E-book
7.35
drukowana A5
43.17
drukowana A5
Kolorowa
65.6
Jedno oko na Maroko

Bezpłatny fragment - Jedno oko na Maroko

Objętość:
166 str.
ISBN:
978-83-8126-967-4
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 43.17
drukowana A5
Kolorowa
za 65.6

Maroko i cesarskie miasta z Triadą

Od pierwszego, tygodniowego, a właściwie tylko sześciodniowego zimowego wyjazdu na tunezyjską wyspę Djerba, Afryka Północna nas zafascynowała, a potem uwiodła. Jeździliśmy jak opętani do Tunezji i Egiptu, wiosną, latem, jesienią i zimą. I za każdym razem trafialiśmy na lato, przynajmniej w naszym tego słowa rozumieniu. Pogoda i egzotyka, to chyba najważniejsze, co powodowało, że potrafiliśmy latać na południe trzy razy do roku. A konkretnie, to nasze wycieczki limitował tylko wymiar urlopu i stan bankowego konta. Egipt uważaliśmy już prawie za „drugi dom”, ale też w końcu ile można jeździć w to samo miejsce. Gdy zapragnęliśmy odmiany, w naszym życiu pojawiło się Maroko. Po latach izolacji, królestwo otworzyło się na turystykę, zniosło wizy dla Polaków, a na dodatek znacznie spadły ceny. No to pojechaliśmy, zobaczyliśmy i wróciliśmy cali, zdrowi i bardzo usatysfakcjonowani.

Odloty z pl.

Niemiłe dobrego początki albo jak to żartowano jeszcze za czasów „głębokiej komuny” — „Lataj Lotem będziesz potem”. Mamy rok pański 2004, a stare hasła jak ulał pasują na to, co się nam dzisiaj przydarzyło. My jesteśmy, prawie dwieście innych osób też, tylko samolotu nie ma. Coś się popsuło i „latadła” na razie nie będzie. Informacja po polsku, czyli żadna. Za to plotek pełno, a to, że koło mu urwało, a to pilot pijany itd. itp. Po trzech godzinach zamętu dali nam kanapki. Jak zaczęliśmy się w nie wgryzać, to zaraz się samolot znalazł i wtedy wszystko stało się strasznie pilne. Najpierw mogliśmy godzinami siedzieć i gadać o niczym, a teraz poganiają nas jak bydło prowadzone na rzeź. Coś w tym jest, bo plotka niosła, że na pewno w całości nie dolecimy, bo go „na sztukę” naprawili. Tak pewnie mówili ci, co na co dzień takie rzeczy w pracy robią. Tak czy siak, towarzystwo lekko zdenerwowane wsiadło na pokład. Co bardziej lękliwi sięgnęli po lekarstwa w „dużych kroplach” i lecimy, raz się żyje.

Kolejny raz jedziemy z Triadą, tym razem na program 7+7, czyli siedem dni zwiedzania i siedem dni wypoczynku. Były dwa warianty, najpierw zwiedzanie lub wypoczynek. Wiem co nas czeka, więc najpierw zwiedzanie. Potem nawet siedem dni wypoczynku może nie starczyć, żeby dojść do siebie przed powrotem z wakacji.

Wybraliśmy się na ostatni turnus, w drugiej połowie października. Na tym sezon w Maroku się kończy i zaczyna się zima, tak nam przynajmniej powiedziano. Co znaczy zima w Maroku, nie wiem, bo nie byłem. Ale w Egipcie to prawie nasze lato i tam jeździ się właśnie zimą, gdyż wtedy jest trochę chłodniej. Maroko jednak, to podobno co innego, pożyjemy — zobaczymy. U nas już raczej chłodno, liczymy więc na to, że co jak co, ale wygrzać to się wygrzejemy. Przyda się, bo u nas zima i to naprawdę nie najlepsza pora roku.

Po drodze widzimy co nas czeka, bo Alpy już kompletnie białe. Za miesiąc w Polsce może by podobnie. Na szczęście im bardziej na południe, tym pogoda lepsza. Udało mi się zobaczyć Gibraltar i statki w cieśninie — po drugiej stronie już Afryka. Pogoda zapowiada się znakomita, nawet śladu chmur, przeskakujemy nadbrzeżne góry Rif i lecimy dalej na południe.

Agadir, gdzie będziemy lądować, to już południowa część Maroka. Najpierw pod nami żyzne równiny Wybrzeża Atlantyckiego ciągnące się aż do Safi. Pozostało nam jeszcze „przeskoczyć” nad schodzącym do oceanu pasmem głównym Atlasu i lądujemy w Agadirze. Tu, po drugiej stronie gór, zaczyna się południowe i wschodnie Maroko, zdecydowanie bardziej suche, aż po rejony kompletnie pustynne. Wracamy z powrotem na niziny — po to polecieliśmy, aż do Agadiru, żeby teraz jechać autobusem z powrotem na północ aż do Rabatu, stolicy kraju. Tak bywa, najpierw uczyniliśmy ogromny krok naprzód, a teraz będzie kilka kroków w tył.

Tam i z powrotem, czyli jak jedziemy do Safi

Około 15. wreszcie lądujemy w Agadir — Al Massira Airport — wolno palić, więc wszyscy jarają jakby świat miał się skończyć. Większość nie paliła od co najmniej dziesięciu godzin, bo tyle mniej więcej minęło od odprawy na Okęciu do lądowania w Agadirze.

Jeszcze tylko przejazd do miasta i spotykamy wściekłą część wycieczki, która czeka na nas od 5 godzin w autokarze. Ci to mieli niezły ubaw. Z samego rana kazali im się spakować po tygodniu spędzonym w Agadirze i wsiadać do autobusu, bo druga część zaraz przyleci. To zaraz odsunęło się o jakieś pięć godzin, więc nastrój był taki sobie. Żeby go jeszcze pogorszyć, jeden z „naszych” poszedł szukać bankomatu i słuch po nim zaginął. Żona latała jak kot z pęcherzem, ale faceta jak nie było tak nie było.

Gdy wrócił to tylko rezydentka ocaliła go przed linczem. W każdym razie nie dość, że program dnia szlag trafił to jeszcze na samym początku doszło do podziału na naszych i obcych. Nie jest dobrze, ale ruszamy.

Wreszcie cała wycieczka ruszyła z powrotem na północ. Zrobiło się strasznie późno i nie było mowy o realizowaniu zaplanowanego programu. Mieliśmy „tylko” dojechać na nocleg do Safi; zwiedzanie Essaouiry przeniesione na ostatni dzień objazdu. Między Agadirem a Essauirą droga prowadzi po wąskich półkach, schodzących do oceanu, w górach niskiego Atlasu. Strach się bać, a ponieważ ja mam lęk wysokości, to raczej przez okno nie wyglądałem. Dużo lepiej było patrzeć przez przednią szybę, choć i tam widoki były z gatunku tych podnoszących ciśnienie. No cóż, od razu dostaliśmy to, za co zapłaciliśmy, czyli atrakcje. Ja mam dość, nie lubię kolejek górskich, nie lubię gór, nic nie lubię, chcę do mamy.

Ale do rzeczy. Obszar między Agadirem a Essauirą znany jest na całym świecie z zupełnie innego powodu. Otóż jest to jedyne miejsce na świecie, gdzie rosną drzewa arganiowe zwane też (przede wszystkim w starożytności) drzewami żelaznymi. Nazwę tą zawdzięczają nie tylko wyjątkowej twardości, ale i odporności na ogień. Drugą cechą, dla której argania jest tak znana, są jej owoce. Małe śliweczki wielkości oliwki służą do wyrobu słynnego oleju arganiowego. Widzieliście długie, gęste i czarne włosy Marokanek? To od oliwy arganiowej właśnie, w przeciwieństwie do absurdalnie drogich kosmetyków, którymi nasze panie pustoszą nam portfele, to naprawdę działa. A na pewno nie szkodzi jak te wszystkie świństwa, które moja żona codziennie wciera we włosy. Nie dość, że nie pomaga, to mam wrażenie, ze szkodzi to nie tylko na portfel. Ale „może to Maybelline”.

Po jakiś dwu godzina zatrzymaliśmy się pośród arganii żeby podziwiać nie tylko skromne i pokręcone jak bonsai drzewka, ale też kozy, które na nich żerują. Niby nic ciekawego, ale tu kozy nauczyły się chodzić po drzewach. Biznes jest taki, że koza żre arganię i wydala pestki. Kobiety Berberów pestki z odchodów wybierają i robią olej, a Europejki wcierają go we włosy. Bardzo ładny przykład, że nic się nie marnuje. No dobra, z tym wydalaniem to przesadziłem, kobiety same zbierają owoce arganii nie czekając na kozy, ale tak było lepiej, prawda?

Jedziemy dalej. Zbliża się zachód słońca, od Atlantyku sunie wieczorna mgła (taka sama jest zresztą rano). Momentami wygląda to jak w filmie „Mgła”, aż ciarki przechodzą. Szykowałem się na zachód słońca, miało się (tak przynajmniej mi się wydawało) chować do morza, w drodze do USA, ale było całkiem inaczej. Po prostu, jeszcze jakie 30° nad horyzontem nagle zniknęło we mgle. Od tego momentu nic ciekawego za oknami, pozostała walka o utrzymanie przytomności — klienci Triady wiedzą co to znaczy. To po prostu jest „objazd”, czyli od świtu do nocy w autokarze i to jeszcze za moje ciężko zarobione pieniądze. A do Safi ciągle daleko, drogi wąskie, góry, szybkość „przelotowa” gdzieś między 30 a 40 km na godzinę. Więc dopiero gdzieś koło 23. docieramy na miejsce.

Najpierw kolacja. O tej porze nasi dzielni gospodarze przygotowują serwowaną kolację dla 50 osób, dramat. Zajęło to ponad godzinę i już byliśmy, „dzień dobry”, na następnym dniu wycieczki. Nie pozostało nam więc nic innego, jak udać się na „szybki sen”, bo pobudka o 6. rano. Co z tego, że w hotelu basen, palmy i miękkie łóżka, poza sypialnią i restauracją, w której jedliśmy, nic nie pamiętam. Jak tak się zaczęło, to jak się skończy?

El Jadida — pierwsza kawa

Nie masz to jak poranne wstawanie na wakacjach. Śniadanie w biegu, pakowanie walizek i do autokaru. No cóż, tak miało być przez cały następny tydzień, ale w końcu sami tego chcieliśmy, a poza tym jak inaczej objechać pół Maroka w tydzień. Ruszamy przed świtem, jakbyśmy się na jakąś wojnę wybierali.

Nad Atlantykiem znów Carpenter i przywołane już wcześniej sceny z filmu „Mgła”, słońce tym razem po prawej na wschodzie. Też pojawiło się z mgły wysoko nad horyzontem. Po lewej stronie Atlantyk cały pogrążony w tumanach gęstej mgły, mimo że poranek już dawno za nami, niewiele się zmienia. Później okazało się, że tak jest praktycznie na całym wybrzeżu, a niebo przeczyszcza się dopiero koło 13.

Pierwszy przystanek w El Jadida, starym portugalskim mieście. Historia Maroka pełna była mniej lub bardziej udanych prób kolonizacji, co pozostawiło, między innymi, ślady w architekturze miast. Możemy spotkać w niedalekiej od siebie odległości miasteczka portugalskie, francuskie, hiszpańskie, zwłaszcza na wybrzeżu. El Jadida była kiedyś pod panowaniem Portugalii, co określiło architekturę miejskiej „starówki”. Wyłazimy z autokaru i pełzniemy w kierunku Kasby (twierdzy), wypiętrzonej nad portem rybackim. Jest ranek, miasto bardzo niespiesznie budzi się do życia. Widoki jak z filmu, wszechobecna mgła, stara twierdza, w dole rybacy w swoich łodziach wybierają się na morze, to jest to. Wyłazimy z twierdzy i przemieszczamy się nad morze. Tu, na plaży, pijemy naszą pierwszą kawę z mlekiem, palce lizać. Od tej pory piliśmy ją na każdym przystanku, Marokańczycy uwielbiają kawę i rogaliki (francuskie oczywiście), więc można ją dostać dosłownie wszędzie, zawsze jest świeża i pyszna. Po kawie chwila spaceru nad oceanem i jedziemy dalej.

Jeszcze tylko jeden przystanek — oglądamy dawną cysternę na wodę. Jesteśmy co prawda w kraju, gdzie deszcz od czasu do czasu pada, ale i tu odczuwa się duże niedobory wody, szczególnie w lecie. Dlatego trzeba ją magazynować w czasie zimowych deszczy. W tym celu kiedyś budowano zamknięte cysterny, niektóre były obiektami architektonicznymi o tak ciekawych i rozbudowanych kształtach, że dziś są atrakcjami turystycznymi. Mieliśmy szczęście z terminem wizyty, bo w cysternie woda właśnie się skończyła i można było wejść do środka. Jak można zobaczyć na zdjęciu, na „podłodze” widać jeszcze kałuże, a całość to nie komnaty arabskiego pałacu z bajki, tylko zbiornik na wodę. Bardzo ciekawe doświadczenie, chodziliśmy od „komnaty do komnaty”, jakby to naprawdę sale balowe były. Na górze widoczny jest otwór, przez który wodę pobierano.

Opuszczamy senną El Jadidę, bo miasto zdecydowanie wyglądało, jakby mieszkańcy jeszcze się nie obudzili. Ja zresztą zdecydowanie tak samo i reszta wycieczki też. A mamy dziś jeszcze tyle do „zrobienia”, w tym dwa ogromne miasta. Na takim czymś to zdecydowanie jeszcze nie byłem.

Casablanca

Są takie nazwy, których objaśniać nikomu nie trzeba, nawet jeżeli pojęcia zielonego nie mają ani gdzie, ani co to jest. Casablanca jest jedną z nich. A wszystko przez Hollywood.

Bo jest taki słynny film o „Casablanca”, Humprey Bogart i Ingrid Bergman, wojna, Afryka, faszyści, klasyk kina. Kto by nie chciał zobaczyć tego słynnego baru, gdzie toczyła się większość akcji filmu? Kłopot w tym, że filmu nie kręcono wcale w Casablance, a baru nigdy nie było, to tylko dekoracja rozebrana po zakończeniu zdjęć. Więc przez 50 lat po wojnie tłumy turystów, szukających legendarnego baru po całym mieście, przeżywały straszne rozczarowanie. Na dodatek samo miasto to nowoczesna metropolia i olbrzymi port morski, gdzie nie ma kompletnie nic ciekawego. Dlatego też, nie ma po co tam jechać. Tyle, że jak jest na coś popyt to i podaż zwykle się pojawia. Więc ni stad ni z owąd, w hotelu Hyatt Regency Casablanca, pojawił się Bar Casablanca, będący dosłowną repliką tego filmowego. I teraz całe sznury autokarów pełnych turystów ciągną do centrum Casablanki i walą do Hyatta, żeby zanurzyć się w atmosferze filmu. Zabawa jest na najwyższym poziomie, można sobie zrobić zdjęcia, jak z filmu, na wieszaku wiszą nawet odpowiednie stroje, można „zaśpiewać” na scenie, zrobić zdjęcie za barem, malina. Zresztą sami zobaczcie, co myśmy tam nie chwaląc się wyprawiali.

Drugą „atrakcją” miasta stała się całkiem nowa budowla, wzniesiona przez obecnie panującego monarchę, na cześć jego ojca Hassana II. Jest to drugi co do wielkości meczet na świecie. Aby zdobyć pieniądze na tę monumentalną budowlę, król obłożył wszystkich dodatkowymi podatkami. Po kraju krążyły hordy „szeryfa z Nottingham” i wyrywały biedakom, co tylko mieli. W końcu meczet otwarto. Jest tak ogromny, że z daleka tego ogromu nawet nie widać. Minaret ma wysokość mniej więcej naszego „minaretu warszawskiego” (mowa oczywiście o Pałacu Kultury). W środku jest przygnębiająco. Elegancki, wypucowany i wypieszczony, że aż patrzeć się na to nie chce. Wyszedł z tego pomnik pychy zamiast kościoła Bogu poświęconego. Marokańczycy nie chcą tam chodzić, bo mówią, że Boga nie ma w miejscu, które na ludzkiej krzywdzie zbudowano. W pełni się z tym zgadzam, nie ma co oglądać, można sobie darować. Na szczęście jest jakaś na tym świecie sprawiedliwość, bo wysepka, na której go postawiono zapada się pod ciężarem kolosa. Cały naród ma więc nadzieję, że pewnego dnia ten pomnik pychy zniknie w falach oceanu.

A mgła jak widać nie ustępuje, mimo że już jest koło południa.

Rabat

Jakby wrażeń na jeden dzień było mało, to została nam jeszcze na dziś obecna stolica kraju Rabat. Na szczęście daleko z Casablanki nie było, niecałe 100 km. Na miejscu zaczęliśmy od pałacu króla — ten był pierwszym z wielu, jakie mieliśmy zobaczyć.

Zobaczyć to szumnie powiedziane: w Maroku nie ma absolutnie żadnej możliwości, żeby wejść do królewskiego pałacu. To nie jest żadna monarchia konstytucyjna, jak w Wielkiej Brytanii albo Szwecji. Król Maroka to władca prawdziwy, postać niemal boska, a więc niedostępna. W takiej sytuacji otwieranie miejsc, gdzie król mieszka dla plebsu byłoby jak świętokradztwo.

Przywożą więc głupich turystów pod bramę główną, gdzie można klamkę pocałować i tyle tego było. Ale za to bram to się w Maroku człowiek naogląda. Manię jakąś mają od wieków i gdzie by się człowiek nie ruszył, to musi przez jakąś bramę przechodzić, kraj bram po prostu. Więc ucałowaliśmy bramę do pałacu i pojechaliśmy dalej.

Dalej, czyli do następnej bramy. Gdybym zamieścił tu wszystkie zdjęcia, wszystkich bram, które musieliśmy obejrzeć, to wyszedłby z tego gruby album pod tytułem „Bramy Maroka”. Postaram się więc ograniczyć z tymi bramami do minimum, ale i tak będzie tego sporo.

Za tą konkretną bramą mamy ogród botaniczny; następny „stop”. A właściwie ni to ogród, ni to ruiny pałacu, i to i to po trochu. Na wieżach i murach pełno bocianich gniazd. A w nich bociany nieloty, przekarmione i zadomowione na stałe. Nigdzie stąd nie odlatują, ale widok miły i swojski. Podobnie jak u nas Marokańczycy otaczają te ptaki ogromnym szacunkiem, bo u nich też przynoszą dzieci i wszelkie dobra. Miło było posłuchać i jeszcze fajniej popatrzeć, miejsce piękne i polecenia godne.

Na zdjęciu mamy gniazdo, nie jak w Polsce na słupie energetycznym, ale na wieży meczetu; tak samo typowe miejsce, tyle że w Maroku. Po prawej możecie zobaczyć „krzak” bielunia, ale po dziesięciometrowym fikusie w Tunezji nic mnie już nie dziwi.

No i na koniec tego „upojnego” dnia czeka nas jeszcze kasba, czyli twierdza. Generalnie rzecz biorąc zwiedzanie Maroka polega na nieustannym przechodzeniu przez baby, czyli bramy, do kasb, czyli twierdz. Zaczęło się w Rabacie, skończyło w Agadirze. W sumie miałem wrażenie, że całe Maroko składa się wyłącznie z bab i kasb, ale może to tylko moje wrażenie.

Kasba była niczego sobie, widok na port też. Dostaliśmy gratis zachód słońca, który rozświetlił na pomarańczowo białe mury starówki. Dominujące tu kolory to biały i niebieski. Na niebiesko zwykle maluje się otwory okienne i oczywiście drzwi. Te ostatnie są w krajach arabskich oznaką statusu mieszkańca oraz swoistym adresem dla listonosza i podróżnych. Każde są więc zupełnie inne. Całość to typowe poskręcane wąskie uliczki arabskiej mediny. Warto tam zajrzeć, najlepiej samemu połazić po uliczkach, są klimatyczne.

Po drodze miałem okazję zajrzeć przez uchylone na chwilę drzwi na jedno z przydomowych podwórek. O Allahu, za obskurnym murem był iście rajski ogród i bajkowa willa. Tak tu jest, za obskurnymi murami kryją się prawdziwe skarby.

Na koniec hotel, w tym kolacja dla jaroszy — bo mięsa chyba zabrakło i padamy jak kawki do łózek. Byli tacy, którzy się jeszcze „na miasto” wybrali. Nam wystarczyło popatrzeć przez okno jak wygląda tu „nocne życie”. O 23. wszyscy poszli spać.

Pokój mieliśmy pełen wrażeń — był tak mały, że nie było gdzie walizek rozpakować, zresztą po co? Ale trzeba przynajmniej nowe szmaty na jutro przygotować i umyć się po tym wszystkim. Jak wchodziłem do łazienki to nogą zawadziłem o walizkę i bęc, potem Gosia i bęc. Z powrotem do pokoju i bęc, i bęc, i bęc. Wczołgaliśmy się do łóżka, żeby się nie pozabijać. Rano, jak wstaniemy nieprzytomni, może być jeszcze gorzej.

Volubilis — Meknes — Moulay Yacoub

Ruszamy dalej. Dziś mamy program, którym spokojnie tydzień można wypełnić. Ale jesteśmy w końcu na objeździe z Triadą — a to nie jest byle firma i jak coś robi, to na całość. Nie chcę nawet wiedzieć, jak jest na wycieczkach lepszych firm.

Najpierw długo jedziemy przez plantacje dębu korkowego na nizinie koło Rabatu. Czuję się dziwnie — tyle lat jeździliśmy do Egiptu i Tunezji, żadnych lasów tam nie było. A tu puszcza prawie, ciągnie się i ciągnie dziesiątki kilometrów. Drzewa posadzone w równych odstępach sprawiają bardziej wrażenie sadu. Potęguje je brak, tak charakterystycznych dla prawdziwych lasów, zarośli, krzewów, poszycia. Widać tylko pożółkłą trawę.

W lasach tych hodowane są trufle w ilościach przemysłowych. Na europejskie stoły oczywiście. A do szukania trufli, wykorzystywane są najczęściej świnie, co dla wyznawców Proroka może być niezbyt „jazzy”, jak sądzę. Ale cóż, jak to z kolei mówią wyznawcy starszej wiary, pieniądze nie śmierdzą. Nawet świńskim gównem. Po drodze zobaczyliśmy jeszcze jakiś monstrualny targ wiejski — były tam dziesiątki tysięcy ludzi. Gdyby autobus miał hamulec bezpieczeństwa, moja żona na pewno by go pociągnęła. A tak tylko smutnym wzrokiem patrzyła na tę „ziemię obiecaną” nie mogąc wysiąść. No, ale po co jeździmy jak pijani od bramy do bramy, skoro takie „życie” omijamy — tego sobie darować nie mogła. Ja mam jednak poważne wątpliwości, czy towar z tego bazaru to to samo, czego oczekuje Gosia. Myślę, że tu handlują kozami i ciecierzycą lub wyschniętym bobem i takie tam. Szpilek od Laboutina na pewno nie mają.

Pierwszy dzisiejszy obiekt do zwiedzania to ruiny rzymskiego miasta Volubilis. Rzymianie uwielbiali „łazić”, więc zostawili po sobie tysiące kilometrów dróg i ruiny miast, które tymi drogami łączyli. Czemu wybudowali największe w Afryce miasto właśnie tu, nie wiadomo, bo Volubilis położone jest 150 kilometrów od morza, pośród niczego. Ja tam mam swoją koncepcję. Jak spojrzałem na miasto, uderzyło mnie niezwykłe podobieństwo do okolic Rzymu. Miasto w dolinie otoczonej przez łagodne wzgórza, porośnięte winnicami i gajami oliwnymi, jako żywo wygląda jak Rzym miniaturka. Może po prostu swojsko im się zrobiło i zostali tu na dłużej. Ruiny jak ruiny, wszędzie tego pełno, na kolana nie rzuca. Wiec opuszczamy rychło deszczowe Volubilis — niebo zaciągnęło od rana na czarno, co wreszcie zaowocowało lichym kapuśniaczkiem. Przy temperaturze w okolicach 30° było nawet fajnie. Parasole się nie przydały.

Nie jestem specjalistą od rzymskich pozostałości; wiele ich widziałem i żadna nie zrobiła na mnie specjalnego wrażenia. Tu, poza małym skupiskiem kolumn widocznych na zdjęciu, całe miasto miało może trzydzieści centymetrów wysokości. To znaczy, pozostałości po mieście. Dla archeologa to pewnie lepsze niż seks, ale żeby się tłuc setki kilometrów, żeby …

Jak dla mnie, to osiołek wyglądał znacznie lepiej, był na pewno taki sam jak za rzymskich czasów i był absolutnie cały, w jednym kawałku. Na dodatek ślicznie ryczał. Tak więc, jeśli chodzi o Volubilis, to jemu właśnie daję swoje punkty. I jeszcze jedno. Wychowanym na filmach „rzymskich” z Hollywood chciałem przekazać, że wszystkie budowle i pomieszczenia są w nich dziesięć razy większe niż były w rzeczywistości. Tu na przykład cała łaźnia miejska miała rozmiar jednego pokoju w moim nie za dużym mieszkaniu. Mieszkańcy miasta żyli w niewyobrażalnej dla nas ciasnocie, ale jak by to na filmie wyglądało.


Meknes, następne z „miast cesarskich” na naszej trasie. W oczy rzuca się podział miasta na dwie części. Pierwsza z nich, zwana dzielnicą francuską, to typowa zabudowa willowa, pełna zieleni i otwartych przestrzeni. Tu mieszkali niegdyś bogaci Europejczycy. Po drugiej stronie rzeki typowa arabska medina, gdzie ani wolnego miejsca, ani zieleni nie uświadczysz. Zatrzymaliśmy się w tej droższej na posiłek. Kogo nie było na obiad stać, czyli nas też, musiał dać sobie radę sam. My najedliśmy się ciastek z ulicznego stoiska i popiliśmy niezawodną kawą z mlekiem.

Po lunchu Triada w wersji standard, kolejne bramy, kasby, tomby, ruiny pałacu, ogród i na koniec szkoła koraniczna. Sytuacja jak z ruinami Volubilis — widziałeś jedno jakbyś widział wszystkie. Jest tylko jedna różnica. Otóż w każdej z byłych i obecnej stolicy Maroka taksówki są zasadniczo wyłącznie jednej marki, fiata uno, tyle, że w każdym mieście mają inny kolor. Wystarczy zatem pamiętać, jaki kolor przynależy do danego miasta i wiadomo gdzie jesteśmy. Tu były błękitne.

Przez jakąś godzinę łaziliśmy po ruinach pałacu, który pewnie by mógł robić za scenografię do arabskich bajek o sułtanach, ale dziś może stanowić tylko wyrzut sumienia dla tego debila, który go kazał zburzyć i spalić, bo nie lubił poprzedniego właściciela.

Na zdjęciu widać, co zostało z ogromnych stajni, gdzie swego czasu trzymano setki arabskich wierzchowców. Dziś trzymają je w Janowie Podlaskim, a tu tylko rosną krzewy. Dalszy ciąg „zwiedzania” był jeszcze bardziej uroczy. Zagnali nas do piwnic, które jakoś do dziś się nie zawaliły. Fakt, piwnice są ogromne, ale to tylko i wyłącznie puste i ciemne pomieszczenia. Chcącym poznać historię świata z oglądania wykopalisk ostrzegam, tak to wygląda, że lepiej poczytać niż pooglądać i zdecydowanie taniej. Ale się wkurzyłem, co?

Na zakończenie zwiedzania Meknes poszliśmy w okolicę „starówki”. A raczej zostaliśmy „przepędzeni” przez medinę, jak stado tutejszych kóz. Ledwo w biegu kupiłem trochę pomarańczy ma straganie, a i tak wycieczka mi już z zasięgu wzroku uciekła. A było cudnie, wąskie uliczki medyny, sklepy, stragany, osły i tłumy mieszkańców, orient pełną gębą. Tylko czemu my to wszystko musimy oglądać w biegu? Można sobie było darować cały ten „pałac” i mielibyśmy czas zobaczyć coś, co nie dość, że jest całe to jeszcze tętniące życiem.

A jak już dotarliśmy do bazaru. Ludzie, takich oliwek to ja w życiu nie widziałem i takich słodyczy też. Sam widok stosów łakoci był wystarczająco oszałamiający, a smak? Co jak co, ale słodycze to Arabowie robić potrafią.


Przy okazji mało brakowało, a bym się już zgubił definitywnie. Mimo że wziąłem pierwsze z brzegu oliwki i te ciastka, gdzie mi palce się zatrzymały, to i tak był już koniec „przerwy” na wytchnienie i obejrzenie centralnego, bądź co bądź punktu miasta, a wszyscy karnie czekali w jednym punkcie na wymarsz. Jak za przeproszeniem rzymski legion z Volubilis. Do tego zaliczyliśmy kolejne bramy wejściowe, wyjściowe i przejściowe. A co jedna, to większa i paradniejsza. I nie zapowiada się wcale, żebyśmy zmierzali ku końcowi, wręcz przeciwnie. No i na koniec zabrali nas do szkoły. Szkoła nazywa się medresa i uczą w niej Koranu, na pamięć i bez komentarzy, bo takowe w islamie nie istnieją. Pismo święte jest święte, więc nie ma co komentować ani interpretować. I jak Mahomet kazał obciąć to trzeba obciąć i już. Za to mozaiki na ścianach były cudne i nam nic nie kazali się uczyć, od razu lepiej.

Można się było także napić świętej wody z fontanny. I tu zabytki islamu mają zdecydowaną przewagę nad chrześcijańskimi kościołami, tam woda jest tylko święcona i nie widziałem nikogo, kto by się jej napił.

Ruszamy na nocleg w kierunku gór. Las zmienia się na sosnowy, robi się coraz bardziej sucho i ubogo. Wspinamy się stromo w górę aż do mieścinki Moulay Yacoub, gdzie nocujemy w hotelu o tej samej nazwie. Jest już ciemno, więc kolacja i do domku. Domki mamy śliczne i funkcjonalne i rano nie musimy się pakować, bo mamy tu dwa noclegi. Wspaniale.

Zjedliśmy wreszcie spokojnie porządny marokański obiad, popatrzyliśmy na rozświetlone gwiazdami niebo. Tak to można wypoczywać, to są wakacje. Tylko dlaczego jutro znów około 9. musimy gdzieś jechać?

Póki co, to ja kontempluję rozgwieżdżone niebo, a Gosia korzysta z toaletki, pierwszy raz od wyjazdu z Polski i kto wie, kiedy znów będzie miała okazję?

Fez

Moulay Yacoub o poranku. Najpierw obudziłem się o szóstej rano — już mój organizm funkcjonuje w trybie Maroko w siedem dni. Co było robić? Zrobiłem kawę, wziąłem kamerę i poszedłem zwiedzić hotel. Wczoraj przyjechaliśmy już wieczorem, było pięknie i tajemniczo, ale w pełnym świetle będzie zupełnie inaczej. Na szczęście nas zakwaterowali nie w budynku głównym tylko w zespole bungalowów położonych na zboczu góry. Kolejne z nich powoli opadają w kierunku wioski poniżej.

Nasz ma najpierw małe prywatne patio ze stolikiem, gdzie pozwoliłem sobie spożyć kawę. Potem poszedłem zobaczyć, jak to wszystko wygląda. A wygląda bajkowo — między domkami mnóstwo uporządkowanej zieleni. Palmy daktylowe właśnie były obwieszone świeżymi kiściami młodych zalążków owoców. Poza tym drzewka mandarynkowe, przystrzyżone żywopłoty i kwiaty, w tym róże, które na tej wysokości rosną całkiem dobrze.

A poniżej.

Moulay Yacoub to święte miasto, wstęp jedynie dla wyznawców proroka, można więc sobie tylko z góry popatrzeć, a jest na co.

Musiałem poprzestać na włóczeniu się po labiryncie hotelowych zabudowań, wszędzie schodki i ślepe uliczki, ale jakoś do „domu” trafiłem. Pomysł z patio znów mnie urzekł, wygląda to bowiem jak własny mały biały domek, pod błękitnym niebem, w arabskim ogrodzie i na dodatek z obłędnym widokiem na okoliczne góry. Nie często mieliśmy okazję pomieszkać w tak uroczym miejscu, szkoda że tak krótko.

Fez jest bez wątpienia jednym z najciekawszych miast w Maroku. Był też pierwszą stolicą nowego państwa. Potem stolicę przenoszono w tę i z powrotem, z Fezu do Marrakeszu, z powrotem do Fezu, do Marrakeszu, do Fezu i do Meknesu i już więcej nie wróciła. Ale do dziś to jedno z największych miast Maroka, w dodatku bardzo tradycyjne religijnie, mocno osadzone w głębinach średniowiecza, nie tylko architektonicznie. Jakby się tu czas tysiąc lat temu zatrzymał, szczególnie na medynie, gdzie żyje się tak samo jak przed wiekami. Wrażenia są absolutnie niezapomniane. Kolejne miejsce, gdzie albo jesteśmy klientami firmy przenoszącej ludzi w czasie, albo śni nam się, że występujemy w filmie. Takie miałem wrażenie w czasie zwiedzania miasta. Jak dodamy, że Fez wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO, to nic już nie powinno powstrzymać was przed odwiedzeniem tego cudownego miejsca.

Zaczęło się oczywiście standardowo — całowanie klamki pałacu królewskiego. Tym razem klamka była szczególnej urody, na dodatek pozłacana. Moja żona pukała i pukała, ale nikt nam nie chciał otworzyć. Poszliśmy więc dalej.

Tu mała dygresja. Na zapleczu każdego pałacu króla w każdym z miast, gdzie one są, jest mała uliczka o swoistej zabudowie. Zaczyna się od tylnej bramy i prowadzi w stronę miasta. Na tej uliczce mieszkają wyłącznie Żydzi. Tak było przez wieki i tak jest do dzisiaj. Zwykle też w składzie rządu jest ich przedstawiciel i to od finansów. Nic nikomu nie sugeruję, po prostu piszę jak jest, choć nie nazywam się Max.

Charakterystyczne domy mają na parterze warsztaty i sklepy, a na piętrach pomieszczenia mieszkalne. Te ostatnie zasłonięte są drewnianymi kratami. I absolutnie nie pozwalają się fotografować, patrz drugie przykazanie.

Na lewo mamy w kadrze kawałek tylnego wejścia do pałacu.

Dalej mamy szkoły koraniczne, tomby, kasby i bramy. Ale przede wszystkim jest tu jedna z największych na świecie i najbardziej urokliwych medyn, i dokładnie dla niej się tu przyjeżdża. Tak więc po zaliczeniu standardu, udaliśmy się na zwiedzanie starego miasta.

Tym razem dostaliśmy dodatkowych przewodników, bo medyna ma ponad 10 tysięcy uliczek, które nigdy nie krzyżują się prostopadle i zawsze są pozawijane w chińskie znaki. I nie ma możliwości, żeby tam nie zabłądzić. Legendy mówią, że łatwiej było uciec z Alcatraz niż wyjść z medyny w Fezie. Ponoć w zaułkach można spotkać błąkających się białych turystów, którzy już nigdy stąd nie wyjdą. Zostaną po nich jeno nagie kości obskubane przez szczury. Pyszna historia. Dlatego też nie dość, że pilnowali nas z przodu i z tyłu, to jeszcze bez przerwy nas liczyli. Jakoś się udało, nikt nie zaginął. W razie co, jest jedna jedyna rada, ponieważ starówka położona jest na zboczu, należy starać się iść ciągle w górę albo w dół, po kilku godzinach podobno może się udać wyjść. Odpowiednio postraszona wycieczka była naprawdę wyjątkowo karna.

Zaczęliśmy od jednego z najbardziej znanych w świecie widoków. W środku medyny jest jedna z najstarszych w świecie, jeszcze czynnych farbiarni. Wszystko robi się tu ręcznie, a praca farbiarza jest jedyną, którą można dostać niejako z marszu bez specjalnych starań. Bo kto, poza ostatecznymi desperatami, chciałby bez żadnych zabezpieczeń spędzać cały dzień w wyżerających ciało chemikaliach?

Wszystko to oglądamy z „dedykowanego” sklepu, gdzie od razu można kupić wyroby z wyprawianych poniżej skór. Jak zawsze w tym świecie, wszystko jest ze sobą misternie powiązane.

Pogrążamy się w szalony labirynt uliczek. Co jakiś czas krótkie przerwy na małych placykach albo w kolejnej, takiej samej jak wszystkie, szkole koranicznej. Do meczetów oczywiście wchodzić nie wolno. Moja żona usiłuje coś zobaczyć, a nawet kupić, ale warunki są skrajnie trudne, bo nas ciągle ponaglają. Ale dała radę, bo kto jak kto, ale Gosia zawsze da radę i staliśmy się właścicielami całkiem pokaźnej ilości nowych gadżetów, które w większości do niczego nam się nie przydadzą. Tu zaznaczam, że to wyłącznie moja prywatna opinia. Opinia Gosi jest dokładnie odwrotna.

Medyna to nie jest po prostu jedna z dzielnic miasta, to całe średniowieczne, funkcjonujące miasto. Ma swoją sieć transportu, opartą na dźwigających towary osiołkach, własne systemy zaopatrzenia i dystrybucji towarów, szkoły i meczety. Tym co dominuje ponad wszystko jest handel, poruszając się na poziomie parteru peregrynujemy jeden wielki arabski bazar.

Teren dzieli się na tematycznie wydzielone części. I tak mamy obszar ceramiki, potem biżuterii, produkcji garnków, mebli, ubrań i tak dalej, i tak dalej.

W końcu, co było oczywiście do przewidzenia, trafiliśmy do sklepu z dywanami. I tu już nas nie poganiali, wręcz przeciwnie. Okazało się, że nagle mamy mnóstwo wolnego czasu. Bobrze, że choć dali herbatę, bo i tak nikt nie miał zamiaru kupować za bajońskie pieniądze dywanu, który można owszem położyć w salonie, ale ten salon musi mieć co najmniej sto metrów kwadratowych.

Muszę jeszcze dodać, że upał był afrykański, niebo błękitne jak len i gdyby nie wąskie uliczki, to by nam mózgi pewnie wypaliło. W każdym razie medyna w Fezie to z pewnością jedno z ważniejszych miejsc do zobaczenia w świecie, wali na kolana chyba każdego i na długo zostaje w pamięci. Nic dziwnego, że wpisano ją na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Ostatni „popas” mieliśmy już po wyjściu z medyny przez kolejną wielką i bardzo ozdobną bramę. Tu proszę bardzo, możecie podziwiać mnie i pana Zygmunta, gdy pozujemy do zdjęcia za tle znaku drogowego, zakazującego wstępu dla osłów. Nasze żony miały tu na myśli oczywiście właśnie nas.

Na koniec mogliśmy jeszcze zobaczyć jak ten labirynt wygląda z zewnątrz. A wygląda równie niezwykle jak od środka. Kompletny galimatias małych i wiekszych domów, poszczepianych ze sobą, bez żadnych planów, jak wyszło tak jest. Na tym właśnie polega to zjawisko jakim jest arabska medyna.

Po labiryntach medyny wróciliśmy do Moulay Yacoub, gdzie dane nam było wreszcie oddać się temu, co człowiek powinien robić na wakacjach. Basen, drinki i przekąski, pogawędki, całkiem jak nie w Triadzie. Sam hotel jest absolutnie cudowny i wszystkim go polecam. Niezapomniane widoki na okoliczne góry, arabski ogród i klimatyczne domki wśród palm, do tego nie za drogi. W wiosce poniżej jest postój taksówek, które w każdej chwili podwiozą do pobliskiego Fezu, „malina” po prostu.

Marrakesz

Dziś zdecydowanie święto Triady, nic nie zwiedzamy, za to jedziemy od rana do wieczora. To będzie dzień niezapomniany, nie zobaczymy żadnej bramy, żadnej kasby i pałacu króla Maroka. Ruszamy jak zwykle o świcie, żegnamy przytulny hotel pod Fezem i udajemy się do miejsca absolutnie kultowego, bo któż nie słyszał o Marrakeszu. Już sama nazwa powala, a co dopiero perspektywa znalezienia się w tym magicznym mieście. Czy nasze oczekiwania zostaną spełnione, zobaczymy już dziś.

Z Fezu pniemy się szybko w górę. Jedziemy wśród niezbyt wysokich gór. Jeszcze sporo drogi przed głównym pasmem Atlasu Wysokiego. Wszystko jest porośnięte lasami, ale co to za lasy. Same drzewa, w tym wypadku cedry, żadnych krzewów, żadnej ściółki. To nie „nasz las”, zdecydowanie. Pierwszy przystanek nad górskim jeziorem Lac Aoua. Wygląda cudacznie, niby Maroko, a krajobraz jak w Bieszczadach, a to dopiero początek niespodzianek. Żona przymierza się do roweru wodnego, zrobiło się swojsko. Gdy wsiadamy do autokaru żegna nas spore stado kóz, ale po drzewach tu nie chodzą, niestety.

Znów jedziemy wyżej i wyżej. Przy drodze pojawiają się płotki przeciw zaspom, zaspom ze śniegu oczywiście, a nie piasku, czego po Maroku należałoby się spodziewać. Roślinność zmienia się na całkowicie europejską. Pełno klonów, kasztanów, topól, świerków. Dojeżdżamy do Ifrane, a wygląda jakbyśmy właśnie wpadli do jednego z alpejskich kurortów. Architektura absolutnie w niczym nie przypomina Afryki, nigdzie nie ma śladu islamskich motywów. Wszędzie spadziste dachy wyłożone ciężką dachówką, duże prostokątne okna i drzwi. Żadnych łuków. Wszystko pogrążone w niezwykle bujnej roślinności, też całkiem europejskiej. To na pewno nie jest Afryka. Tylko kawa jak zwykle taka sama, czyli pyszna. Ifrane położone jest wyżej niż najwyższe stacje narciarskie w Europie i od listopada do lutego śnieg zasypuje drogi, a miasto zamienia się w stację narciarską.


Jedziemy dalej. Następny przystanek, małpy. Teren zmienia się z powrotem na afrykański, góry porośnięte jedynie suchą trawą i resztkami kolczastych zarośli, robi się coraz cieplej, lasy już za nami. W dole widać nawadniane pola uprawne, a my mamy okazję na bliskie spotkanie z parką przydrożnych małp, które zamiast ganiać za jedzeniem po drzewach znalazły lepszy sposób na zapewnienie sobie nieustającego potoku żarcia. Żyją na przydrożnym parkingu i tyją bez opamiętania.

Wystarczy popatrzeć, czy górska małpa na absolutnym pustkowiu może tak wyglądać?

Następny postój. Poniżej zbiornik retencyjny, ogromny. W Maroku jest ich ponad 100, w ten sposób, dzięki zimowym opadom i dobrej retencji, wody na ogół w całym kraju nie brakuje. Sceneria jest bardziej niż niesamowita, bo niebieska woda kontrastuje z prawie całkiem pozbawionymi roślinności górami, jakby nie wiem skąd się tu wzięła. Jak jest woda, to jest i zieleń, a tu jest trochę inaczej. Ale to tylko zbiornik używany do nawadniania pól, które są położone znacznie niżej.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 43.17
drukowana A5
Kolorowa
za 65.6