Jednak to, że plączą się za nim osoby, które podejrzewam, że są nasłane przez Lonta, utrudnia sprawę. Zwyczajne odwiedziny w mieszkaniu, gdzie upchnął go Czarek, nie jest dobrym pomysłem, bo zwyczajnie zwróciłbym na siebie uwagę, dlatego chciałem porozmawiać z nim na neutralnym terenie. Stwierdzam, że pozbycie się śledzącego go gościa nie jest dobrym rozwiązaniem, poza tym, tak naprawdę może być przydatny. Wygląda na to, że będę miał podwójne zlecenie dla Krzyśka.
Stoję kilka chwil przed otwartą szafką, czekając aż przebierający się klient siłowni, opuści szatnię, a potem wchodzę na salę. Wiem, że chociaż mój wygląd znacznie odbiega od tego, jak prezentowałem się zwykle, to muszę zachować ostrożność i nie ufać miesięcznemu zarostowi i przydługim włosom, które mają mi w pewnym stopniu zapewnić anonimowość. Nie zdejmując kaptura, wchodzę na salę i kieruję się pod okno, licząc na to, że padające przez nie słońce skutecznie zniechęci innych obecnych do przyglądania się. Częściowo mam rację, bo większość facetów zajmuje się sobą i nawet nie zwracają na mnie uwagi. Niestety mój wygląd hultaja przyciąga spojrzenia dziewczyn, co najpierw budzi moje rozbawienie, potem zażenowanie, a na koniec złość, bo ich wdzięczenie się może ściągnąć na mnie uwagę innych, w tym faceta, który udaje, że zajęty jest czytaniem czegoś w telefonie, a który zerka na Węgrzyna, rozpoczynającego właśnie ćwiczenia na nogi.
Zaczynam się rozciągać, próbując wymyślić jak wyciągnąć Węgrzyna do szatni, gdy jedna z dziewczyn podchodzi do mnie i prosi o asekurację przy jakimś ćwiczeniu. W pierwszej chwili chcę ją spławić, ale wpada mi do głowy pomysł. Nie wiem, czy wypali, ale zamierzam spróbować. Kiedy dziewczyna kładzie się na ławeczce pod sztangą, zerkam na Węgrzyna i wiem, że trafiłem. Węgrzyn ma fioła na punkcie siłowni, treningu i poprawnego wykonywania ćwiczeń, poza tym nigdy nie przechodzi obojętnie obok spartaczonych ćwiczeń. Dlatego już po kilku chwilach, widząc, jak nieporadnie trzymam sztangę, Węgrzyn rzuca swoje zajęcie i podbiega do mnie.
— Co ty robisz, patałachu! — drze się, odpychając mnie i odkładając sztangę na haki. — Chcesz ją zabić?
— Spierdalaj — mówię, a Węgrzyn sztywnieje.
Kiedy się odwraca, wiem, że mnie poznał, dlatego kręcę lekko głową, intensywnie się w niego wpatrując.
— Czego się wpieprzasz, gościu? — mówię.
Próbuję wyprowadzić cios, ale tak wolno, że Węgrzyn się uchyla z miną świadczącą, że zdziwienie przekracza jego możliwości zachowania go dla siebie. Rzucam się więc na niego, powalając na podłogę, aby po chwili pozwolić się przewrócić na plecy.
— Musimy pogadać — mówię mu do ucha, po czym próbuję z siebie zepchnąć. — Daj do zrozumienia, że zaraz wrócisz, to ważne. — Próbuję go uderzyć.
— Wzywam policję! — krzyczy jakaś dziewczyna.
Rozluźniam się, a wtedy Węgrzyn mnie podnosi.
— Już ok! — mówię, pochyliwszy głowę — Wychodzę! — dodaję, unosząc ręce i kieruję się do szatni.
Siadam na ławce i czekam. Po kilku minutach wchodzi Krzysiek.
— Szefie.
— Cicho! — Kręcę głową.
Węgrzyn się rozgląda, po czym kiwa głową i wskazuje kabinę prysznicową. Wchodzimy tam, puszczamy wodę za ścianą i w zlewie, a wtedy Węgrzyn chwyta mnie w ramiona i przyciska do siebie.
— Szefie, tak się cieszę — mówi, wyraźnie wzruszony. — Ale jak…
Oswobadzam się z jego objęć i mówię: — Nie czas na to, Krzysiek. Jest dużo spraw do omówienia, a mamy zaledwie kilka chwil. Musisz coś dla mnie zrobić.
— Wszystko, szefie.
Uśmiecham się.
— Przede wszystkim masz ogon.
— Wiem — wzdycha. — Łażą za mną odkąd mnie wypuścili z aresztu.
— Służby to nie problem…
— Domyślam się, że ten goguś od gumy jest większym problemem — mówi. — Chciałem się go pozbyć, ale bałem się, że sobie narozrabiam.
— Nim zajmiemy się później — mówię. — Teraz to, co najważniejsze. Pojedziesz dziś do willi.
— Ale Czarek zabronił.
— Weźmiesz ze sobą gogusia.