E-book
29.4
drukowana A5
49.88
Jedwabne zurücklaSSen

Bezpłatny fragment - Jedwabne zurücklaSSen


5
Objętość:
203 str.
ISBN:
978-83-8324-332-0
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 49.88

Zamiast prologu

Odpowiedzialne nigdy nie są masy, zawsze jednostki. W Jedwabnem nie dokonała się zemsta zbiorowa jego mieszkańców, nie dokonała się zemsta wszystkich Polaków, dokonała się polityka III Rzeszy.

Zacytujmy Simone Weil: Ktokolwiek bierze miecz, zginie od miecza. A ktokolwiek nie bierze miecza [albo z rąk go wypuszcza], zginie na krzyżu. Mamy tu przedstawiony obraz tego, co wydarzyło się w Wiźnie, Wąsoszu, Radziłowie, Jedwabnem i innych miejscowościach.

Nie oceniam opracowań, wydawnictw ani osób. Tym samym przedstawiam to, co mogło się wydarzyć, bo tego, co się wydarzyło naprawdę, nikt nigdy obiektywnie nie przedstawi.

Rozdział I — Plan działania

Ubrany w mundur Hauptsturmführera SS mężczyzna podszedł do drewnianego biurka, na którym stał telefon, niewielki kalendarz oprawiony w drewnianą ramkę i leżało kilka rozrzuconych, zapisanych maszynową czcionką kartek. Spojrzał na zakreśloną ołówkiem datę. „To za dwa dni” — pomyślał i odwrócił się do mężczyzny ubranego w mundur Obersturmführera.

Zanim zaczął konwersację, spojrzał przez okno na plac, gdzie dało się zauważyć w południowym słońcu żołnierzy Wehrmachtu przechadzających się przed wieczornymi zajęciami. Mieli je codziennie, a teraz, dwa dni przed wojną…

— Ech — westchnął. — Taki ładny, pogodny piątek — dodał sam do siebie, nie wypowiadając tego na głos.

Zwrócił wzrok na stojącego obok mężczyznę.

— Mój drogi Obersturmführer Jürgen Kaiser. Dziś musimy to skończyć. Siadaj! — Wskazał mu drewniany, stylowy fotel stojący obok niskiego, drewnianego stolika, na którym uśmiechała się w połowie pusta butelka bourbona, którą otrzymał kilka dni temu od sympatycznego kapitana Wehrmachtu, i dwie szklanki. — To wszystko musi być zaplanowane w najmniejszym szczególe. Stary chce mieć to dziś na biurku… Za dwa dni wejdziemy do piekła i nie będzie z niego odwrotu, dopóki w Moskwie nie powieją nasze flagi.

Przerwał mu głośny dzwonek telefonu. Podniósł słuchawkę i przyłożył do ucha.

— Schaper, słucham.

W milczeniu słuchał tego, co ma mu do powiedzenia jego szef, Sturmbannführer Hartmut Pulmer. Po niecałej minucie odpowiedział:

— Tak jest, Herr Sturmbannführer. Zrozumiałem. Heil Hitler.

— To stary — powiedział do Kaisera, odkładając słuchawkę na widełki telefonu. — Chce zapoznać się z planem za trzy godziny. — Westchnął i zgarnął kartki maszynopisu z biurka. Podszedł do stolika i usiadł na drugim fotelu naprzeciwko Obersturmführera. ­– Popatrz! — położył kartki na stoliku.

Kaiser wziął pierwszą z nich do ręki, a on ponownie spojrzał w okno. Podniósł się z fotela i podszedł, żeby je uchylić. Żołnierze przemieszczali się w różne strony koszar, ale robili to bez pośpiechu, jakby byli na terenie jakiegoś ośrodka wypoczynkowego. Nieco dalej dostrzegł ustawione wozy transportowe, jeszcze dalej działa artyleryjskie. Wyglądało to bardzo dobrze. Doceniał regularną armię III Rzeszy. Ich bohaterstwo i poświęcenie. Wbrew temu, co twierdziło wielu z jego przełożonych, on uważał, że SS może rozwijać się i funkcjonować właśnie dzięki Wehrmachtowi. Nie zabierał przy tym bohaterstwa i chwały jednostkom Waffen-SS, które za Führera walczyły u boku Wehrmachtu, wsławiając się w wielu bitwach. A on sam? Oficer SS, który za sześćdziesiąt trzy dni skończy trzydzieści lat? Miał służbę, jaką miał. Ktoś musiał to robić, bo takie były założenia, takie były rozkazy. Nie on kreował politykę Rzeszy, on był tylko ogniwem pasującym do tej całej układanki. A Żydzi? To element wojny, a wojna składa się z wielu elementów. Wehrmacht nie walczy z Żydami, walczy, żeby zdobyć przestrzeń. Po nich wkracza SS, żeby zaprowadzić porządek na tej przestrzeni, a on jest po to, żeby od najbliższej niedzieli eliminować tych, których nikt nie chce. Żydów.

— Kwestia żydowska. Eliminacja Żydów kolaborujących z bolszewikami w Radziłowie, Wiźnie, Wąsoszu, Łomży, Jedwabnem, Tykocinie, Rutkach, Piątnicy i Zambrowie. — Kaiser próbował przerwać rozmyślania Schapera. Bezskutecznie.

Schaper nie słyszał, co powiedział do niego Kaiser. Dalej brnął myślami w kierunku nowych terenów, tam, gdzie zaprowadzi swoje Teilkommandos po dwudziestym drugim czerwca. Tu, w koszarach wojskowych nieopodal Scharfenwiese tkwił już od tygodnia. Przygotowywał się, planował, denerwował, przeklinał i wściekał, ale wszystko udało mu się zorganizować. Był w stałym kontakcie z komendantem Żandarmerii i oficerem Abwehry, który na bieżąco przekazywał mu sytuację, jaka ma miejsce około stu kilometrów na wschód od Scharfenwiese. Natomiast jego przełożony, Sturmbannführer Pulmer, który na co dzień rezydował w Zichenau, przyjechał wczoraj, żeby osobiście spotkać się z dowódcami Wehrmachtu i z nim. Dla Schapera nie było to nowe wyzwanie, miał już duże doświadczenie w likwidacji polskich bandytów oraz ludności cywilnej, co było za każdym razem pokłosiem akcji polskiego bandyckiego podziemia. Często zdarzało się to na wsiach i w małych miasteczkach, gdzie dochodziło do tych bandyckich napadów na funkcjonariuszy Rzeszy. Rozstrzeliwano wtedy wszystkich podejrzanych o pomoc bandytom, bez względu na to, czy ktoś był Polakiem, czy Żydem. Egzekucje takie obejmowały od kilku do nawet kilkudziesięciu miejscowych. Zdarzały się też masowe likwidacje więźniów czy też inteligencji polskiej. W każdym razie Schaper był gotowy na nowe wyzwanie: likwidację Żydów.

— Kwestia żydowska — powtórzył głośniej Kaiser. ­– Dziewięć miejscowości.

Tym razem Schaper usłyszał, co mówi do niego Obersturmführer. Odwrócił się i bez wahania w głosie stwierdził:

— Za dużo jak na pierwszą fazę. Pojutrze atak na Rosję. Wjedziemy tam dwa, trzy dni po opanowaniu sytuacji przez Wehrmacht, czyli dwudziestego piątego, dwudziestego szóstego. Musimy zaplanować dwa pierwsze tygodnie, góra do dziesiątego lipca. Potem zobaczymy, jak się rozwinie sytuacja.

— Może zatem od północy? — zaproponował Kaiser i wstał z fotela. Podszedł do mapy wiszącej na ścianie. — Popatrz — zwrócił się do Schapera. — Wąsosz, potem… Radziłów, może Jedwabne. — Przesunął palcem po mapie. — I na koniec Wizna. Cztery w dwa tygodnie. Optymalnie.

— Może… — Schaper zastanowił się chwilę. — Może Tykocin zamiast Wizny? Chociaż nie. Tym z Wizny należy się specjalna akcja za trzydziesty dziewiąty. Może w ogóle zaczniemy od Wizny, a potem polecimy na górę do Wąsosza, następnie wrócimy do Radziłowa, a Jedwabne zostawimy na koniec. Niech trochę odetchną Żydki, myśląc, że idziemy na północ. Tym bardziej że w Szczuczynie Geheime Staatspolizei ma zrobić czystkę zaraz po przejściu Wehrmachtu, czyli przed końcem czerwca. Wieści szybko się rozniosą i czujność nie będzie już tak duża. Potem zrobimy plan na Łomżę i inne przechowalnie szczurów, ale to może zaplanujemy na sierpień. Co ty na to?

— To dobre. Czyli… — Kaiser wrócił na fotel. — Wizna pierwsza.

— Wizna niech będzie dwudziestego szóstego. Zrobimy pokazówkę i zobaczymy, co dalej. Wąsosz może dopiero piątego lipca, po Szczuczynie, a potem Radziłów. Siódmego?

— Tak. Trzeba przyspieszyć, żeby się nie pochowali. Nie będziemy ich tropić po polach — zgodził się Kaiser. ­– To dziesiątego zróbmy przedstawienie w Jedwabnem — zaproponował.

— Tak zrobimy. — Schaper się uśmiechnął. — To tak: dwudziestego szóstego Wizna, piątego Wąsosz, siódmego Radziłów, a dziesiątego Jedwabne. Zanotujesz?

— Zapamiętam.

— Zapoznaj się z tym, popraw i przynieś mi za dwie godziny. A jak chłopcy?

— W porządku. Nudzą się, ale są w pełnej gotowości.

— Jak wyjdziesz, przyślij mi tu Ottona. Muszę z nim zamienić kilka słów.

— Engelman?

— Tak.

— Zaraz to zrobię.

Kaiser zgarnął ze stolika maszynopis i wstał z fotela.

— Heil Hitler! — Uniósł prawe ramię i przyjął postawę zasadniczą.

— Heil Hitler! — odpowiedział Schaper, wyciągając rękę.

Kaiser wyszedł, a Schaper usiadł w fotelu za biurkiem. Skierował wzrok w kierunku mapy i chwilę się zastanowił. Atak na Rosję rozpoczną naloty Luftwaffe. Zginie wielu zaskoczonych ludzi, a on ze swoim Teilkommando wydzielonym z Kommando SS Zichenau-Schröttersburg wjedzie w jakieś rumowiska pełne zwłok.

„Będzie co dobijać?” — pomyślał. „Rosjanie w popłochu będą uciekać i jeszcze zabiorą ze sobą te pejsate szczury, które usługiwały im przez niemal dwa ostatnie lata. Zanim wejdzie Wehrmacht, miejscowi pewnie już usuną ciała z ulic. Ale będzie pył i smród! A może smrodu nie będzie? Będą mieli ze dwa dni na pochówki. Żeby te bomby trafiały w Żydów… Takie bombki-żydówki. Te szczury jednak mają szczęście, ale skończy się ono, gdy ja się pojawię. I ci pieprzeni Polacy. Po co oni im pomagają? Krwiopijcom, którzy zwąchali się z komunistami. Rok temu chyba sierżant Sasza Nowikow prześmiewczo opowiadał, że Żydzi pod ich okupacją odżyli. Tak… to Sasza opowiadał podczas wizyty w Zichenau. Żydzi wskazali Polaków, których Rosjanie wywieźli gdzieś, gdzie nawet oni nie wiedzą, na wschód, za Ural. Co za głupi naród ci Polacy. Zamiast walczyć po stronie Rzeszy, to giną za tych kiwających się tchórzy. Teraz Polacy będą mieć szansę na zemstę. Tylko czy z niej skorzystają? To może przynieść korzyści także Rzeszy. I to korzyści nie do przecenienia. Może po ponad roku poniżania przez Żydów rzucą się im do gardeł? Kto wie. Może za mało miejsca poświęciłem temu w planie? Może niezbyt szczegółowo to opisałem? Ale wystarczy, żeby rozwinąć to w praktyce. Wizna… Wizna… Zajmę się tymi Żydami, komunistami, wrogami Rzeszy. Żarty się właśnie kończą. A każdy głupi Polak, u którego zobaczę choćby łzę w oku, zostanie uznany za zdrajcę Rzeszy. Trup, trup, trup. Jak to trzeba wszystko planować. Nie można pozwolić sobie na stuprocentową improwizację, bo na wojnie nie ma na to miejsca. Jest za to miejsce na kreatywność podczas działań. Dostosowywanie się do zmieniającej się sytuacji. Żydzi… może ktoś w Berlinie pochyliłby się nad rozwiązaniem tej kwestii systemowo. Jeżdżenie po wioskach i ganianie Żydów zajmie sto lat. Schowają się pewnie tam, gdzie nawet psy srać nie chodzą. Co za upodlenie, brak honoru, brak człowieczeństwa. Chyba prędzej dałbym się zabić, niż miałbym srać pod siebie w jakiejś plugawej piwnicy. Nie no. Nawet nie chyba, tylko na pewno”.

Rozległo się głośne pukanie do drzwi.

— Wejść — powiedział donośnym, żołnierskim głosem Schaper.

W drzwiach stanął Rottenführer Otto Mayer.

— Heil Hitler! — zasalutował nazistowskim gestem.

— Heil Hitler! — odpowiedział Schaper i uniósł tylko przedramię, jak to często robił Adolf Hitler. — Spocznij sobie. — Skinął głową, po czym podniósł się ze swojego fotela za biurkiem i usiadł w fotelu, na którym siedział kilka minut temu, rozmawiając z Kaiserem.

Mayer patrzył na swojego dowódcę, ale nie pytał, dlaczego został wezwany. Krótko ostrzyżony, barczysty blondyn o niebieskich oczach i wyrazistych rysach twarzy był wzorem nazisty, żołnierza SS oddanego Adolfowi Hitlerowi i jego przekonaniom.

— Od kiedy jesteś egzekutorem, Otto? Od pół roku? — zapytał Schaper.

— Od ośmiu miesięcy, Herr Hauptsturmführer.

— Od czterech jesteś dowódcą pododdziału bezpośrednio podległym Kaiserowi i pośrednio mnie.

— Tak jest!

— Opowiedz mi Otto, o tym.

— Nie rozumiem?

— O Żydach, o Polakach…

— Nie rozumiem… — powtórzył.

— Tak szczerze.

— Nienawidzę Żydów — wypalił Mayer. — Mój ojciec zmarł pod sklepem prowadzonym przez Żyda. Ranili go nożem komuniści. Pukał w drzwi i witrynę. Żyd zamknął się od środka. Ojciec leżał tak dobre pół godziny. Potem znalazła go jakaś kobieta, wezwała pomoc, ale było za późno, wykrwawił się. Byłem tam potem i kilkuletni żydowski chłopiec opowiedział mi, jak ojciec błagał, żeby mu ten Żyd udzielił pomocy. Po kilku latach wróciłem tam jeszcze raz, żeby spalić ten sklep. Tak szczerze… — nabrał powietrza w płuca — zabiłbym ich wszystkich. Tylko dzieci wywiózłbym gdzieś daleko, do Azji, na południe Afryki. Zrobiłbym im państwo daleko stąd, bez możliwości opuszczania przez nich tego terytorium. Polacy? Nie rozumiem ich czasem. Dlaczego traktują nas jak wrogów? Zabiłem kilkudziesięciu Polaków na egzekucjach, razem z Żydami. Czasem nie wiedziałem nawet, czy to Żyd, czy Polak. Giną za tych bandytów, którzy, czasem myślę, że nie przejmują się tym wcale. Dla bandytów liczy się tylko zabity funkcjonariusz Rzeszy, żołnierz Wehrmachtu przebywający na urlopie, który znalazł się w nieodpowiednim miejscu i czasie. A potem? A potem my zabijamy cywilów. W zasadzie Polacy mi nie przeszkadzają. Czasem coś do nich powiem po polsku, ale nigdy podczas egzekucji. Gdyby nie ich bandycka walka, nie byłoby tych egzekucji. Nie zabijamy ich bez powodu. Jest wojna, a na wojnie giną cywile. Dlaczego? Bo taka jest właśnie wojna, Herr Hauptsturmführer.

Hermann Schaper przeciągnął dłonią po twarzy, dając do zrozumienia, że nie o taką odpowiedź mu chodziło. Otto Mayer szybko to zauważył i kontynuował:

— Jednakże po tym wstępie powiem o Żydach i Polakach podczas służby. Nie mam skrupułów przy zabijaniu Żydów i Polaków. Szkoda mi żydowskich dzieci. Zabiłem dwoje, bo kobiety nie chciały ich oddać innym kobietom, ale myślę sobie, że za kilkanaście lat byłyby takimi samymi cwanymi wyzyskiwaczami bez duszy. Wtedy jest mi lżej, palec na spuście nie sztywnieje, wylatują kule. Szybka śmierć. Każdy by chciał taką umrzeć. Wydaje mi się, że najgorzej jest umrzeć w płomieniach. To musi być niesamowity ból. Ale seria z automatu? Strzał w głowę? To nie boli. Polacy… Nie chodzi o to, czy ich lubię, czy nie. Jeżeli stoją mi na drodze, to ich zabijam. Teraz też tak będzie, zgodnie z nowymi instrukcjami. Jak staną mi na drodze, gdy będę zabijał Żydów, sami staną się Żydami. Zabiję ich. Koło Płocka młode małżeństwo ukrywało dwóch bandytów, pamięta pan? Na strychu, na który można było wejść tylko przez zewnętrzne okienko. Po co to zrobili? Po co narażali życie za te ścierwa, które wiedziały, co będzie po takiej akcji…? Myślę sobie też, że Polacy nie będą tak głupi w stosunku do Żydów, że nie będą ich ukrywać, a wręcz przeciwnie, może będą wydawać ich nam. Zapyta pan zapewne dlaczego. Wiem, że Żydzi, do których zaraz się zabierzemy, wydawali Polaków Rosjanom, a ci wywozili ich i rodziny na Sybir czy gdzie indziej, skąd się nie wraca albo skąd jest bardzo trudno wrócić. Wiem też, że niektórzy bandyci walczący z Rosjanami siedzą w rosyjskich więzieniach. Jak rozpoczniemy wojnę, może Rosjanie nie zdążą ich zabić, a my ich wyzwolimy. W każdym razie mam nadzieję, że niektórzy będą chcieli się zemścić i nie będą mieć litości dla tych żydowskich komunistów. A potem? A potem trzeba będzie zabić tych bandytów, bo będą walczyć przeciwko nam.

— Otto, co powiesz na temat Abdona Engelmana?

Rottenführer wstrzymał oddech. Wiedział, że ta sprawa do niego powróci, pomimo tego, że cała sytuacja miała miejsce miesiąc temu.

— Zabiłem Żyda podczas akcji odwetowej za ukrywanie przez Żydów bandyty żydowskiego, który działał w polskim bandyckim oddziale — odpowiedział.

— Wiem, ale opowiedz mi o okolicznościach.

— Całe Teilkommando, liczące razem ze mną dwanaście osób, Obersturmführer Jürgen Kaiser i pan, Hauptsturmführer Schaper, pojechaliście już do urzędu, zaczęło się zabawiać z ostatnim, pozostałym do zabicia Żydem. Wyszedł z kamienicy, gdy wszyscy Żydzi leżeli już martwi pod ścianą. Zaczęliśmy się śmiać i żartować, że nie zdążył się załapać na ostatni pociąg i teraz będzie musiał sam wykopać dół i zakopać ich wszystkich. Chłopcy poklepywali go i dodawali otuchy. Mówili, że da radę, a jak się weźmie do roboty, to do wieczora zdąży posprzątać. Podszedł do zwłok, usiadł na piętach i zaczął się kiwać, mamrocząc pod nosem coś po hebrajsku. Nie płakał. Jeden z chłopców podszedł do niego i zaczął go najpierw szturchać, a potem kopać. Powiedziałem, żeby go zostawił, bo i tak nic nie czuje. Zapytałem Żyda po polsku, jak się nazywa. Pozbierał się z ziemi, ponownie usiadł na piętach i znowu zaczął się kiwać. Przeładowałem broń, wtedy podniósł głowę i spojrzał na mnie. Powiedział, że nazywa się Abdon Engelman. Schowałem broń i rozkazałem chłopakom odwrót. Ktoś mnie wtedy zapytał, czy tak go zostawiamy. Odpowiedziałem, że tak, że on i tak jest już martwy, że pewnie do wieczora powiesi się albo otruje. To gorsze niż kula w głowę. Niech cierpi Żyd, zanim umrze. Chłopacy zaśmiali się i zgodzili się ze mną. Odchodziliśmy. Kilkanaście metrów dalej stało kilku młodych Polaków. Powiedziałem im, że zostawiliśmy jednego dla nich. Nie odpowiedzieli. Wtedy pomyślałem sobie, że oni mogą go uratować. Wróciłem się, przystawiłem Żydowi pistolet do skroni i strzeliłem. Przechodząc ponownie obok Polaków, rzuciłem krótko w ich stronę, że się nie spieszyli, to robotę wykonałem za nich. Chłopcy z komanda zapytali mnie, dlaczego to zrobiłem. Dlaczego nie dałem mu szansy na cierpienie, na powieszenie się czy otrucie? Nie odpowiedziałem. Domyśliłem się, że niektórzy pewnie pomyśleli, że zlitowałem się nad Żydem i dlatego go zastrzeliłem. Nie. Zastrzeliłem go dlatego, żeby nie uratowali go Polacy. Mam niezadowolonego chłopca w oddziale?

— Nie — odpowiedział Schaper. — Jeden z tych Polaków jest folksdojczem i to on poinformował żandarma, że dowódca komanda miał rozterki moralne, czy zabić Żyda.

— Folksdojcz… Czujny Polaczek, naturalizowany nazista. Jak go jeszcze kiedyś spotkam, to go zabiję. Nie wiem, który to z tej piątki, która tam stała, ale zabiję pierwszego, którego rozpoznam.

— Pewnie nie spotkasz, ale dobrze, że mi to opowiedziałeś. Możesz odejść.

Mayer podniósł się energicznie, zasalutował, wypowiadając przy tym hitlerowski zwrot, i wyszedł.

„Ale robota… Służba w SD nie jest służbą dla wszystkich”, Schaper uśmiechnął się pod nosem. „Kto inny chciałby ją wykonywać? Tylko tacy jak my. Naziści z krwi i kości. Chłopcy z Wehrmachtu? Może nieliczni. Może gdy nie mają wyjścia albo są pod presją rozkazów. Oni mają inne cele. Po wojnie to my im przygotujemy miejsce do godnego życia, to my im zagwarantujemy bezpieczeństwo. Odwdzięczymy im się za to, że zdobyli dla nas te terytoria. Tak. Będziemy sobie wdzięczni nawzajem. Oni zabijają żołnierzy wroga, my likwidujemy bandytów i zarazę. Uzupełniamy się. Jesteśmy kwintesencją III Rzeszy, SS i Wehrmacht”.

Schaper spojrzał na butelkę Bourbona. Nieustannie się do niego uśmiechała. Nalał jedną trzecią szklanki i wygodnie oparł się w fotelu. Rozejrzał się po pokoju. Był to tymczasowy gabinet, który udostępniło mu dowództwo pułku. Niewiele tu było. Portret Adolfa Hitlera, sztandar ze swastyką, drewniane, lekko zdewastowane biurko, mapa, stolik, dwa fotele. Regał na książki, ale zamiast książek leżały tam raporty i jakieś sprawozdania. Oczywiście był też trzeci, niezbyt wygodny fotel, ten za biurkiem. Nie lubił na nim siedzieć, dlatego większość czasu przesiadywał na tym, na którym siedział obecnie. Nie chciał się tu urządzać tak jak w Zichenau, bo ile jeszcze będzie tu urzędował? Miesiąc, dwa? Może trochę dłużej. A może szybko zorganizują się w Łomży? I tak większość czasu spędzi w terenie. Potem wróci do Zichenau, chyba że Żydki się rozproszą i trzeba będzie za nimi ganiać. To nie było jednak w stylu Schapera. Zawsze skrupulatnie przygotowywał akcję, nawet gdy dotyczyła ona jednego bandyty. Nie było to wcale takie proste, bo często byli oni ostrzegani i nie przebywali tam, gdzie powinni. Jednak Schaper miał zawsze kilka opcjonalnych planów i po pierwsze wiedział, gdzie szukać, a po drugie wiedział, ilu ludzi wysłać na akcję i czy sam powinien w tym uczestniczyć.

W rozmowach z Kaiserem, gdy już mieli odpowiednią dawkę alkoholu we krwi, często wspominał akcję, podczas której Schaper wypił dwie znakomicie zaparzone przez Polkę herbaty. Znał język polski bardzo dobrze, podobnie jak członkowie jego kommanda, więc mógł z nią swobodnie konwersować.

Podczas picia pierwszej filiżanki Schaper opowiedział kobiecie o pierwszych dniach wojny, o tym, gdzie nauczył się języka polskiego, o swojej rodzinie, przyjaciołach i kolegach. O tym, co mu się na tych ziemiach podoba, a co nie. Zwrócił uwagę na różnice, jakie dzielą obydwie kultury, nawiązał do historii. Kobieta bardzo szybko dała się wciągnąć do rozmowy i zaczęła opowiadać o sobie, swoim życiu i drażniących ją przed wojną komunistach. Odważyła się nawet powiedzieć, że nie wie, dlaczego naziści tak mordują Polaków. Bez powodu. Schaper odpowiedział jej wtedy, że Polacy nie są celem pogromów ze strony nazistów, że sami robią sobie krzywdę, skoro nie chcą współpracować z III Rzeszą. Cywile giną z dwóch powodów. Jako pierwszy powód podał Wojsko Polskie, które zaciekle się broniło, i stąd ofiary wśród ludności cywilnej. Drugi powód to bandyckie napady na funkcjonariuszy Rzeszy, co zwykle się kończy akcją odwetową na cywilach. Ma to powstrzymać przed kolejnymi bandyckimi napadami, ale bandyci wykreowani na bohaterską armię podziemną mają za nic śmierć cywilów i dalej dokonują tych swoich zuchwałych napadów.

Schaper miał i trzeci powód. Osobisty, ale o nim nie powiedział kobiecie. Nie było to prawo jeszcze usankcjonowane, ale z racji wykonywanych przez niego zadań za przyzwoleniem swoich przełożonych zabijał Żydów i jednocześnie karał śmiercią Polaków. Powód zawsze się znalazł. Nie były to pogromy, ale coraz częstsze pojedyncze przypadki. Schaper był zdumiony i nie znajdował absolutnie żadnego powodu, dla którego Polacy tak postępują, wiedząc, że za pomoc Żydom grozi im kara więzienia, konfiskaty mienia czy też inne także dotkliwe kary. Wyrażał przy tym nadzieję, że może w niedalekiej przyszłości gubernator Hans Frank wyda przepisy, że Polakom za pomaganie Żydom grozi jedna kara — kara śmierci, którą on już teraz od czasu do czasu stosował. Może wtedy Polacy zrozumieją, że nie warto pomagać tym, którym nikt już w Europie nie pomaga, a przynajmniej nie w takim stopniu, jak na terenie Generalnego Gubernatorstwa.

Polka wsłuchiwała się w to, co mówi Schaper. Polemizowała z nim, a nawet w którymś momencie zaczęła się z nim spierać o to, że nie powinni karać cywilów za to, że podziemna armia polska napada na nazistów. To wojna, więc niech żołnierze załatwiają sprawy pomiędzy sobą, bez wykorzystywania ludności cywilnej.

Słuchając ich z boku, można by odnieść wrażenie, że są starymi, dobrymi przyjaciółmi.

Kobieta, gdy zauważyła, że filiżanka, z której Schaper pił herbatę, jest już pusta, zaproponowała mu kolejną, a ten nie odmówił, stwierdzając jednocześnie, że już nie pamięta, kiedy pił tak świetnie zaparzoną herbatę.

Rozmowa przy drugiej filiżance herbaty była już zupełnie luźna i kobieta chyba zapomniała, z kim rozmawia. Dla niej nie był to już nazista spod znaku SS, nie był to już okupant, ale po prostu pan Hermann, z którym przyjemnie się rozmawia. Na tyle przyjemnie, że kobieta zapytała go wprost, czy zastrzeliłby ją, gdyby ukrywała Żydów. Schaper odpowiedział, że nie wierzy, żeby taka kobieta jak ona kiedykolwiek nawet o tym pomyślała, żeby przechowywać w piwnicy czy na strychu ścierwo, za które chciałaby umrzeć. Przecież ona jest Polką, jest człowiekiem, może nie aryjskim, ale też nie Żydem. Poza tym każdy Żyd ma coś na sumieniu. Na przykład jest bandytą z leśnego oddziału albo komunistą, któremu jeszcze nie udało się uciec do Ameryki lub na wschód do Rosji.

Na te słowa kobieta zareagowała nerwowym śmiechem, co zauważył Schaper. Szkoda mu było, że ta kapitalna, niemal dwugodzinna rozmowa zakończy się wkrótce dramatem. Kobieta nie przypuszczała, że Schaper wszystko o niej wie i że nie znalazł się w jej domu przypadkowo.

Schaper poczuł do kobiety sympatię. Tak dużą, że obiecał sobie, że jak przyzna się do tego, że ukrywa trzech rannych żydowskich bandytów, to jej to daruje. Żadnych konsekwencji.

Gdy dopijał drugą filiżankę herbaty, zapytał ją wprost, czy ukrywa żydowskich bandytów. Odpowiedziała, że nie. Poprosił ją, żeby podeszli do okna. Na podwórku pięciu esesmanów otaczało trzech Żydów. Kobieta ze smutną miną spojrzała w oczy Hermanna. Jej wzrok wyrażał pogodzenie się z losem, wzrok, który nie miał nadziei na kolejną pogawędkę o wojnie, wzrok, który już nigdy nie zdąży być uśmiechniętym.

Schaper wyjął z kabury walthera i strzelił kobiecie w serce. Upadła. Nie czuł smutku. Był zawiedziony, że kobieta go okłamała. A była taka miła…

Wyszedł na podwórko. Podszedł do męża kobiety, który oprowadzał esesmanów po posesji, i również strzelił mu w serce. Mężczyzna upadł.

Żydów zaprowadzili do ogrodu za domem. Tam kazano im wykopać dół, a potem zaciągnąć zwłoki zastrzelonego małżeństwa. Na końcu każdy z Żydów został zabity strzałem w głowę. Esesmani zasypali niegłęboki dół i odjechali.

Schaper spojrzał na szklankę z bourbonem. Była pusta. Nawet nie wiedział, kiedy ją opróżnił. Zerknął na zegarek. Niedługo powinien przyjść Kaiser i będzie można przedłożyć plan Pulmerowi, który jeszcze dziś ma wrócić do Zichenau. Wczoraj przywitał się z Schaperem, dość długo porozmawiali, a potem przepadł gdzieś wśród oficerów Wehrmachtu i dopiero dziś przed południem odezwał się po raz pierwszy.

Nagle drzwi się rozwarły i do pokoju weszli Sturmbannführer Pulmer wraz z Obersturmführerem Kaiserem. Sturmbannführer uśmiechnął się i wypalił:

— Zaskoczyłem cię, Schaper!

Gdy ten próbował się podnieść z fotela, Pulmer powiedział:

— Siedź, siedź. Zabieramy się do roboty. Jürgen — zwrócił się do Kaisera — weź trzeci fotel i dosiądź się tu.

— Szklaneczkę? — zapytał Schaper.

— Nie odmówię — odpowiedział Pulmer.

— Jürgen, zorganizuj sobie szklankę. Czas dokończyć butelkę — rzekł Schaper.

— Dziękuję, Hermann, ale dziś mam jeszcze trochę roboty — odparł Kaiser, przysuwając fotel do stolika.

— Narodowosocjalistyczna dyscyplina rodem z III Rzeszy — zaśmiał się Schaper.

Schaper był trochę zaskoczony przybyciem Pulmera. Chciał przed tym, zanim przedstawi plan Pulmerowi, ostatecznie omówić go z Kaiserem. Trudno jednak. Miał zaufanie do Kaisera i zakładał, że wszystkie poprawki zostały naniesione.

Wziął od Kaisera cztery kartki maszynopisu i przekazał je Pulmerowi.

— Na czterech kartkach takie przedsięwzięcie? Brawo, Hermann. Musimy oszczędzać na wszystkim, dopóki nie podbijemy Rosji. Opowiadaj, Hermann, co tu napisałeś, a ja posłucham. Te kartki, Jürgen, zaraz po naszej rozmowie zniszczysz. Nic na piśmie, nic na taśmie, moi panowie. Żadnej dokumentacji. Opowiadaj, Hermann.

Schaper nalał do szklanek bourbona i spojrzał na Kaisera, upewniając się, że plan został poprawiony, tak jak się umawiali. Jürgen przymknął powieki na znak, że wszystko jest w porządku.

— Herr Sturmbannführer — zaczął oficjalnie Schaper. — Wytypowaliśmy cztery miejsca, w których przeprowadzimy eliminację Żydów współpracujących z komunistami. To na początek. Zobaczymy, jak rozwinie się sytuacja. Potem zaplanujemy kolejne akcje na sierpień. Nie liczymy na to, ale nie możemy wykluczyć, że znajdą się osoby wśród Polaków, które pomogą nam przy gromadzeniu Żydów, może też przy samych egzekucjach, a na pewno zrobią to pod groźbą utraty życia. Żydzi zżyli się z Rosjanami, których Polacy nienawidzą, pewnie tak samo jak nas, ale teraz damy im odczuć, że ich oswobadzamy spod okupacji rosyjskiej, nie przychodzimy po nich, ale po tych, których oni nienawidzą. Informacje uzyskane od wywiadu potwierdzają to, że Rosjanie wywieźli całe rodziny na wschód, wielu partyzantów jest aresztowanych i torturowanych. Na przykład w Jedwabnem Żydzi na tyle zżyli się z Rosjanami, że zrobili listy Polaków przeznaczonych do wywozu do Kazachstanu, a potem ten wywóz nadzorowali. Wywiad donosi o setkach wywiezionych. Zatem w Jedwabnem możemy mieć wielu nieoczekiwanych sprzymierzeńców, a jak nie sprzymierzeńców, to przynajmniej mścicieli. Tak zakładam. Wiem, że Rosjanie przygotowali wielką wywózkę na dziś, ale w gruncie rzeczy, paradoksalnie dodam, że w przeważającej liczbie są to bogaci Żydzi, którzy przedostali się z Generalnej Guberni na tereny okupowane przez Rosję. Nie rozumiem tego do końca, ale tak to wygląda. Mnie jednak interesują Żydzi, których zastanę tam, gdzie pojadę.

— Nooo, nieźle — zamruczał Pulmer i przechylił szklaneczkę z bourbonem.

— Zaczynamy od Wizny dwudziestego szóstego czerwca. Wehrmacht powinien już zrobić porządek we wsi. Później, piątego lipca, pojedziemy na północ, do Wąsosza.

— Dlaczego tak późno? — zapytał Pulmer.

— Zobaczymy, jak akcja będzie przebiegać w Wiźnie.

— Asekurujesz się? — Pulmer uśmiechnął się pod nosem.

— Nie, ale chcę mieć wszystko pod kontrolą, tym bardziej że będzie to krótko po przemarszu armii. Poza tym pod koniec czerwca w Szczuczynie będzie akcja — odpowiedział poważnie Schaper.

— W porządku. To był żart. — Pulmer wypił pozostałą część alkoholu.

— Tak że najpierw Wizna, piątego Wąsosz, siódmego Radziłów, dziesiątego Jedwabne. Zrobimy skok z Wizny do Wąsosza. Część Żydów, która nam ucieknie, będzie chciała opuścić wieś. Dokąd się uda? Albo do Radziłowa, albo do Jedwabnego. Wieść się rozejdzie, że w Szczuczynie była egzekucja, potem, że jesteśmy w Wąsoszu. Wypuścimy plotkę, że nie będziemy wracać do niżej położonych miejscowości. Żydzi poczują się pewniej, a my tymczasem za dwa dni pojawimy się w Radziłowie. Nastąpi konsternacja i dezinformacja. Wypuścimy kolejne plotki, że SS pojedzie za Wehrmachtem, a tu niespodzianka: pojawimy się w Jedwabnem. Biorąc pod uwagę, że mogą tam przebywać Żydzi z Wizny, będę potrzebował wsparcia SS, około dwudziestu, trzydziestu ludzi, ale o tym już rozmawialiśmy. Zakładam, że miejscowa żandarmeria nam pomoże.

— Wsparcie dostaniesz z Łomży. Chyba że wydarzy się coś nadzwyczajnego, to skieruję ludzi bezpośrednio z Zichenau — potwierdził Pulmer.

— Akcje będziemy zaczynać przed południem, żeby wieczorem kończyć przedstawienia.

— Wystarczy ci twoje Teilkommando?

— Jest nas czternastu, do tego będzie miejscowa żandarmeria. Na trzy pierwsze wystarczy. W Jedwabnem będziemy mieć wsparcie. Nie należy też zapominać o Polakach. Jestem już w kontakcie z żandarmerią. Zależy też, jakie straty zada Luftwaffe i czy w ogóle będzie potrzebna jakaś akcja. Nie będziemy przecież łapać Żydów po polach. Prędzej czy później sami dadzą się złapać. Jednak wszędzie tam będziemy, nawet jak otrzymamy informację, że nie ma Żydów we wsi. Wyjątek stanowi Jedwabne, bo tam jest około dwa i pół tysiąca mieszkańców, z czego, jak poinformował wywiad, około sześciuset Żydów. Wszystkich nie zabijemy, choć pewnie część z nich ucieknie z Rosjanami, ale też pewnie pojawią się uciekinierzy z innych miejscowości.

— A mnie się wydaje — wtrącił się Kaiser, który do tej pory słuchał z uwagą, co mówi Schaper — że Polacy nie pozwolą sobie na jakieś nieprzewidziane incydenty, bo postawią się w takiej samej sytuacji jak Żydzi. Jeżeli wywołają choćby jakieś niepokoje, to przecież sprowadzą na siebie totalną zagładę.

— Ale najpierw nas zabiją — zaśmiał się Schaper.

Roześmiał się także Pulmer. Nalał sobie do szklanki bourbona i wypił jednym haustem. Spojrzał na Kaisera i pokręcił głową.

— Masz poczucie humoru, Jürgen, ha, ha. Hermann — zwrócił się do Schapera — nie będę tego czytał. Mam nadzieję, że wybijesz tych żydowskich komunistów. Resztę Żydów, tych, co mieli chwilowe szczęście, osadzi się w getcie. Trzeba tam zrobić getto. Nie wiem, ilu przeżyje, ale skoro przeżyją, to niech się na coś przydadzą. Zresztą nie baw się w śledczego. Nie będziesz przecież marnował czasu na to, żeby ustalić, kto współpracował z komunistami, a kto nie. Żyd to Żyd. Nawet jak nie wszyscy współpracowali, to wszyscy się ze sobą trzymają i wszystko o sobie wiedzą.

— Czytałeś plan? — zapytał Schaper.

— Nie — odpowiedział Pulmer. — A co?

— Na czwartej stronie jest opisane utworzenie tymczasowego getta.

— Widzisz, Hermann — Pulmer podniósł się z fotela — właśnie dlatego powierzam takie zadania zawodowcom. Jürgen — zwrócił się do Kaisera — weź te kartki i zniszcz je. Widzę, że cały plan macie w głowach. I o to chodzi! Przyszedł mi jeszcze jeden pomysł do głowy, ale muszę to przemyśleć. Josephowi Goebbelsowi pewnie spodobałby się to. Powiem ci, Hermann, jak będzie już po Wiźnie. Chociaż… Nie, nie. Nie zostawiajmy po sobie śladów.

Pulmer oddał maszynopis Kaiserowi i pożegnał się nazistowskim pozdrowieniem. Gdy otwierał drzwi, odwrócił się na chwilę i z małym uśmieszkiem na twarzy powiedział:

— Do zobaczenia na nowej wojnie.

Rozdział II — Stan gotowości

Sobotnie popołudnie przyniosło sporo słońca i gdyby nie był to dwudziesty pierwszy czerwca, żołnierze pewnie ruszaliby się leniwie, przechadzając pomiędzy koszarami, grając w piłkę nożną czy też leniuchowaliby, leżąc na trawie lub czytając książki. Tymczasem można było wyczuć podniosłą atmosferę i to bynajmniej nie ze względu na jakąś uroczystość czy święto. Ta podniosła atmosfera była związana z gotowością do natarcia, z nerwowością, pewnością siebie, że przeciwnik zostanie w stu procentach zaskoczony napaścią.

Ostatnie meldunki otrzymane godzinę temu z wywiadu potwierdzały tezę, że Rosjanie nie spodziewają się żadnej agresji ze strony III Rzeszy. W przygranicznych miasteczkach zarówno funkcjonariusze NKWD, jak i żołnierze Armii Czerwonej robili to, co tej pory na okupowanych terenach: pili wódkę i zabawiali się z miejscowymi kobietami. W pasie przygranicznym Rosjanie czuli się pewnie. Często spotykali się ze swoimi sojusznikami, raz po stronie rosyjskiej, raz po stronie Generalnego Gubernatorstwa. Największą ich zmorą byli partyzanci. Od czasu do czasu stoczyli z nimi potyczkę. Jak kogoś schwytano, to go rozstrzeliwano po kilkugodzinnych torturach albo osadzano w więzieniu. Po prawie dwóch latach okupacji czuli się bardzo pewnie, wpisując się w rosyjskie przysłowie: Pewny siebie jak Żyd na jarmarku, a pop na chrzcie.

Tymczasem Wehrmacht przygotował swój sprzęt, Luftwaffe swoje samoloty, a Hermann Schaper swój plan. I na pewno nie na defiladę wojskową, ale po to, że by zadać Rosjanom dotkliwy cios w pierwszej minucie walki, a Żydom wskazać ich miejsce nie na Ziemi, ale w ziemi.

Wszyscy mieli obawy, ale byli bardzo pewni siebie. Plan ataku był gotowy, drogi ucieczki przez Rosjan przewidywalne. Wehrmacht razem z Waffen-SS mieli torować drogę aż do Moskwy. Za nimi pojadą tacy jak Schaper. On pozostanie pomiędzy Białymstokiem a Łomżą, a potem pojedzie tam, gdzie dostanie rozkazy. Inni tacy jak on będą podążać za armią i wprowadzać porządek na kolejnych zdobytych terenach, gdzie będzie im przyświecał tylko jeden cel: likwidacja Żydów i komunistów oraz wszystkich innych wrogów III Rzeszy.

Schaper wszedł do pomieszczenia, w którym przebywał cały jego oddział. Chłopcy podnieśli się energicznie ze swoich łóżek i stanęli na baczność. Schaper wykonał gest, żeby usiedli. Nie był to czas na salutowanie czy wykonywanie jakichkolwiek pozdrowień. Byli w przeddzień wojny z Rosją, a według Schapera — z najbardziej wymagającym przeciwnikiem i do tego nieprzewidywalnym. Prawie wszyscy wokół niego byli pewni szybkiego zwycięstwa. On też nie miał złudzeń co do szybkiego wyparcia Rosjan z zajmowanych pozycji, jednak Moskwa była daleko. Dla niego bardzo daleko. Pukał się w czoło, jak ktoś powtarzał mu brednie, że za kilka tygodni nazistowski sztandar powieje na moskiewskich cerkwiach. Obawiał się jednej rzeczy. Armii Czerwonej, która miała zaplecze w ogromnej liczbie ludności. Tego, że za jednego martwego czerwonoarmistę wróg wystawi trzech nowych rekrutów. To tak, jakby zabijać stugłowego smoka. Ścinać mu jedną z głów, a w jej miejsce odrasta sto nowych. Przerażał go taki scenariusz, ale jednocześnie wierzył w zdyscyplinowany i nowoczesny Wehrmacht, waleczne Waffen-SS, niezawodne Luftwaffe. Czego chcieć więcej, żeby wygrać wojnę? Tym bardziej że wrogów Rzeszy na tyłach frontu będą eliminować tacy jak on. Czy można tę wojnę przegrać? A jak tak, to w jaki sposób?

— Jutro początek Barbarossy — zaczął Schaper i zdjął z głowy czapkę z trupią czaszką. Przygładził dłonią krótkie, lekko jasne włosy, podkreślając przedziałek po lewej stronie, i usiadł na jednym z łóżek. Nie miał wyrazistych rysów twarzy jak prawdziwi aryjscy bojownicy. Miała ona raczej delikatny kształt. Jej wyraz uzupełniały niebieskoszare oczy, wąskie usta i proporcjonalny nos. — Jako funkcjonariusze SS i SD zaczniemy jutro nową misję — kontynuował. — Nie do końca nową, ale zakrojoną na dużo większą skalę. Nie będziemy brać jeńców, nie będziemy przesłuchiwać, upominać ani bić. Nie będziemy zamykać nikogo w areszcie. Będziemy zabijać Żydów, komunistów i wszystkich tych, którzy im pomagają. Wszystkich wrogów Rzeszy. Bez wyjątku. Nie będziemy strzelać do pojedynczych Żydów na ulicach, chyba że któryś będzie uciekał. Nie będziemy ich ganiać. Ci, którzy nam uciekną, wrócą prędzej czy później do gett, zdechną gdzieś w lesie albo ukryją ich Polacy, których potem zabijemy razem z Żydami. Prędzej czy później takie rzeczy wychodzą na jaw. Tak więc, zamiast urządzać sobie zawody strzeleckie, urządzimy zbiorowe egzekucje. Z dwóch powodów. Pierwszy to oczyszczenie terenu z wszelkiego rodzaju chwastów porastających zdobyte ziemie, a które nie są do niczego potrzebne Rzeszy. Drugi to strach, który ma wywołać spokój i posłuch wśród Polaków. Żaden Żyd nie może chodzić swobodnie po ulicach, chyba że będzie do czegoś potrzebny i będzie miał przepustkę.

— A Rosjanie? — zapytał jeden z esesmanów.

— Rosjanie, mój drogi Klausie — zwrócił się do barczystego mężczyzny w polowym mundurze Schaper — albo zginą w nalotach Luftwaffe, albo uciekną. Nie sądzę, żeby któryś chciał się chować przed wkroczeniem Wehrmachtu. Gdzie mieliby się schować? Po co? Przecież nie będą formować żadnych bandyckich oddziałów, żeby walczyć i z nami i z polskimi bandytami. Rosjanie zrobią odwrót, bez żadnych wątpliwości.

— Kiedy zaczynamy? — wtrącił inny.

— Jutro nastąpi natarcie — odpowiedział Schaper. — Wehrmacht dwudziestego drugiego, trzeciego, czwartego dotrze do interesujących nas miejscowości. Być może zastaną tam jeszcze jakiś niewielki opór ze strony Rosjan, którzy nie zdążą się wycofać. Dwudziestego piątego powinny być tam już posterunki, a Wehrmacht kilometry dalej. Cóż, Kurt — popatrzył dwudziestotrzyletniemu mężczyźnie w oczy — swoją docelową pracę rozpoczniemy dwudziestego szóstego, ale dwudziestego czwartego zrobimy wpierw rozpoznanie w mundurach Wehrmachtu. Podzielimy się na cztery grupy. Ja z Jürgenem będziemy tam jako grupa czwarta. Pojedziecie czwórkami do Wizny, Radziłowa i Wąsosza. Ja z Jürgenem pojadę do Jedwabnego. Będziecie obserwować i zapamiętywać. Posterunki żandarmerii będą o nas poinformowane. Zachowujcie się normalnie. Posłuchajcie, jakie są nastroje wśród Polaków i Żydów. Zachowujcie się jak zwykli frontowcy. Pochodźcie i nie zdradzajcie się ze znajomością języka polskiego. Gdyby były jakieś incydenty, pozostawcie to żandarmerii. Nie uczestniczcie w nich, wycofajcie się. Zwiad powinien trwać nie dłużej niż dwie godziny. Zapamiętajcie jak najwięcej szczegółów. Potem zrobicie raporty i przekażecie je Jürgenowi. Dwudziestego szóstego pojedziemy do Wizny sami, bez wsparcia, chyba że ocenicie to inaczej, wtedy poprosimy o wsparcie, niezależnie od stacjonującej tam żandarmerii. Przed akcjami w Wąsoszu, Radziłowie i Jedwabnem dokonamy ponownego rozpoznania.

— Herr Hauptsturmführer — przerwał wypowiedź Schapera Kaiser, który siedział na łóżku obok. — Chciałem jeszcze uczulić na jedną rzecz, o której pan wspomniał.

Kaiser spojrzał w niebieskoszare oczy Schapera, a potem popatrzył po wszystkich pozostałych. Zanim zaczął kontynuować, objął palcem wskazującym i kciukiem dolną szczękę i przesunął palce po wygolonej brodzie, aż spotkały się na jej środku.

— Hauptsturmführer zwrócił uwagę na to, jak macie się zachować. Podkreślę fakt, że jesteście wyjątkowym oddziałem, który zna dobrze lub bardzo dobrze język polski. Znacie ten język bez wyjątku wszyscy i to jest atut tej grupy. Takie było założenie Hauptsturmführera przed jej formowaniem. Dlatego przy rozpoznaniu nie dajcie się absolutnie w żaden sposób sprowokować, żeby ujawnić, że znacie język polski. To będą gorące dni, kiedy ludzie będą bardzo dużo pomiędzy sobą rozmawiać. Po przejściu armii na pewno będą się zastanawiać, co dalej. Po zainstalowaniu posterunków żandarmerii będą wyczekiwać zmian. Niektórzy odetchną z ulgą, że Rosjanie odeszli, inni będą nad tym ubolewać. To będzie trudne zadanie, ale jeżeli zajdzie taka możliwość, spróbujcie coś podsłuchać.

— To istotne, co podkreślił Kaiser — wtrącił Schaper. — Nie ujawniajmy się, że znamy język polski. Udawajmy idiotów, którzy nic nie rozumieją, jeżeli dojdzie do sytuacji, gdzie będziemy mieć bezpośredni kontakt z lokalną społecznością. Jeżeli ktoś będzie nam chciał coś wytłumaczyć, niech tłumaczy, nawet rysując patykiem na ziemi, ale za żadne skarby nie ujawniajmy swojej znajomości języka. Wtedy dowiemy się więcej. Idealnie byłoby w takiej sytuacji, gdyby wśród Polaków ktoś mówił po niemiecku. Ale to sprawa wtórna.

— A jeżeli sprawy się skomplikują? Nie wiem, uciekną nam wszyscy Żydzi czy też Polacy z Żydami będą stawiać czynny opór? — zapytał ostrzyżony na łyso Uwe.

— Będziemy strzelać jak na pierwszej linii frontu. Wycofamy się i wrócimy ze wsparciem. To będzie oznaczać zrównanie wszystkiego z ziemią. Nie sądzę, żeby ktoś się odważył, bo wtedy jedna miejscowość wyda wyrok na okoliczne wsie i miasteczka — odpowiedział Schaper. — Jeżeli w Wiźnie na przykład napotkamy jakikolwiek opór, to zostanie ona doszczętnie zniszczona. Wówczas zmienimy plan wobec Wąsosza, Radziłowa i Jedwabnego. Pojedziemy tam, owszem, ale z takim wsparciem, żeby nie pozostał kamień na kamieniu, a trupy Żydów będą się przeplatać z trupami Polaków jak warkocz rosyjskiej dziewczyny. Nie zrobią tego — zakończył Schaper.

Spojrzał po niewielkim pomieszczeniu. Sześć piętrowych łóżek wypełniało niemal całą przestrzeń. Pod oknem stały jeszcze tylko stół i dwa drewniane stołki. Na stole ustawionych było dwanaście menażek. Wszystkie nosiły znamiona wielomiesięcznego używania. Schaper zorganizował je przy tworzeniu oddziału. Wyprodukowano je tuż przed wybuchem wojny, dlatego były w całości wytworzone z aluminium. Nie rdzewiały.

Świeże powietrze, które wpadało przez otwarte okna, podkreślało idealny porządek, jaki tu panował. Białe prześcieradła, a na nich w kostkę złożone białe kołdry, na nich zielone koce. Po przeciwległej stronie białe poduszki. Przed łóżkami ustawione buty, a naprzeciwko nich pod ścianą plecaki. Wszystko równo, jak na defiladzie.

„Idealni w koszarach, idealni w akcji” — pomyślał Schaper. „Zawsze można na nich polegać”.

Tak jak w lesie koło miejscowości Targonie, gdy zrobili zasadzkę na polskich bandytów z partyzantki. Thomas i Peter uchronili go od pewnej śmierci, gdy jeden z granatów rzucony przez bandytów wybuchł koło samochodu, którym jechał. Ranny w ramię wydostał się z auta i w jednej chwili stał się doskonałym celem dla bandytów. Jedna z kul zraniła go w udo. Wówczas Thomas rzucił się na ratunek Schaperowi i zaczął odciągać go za samochód, tym samym narażając własne życie. W sukurs przybiegł mu Peter, który seriami zza samochodu zaczął ostrzeliwać bandytów kamuflujących się wśród drzew. Wybuchu drugiego granatu Schaper już nie pamiętał. Obudził się w szpitalu razem z rannymi Thomasem i Peterem. Thomas został trafiony kulą w biodro, a Peter oberwał odłamkiem granatu. Sama akcja przeciw bandytom zakończyła się klęską Schapera. W szpitalu poprzysiągł zemstę, którą zrealizował trzy miesiące później. Przygotował misterny plan ze wsparciem dwóch plutonów SS. Rozstrzelał szesnastu bandytów, których zaskoczył w stodole. Spali. Na deser spalił całą wieś. Gdy kończyli przedstawienie, oznajmił wieśniakom, że dziś ma dzień dobroci, bo za to, że przechowywali bandytów w jednej ze stodół, powinni zostać rozstrzelani razem z nimi.

— Jak się w ogóle czujecie? — zapytał Schaper.

— Jak to przed wojną — odpowiedział Uwe i się uśmiechnął. — Sądzi pan, że gładko pójdzie?

— Sądzę, że ta wojna może nam przynieść wiele korzyści, ale nie jestem w stanie powiedzieć, jak długo potrwa. Pół roku? Rok?

— To znaczy, że źle pójdzie — wtrącił Uwe.

— To znaczy, że pójdzie dobrze. Nie sądzę, żebyśmy dotarli do Moskwy w dwa miesiące.

— Dlaczego?

— Rosjanie będą się wycofywać, ale na bieżąco stawiać opór i przegrupowywać się. To ogromny kraj z ogromną liczbą ludzi, potencjalnych żołnierzy.

— Zdobędziemy Moskwę? — zapytał Uwe.

Schaper nie odpowiedział od razu. Nie chciał z jednej strony wlewać zbyt dużego optymizmu w serca młodych żołnierzy, z drugiej nie chciał stawiać się w oczach swoich podwładnych w roli sceptyka. Odpowiedział wymijająco.

— Führer ma taki plan, a my mu pomożemy go zrealizować. Od tego jesteśmy. Walczymy dla naszego społeczeństwa, dla naszych rodzin, walczymy dla nas.

Gdy Schaper skończył mówić, Kaiser dodał:

— Ta ziemia musi należeć do Rzeszy, a przynajmniej musi być od Rzeszy zależna. To na wschodzie położona jest „przestrzeń życiowa”, o której mówi Führer.

— To znaczy, że zdobędziemy Moskwę — stwierdził stanowczo Uwe.

Roześmiali się wszyscy. Przez chwilę zrobiło się nieco gwarno. Chłopcy zaczęli się poklepywać i lekko przepychać barkami. Któryś z nich nawet chwycił poduszkę, przykrył nią twarz koledze i z uśmiechem powiedział: „Uduszę cię, komunisto”.

— Zatem, moi panowie… — Schaper podniósł się z łóżka. — Zostawiam was z Jürgenem. On opowie wam o szczegółach akcji. Pierwsza jej faza będzie nosiła kryptonim „Sommerschrei”.

— Herr Hauptsturmführer… — Uwe zaczepił wychodzącego Schapera. — Czy to prawda, że Żydzi z Rosjanami wywozili Polaków na Sybir?

Schaper założył czapkę na głowę.

— Prawda — odpowiedział. — Jürgen przedstawi wam cały plan oraz przekaże wszystkie informacje, które uzyskaliśmy z wywiadu. — Odwrócił się i wyszedł.

Hauptsturmführer Hermann Schaper usiadł za swoim biurkiem i rozłożył niewielką, już trochę podniszczoną mapę. Przyjrzał się strzałkom, liniom i okręgom naniesionych ołówkiem. Przemieszczanie wojsk niemieckich od jutra będzie kontynuacją Blitzkriegu. „Rosjanie nie zdążą nawet włożyć majtek” — pomyślał. „Z Scharfenwiese do Wizny jest z sześćdziesiąt kilometrów. Jak wyjedziemy o siódmej, będziemy tam przed dziewiątą. Informacje wywiadu mówią o jakichś dwóch i pół tysiąca mieszkańców, w tym o około sześciuset Żydach. Nie zabijemy wszystkich Żydów, bo nie wykopiemy takiego dołu. Część może zginie w pierwszych dniach wojny, część ucieknie z Rosjanami, część rozstrzelamy, część ucieknie do okolicznych wsi, część w bliskiej perspektywie skończy w getcie, ale i tak wszyscy będą martwi. Prędzej czy później”.

Przemieścił wzrok na kolejną miejscowość zaznaczoną ołówkiem. Wąsosz. „Prawie dziewięćdziesiąt kilometrów z Scharfenwiese. Dużo” — pomyślał. „Wyjazd o szóstej rano. Radziłów. Osiemdziesiąt. Jedwabne. Sześćdziesiąt. Może uda się ruszyć z Łomży do Jedwabnego, to wtedy będzie dwadzieścia. Żeby to człowiek mógł wszystko przewidzieć… Nie ma co na razie niczego zakładać. Zawsze rzeczywistość weryfikuje plany. Jestem na to gotowy”.

Złożył mapę na pół i położył ją obok kalendarza. „To już jutro”. Pokiwał głową.

Wstał zza biurka i podszedł do okna. Tym razem nikt nie przechadzał się po placu. Trwały ostatnie odprawy. Zdecydowanie większa część żołnierzy tu stacjonujących wyruszy jutro na front. Ta część, która nadal przechodzi szkolenia, pozostanie. Do czasu. Ta pustka za oknem, spowita wyłącznie powietrzem i martwymi przedmiotami, wywoływała u Schapera pewną nerwowość. Nie znosił martwego widoku, bo wtedy odnosił wrażenie, że jest sam. Tego bał się najbardziej. Samotności. Czasem nawiedzały go jakieś koszmarne myśli, wpatrzone w niego martwe oczy, jakieś błagania, krzyki. Odsuwał je od siebie. Ignorował. Traktował, jakby były znikąd i chciały tylko zakłócić jego spokój. Czy zabił tych wszystkich ludzi tylko dlatego, że jest urodzonym mordercą? Nie, nie. Nie dlatego. Powodem była wojna. Sytuacja ekstremalna, w której albo ty zabijesz wroga, albo wróg zabije ciebie. Bezbronni cywile? Nie, nie. Nie byli bezbronni. To tylko pozory. Każdy z nich miał nóż w kuchni, niektórzy siekiery i inne narzędzia, za których pomocą z powodzeniem i z przyjemnością zabiłby żołnierza Rzeszy. Nie robili tego tylko ze strachu, który czaił się na ulicy. A ulicą rządzili tacy jak Schaper. Zdobycie terytorium to jedno, a zaprowadzenie na nim porządku — drugie. Schaper i jemu podobni mieli to drugie zadanie do wykonania. Czy sprawiało mu przyjemność zabijanie ludzi? W pewnym sensie tak, bo lubił to, co robi, wierzył głęboko, że walczy dla swojego narodu. W jego imieniu. Realizuje plan, który w pełni zaakceptował, a którego autorem był Führer. Przełożeni doceniali pracę, którą wykonywał Schaper w ramach pełnionej służby. Był bezkompromisowy.

Zabierał i darował życie ludziom. To on osobiście dokonywał oceny, czy zabić, czy odprawić. Nie miał skrupułów w pracy. Nie miał wyrzutów sumienia. Była wojna, a wojna polega na zabijaniu wrogów. To jedno, to ten pierwszy aspekt zabijania ludzi, który daje przyjemność. Czy ten drugi także? Jaki jest ten drugi? Schaper uważał się za porządnego człowieka i zabijanie ludzi w czasach pokoju nie byłoby przyjemnością w żadnym aspekcie, nie byłoby żadnego powodu, żeby myśleć w tych kategoriach. A może w ogóle nie było sensu oceniać tego jak jako taką przyjemność? Może bez względu na to, czy jest wojna, czy panuje pokój, to należy to oceniać w kategoriach obowiązku i tylko obowiązku?

Schaper postanowił wyjść na plac i przejść się na krótki spacer. Zbierze jeszcze raz myśli, a po powrocie prześpi się chwilę, bo nadchodząca noc będzie bardzo krótka.

Niektórzy Rosjanie pewnie teraz bawią się w oparach papierosowego dymu i alkoholu, by w niedzielę odchorować sobotnią noc, a w poniedziałek rano stawić się na służbie. Podobnie jak Schaper, ale o jeden dzień za późno.

Rozdział III — Na tyłach Wehrmachtu

Hauptsturmführer Hermann Schaper stał na oświetlonym placu koszar i słyszał nadlatujące samoloty Luftwaffe. „Zaraz się zacznie” — pomyślał i spojrzał na zegarek. Dochodziła prawie trzecia nad ranem. Za kilkanaście minut pierwsze bomby miały spaść na tereny zajęte przez Rosję. Na miasta, miasteczka i wsie. Na lotniska, koszary i inne strategiczne obiekty, w których przebywali Rosjanie.

Zaczęło się. Nikt już nie mógł zatrzymać tych samolotów oprócz Führera, choć pewnie znaleźliby się wśród dowództwa III Rzeszy tacy, którzy chętnie zawróciliby te śmiercionośne maszyny wbrew Führerowi. Wehrmacht był w pogotowiu i za chwilę ruszy na przygraniczne miejscowości. Chciałoby się krzyknąć na cały głos, na całą Europę: Heil Hitler!

Schaper nie musiał długo czekać, żeby usłyszeć silniki bombowców i myśliwców przelatujących nad jego głową. Rosjanie stacjonujący w pasie przygranicznym nie mieli szans, natomiast ci, którzy byli trochę dalej, na pewno poderwą swoje maszyny do góry i zdążą stoczyć powietrzne pojedynki ze znakomitymi pilotami Luftwaffe.

Schaper zamknął na chwilę oczy. Warkot samolotowych silników oddalał się, powoli cichł. W jego miejsce usłyszał najpierw komendy wydawane przez oficerów i podoficerów Wehrmachtu, a potem kolejny warkot, tym razem silników samochodowych, motocyklowych i kilku czołgów. Za chwilę mieli ruszyć na wschód, wyjść naprzeciw wschodzącemu słońcu, by następnie zanurzyć się w jego promieniach, zacząć zdobywać nowe terytoria. Jak to brzmiało… Co najmniej jak „Walkiria” Wagnera. Oto Trzecia Rzesza ruszyła do swojego najważniejszego dotychczasowego ataku.

Dopiero teraz Schaper dostrzegł swoich kompanów, którzy stali z boku. Obserwowali tak jak on poruszające się w kłębach kurzu pojazdy. Miały one po drodze dołączyć do innych jednostek, z którymi przypuszczą błyskawiczny atak na pozycje wroga.

— Zaczęło się — zagaił Schaper.

— Nie ma odwrotu — odpowiedział mu Kaiser.

— Zrobimy zwiad za sześć godzin. O dziewiątej bądźcie wszyscy gotowi — oznajmił Schaper.

— Już dziś?! — zdziwił się Kaiser.

— Tak. Pojeździmy trochę na tyłach Wehrmachtu. Zobaczymy, co słychać na wsi. Zabierzcie ze sobą pełny rynsztunek, tak jakbyśmy mieli tu nie wracać.

Kaiser w pełni zrozumiał, co ma na myśli Schaper. Był niemal pewny, że już tu nie wrócą.

— Zaraz zacznie świtać, a za niecałą godzinę wschód słońca — powiedział. — Czas na spakowanie, kawę i odprawę. Za sześć godzin oddział będzie gotowy do postawionych zadań. Czy coś jeszcze, Hauptsturmführer?

— Nie, nie — odpowiedział nieco zamyślony Schaper. — Dziękuję, Jürgen. Będę u siebie.

Odszedł.

Koło godziny ósmej Kaiser zapukał do pokoju Schapera. Nie czekając na zaproszenie, otworzył drzwi i wszedł do środka. Stanął wyprostowany i chciał zasalutować, ale Schaper szybko zareagował:

— Nie czas na pozdrowienia, Jürgen. Zmiana planów. Rozmawiałem już z Pulmerem. Dał mi wolną rękę. Wehrmacht dziś wejdzie do Łomży. Nie wiem, czy tu wrócimy. Weźcie prowiant na trzy dni, żeby obyło się bez niespodzianek. Do Wizny najprawdopodobniej wyjedziemy z Łomży. Szef Geheime Staatspolizei w Łomży, Obersturmführer Wolfgang Erdbrigger, który zainstaluje się tam pewnie dziś lub jutro, najpóźniej pojutrze, już wyraził zgodę, żeby nasz oddział zatrzymał się tam na dłużej. Obiecał też pełne wsparcie. Dlatego za pół godziny w mundurach Wehrmachtu przy samochodach, Jürgen. Tam zrobimy odprawę.

Jürgen nie salutował. Powiedział tylko: „Tak jest” i wyszedł.

Schaper usiadł na łóżku i chwilę pomyślał. „Może za bardzo to wszystko komplikuję? Mundury Wehrmachtu, zwiad, Łomża… Może… Ale chyba tak jest lepiej”.

Do niedawna jeszcze Schaper był dowódcą SS Kommando Zichenau-Schröttersburg, składającego się z około stu żołnierzy. Jego Einsatzkommando było częścią Einsatzgruppe. Sytuacja związana z atakiem III Rzeszy na Związek Radziecki spowodowała, że jego SS Kommando Zichenau-Schröttersburg musiało zostać podzielone na mniejsze grupy, które będą inwigilowały wrogów Rzeszy w małych miasteczkach i wsiach. Przyjął tę decyzję z pokorą oficera SD. Nie był karierowiczem, ale tak zwanym zadaniowcem. Zdawał sobie sprawę, że tego wymaga sytuacja. Jako dowódca Teilkommando do swojej grupy wybrał trzynastu żołnierzy SS znających język polski. Wbrew zaistniałej sytuacji, którą niejeden oficer SD odebrałby jako degradację, Schaper uważał, że teraz będzie bliżej swoich ludzi, będzie mógł brać udział bezpośrednio w każdej akcji. Do tej pory nie zawsze tak było. Czasem Schaper wydawał rozkazy, dzielił Teilkommando i wysyłał jednostki w różne miejsca jednocześnie.

Na naradzie szczegółowo określono tereny, na których będą działać poszczególne grupy i za które będą odpowiedzialne. Był pewien swoich ludzi, którzy mu ufali, którzy zginą za niego, jeżeli zajdzie taka potrzeba, tak jak on był gotów zginąć za nich i za Führera.

Najgorzej miały oddziały, które pójdą za Wehrmachtem w głąb Rosji. Tam czekało je znacznie więcej roboty niż tu. Im bliżej Moskwy, tym większe piekło i dla armii, i dla miejscowych.

Schaper pomimo chwilowych rozterek był pewien, że postępuje słusznie. Wychodził z założenia, że aby skutecznie improwizować podczas wykonywania zadania, trzeba być do niego perfekcyjnie przygotowanym, mieć plan, a on miał go zawsze.

„Nie będzie litości”. Zacisnął pięści. „Instrukcje mówią o eliminacji jednostek zagrażających III Rzeszy. Czy kobiety i dzieci też do nich nie należą? Każda kobieta może stać się w każdym momencie wrogiem i zabójcą. Dzieci? Kiedyś dorosną i zemsta może okazać się ich głównym celem w życiu. Nie może być litości. Nie pozwolę na żadną litość. Czy można kontrolować wroga? Oczywiście, że tak. Pod warunkiem, że jest to martwy wróg. Pieprzeni Polacy nienawidzą bolszewików podobnie jak nazistów. Kogo bardziej? Dziś na pewno bolszewików, czerwoną zarazę, która zrobiła czystki wśród wrogów Rosji. Czy oni zawsze muszą stać w rozkroku? Nie mogą opowiedzieć się po czyjejś stronie? Dumny, głupi naród. Hitler ma rację, że Słowianie nadają się tylko na niewolników. Może są wyżej w hierarchii niż Żydzi, ale Żydzi mają lepszą głowę do interesów. A Polacy? Do czego oni mają głowę?”

Nawet nie zauważył, kiedy minęło pół godziny, odkąd był u niego Kaiser. Poderwał się z łóżka, chwycił plecak i energicznym krokiem wyszedł z pokoju. Resztę bagażu miał już w samochodzie.

Obok placu, w cieniu wierzb stały cztery, czterodrzwiowe, czarne mercedesy W136, model 170V. Były wyczyszczone i lśniły, jakby dopiero co opuściły fabrykę. Dopiero po zbliżeniu do nich można było dostrzec defekty na lakierze, ale nie wpływało to na ogólny, dobry wizerunek tych niezawodnych aut.

Schaper „wywalczył” je sobie, gdy formował swoją obecną grupę. Nie chciano przydzielić mu czterech aut dla czternastu członków oddziału. Pulmer uznał to za nieekonomiczne i nieuzasadnione. Jednak Schaper potrafił przekonać swojego szefa, że wcale nie jest to nieekonomiczne i nieuzasadnione. Wskazał tu na możliwość przebywania części oddziału w różnych miejscach jednocześnie, blokowania ulic czy placów, zajeżdżania drogi, pościgów przy jednoczesnym rozdzielaniu się. Istotny był też fakt, że potrzebował samochodów niezawodnych. Pulmer, który miał słabość do Schapera, w końcu załatwił mu, choć nie było to łatwe, cztery samochody, ale dwa auta były innej marki. Schaper nie zgodził się, podnosząc po raz kolejny swoje argumenty o niezawodności tych jednostek. W końcu po dwóch tygodniach Schaper mógł dysponować czterema mercedesami.

Gdy Schaper dziękował Pulmerowi za samochody, ten powiedział:

— Jak ty takimi autami będziesz jeździł na akcje? Te wozy nadają się na defiladę.

Podszedł do jednego z samochodów i ulokował plecak na tylnym siedzeniu.

Cały oddział był ubrany w mundury szeregowych żołnierzy Wehrmachtu. Tak miało być. Niektórzy stali wyprostowani, inni oparci byli o maski samochodów. Gdy Schaper trzasnął drzwiami od auta, wszyscy skierowali wzrok w jego stronę.

Pomimo godziny ósmej trzydzieści rano, było już ciepło i nieco parno. Bezchmurne niebo nie zapowiadało jednak zmiany pogody. Schaper przemieścił się w kierunku grubego pnia wierzby i odchrząknął.

— Jesteśmy gotowi, moi panowie. Wehrmacht zaczął swój marsz na Moskwę, jak tylko nad naszymi głowami przeleciało Luftwaffe. Gdzie są? Z informacji uzyskanych ze sztabu są już piętnaście kilometrów za Scharfenwiese, czyli tyle drogi przed nami. Napotykają niewielki opór. Wehrmacht dziś powinien zająć Łomżę. Rosjanie po nalotach wycofują się na wschód. Większość lotnisk została wyeliminowana. Straty w samolotach rosyjskich są ogromne. Jednak Rosjanie rzucili do walki samoloty z lotnisk usytuowanych trochę dalej. Trwają walki. Front na razie przesuwa się systematycznie i bez większych przeszkód. Żandarmeria, która idzie bezpośrednio za armią, będzie zakładała posterunki w miasteczkach i wsiach. Liczebność żandarmów będzie zależna od wielkości tych miejscowości. Wiedzą, że grupy specjalne będą operować na ich terenie, tak że będzie można liczyć na ich wsparcie, choć tylko w ekstremalnych sytuacjach. Oni tam pozostaną i poprzez nieprzemyślane działania nie można ich narażać na żadne nieokreślone konsekwencje. Oczywiście śmierć żandarma równałaby się z zagładą miejscowości, ale nie chodzi o to, żeby ich wszystkich zabijać, ale o to, żeby o nich jak najwięcej wiedzieć. Żeby nie bali się chodzić po ulicach i rozmawiać ze sobą na targu, gdy obok przechodzi żandarm. Neutralność żandarmów pozwoli na pozyskiwanie folksdojczów, informatorów, a tym samym informacji. Gdy front będzie w głębi Rosji, odezwą się na tych terenach bandy z lasów, które do tej pory walczyły z Rosjanami. Teraz będą mieć nowego wroga, nas. Pozyskane informacje od informatorów mogą być niezwykle pomocne w eliminowaniu tych partyzanckich band. Dlatego tak ważne jest, żeby żandarmi nie uczestniczyli w naszych zadaniach, a jedynie byli statystami. Rzecz jasna, że będą gotowi do użycia broni w każdej chwili, ale tylko w ostateczności. Czy na razie wszystko jasne? — zapytał Schaper.

Nikt nie odpowiedział, a to oznaczało, że wszystko, co powiedział, zostało przyjęte do wiadomości bez zastrzeżeń.

— Pojedziemy na tyły Wehrmachtu. Będziemy poruszać się drogą w stronę Łomży. Odwiedzimy kilka miejscowości i zrobimy małe rozpoznanie. Pogadamy z żandarmami i jak będzie trzeba, to pokręcimy się gościnnie po ulicach, żeby miejscowi wiedzieli, że przybyliśmy i mamy ich pod kontrolą. Czy wrócimy do Scharfenwiese? Nie wiem. W razie czego będziemy spać, gdzie się da. Zakładam, że w jakimś domu, który Polacy chętnie nam odstąpią na jedną noc. Przecież jesteśmy ich wyzwolicielami, czyż nie? — zapytał retorycznie. Powiało przy tym mistrzowską ironią. — To nie jest tak, że będziemy rżnąć wieś po wsi, miasto po mieście, bo to nie ma najmniejszego sensu. Musimy wyrżnąć w pień tych, którzy współpracowali z bolszewikami, a więc w pierwszej kolejności Żydów, którzy nie uciekli razem z nimi. Nie sądzę, żebyśmy zastali jeszcze jakiegoś Rosjanina. Chyba że martwego od kul Wehrmachtu albo siekier miejscowych. Po eliminacji „czerwonych” Żydów, którzy mogą stanowić zagrożenie dla Rzeszy, resztę tych pejsatych robaków zamknie się w gettach, a potem to już sprawa Berlina, jak rozwiążą ten problem. W każdym razie my zajmiemy się najpierw Żydami, a potem tymi, którzy chowają się po lasach. Z tymi będzie trudniej, ale do tej pory jakoś dawaliśmy sobie z nimi radę.

Schaper spojrzał na zegarek. Miał jeszcze chwilę, więc kontynuował:

— Trzymamy się razem. Jedziemy w kolumnie, wolno, jakbyśmy byli na defiladzie. Broń maszynowa w pogotowiu. Nie wiadomo, czy jakiś pijany bolszewik nie wyskoczy z rowu. Może nie wiedzieć, co się dzieje, ale może też wiedzieć i otworzyć ogień. Sprawa jest jasna. Nie bierzemy jeńców. Co z ludnością, którą napotkamy? Zależy od sytuacji. Większość będzie neutralna ze strachu, bo też nie będą wiedzieć, co się dzieje. Chociaż po nalotach pewnie będą się domyślać, że ruszyliśmy na Rosję. Nie reagujemy bez konieczności. Jak ktoś z miejscowych zapyta, co się dzieje, grzecznie odpowiadamy, krótko. W przypadku jakiejkolwiek agresji wobec nas eliminujemy. W przypadku konfliktów pomiędzy mieszkańcami, mam tu na myśli Polaków i Żydów, obserwujemy. Nie angażujemy się, chyba że będzie to sytuacja, w której uznam, że interwencja jest konieczna.

— A jak będą się mordować nawzajem? — zapytał Otto, który był oparty o maskę mercedesa.

— Zależy, kto będzie wygrywać — zaśmiał się Schaper. — Jak Polacy, to będziemy mieć mniej roboty, jak Żydzi, to trzeba pomóc Polakom.

— Herr Hauptsturmführer, czy nie wchodzimy na nie swój teren? — zapytał ponownie Otto.

— Nie — odparł Schaper. — My tam będziemy jako regularna armia. Nie będziemy się rozkręcać. — Uśmiechnął się. — Rozkręcimy się za cztery dni, no, chyba że zrobimy mały trening, jeżeli ktoś nas sprowokuje. Nie ma jednak obawy. Nikogo nie będziemy wyręczać. Na tych terenach ma działać grupa Obersturmführera Klausa Winnera. Nie sądzę, żeby mieli tu dużo roboty, ale niech się wykażą. Po co im zabierać splendor? W każdym razie, moi panowie — zerknął ponownie na zegarek — czas ruszać. Jakieś pytania?

Zebrani popatrzyli po sobie i pokręcili przecząco głowami. Wszystko było jasne. Zaczynał się kolejny etap ich roboty. Tym razem skupią się na Żydach, których uważali za najgorsze ścierwo chodzące po ziemi. Nawet szczury stały wyżej w hierarchii niż Żydzi, bo szczury przyparte do muru w akcie desperacji zaczynały atakować, a Żydzi dalej tkwili w swoim kiwaniu się w przód i w tył. Schaper niejednokrotnie powtarzał, że jeden szczur, choć to tylko gryzoń, ma więcej honoru niż wszyscy Żydzi razem wzięci. Przynajmniej ci Żydzi, których do tej pory spotkał.

Kolumnę czterech samochodów otwierało auto prowadzone przez Kaisera. Obok niego wygodnie rozsiadł się Schaper. Wyjechali z koszar i ruszyli na północny wschód drogą prowadzącą do Łomży. Nie spieszyli się, tempo poruszania było wręcz majestatyczne. Nie chcieli doganiać linii frontu, która znajdowała się kilkanaście, może kilkadziesiąt kilometrów przed nimi. Z Scharfenwiese do Łomży było niecałe czterdzieści kilometrów. Piechota, jeżeli nie napotka większego oporu, powinna przebyć ten dystans w osiem, może dziesięć godzin.

Schaper oceniał, że wojska zmechanizowane dawno już dotarły do Łomży albo czekają na piechotę na jej przedmieściach, albo też toczą walki, jeżeli Rosjanie po nalotach zdecydowali się bronić miasta, zamiast się z niego wycofać. A może wcale tak daleko nie dotarły? Może toczą gdzieś walki kilka kilometrów przed nimi?

Jechali z otwartymi oknami i nasłuchiwali innych dźwięków niż warkot silnika. Nic nie było słychać, a to oznaczało, że front był kilka kilometrów przed nimi, może dalej, Mogło być też tak, że Wehrmacht był całkiem blisko nich, ale po prostu nic się nie działo.

Po prawej swojej stronie mijali las, a po lewej jakąś wieś. Schaper wychylił się nieco do przodu, spojrzał przez otwarte okno od strony Kaisera i kazał mu skręcić w polną drogę, przy której kawałek dalej było widać zabudowania.

Było to nieco ryzykowne, ponieważ była to przygraniczna wieś leżąca po rosyjskiej stronie. Z tego, co udało się ustalić Schaperowi, wynikało, że Rosjanie wysiedlili wieś i pewnie mieli tu posterunki. Skoro nie ma tu już armii, to Rosjanie uciekli, słysząc nad głowami samoloty Luftwaffe, lub też polegli w walce z Wehrmachtem. Mogli też się pochować, co było wątpliwe, ale możliwe.

Gdy wjechali do wsi, zobaczyli przy chałupach kilku mężczyzn. Z daleka trudno było rozpoznać, czy to miejscowi, czy Rosjanie, uzbrojeni, czy nie. Schaper, by zwiększyć bezpieczeństwo, sięgnął po automat leżący na tylnym siedzeniu.

Podjechali bliżej i zatrzymali się pośrodku drogi. Byli to chłopi. Stali osłupieni i przerażeni. Nie ruszali się, jakby byli słupami soli. Jakby chcieli być niezauważeni. Było za późno. Schaper wysiadł z samochodu. Przeładował broń. Za nim z pozostałych samochodów wyskoczyli uzbrojeni esesmani ubrani w mundury Wehrmachtu, a na końcu wysiadł Kaiser, podobnie jak Schaper, ze schmeisserem.

Siedmiu chłopów wstrzymało oddech, dwóch z nich trzymało się drewnianych sztachet tworzących rozpadające się ogrodzenie. Byli zaskoczeni, że front przeszedł błyskawicznie, a tu nagle podjeżdżają cztery czarne samochody z żołnierzami. Byli pewni, że za chwilę zostaną zabici.

— Co tu robicie? — zapytał Schaper po polsku, podchodząc na trzy metry do najbliżej stojącego chłopa.

Złamał przy tym ustalenia, żeby nie ujawniać znajomości polskiego. Uznał jednak, że chłopi nie znają niemieckiego i niczego się od nich nie dowie.

Ten nad wyraz był zaskoczony podwójnie. Z jednej strony hitlerowscy żołnierze, z drugiej zadający pytanie po polsku.

— Nie znasz polskiego, Żydzie? — zapytał głośno Schaper.

— Znam, panie. Nie jestem Żydem. Komunistą też nie jestem — odpowiedział wolno, drżącym głosem chłop. Ubrany był w szarą poplamioną koszulę i lniane czarne spodnie. Na głowie miał czarny beret, a na nogach skórzane, wypłowiałe sandały.

— To się ogol, Polaku, bo wyglądasz jak Żyd — powiedział Schaper i wszedł pomiędzy chłopów.

Reszta oddziału stanęła w linii, jakby za chwilę mieli dokonać egzekucji. Schaper kopnął butem w ziemię, aż się zakurzyło. Popatrzył na chłopów, potem po domach, czy nikt inny się tam nie kręci. Skinął głową do Kaisera, a ten z kolei kiwną głową do Ottona i oddział rozproszył się pomiędzy wiejskimi chatami.

Kaiser podszedł do Schapera i powiedział mu coś do ucha. Potem podszedł do chłopa stojącego przy płocie i stwierdził:

— Wyglądasz jak Żyd.

— Nie, panie. Nie jestem Żydem, jestem Polakiem — odpowiedział wyglądający na czterdzieści lat mężczyzna.

— Rosjanie nie wywieźli cię na wschód? To dziwne. Tylko Żydów nie wywożono — kontynuował Kaiser.

— Nie panie, nie jestem Żydem. U nas było mało Żydów. Już nie ma. — Mężczyźnie zaczęły trząść się ręce.

— Nie ma, powiadasz? A może ich ukrywacie? Kilku zawsze można ukryć — rozkręcał się Kaiser.

— Nie ukrywamy nikogo, panie. Jak nas wysiedlono, to teraz dopiero przyszliśmy zobaczyć, czy stoją nasze domy. Wasze wojsko przegoniło komunistów, to pewnie przegoniło też Żydów. My prości chłopi.

— Dużo wiesz, Polaku. — Kasier się uśmiechnął. ­– A gdzie teraz mieszkacie?

— W Rydzewie, panie, za lasem. Przed chwilą przyszliśmy.

— W Rydzewie, powiadasz — wtrącił się Schaper. — A są tam Żydzi?

— Było ich ze czterdziestu, panie, ale kto ich tam wie, ilu ich było naprawdę. Razem z komunistami mieli nas wywieźć w głąb Rosji. Jutro, w poniedziałek. Trzymali nas w Rydzewie, ale wy przyszliście.

— A tutaj — Schaper wskazał głową — co to za wieś? — zapytał, wiedząc doskonale, gdzie jest, ale chciał sprawdzić prawdomówność chłopa.

­– Laskowiec, panie. My stąd.

— Widzisz, polski chłopie — Schaper zbliżył się do mężczyzny — jesteśmy waszymi wybawcami. Żydzi z komunistami chcieli was po prostu zabić na syberyjskim mrozie. Ciesz się, że przyszliśmy w porę i możesz dziś tu ze mną rozmawiać. I do tego nie kłamiesz.

— Cieszę się, panie — odpowiedział chłop, robiąc pół kroku do tyłu.

— Nie bój się. — Schaper opuścił karabin. — Przyszliśmy zobaczyć, czy nie ma tu Żydów.

— Tu nie ma, panie. Tu tylko my jesteśmy. Jeszcze nikogo nie ma. Naszych Żydów nie widzieliśmy dziś w Rydzewie. Może poszli z komunistami.

— Zastanów się teraz dobrze, zanim mi odpowiesz, bo inaczej cię zabiję, a potem zabiję po kolei każdego z was. — Schaper spojrzał pod nogi, a następnie podszedł do każdego z chłopów i spojrzał mu z bliska w oczy. — Ilu Żydów zostało w Rydzewie?

Nastąpiła cisza. Przez chwilę było słychać tylko dochodzące śmiechy esesmanów. Tu, w obecności Schapera i Kaisera, chłopom nie było do śmiechu.

— Widziałem kilka kobiet, mężczyzn i dzieci — odpowiedział ochrypłym głosem.

— To znaczy, ile było tych kobiet, mężczyzn i dzieci?

Chłop patrzył Schaperowi prosto w oczy. Nie wiadomo było, czy prosi się o śmierć, czy liczy w pamięci. Po chwili powiedział:

— Czternaście.

Schaper uśmiechnął się i poklepał chłopa po ramieniu.

— Mówisz czternaście, a to nie kilka, chwilę wcześniej mówiłeś, że ze czterdziestu, a to już kilkudziesięciu, ale wy chłopi nie musicie znać matematyki — powiedział Schaper, zupełnie odpuszczając chłopu.

Dostrzegł, jak oddział idzie w jego kierunku. Oznaczało to, że wieś rzeczywiście była wyludniona. Gdy podeszli bliżej, zapytał Ottona:

— W porządku?

— Sześciu zabitych Rosjan. Reszta pewnie uciekła. Wszystko prawie zostawili, ale to takie mało ważne rzeczy. Broni nie ma, oprócz tej, którą zabraliśmy.

— To wynosimy się stąd do Rydzewa. A wy — Schaper zwrócił się do chłopów — pilnujcie, żeby nie było tu Żydów, bo uwierzcie mi, że nie chcecie, żebym tu do was jeszcze kiedyś przyjechał.

— Nie będzie — odpowiedział chłop.

Schaper odwrócił się i razem z Kaiserem wrócili do samochodu. Gdy Kaiser zawracał auto, Schaper jeszcze raz przyjrzał się stojącym chłopom, a następnie chatom, które stały przy głównej, piaszczystej drodze. Wszystkie były pomalowane na biało, ze strzechami, oddalone od siebie. Posesje były ogrodzone tylko w części. Teren przed domami był porośnięty trawą, czasem wysoką. Tylko gdzieniegdzie ktoś użył kosy. Pewnie były to domy, w których stacjonowali Rosjanie. Ogólnie nie wyglądało to najlepiej, ale też było widać, że ktoś tu przez dwa lata przebywał i w jakiś sposób o to wszystko dbał. Teraz po swojej prawej stronie mijali ostatni dom. Wokół niego rosło dużo drzew i choć domostwo było nieco niezadbane, Schaper pomyślał, że gdyby miał tu stacjonować, to wybrałby właśnie tę chatę. Od drogi nie była ogrodzona, ale po lewej i prawej stronie ciągnął się płot z drewnianych sztachet. Było sporo miejsca przed domem, jakaś studnia i ławki. Strzecha była trochę zapadnięta, ale to szybko dałby się naprawić. Spojrzał przed siebie i dostrzegł już drogę, którą jechali do Łomży.

— Co myślisz? — zapytał Kaisera.

— Myślę, że się bardzo bali — odparł Jürgen. — Przed wojną pracowali pewnie dla jakiegoś jaśnie pana, potem przez dwa lata mieli na głowie Rosjan, a teraz jesteśmy tu my i nie wiedzą co dalej.

— Wiedzą, wiedzą. Chłopi są sprytni. Nie tylko polscy.

— Może masz rację…

— Jak nie zadadzą się z Żydami i bandytami, to ich domy będą nadal stać. Jak widać, pilotom było szkoda zrzucić nawet jedną bombę na tę wieś.

Skręcili w prawo i ruszyli wzdłuż lasu rozciągającego się po ich prawej i lewej stronie. Nie można było nie dostrzec przejazdu pojazdów Wehrmachtu tą drogą. Świeże ślady aż nadto rzucały się w oczy. Jednak dość wysoki las, cienie drzew rzucane na drogę i wędrujące na południe słońce dawały poczucie jakiegoś niewyobrażalnego, chwilowego komfortu. Jakby wszyscy oni nie byli na wojnie, tylko na urlopie i w to niedzielne przedpołudnie wybierali się właśnie nad brzeg Narwi, żeby odpocząć, popluskać się w wodzie, spojrzeć do góry i dostrzec w końcu obecność samego nieba, a nie przelatujące pod nim samoloty.

Schaper przymrużył powieki. Trochę z powodu ciepłego powietrza wpadającego przez otwarte okno auta, trochę z niewyspania, a trochę właśnie z poczucia tej sielskości, która ogarnęła go z powodu pustej drogi, słońca i leśnych drzew. Nie trwało to jednak długo, bo po chwili pomyślał o Rydzewie. W jednej chwili skok adrenaliny zrobił z niego żołnierza gotowego do bezwzględnej realizacji zadania. Nie musiał na razie nic robić. Plan był jasny. Wizna, Wąsosz, Radziłów, Jedwabne. Jednak Schaper nie byłby sobą, gdyby nie improwizował, gdyby nie robił rozgrzewki, jak tylko nadarzała się okazja.

Sięgnął po złożoną mapę, która leżała koło schmeisserów na tylnym siedzeniu. Wolno ją rozłożył na kolanach i przesunął po niej palcem. Rydzewo. Kilkadziesiąt domów, folwark.

— Ten folwark to pewnie Rosjanie zajęli — zwrócił się do Jürgena.

— Jaki folwark? — zapytał Jürgen, nie odrywając wzroku od drogi.

— W Rydzewie — odpowiedział.

— Zatrzymamy się tam?

— Zatrzymamy. Mamy dużo czasu i nie będziemy się pchali na front. Zobaczymy, co tam się dzieje. Zobaczymy, jak nastroje po ucieczce Rosjan. Może popatrzymy Żydom w oczy? Kto wie?

— Hermann, robimy akcję?

— Nie, nie. Dziś jesteśmy bogami łaskawymi. Nikogo nie zabijemy, jeżeli nikt nie będzie chciał zabić nas. Za kilka dni przyjadą tu inni i zrobią porządek. Wojna błyskawiczna niech dzieje się przed nami. My będziemy prowadzić wojnę powolną, taką, żeby wróg miał czas na to, żeby się bać.

Kaiser nie odpowiedział. Choć zgadzał się z Schaperem, że powinni działać powoli, na tyle wolno, żeby w głowach wrogów na stałe zagościł strach, nie potwierdził tego.

Przed nimi za chwilę miał skończyć się las. Byli prawie na miejscu. Po lewej za lasem miał ich przywitać folwark, po prawej zabudowa wiejska, przynajmniej tak sugerowała mapa. Zabudowy folwarczne były oddalone od drogi głównej, były umiejscowione na skraju lasu.

Gdy wjeżdżali do wsi, Kaiser zwolnił i tak wolne tempo kolumny samochodów. Przy drodze stało w kilku grupach sporo ludzi. Trzeba było być przygotowanym na wszystko, bo front przeszedł jak błyskawica. Podjechali jeszcze bliżej, na tyle blisko, że część ludzi, która stała na drodze, usunęła się na pobocze.

Zgromadzeni przyglądali się czterem czarnym samochodom z nie mniejszym zainteresowaniem niż esesmani w nich siedzący. W pewnym momencie Kaiser dostrzegł dwa wojskowe motocykle z koszami. Nie przyspieszał. Gdy podjechał do pierwszego z nich, zatrzymał auto. Schaper niespiesznie złożył mapę i zamienił ją na automat. Wysiedli z Kaiserem z auta. Po chwili zrobili to esesmani z pozostałych samochodów.

Schaper w mundurze Hauptmanna podszedł do grupy kilkunastu osób, która nieco się cofnęła. W tym momencie poczuł, że ma przewagę nie tylko nad tą grupą, ale nad wszystkimi, którzy byli tu zgromadzeni.

— Gdzie żandarmi? — zapytał ogólnie po polsku, łamiąc dziś po raz drugi zasadę nieujawniania znajomości polskiego. „Pieprzyć to” — pomyślał. „Jeszcze nie rozpoczęliśmy akcji”.

Młoda kobieta stojąca w grupie przesunęła się do przodu. Odsunęła młodego chłopaka na bok i stanęła metr przed Schaperem. Uśmiechnął się do niej, doceniając to, że nie miała obaw podejść do niego tak blisko. Spojrzał jej w oczy i prawie niewidocznie, ruchem głowy dał jej znak, żeby mówiła.

— W domu mojej matki. Jedzą — odpowiedziała.

Schaper nadal miał pogodną twarz. Rozbawiła go nieco ta odpowiedź. „Żołnierze Wehrmachtu zgłodnieli kilka godzin po rozpoczęciu wojny. No niebywałe. Żandarmeria zdążyła już się rozgościć na zapleczu frontu. A może to wdzięczność Polaków za oswobodzenie z łap bolszewików?” — rozważał. „Może to jeszcze nie żandarmi? Może jakieś tylna straż Wehrmachtu?”

— Zaprowadź mnie tam.

Schaper gestami poinstruował esesmanów, żeby się rozproszyli, a do Kaisera powiedział:

— Idziemy.

Młoda kobieta o szarych oczach i ze spiętymi włosami, ubrana w szarą, luźną sukienkę do kostek, odwróciła się i przeszła przez rozstępującymi się przed nią sąsiadami. Za nią szedł z opuszczonym karabinem Schaper. Kaiser szedł kilka metrów za Schaperem.

Kobieta prowadziła ich wąską, wydeptaną ścieżką pomiędzy dwoma domami. Skręciła w lewo za płotem i wskazała ręką na podwórze, na którym przy dużym, masywnym, drewnianym stole siedziało sześciu żołnierzy Wehrmachtu i dwóch innych mężczyzn, jak domyślił się Schaper, miejscowych. Mężczyźni nie wyglądali na przestraszonych. Rozmawiali normalnie, gestykulując przy tym.

— Idź dalej. — Schaper wskazał kierunek ręką, zwracając się do kobiety.

Gdy weszli na podwórko, żołnierze dostrzegli całą trójkę. Poderwali się zza stołu i stanęli wyprostowani. Pięciu z nich było w stopniu od Soldata do Obergefreitera. Piąty, jak domyślił się Schaper, był ich dowódcą w stopniu Stabsfeldwebela.

Esesmani w mundurach Wehrmachtu wraz z kobietą podeszli do stołu.

— Spocznij — powiedział po niemiecku Schaper. — Co tu robicie? — przybierając oficjalny ton głosu.

— Herr Hauptmann — odpowiedział nadal wyprostowany Stabsfeldwebel. — Po przejściu armii mieliśmy objechać i sprawdzić wieś. Polacy, wdzięczni za to, że zabiliśmy kilku Rosjan, i za to, że reszta uciekła, zaproponowali nam posiłek. Mamy dołączyć do naszego plutonu dziś w Łomży.

— Mówią po niemiecku?

— Tak, Herr Hauptmann. Kilka osób we wsi zna niemiecki.

— Brawo. — Schaper się uśmiechnął. — W takim razie — spojrzał na mężczyzn siedzących przy stole, jednocześnie przechodząc na język polski — mam nadzieję, że i nas zaprosicie do stołu.

Stabsfeldwebel, jak i jego podwładni nic nie zrozumieli, ale spojrzeli na Polaków.

— Gość w dom, Bóg w dom — odpowiedział jeden z nich, wskazując ręką, żeby usiedli.

— My już zjedliśmy — wtrącił po niemiecku Stabsfeldwebel. — Będziemy się zbierać, Herr Hauptmann.

Żołnierze, zanim odeszli, podziękowali gospodarzom za gościnę. Następnie jeszcze raz zasalutowali Schaperowi i odeszli.

Do stołu podeszła około pięćdziesięcioletnia kobieta i w milczeniu zabrała aluminiowe talerze, z których jedli żołnierze. Gdy skończyła, Schaper i Kaiser usiedli naprzeciwko mężczyzn. Karabiny oparli o drewnianą ławę, tuż przy swoich nogach. Kazali też usiąść kobiecie. Usiadła naprzeciwko nich.

— To mój ojciec i brat — powiedziała po niemiecku.

Schaper pokiwał głową i powiedział:

— Rozmawiajmy po polsku.

— Jak pan sobie życzy, Herr Hauptmann — odpowiedziała.

Wróciła gospodyni i położyła przed Schaperem i Kaiserem dwa czyste, aluminiowe talerze oraz dwie łyżki, a następnie z garnka dołożyła na półmisek stojący na stole ciepłych, gotowanych ziemniaków okraszonych skwarkami ze słoniny.

Schaper pokiwał głową i podziękował. „Jak Polak przestraszony, to i miły” — pomyślał.

Nałożył na talerz kilka ziemniaków i nalał z dzbanka do kubka mleko.

— Macie tu Żydów? — zapytał.

Gospodyni chciała odejść od stołu, ale Schaper ją zatrzymał i kazał jej usiąść obok mężczyzn. Teraz całą czwórkę miał przed sobą. Powtórzył pytanie:

— Macie tu Żydów?

— Mamy — odpowiedziała bez zastanowienia młoda kobieta.

Schaper uśmiechnął się do niej już kolejny raz. „Przeciwniczka — pomyślał — pewna siebie. Będzie mówić bez ogródek, przez co nie będzie kłamać”.

— Ilu?

— Nie wiem. Pochowali się, gdy weszło wojsko. Nie wiem też, ilu Żydów uciekło z Sowietami. Jak się uspokoi sytuacja, to pewnie się ujawnią.

— Gdzie się pochowali?

— Nie wiem. Pewnie uciekli nad rzekę.

— Nad Narew — stwierdził i zastanowił się chwilę Schaper. — Komuniści?

— Nie wiem.

— Nic nie wiesz, a myślałem, że wiesz dużo.

— Żydzi, którzy współpracowali z komunistami, uciekli razem z nimi.

— Już lepiej — stwierdził Schaper. ­– Jak wam udało się uniknąć wywózki na wschód?

— Nie udało. Ojciec z bratem od kilku godzin są wolni. Siedzieli zamknięci w domu, z którego zrobiono areszt. Jutro mieli być wywiezieni.

— Czyli jednak się udało.

— A może tylko zmienił się kierunek wywózki?

Schaper spojrzał na Kaisera, który właśnie przełykał ziemniaki, zaśmiał się głośno i powiedział po niemiecku:

— Sie ist frech und mutig.

Kaiser pokiwał głową na znak, że się zgadza z Schaperem.

— No dobrze, bezczelna i odważna polska dziewczyno. To opowiedz mi trochę o tym, co tu się działo pod bolszewickim okupantem.

Schaper chciał się dowiedzieć z pierwszej ręki, jak Polacy koegzystowali razem Rosjanami i ich wasalami Żydami. To, co działo się tu, na pewno ma przełożenie na pozostałe miejscowości. Nie jest tajemnicą, że Żydzi pomagali Rosjanom utrzymać porządek, więc przez te dwa lata sąsiedzkie stosunki polsko-żydowskie pewnie uległy radykalnym zmianom. To, co wydarzyło się tu, z pewnością wydarzyło się gdzie indziej z większym lub mniejszym natężeniem. Zależało to głównie od wielkości i populacji miejscowości.

— To samo, co po drugiej stronie granicy — odpowiedziała.

Z twarzy Schapera zniknął uśmiech, który do tej pory mu towarzyszył. Zauważyli to wszyscy siedzący po drugiej stronie stołu. Gospodarze zdali sobie sprawę, że córka i siostra może ich zaraz poprowadzić na pewną śmierć.

— Ja opowiem, Herr Hauptmann! — Rękę podniósł lekko około dwudziestoletni młodzieniec.

— Doceniam — odpowiedział Schaper — ale ona nam to opowie. Wszystko, mamy czas. Prawda, Jürgen?

Ten pokiwał głową na znak, że się z nim zgadza.


***


Młoda kobieta szła przed Schaperem. Doprowadził ją do miejsca, w którym się spotkali. Tłum był tylko nieco mniejszy. Wszyscy pewnie czekali, aż wojskowi opuszczą wieś i zajmą się organizowaniem na nowo życia, tym razem pod hitlerowską okupacją.

Schaper spojrzał na zegarek. Minęła nieco ponad godzina, odkąd wysiedli z samochodu. Kazał młodej kobiecie stanąć pośrodku drogi. Miał obojętny wyraz oczu, napiętą skórę i zaciśnięte szczęki. Nie patrzył na nią długo, wyciągnął z kabury pistolet i strzelił jej w serce. Upadła bezwładnie na ziemię. Z tłumu wydobyły się pojedyncze jęki. Schaper odwrócił się do zgromadzonych, ale nikt na niego nie patrzył, wszyscy mieli pospuszczane głowy. Schował pistolet do kabury i nakazał wsiadać do samochodów.

— Jak nie będziecie szanować niemieckiego munduru, to wszyscy tak skończycie! — wykrzyczał, wsiadając do auta.

Rozdział IV — Wizna

Schaper wybrał się na poranny spacer po częściowo zniszczonej Łomży. Dopiero wczoraj, dwudziestego czwartego czerwca Wehrmacht zajął całe miasto i ustabilizował sytuację. Była ona opanowana już przedwczoraj, ale chaos panujący w mieście nie dawał poczucia bezpieczeństwa. Rosjanie uciekali w pośpiechu, broniąc się przy tym, ale rozpędzająca się armia Wehrmachtu nie pozostawiała złudzeń, że należy jak najszybciej się ewakuować i wycofać na tereny Białorusi. Tak przynajmniej sądzili Rosjanie.

Ludzie chodzili po ulicach i prowadzili codzienne życie. Zmienił się tylko obraz. Dookoła zamiast żołnierzy w radzieckich mundurach widzieli żandarmów niemieckich oraz coraz więcej żołnierzy w hełmach z oznaczeniem SS i funkcjonariuszy Rzeszy w mundurach z emblematem SD na lewym rękawie. Poza tym po pierwszej panice wywołanej dwudziestego drugiego czerwca wszystko wracało do normy. Tylko społeczność żydowska była mniej widoczna na ulicach.

Schaper szedł wąską uliczką, a właściwie niemal jej środkiem. Przy ulicy Woziwodzkiej panował niewielki ruch, a właściwie go nie było. Po drodze minął kilku przechodniów, którzy gdy go widzieli, spuszczali głowy i szukali czegoś pod nogami. Szedł w kierunku rzeki. Po prawej stronie przy jednopiętrowej kamienicy stał wysoki mężczyzna w czarnym kapeluszu, czarnym płaszczu, czarnych spodniach i czarnych lakierkach. Palił papierosa. Nie wyglądał na funkcjonariusza Rzeszy. Schaper stał się bardziej czujny niż do tej pory. Postanowił przejąć inicjatywę. Zszedł na prawą stronę i kierował się na wprost mężczyzny. Ten zauważył, że Schaper, ubrany w mundur Hauptsturmführera SS, idzie wprost na niego. Nie spanikował. Stał spokojnie.

Schaper podszedł do mężczyzny i zapytał po niemiecku:

— Dzień dobry. Jak najszybciej dojść nad rzekę?

— Dzień dobry — odpowiedział mężczyzna. — Po lewej stronie — wskazał ręką, lekko się odwracając — jest wąska ścieżka, która poprowadzi pana, Hauptsturmführer, nad samą rzekę. Proszę uważać. Jest tam nierówno i wysoka trawa. — Zaciągnął się papierosem.

— Co pan tu robi? — zapytał wprost Schaper.

Mężczyzna spojrzał obok Schapera w kierunku Starego Rynku.

— Przebywam tu chwilowo — odpowiedział. — Peter Schmidt — wyciągnął rękę do Schapera. — Korespondent wojenny z Berlina.

Schaper uścisnął dłoń mężczyzny.

— Hermann Schaper — przedstawił się.

— Jeżeli nie pan nic przeciwko temu, Hauptsturmführer — zaczął mężczyzna — chętnie przejdę się z panem nad rzekę.

— Dobre towarzystwo zawsze jest mile widziane. Chodźmy — zgodził się Schaper.

Skręcili w lewo, w zarośniętą ścieżkę, o której powiedział Peter Schmidt. Szli jeden za drugim, więc nie rozmawiali ze sobą. Przed nimi rozciągał się ze skarpy piękny widok na rzekę i na drugi jej brzeg. Nie podziwiali go jednak, bo uważali, żeby zbyt szybko nie znaleźć się na dole. Dopiero gdy wydostali się z zarośli i weszli na zaniedbane podwórze jakiegoś opuszczonego, zrujnowanego domu, Schaper, nie spoglądając na Schmidta, zagadnął:

— O czym pan będzie pisał?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 49.88