E-book
7.35
drukowana A5
25.05
Jaromira

Bezpłatny fragment - Jaromira

Objętość:
112 str.
ISBN:
978-83-8245-166-5
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 25.05

Las jest pełen tajemnic.

Ci, którzy kiedyś tu mieszkali, są tutaj nadal.

W wierzchołkach drzew, w szeleście paproci, w ziemi pokrytej mchem.

Ci, którzy umarli nigdy stąd nie odeszli.

Są w korze drzewa, w wyciu wilków, w pohukiwaniu sowy, w żywicy, w szumie            wiatru pomiędzy gałęziami

Las rośnie w ciszy, tylko upadające drzewo czyni hałas

Zachowaj spokój, nie upadaj —

Każde cierpienie przeminie

Wszystko przemija. Ale oni tu są. W drzewach.

Wszystko przemija. Tylko las jest wieczny.

Las jest pełen tajemnic.

Jaromira

ok. 995 roku

Było to w czasach, których nikt nie pamięta; echo minionych dni pobrzmiewa w zakurzonych kronikach. Było to w czasach, kiedy ciemne mroki pełne magicznych zaklęć powoli rozświetlało światło Chrystusa. Było to w czasach, w których myśli pełne życzeń, przekleństw, pragnień, pożądań różniły się biegunowo od ust, które wypowiadały pierwsze słowa modlitwy, czyny zaś znaczyła krew, śmierć, gwałtowność. Było to w czasach, które nigdy nie przeminęły. To, co było — zdarzy się i zdarza się cały czas. Było to w czasach, które są także dzisiaj — co innego myślisz, co innego mówisz, co innego robisz. Te trzy drogi wiją się jak żmija zatruwająca serce jadem przewrotności. Uczyń z niej jedną, prostą drogę. Było to w czasach, kiedy ludzie po raz pierwszy usłyszeli: „Prostujcie ścieżki na przyjście Pana.” Było to w czasach, kiedy człowiek miał być roztropny i dzielny. Co właściwie znaczą te zapomniane słowa? Roztropnym jest człowiek, który przewiduje skutki swojego działania. Dzielny — zdolny do działania, bez narzekania znosi trudy, wypełnia obowiązki, zachowując pogodę ducha. Było to w czasach, kiedy każdy znał jeszcze znaczenie tych słów.

**

Nocą od czarnej ściany lasu odbijał się głos Jaromiry. Echo niosło jeszcze długo jej wołanie, które w końcu zaczęło oddalać się, cichnąć, aż w końcu zgasło zupełnie. „Gniewko, mój najdroższy Gniewko, uspokój się…” Chciała mu powiedzieć, żeby panował nad sobą, bo przez gniew może wszystko zniszczyć. Czuła tak. Wtedy jednak nie potrafiła przewidzieć tego, co się stanie… Nocą w ciemności gasł jej głos: „Gniewko, mój najdroższy Gniewko…”

Nazajutrz bezkresne pola, złote od zbóż ciągnęły się w dal, jak okiem sięgnąć, zdawać by się mogło — bez końca. Liliowa łuna wschodu rozlewała się nisko nad ziemią jak długa wstęga wpleciona w jasne kłosy żyta. Cisza brała całą przestrzeń we władanie; nieprzenikniona, głucha, wszechobecna. Trwała tak nieprzerwanie aż do chwili, gdy poranna krzątanina, rozmowy, śmiechy, kroki, wypełniły ją po same brzegi. Jaromira szła sama nad jezioro, dźwigając sukna do prania, nie zaczekała na pozostałe kobiety. Lubiła ten moment — przed pracą — absolutnej samotności, kiedy mogła zatrzymać się jeszcze i obronić przed zgiełkiem, pędem, gwarem, jakiego nabierał każdy dzień. Stała w zielonej sukni nad brzegiem wody, wpatrzona w dal. Przepełniona spokojem. Błoga chwila. Nie wiedziała nawet, że na skraju lasu stoi mężczyzna spoglądający w jej kierunku. Gładkiej tafli wody nie wzruszał najmniejszy powiew wiatru. Ciemne włosy Jaromiry opadały lśniącą kaskadą aż do jej wąskiej talii. On szedł w jej kierunku, a kiedy podszedł już tak blisko, że mógł dotknąć dziewczyny, chwycił ją w ramiona i mocno przytulił. Jej ukochany Gniewko miał oczy jak studnie, a ona w nich tonęła. Zanurzył dłonie we włosach Jaromiry. Tulił ją mocno do siebie. Trwali tak przez dłuższą chwilę, rozkoszując się swoją bliskością, nie wiedząc jeszcze jak mocno gniew oddali ich od siebie. Demon przychodzi do ludzi przez zranienie. Nie bez powodu na pierwszym miejscu ludzkich grzechów jest pycha, a gniew na drugim. Pycha kroczy przed upadkiem. Tak to działa. Jeśli zranione zostanie nasze „Ja”, wsącza się w ranę gniew jak trucizna, niszcząc wszystko, przekreślając szczęście bezpowrotnie. Ale zanim to się stało spotkali się każdego poranka i każdej nocy. I tamtej, ostatniej nocy także, kiedy dym z ognisk unosił się nad ziemią; szary, gęsty, pełen skrzących się w ciemności czerwonych iskier. Gniewomir chwycił Jaromirę za rękę i pociągnął w kierunku lasu. Przy rozłożystej sośnie zamknął jej drobną postać w swoich ramionach. Odszukał ust Jaromiry. Całował ją mocno, głęboko, żarliwie, gorączkowo, jakby tak noc miała być ostatnią w ich życiu, jakby przeczuwał, że więcej już takich nocy nie będzie…

**

Dzieciństwo Jaromira miała beztroskie i pogodne. Rodzice jej zadbali, by domowik, który zamieszkał w kącie ich izby, każdego dnia zabiegał o to, żeby szczęście nie uciekło. Kto nie miał kątnego boga, temu się nie wiodło. Jaromira zaplatała wianki, pomagała matce w kuchni. Domowik jednak, o którym domownicy nagle zapominają, nie dbają, czmycha nie wiadomo gdzie, kiedy i dokąd. Tak się stało u rodziców Jaromiry. Matka jej popadła w przygnębienie, kiedy młodsze rodzeństwo dziewczyny — słabe, nieodporne, nie mogło przetrwać długotrwałych mrozów i kiedy przyszedł czas żegnania Marzanny — bogini zimy i śmierci, odeszło do zaświatów, do Nawii. Od tamtej pory jej matka rzadko wychodziła z chaty, spędzała całe dni w izbie, leżąc bezczynnie ze wzrokiem utkwionym w pustce. Jaromira usłyszała od ojca: „matka się poddała. Ty teraz musisz być dzielna.” I Jaromiara była dzielna — przejęła wszystkie obowiązki domowe. Codziennie przygotowywała bryję z rozgotowanej kaszy, z różnorodnymi dodatkami; grzybami i do tego robiła polewkę. Do kaszy zawsze dodawała kawałki mięsa dzika albo jagnięciny a do tego rośliny zbierane w lesie albo uprawiane obok chaty: szczaw, jarmuż, cebulę. Często przyrządzała też kapustę kiszoną z dodatkiem ziół lub leśnego chrzanu. Rano przygotowywała rodzinie mleko z dodatkiem chleba a do posiłku popołudniowego przynosiła ojcu piwo, a podczas świąt — miód. Poza krowami rodzice Jaromiry mieli też kozy, świnie, owce i dwa konie. Podobnie jak pozostali mieszkańcy osady obrabiali pola siejąc jęczmień, pszenica, proso, groch, bób i rzepak. Matka Jaromiry w czasach, kiedy jeszcze nie popadła w przygnębienie zajmowała się tkactwem, wyplatała len, szyła ubrania zarówno z utkanych przez siebie tkanin, jak i skór dostarczanych przez ojca dzięki polowaniom. Jaromira lubiła swoje obowiązki. Wprowadzały w jej życie ład i harmonię. Ale że za bardzo w istnienie domowika nie wierzyła, nie zabiegała o to, by w kącie stał miód dla niego. W głębi ducha — podobnie jak ojciec — uważała, że szczęście — czy jest czy tez go nie ma — zależy od samego człowieka. Ojciec nie tylko nie wierzył w kątnego boga, który niby dbał o domowy spokój, ale po nieszczęściu, jakie spadło na nich, wręcz przeklinał domowika i wszystkich bogów. Coraz chętniej i serdeczniej przyjmował w swojej chacie wędrownych misjonarzy, którzy o jakimś Jezusie ciągle opowiadali. Nie podobało się to bardzo Gniewomirowi, który miał Jaromirę wziąć za żonę. U niego w izbie każdy dbał o domowika i wierzył w moc Peruna, a w razie kiedy sprawy nie układały się pomyślnie, nie wahał się zwrócić do pana świata podziemnego — Welesa. Od swoich postrzyżyn i zaplecin Jaromiry, chłopak zakradał się, by patrzeć jak dziewczyna plecie z kwiatów wianki czy krząta się po izbie. Złość go ogarniała, kiedy przynosił jej zające przebite strzała, a Jaromira wzrok odwracała, zamiast się zachwycać jego zręcznością. Mimo to w noc przesilenia letniego chwycił ja za rękę i zaciągnął do lasu. Tam całował ja długo, mocno, aż i ona przylgnęła do niego, obiecując mu swoją miłość aż do samej śmierci.

Jacy bogowie tak bardzo poplątali ich życiowe ścieżki, które miały być przecież takie proste…

**

Jaromira czasem jeszcze widziała Gniewomira takiego, jakim był kiedyś, w tych cudownych latach młodzieńczych, nieskażonych jeszcze żadnym poważnym zranieniem. Kochała go wtedy tak bardzo. On był częścią jej duszy. A ona — jego. Teraz jednak te lata bezpowrotnie minęły. Gniewomir nie był już tym samym człowiekiem, a myśl o nim stała się bolesna…

Rysy twarzy Jaromiry rozmywały się w półmroku. Przez szczeliny w oknie przeciskał się promień zachodzącego słońca, który sprawiał, że jej czarne włosy płonęły w tej chwili ciemną czerwienią. Milczała od dłuższej chwili ze wzrokiem utkwionym w najciemniejszym zakamarku izby.

— Zamykają się jedne drzwi, by mogły otworzyć się kolejne. Tracimy coś, by zyskach coś ważniejszego. Nasz czas tutaj jest niczym wobec wieczności. Jesteśmy tu tylko na chwilę. Wszystko przeminie. Cierpienie przeminie. A to, co zrobisz z cierpieniem zależy od ciebie. Czy cierpienie będzie drogą do spokojnej wieczności czy do wiecznego piekła — to zależy od ciebie. Nie zaznasz spokoju dopóki nie wybaczysz. Ten wędrowiec, który u mnie dożył ostatnich chwil swego życia na tej ziemi mówił: „nie zaznasz spokoju, dopóki nie wybaczysz. Chrześcijaństwo jest religią przebaczenia. Pogaństwo to pasmo nieustannych życzenia i złość prowadząca aż do zemsty za ich nie spełnienie — powiedziała Wolanta, a w jej głosie brzmiał wielki spokój, ale była też stanowczość. Przestań prosić. Zamień słowo proszę na dziękuję. Dziękuję — zmienia wszystko. Na całe życie patrzysz innym wzrokiem. Prośby zazwyczaj kończą się rozczarowaniem, nawet gniewem, zacznij dziękować — za wszystkie dobre chwile, przebaczać — złe.

— Jak mam zapomnieć?! — zapytała Jaromira, podnosząc wzrok na Wolantę.

— Wybaczyć to nie znaczy zapomnieć. Wybaczyć to znaczy nie odczuwać złości i pragnienia zemsty z powodu doznanej krzywdy. Wybaczyć to znaczy przemienić zło w dobro. To wieczny spokój.

— Zostanę tutaj… -wyszeptała Jaromira — razem z moim dzieckiem… — dodała, a jej głos w zapadającej ciemności był jak srebrny strumyk w nocnym lesie. A potem, kiedy zmógł ją sen, znowu widziała wszystko, co zdarzyło się w niedalekiej przeszłości. Rozpamiętywała nawet w snach, ale już — bez rozpaczy, i bez złości.

**

Gniewomir

Podczas tej całej drogi, w którą wyruszył wiele dni temu, uświadomił sobie, że tak naprawdę nigdy nie był sam ze sobą. Nie miał czasu pomyśleć, zastanowić się nad tym, co robi. Wychowywany od dzieciństwa w duchu niezdrowej rywalizacji ulegał własnej gwałtowności. Słyszał, że ma być dzielny i z tym nie miał żadnego problemu. Zawsze silny, pogodny, gotowy do działania, nie narzekał nigdy na żadne trudności. Był gotowy zabić bez wyrzutów sumienia każdego, kto sprzeciwiał się jego widzeniu świata albo jego woli. Musiał być we wszystkim najlepszy. Najsprawniejszy na polowaniu. Najbystrzejszy w strzelaniu z kuszy. Najdzielniejszy w boju. Był przekonany o swojej wyjątkowości, niezwyciężoności, dlatego w chwilach zagrożenia nie czuł nawet strachu. Osiągnął wszystko, co chciał. Do pełni życia brakowało mu tylko Jaromiry.

Widział ją nieustannie pod przymkniętymi powiekami. Stała nad brzegiem jeziora. Wpatrzona w dal. Jaromira w zielonej sukni. Czuł nadal jej ciało, kiedy w tamtą czerwcową noc lgnęła do niego, jakby stanowiła jego własność, była jego integralną, nierozerwalną częścią. Pamiętał jej pocałunki. Najpierw wstydliwe, delikatne, później — zachłanne, kradzione ukradkiem w leśnej gęstwinie. Ale kiedy przychodził sen Jaromira znikała. Widział krew, coraz więcej krwi. Złe sny biorą się ze złych myśli. Dlaczego ta harmonia czerwcowej nocy pierzchła jak poranna mgła? Zranienie. Wszystko przez zranienie. Szatan przychodzi do nas przez zranienie. Kiedy coś nas mocno zaboli, pojawia się gniew, złość, pragnienie zemsty, szatański chaos wywraca dotychczasowy porządek do góry nogami. Najpierw słowa Sambora zraniły jego wierzenia w moc Peruna, a potem odmowa ojca Jaromiry były jak drzewo dorzucone do już i tak palącego się ognia. Szukał usprawiedliwienia na wszystko, co się wydarzyło. Nie znajdował. Zamykał oczy i znowu ją widział. Jaromira w zielonej sukni, z włosami rozwiewanymi przez wiatr… Podobne myśli i obraz dziewczyny towarzyszyły mu podczas drogi. Aż do chwili, kiedy noc zapadła i dotarł nad jezioro, leżące w dolinie. Mieszkańcy pobliskiej osady nazywali to miejsce jeziorem zapomnienia. Niejeden wyczuwał tutaj obecność przeciwnika Peruna, podziemnego boga magii — Welesa. Jakby to tutaj w tym miejscu stoczyła się kiedyś walka pomiędzy bogami, po której z chaosu wyłonił się obecny świat. Z ich walki powstało niebo, ziemia, rośliny, jak również podziemie ciemne i związane ze śmiercią. Nieustanna wojna jednak trwała dalej. W mrocznej walce ścierali się nadal ze sobą Perun — bóg nieba, władający błyskawicami, trzymające błyskawicę w swojej dłoni oraz bóg chaosu i ciemności w postaci żmii-smoka — Weles. Każdy to czuł, jeśli nie każdego dnia, to w chwilach zagrożenia, kiedy mimo wiary w opiekę Peruna, płonęły całe osady po najazdach germańskich plemion. I każdy to czuł chociaż raz w życiu we własnej duszy, kiedy pragnienia brały górę nad rozsądkiem. I każdy to czuł przez chwilę w tym miejscu, nazywanym od dawien dawna — miejscem zapomnienia, jakby to był początek Nawii, podziemnego świata, w którym dalej żyli, ci którzy odeszli z tej ziemi. Gniewomir zatrzymał się, spojrzał w dal, przed siebie. W ciemności lśniła srebrna misa jeziora. W świetle księżyca nawet zielona błona spowijająca jego brzegi wydawała się teraz srebrna i migotliwa jak gwiazdy. Za dnia miejsce to bezpieczne i pogodne, teraz wydawało się emanować jakąś złowrogą siłą, mrocznym blaskiem, który pociągał wędrowców, zniewalał i popychał wprost w taflę niewzruszonej nawet najlżejszym powiewem wiatru wody. Gniewomir też jak wielu innych przed nim zatrzymał się w tym miejscu, by odpocząć i doczekać świtu. Zwabiony połyskliwym srebrem stanął nad brzegiem wody i przez chwilę przemknęła mu myśl, by teraz, tutaj to wszystko zakończyć. Poddać się, nie jechać dalej, nie szukać Jaromiry, o wszystkim zapomnieć. Pochylił się, zanurzył dłoń w wodzie i przetarł oczy. Poddać się, teraz, po czterdziestu dniach podróży, byłoby głupotą. Poddać się nie zobaczywszy już nigdy Jaromiry, byłoby szaleństwem! Chłód wody orzeźwił go i przywrócił przytomność umysłu. Zerwał się na równe nogi, uświadomiwszy sobie, że stoi nad brzegiem jeziora zapomnienia. Jak wielu topielców skrywało się na jego dnie, to tylko sam Weles mógł wiedzieć. Jeśli ceną zapomnienia o wszystkim, co zrobił byłaby niepamięć o Jaromirze, to Gniewomir nie chciał zapominać. Nie chciał się poddać. Będzie pamiętał o wszystkim, nawet o tym, co go w tej chwili boli, byle o niej pamiętać i ją odnaleźć. Rozpalił ogień nieopodal jeziora. Położył się w jego kręgu. Zasnął. Tak dotrwał do świtu. Srebrzysta tafla zniknęła wraz z księżycem. Teraz mlecznobiała mgła jak dym z wygaszonego ogniska wisiała nisko nad taflą wody. Trzepot skrzydeł i krzyk dzikiego ptactwa zrywającego się do lotu rozdarł ciszę poranka, wyrywając Gniewomira ze snu. Pora ruszać w dalszą drogę.


Mieszko I i Bolesław Chrobry


Mieszko I z dynastii Piastów. Syn Siemomysła, wnuk Lestka. Ojciec Bolesława I Chrobrego, Świętosławy-Sygrydy, Mieszka, Lamberta i Świętopełka. Brat Czcibora — mocną ręką władał księstwem Polan.

Zwyczaje na dworach piastowskich książąt i któlów nie różniły się zanadto od innych dworów, były niestety bardzo okrutne. Nie jest prawdą, że słowiańscy Polacy byli łagodni i rozmiłowani w sielance. Jak większość państw, tak i polskie rodziło się jako rozbójnicze — zapewniało łupy, branki i kontrolowało handel. Chrystianizacja Polski, która miała wprowadzić ład i harmonię w obyczajowość, w miejsce tortur, zabójstw i rozpusty była rozciągnięta w czasie na kilka wieków. Jeszcze Bolesław Chrobry, żeby zapewnić sobie pełnię władzy wypędził macochę i braci, a swoich zaufanych ludzi Odylena i Przybywoja — oślepił. Wyłupywanie oczu, okaleczanie, kastracje, zamachy, zabójstwa, otrucia, zdrady były częścią dziejów Piastów. Zresztą okrucieństwo dotyczyło nie tylko Piastów. U naszych sąsiadów było jeszcze gorzej. Niemcy nie uważali Słowian nawet za ludzi. Porównywali Słowian do psów oraz bydła. I twierdzili, że słowiańskie życie nie ma najmniejszej nawet wartości, więc mogą ich zabijać. Czesi z kolei dokonali kastracji na królu Mieszku II Lambercie. Schwytali go podczas wiecu, rzemieniami skrępowali mu genitalia tak, że nie mógł już mieć więcej dzieci. Była to reakcja na to, że jego ojciec król Bolesław Chrobry, wyrządził im podobną krzywdę. Oślepił ich księcia, a swego wuja Bolesława III Rudego. Zemsta była normą. Wybaczenie było kwestią kompletnie nieznaną, niezrozumiałą, nieobecną. Pojęcie — wybaczenia — pojawiło się dopiero wraz z kulturą chrześcijańską.

Mieszko I wziął ślub z czeską księżniczką Dobrawą z Przemyślidów i przyjął chrzest w 966 roku. Odprawił siedem swoich nałożnic i stał się chrześcijańskim władcą, włączając swoje państwo w zachodni krąg kultury chrześcijańskiej.

Dla Mieszka I jego doradców, Bóg zwycięskich Niemców i Czechów na pewno zaliczał się do bogów silniejszych. To przekonanie, połączone z politycznymi korzyściami przejścia na chrześcijaństwo, skłoniło do przyjęcia chrztu. Chrzest miał przede wszystkim znaczenie polityczne — spowodował umocnienie władzy Mieszka przez religijne jej usankcjonowanie i równocześnie pomógł ustanowić samodzielną pozycję państwa Polan w chrześcijańskiej Europie.

Po przyjęciu chrześcijaństwa zaczęto do Polski ściągać duchownych. Było to korzystne dla rozwoju kraju, gdyż byli to najlepiej wykształceni ludzie ówczesnej Europy. Uczyli nowej religii, a także wprowadzili do Polski pismo łacińskie. Dało to początek literaturze pisanej na ziemiach polskich. Klasztory i kościoły były ośrodkami życia intelektualnego i artystycznego. Duchowni znali również tajniki uprawy roli. Nauczyli Polan melioracji podmokłych terenów, wprowadzili nowe narzędzia oraz dwupolówkę, która przyspieszyła rozwój pracy na roli. Przyjęcie chrześcijaństwa przyczyniło się do rozwoju budownictwa. Powstały romańskie kamienne kościoły, które zapoczątkowały nowy styl w architekturze nieznany wcześniej na ziemiach polskich. Pojawiło się malarstwo i rzeźba sakralna. Z czasem powstały też szkoły katedralne, które kształciły młodych ludzi na wysokim jak na tamte czasy poziomie.

Nowa religia była atrakcyjna dla wyższych warstw społecznych, a także mieszkańców grodów i podgrodzi, którzy w większym stopniu dostrzegali praktyczne korzyści przyjęcia chrztu, a także mieli wiele okazji, by poznać duchową stronę chrześcijaństwa.

Jednak dla mieszkańców odległych od centrów osad, wychowanych w kulturze pogańskiej, wiara chrześcijańska mimo chrztu pozostawała obca. Jeszcze przez kolejne dwa wieki większość ludności w praktyce nadal pozostawała poganami. Nawet, jeśli ktoś brał ślub w kościele chrześcijańskim, pod wieczór odbywał się kolejny — pogański, podczas którego przy wielkim ognisku, w tanecznym kole falowali uczestnicy biesiady, a kapłan składał na ołtarzu krwawe ofiary z kozy. Odurzeni napojem z czerwonych muchomorów tańczyli w rytm piszczałek i bębnów. Ich codzienność pełna była magii. Domowe bożki zamieszkiwały izby, w lasach trzeba było strzec się Licha, strumienia pełne były wodników, rusałek, a niespokojne duchy nieszczęśliwie zmarłych albo zamordowanych ludzi snuły się po lasach, polach, bezdrożach, jako strzygi, upiory czy zmory. Wróżby, zaklęcia, mikstury, ogniska, ofiary wypełniały codzienność; trzeba było obłaskawić bóstwa i zapewnić sobie spełnienia wszystkich życzeń.

**

Wojciech Sławnikowic

W Libicach, w roku 956 na świat przyszedł syn Sławnikowiców — możnego rodu Czech. Matka piękna, ciemnowłosa, o wielkich czarnych oczach z czułością otuliła synka suknem. Obydwoje z mężem postanowili, że będzie miał na imię Wojciech. Zostanie rycerzem. Będzie pociechą wojsk. Jednak Wojciech jeszcze jako maleńki chłopiec ciężko zachorował. „Nie wyjdzie z tego. Umrze”. Tak słyszeli rodzice od każdego, u kogo szukali pomocy. Wtedy matka Wojciecha zaczęła się modlić do Maryi. Kto lepiej wysłucha matki jak nie druga matka, która straciła swego syna?

„Ofiaruję mego syna, Tobie, Mario, Synowi Twemu Jezusowi Chrystusowi, by Bogu służył, by Boga cieszył, a nie wojsko, tylko ocal go, żeby tylko nie umarł, proszę…” Siła modlitwy jest niepojęta. Wojciech wyzdrowiał i od tej pory wiadomo było, że zostanie księdzem. Na bierzmowaniu przyjął imię Adalbert. Kiedy jako młody duchowny znalazł się na dworze w Pradze, zrozumiał, że to życie w niczym nie przypomina drogi ku Bogu. Zmęczony był nieustannym ucztowaniem, ciężki, opity winem, zmęczony fałszem tego świata, pragnął wstąpić do klasztoru. Miał dosyć hałaśliwego ucztowania, podsyłania mu nałożnic do komnaty, które bezwstydne, nagie czekały na niego, by go popsuć. Ich wulgarność, budziła w nich niechęć. Wciąż był świadkiem zdrad i intryg na dworze, fałszywych miłostek, kobiet, które gotowe były oddać się każdemu, kto miał władzę i pieniądze. Pragnął modlitwy w ciszy, pragnął kochać ludzi, ale to było tak bardzo trudne, kiedy widział to wszystko. Pełno tu było romansów, zdrad, namiętności, zachłannej potrzeby władzy, wrogości do całego rodu, Sławnikowiców. Prawdziwa miłość przynosiła spokój. Bóg jest miłością. Bóg jest spokojem. Wojciech wiedział, że w zaciszu klasztornej celi doświadczy tego w pełni. Tymczasem został nagle wezwany do umierającego biskupa Pragi i usłyszał ku swej rozpaczy, ze teraz on — Wojciech zostanie biskupem praskim. Z jednej strony otoczono go szacunkiem, z drugiej jednak cały czas odczuwał ataki możnowładców, którzy chcieli zniszczyć ród Sławnikowiców. W 994 ludzie jednego z wielmożów z czeskiego rodu Wrszowców wywlekli z kościoła św. Jerzego niewierną żonę swego pana i zamordowali ją na oczach Wojciecha. Wojciech ukrył ją tam, gdy szukała azylu w świątyni. Wojciech uciekł z Pragi, by wstąpić do klasztoru. Jednak decyzją synodu musiał do Pragi powrócić. Szedł pieszo z Rzymu do praskiego biskupstwa, kiedy w tym czasie 27 września 995 roku do Libic przybyli czterej bracia Wojciecha z żonami i dziećmi na dzień. świętego Wacława. Książę Bolesław zawarł po licznych sporach pokój z rodem Sławnikowiców. Bolesław potajemnie wysłał do Libic ród Werszowców, który miał tego dnia wymordować Sławnickowiców. Czterech braci Wojciecha razem z żonami i dziećmi wjechali do miasta na koniach radośnie witani przez tłum Libniczan. Nagle Werszowcy wyciągnęli miecze. Bracia z rodzinami schronili się w bazylice. Jednak usłyszeli, że jeśli nie wyjdą na zewnątrz, życiem za to zapłacą Libiczanie. Wyszli z kościoła i oddali miecze, a wtedy zgodnie z rozkazem księcia Bolesława zostali ścięci przez jego ludzi. Zginął Sobiepor, Spytimir, Dobrosław, Porzej, ich żony i dzieci, w sumie dwanaścioro dzieci. Tylko dwóch braci Wojciecha ocalało — Radzim, który odnalazł Wojciecha w drodze z Rzymu do Pragi i opowiedział o zbrodni oraz Sobiesław, który przebywał u Polan, schroniony przez Bolesława Chrobrego.

Po tym, co się stało Wojciech nie chciał wracać do diecezji praskiej. Zatrzymał się na dworze Ottona III. Stamtąd wyruszył do kraju cesarskiego sojusznika — Bolesława I Chrobrego, u którego przebywał ocalały z rzezi jego najstarszy brat Sobiesław.

Wojciech w Gdańsku i Elblągu zachwycił wielkie tłumy ludzi. W Gdańsku przeprowadził masowy chrzest i rozkazał wyciąć święty dąb. Następnie łodzią, osłaniany przez 30 wojów Bolesława Chrobrego dotarł razem ze swoim przyrodnim bratem Radzimem do ziemi Prusów. Wyruszając do Prus, Wojciech wiedział, że zginie. Dlatego odprawił wojsko, które dał mu Bolesław Chrobry dla ochrony. Poświęcił własne życie, by zginął tylko on i nikt więcej. Poszedł tylko ze swym bratem Radzimem i dwoma duchownymi, bez żadnej broni. Nie chciał nikogo nawracać na siłę. Był przepełniony łagodnością i przebaczeniem. Za to, co spotkało jego braci mógł wzniecić wojnę w Pradze. Nie chciał tego. Wolał służyć Chrobremu i wypełnić misje, którą mu powierzył — nawrócenie Prusów na chrześcijaństwo. To była jego ostatnia misja…

Tymczasem Słowianie niewiele wiedzieli o tych wydarzeniach, żyli dalej swoim życiem, wiarą przodków…

Jaromira

Kończył się kolejny rok. Rodzice Jaromiry jak i pozostali mieszkańcy osady przygotowywali się do święta Szczodrych Godów, kiedy to słońce budziło się na nowo. Narodzenie słońca wymagało składania ofiar z zabitych zwierząt, modłów, przygotowania biesiady, podczas której nie zabrakło tańców. Rodzice Jaromiry wyznaczyli już zwierzęta do złożenia bogom w świętym gaju. W osadzie Jaromiry wzniesiono świątynię z drzewa modrzewiowego. Wzniesiono ją na cześć najważniejszego boga Światowida. Wewnątrz świątynia była ozdobiona malowidłami i rzeźbą. Pośrodku świątyni stał Światowid wyrzeźbiony w drewnie. Wielkością przewyższał wzrost człowieka. Miał on cztery głowy. Dwie patrzyły naprzód, dwie w tył. Na wszystkie strony świata. W prawej ręce Światowid trzymał róg, wysadzany kruszcem. Do niego kapłan, co roku nalewał miód. Jeśli przez cały rok miodu nie ubyło zapowiadało to urodzaje. Kapłan wówczas miód wypijał i nowy wlewał. Jeśli go w ciągu roku ubyło zwiastowało to lata nieurodzaju. Kapłan wtedy ostrzegał i radził robić zapasy. W lewym ręku Światowid trzymał miecz i wędzidło. Świątynia była otaczana czcią. Mógł do niej wejść tylko kapłan oraz ci, którzy składali ofiary. Ale jeśli ktoś potrzebował schronienia, wówczas świątynia podobnie jak i gaj święty były dla niego azylem. Nie można było go pojmać wtedy. Był bezpieczny. Światowid był najwyższym bogiem. Perun, Jesse, Łado — byli odmianą tego samego pojęcia wszechpotęgi bożej. Oprócz tego boga, czczono jeszcze pomniejszych — boginię śmierci Marzannę, boginię życia — Żywię, Pochwistę — boga wiatrów, Pogodę — boginię pięknych dni. Ojciec Jaromiry zabił zwierzę ofiarne, a matka z Jaromirą przygotowały na ofiarę zioła. Na ołtarzu dary zostawały podpalone. Ogień rzucał czerwony blask na twarze zgromadzonych. Po złożeniu ofiar rozpoczynała się biesiada. Trzeba było zjeść i wypić jak najwięcej. Przekroczenie wstrzemięźliwości było w tej uczcie czynem cieszącym bogów, a jej zachowanie świadczyło o bezbożności.

Na początku wiosny podobnie będę obchodzić święto na cześć odradzającej się natury — Jare Święto. Dzielono się wtenczas jajkiem, święcono pokarmy, panny smagano wierzbowymi gałązkami, albo lano je wodą.

Najpierw rozpoczynały się przygotowania do symbolicznego przepędzenia zimy, które polegało na topieniu lub spaleniu słomianej kukły zwanej Marzanną. Marzanna była boginią śmierci. Odbywało się to zwykle w pierwszy dzień wiosny. Czyniono to przy trzaskaniu z batów, terkocie i klekocie grzechotek, śpiewie i przygrywaniu na wszelkiego rodzaju instrumentach. Święto Jare obchodzone zaraz potem na cześć bóstwa Jaryły — bóstwo płodności i wiosny. Świętowano ku czci odradzającego się życia. Dalsza część przygotowań i zabiegów magicznych dotyczyła powitania wiosny i trwać mogła nawet do pełni Księżyca. Chcąc przyspieszyć oczekiwane przyjście wiosny i słonecznych dni rozpalano na wzgórzach ogniska. Młodzi wyruszali na łąki i do lasu w poszukiwaniu wierzbowych i leszczynowych witek, z których następnie budowali wiechy. W celu przepędzeniu starego, zasiedziałego zła wietrzono i sprzątano domostwa oraz obejście, prano i szykowano świeże odzienie. Całe gospodarstwo obchodzono i okadzano ziołami każdy jego zakątek. Pieczono również placki wiosenne kołacze. Jaromira z innymi dziewczętami malowała jajka. Kolorowe pisanki miały wnieść do domostw energię i radość życia oraz mających zapewnić urodzaj i powodzenie na cały rozpoczynający się wiosną nowy rok.

Przygotowywano wówczas na świętych wzgórzach uroczyste uczty, podczas których organizowano igrzyska połączone ze śpiewem i tańcem oraz obdarowywano się kraszankami. Nazajutrz dzień rozpoczynano od obmywania się w świętej wodzie. Obchodzili również Śmigus — rytuał polegający początkowo na uderzaniu się nawzajem rozkwitłymi witkami. W późniejszym okresie oba te zabiegi magiczne — mające oczyścić oraz przynieść siłę i zdrowie — połączono w Śmigusa Dyngusa. Wieczorem udawano się natomiast na mogiły przodków, gdzie pozostawiano dla nich jadło i wspominano zmarłych.

Wkrótce przyszedł też czas na obrzędy zaplecin i postrzyżyn. Schodziła się cała wieś na uroczysty obrzęd. Przygotowywane były biesiady, mięsa, napitki. Ojciec rodziny spraszał wszystkich krewnych, sąsiadów, przyjaciół. Gdy chata była pełna wszyscy szli pod rozłożysty dąb. Ojciec rodziny zasiadał pod nim. Służba stawiała obok ceber ze źródlaną wodą. Krewni go otaczali. Matka przyprowadziła Nieluba, który podczas postrzyżyn miał dostać nowe imię — Gniewomir. Chłopiec ubrany był na ten dzień w białą suknię. Długie, jasne włosy spływały mu na ramiona. Matka doprowadziła syna do ojca, który wstał na jego widok. Matka oddała syna w ręce ojca. Nielub pokornie pochylił się do jego nóg. Ojciec podniósł go. Przycisnął do serca. A potem nabrał z cebra dłonią wodę i pokropił głowę syna. A czyniąc to zaczął wzywać bogów, Światowida, by spojrzał łaskawym okiem na jego syna. Następnie wziął nożyce w swoje ręce, które mu podał jeden z krewnych i przystrzygł synowi włosy Najpierw nad czołem i te krewnym uczestniczącym w uroczystości na pamiątkę porozdawał. A potem dookoła włosy przyciął. Zebrał skrzętnie resztę tych włosów i oddał matce.

— Od dziś nie jesteś już Nielubem, zwij się Gniewomir — powiedział. Do późnych godzin wieczornych trwała potem uczta.

**

Jaromira włosy czarne, lśniące jak skrzydło kruka miała rozpuszczone, długie do pasa, ozdobione wiankiem. Gniewomir miał włosy jasne jak kłosy zbóż. Wiatr targał jego kosmykami jak i jego niespokojnym sercem.

Jaromira przez siedem lat nosiła imię Niemoj. Aż do momentu zaplecin. Jej rodzice stracili już trójkę dzieci, które zmarły w niedługi czas po narodzeniu. Wszyscy umierali w marcu. Po długich, ciężkich zimach. Niemoj — to imię miało ją chronić przed złymi mocami. Miała długie czarne włosy, roztańczone na wietrze, a teraz okiełznane podczas zaplecin poprzez ciasno, mocno zapleciony warkocz. Podczas zaplecin otrzymała nowe imię. Jaromira. Jar oznaczało siłę. Mir — pokój, spokój. Miała stać się kobietą silną, niosącą pokój. W tym samym czasie trwały też postrzyżyny Nieluba. Nielub był krzepkim chłopcem o włosach jasnych jak kłosy zbóż. Jego rodzice przyjaźnili się z rodzicami Jaromiry. I wiadomo było, że kiedy osiągną odpowiedni wiek, do jadzie do ich zaślubin. Ponieważ Nielub był chłopcem porywczym, gwałtownym, przepełnionym wojowniczą energią, otrzymał na postrzyżynach imię Gniewomir. Miała to być dobra wróżba na jego późniejsze życia. Miał łagodzić gniew. Magia tego imienia przyciągnęła jednak jeszcze bardziej demona gniewu.

Od czasu postrzyżyn Gniewomir był przyuczany do typowo męskich zajęć, takich jak: polowanie, wojaczka, rzemiosło i rola, to ostatnie jednak w ogóle go nie pociągało, zaś Jaromira stawała się panną przygotowywaną do przyszłego zamążpójścia. Jaromira był spełnieniem swojego imienia. Kochała spokój i miała go w sobie. Przepełniał ją po brzegi. Plotła wianki, gotowała strawy, robiła kołacze i chleby, cieszyły ją najdrobniejsze obowiązki i z lękiem przypatrywała się, Gniewomirowi, który ani pięciu minut nie mógł usiedzieć w miejscu, który gołymi rękami zabijał zające. Chciał walczyć, dostać się do drużyny. Lata płynęły zgodnie z rytmem pór roku, świąt, opieki bogów i „przekupywania” złych duchów. A kiedy tylko Gniewomir stał się młodym chłopakiem z niecierpliwością czekał na noc świętojańską. Do letnich dni było już niedaleko. Na początku lata obchodzić będą Święto Kupały. A raczej noc świąteczna to będzie, kiedy słońce lśniło na piedestale najdłużej w ciągu całego roku. 21 czerwca miała miejsce noc poświęcona bogowi Kupale. Z wieczora zbiera się lud oboje płci, i splata sobie wieńce z ziela jadowitego albo korzenia, i przepasawszy się bylicą wznieca ogień. Kupała kiedyś zakochany był w Sobótce. Miał ożenić się z tą dziewczyną po powrocie w wojny. Jednak wróg napadł na osadę, w której mieszkała Sobótka i ugodzona w samo serce dziewczyna zmarła. Miłość Kupały pozostała niespełniona, jednak noc na jego cześć stała się nocą pożądania. Przygotowywano przez cały dzień wielkie ogniska. Wysokie stosy kwadratowe u dołu, spiczaste u góry. Od rana słychać było uderzenia siekier, pachniała mocno żywica. Gniewomir rąbał pnie drzew ile miał sił w rękach. Myślał już o Jaromirze. Jej włosach jak skrzydło kruka. Oczach błyszczących jak poranek. Ustach czerwonych, piersiach wielkości jabłek, głowie, który był dla niego kojący jak strumyk w lesie. Tej nocy będzie ją całował. Tego był pewien. Tego pragnął. Dziewczyny tymczasem przygotowywały na nocne obrzędy pieczone kołacze i mięsiwa. A kiedy wieczór był blisko, stosy gotowe, jadło, napitki czekały, dziewczęta śpiewając, zbliżały się do ognisk. Gniewomir skakał przez ogień tak samo jak inni chłopcy. Jaromira plotła wianki jak wszystkie dziewczyny, zakładała je na długie, rozpuszczone włosy. Wróżby się miały za chwilę rozpocząć. Dziewczęta puszczały w nurty rzek wianki z zapalonymi świecami. Jeśli wianek został wyłowiony przez kawalera, oznaczało to jej szybkie zamążpójście. Jeśli płynął, dziewczyna nieprędko miała wyjść za mąż. Jeśli zaś płonął, utonął lub zaplątał się w sitowiu, wróżyło to staropanieństwo. Wianek Jaromiry stuknął w szuwarach. Gniewomir rzucił się do niego brodząc po kolana w wodzie.

— mam, krzyknął wesoło — w górę go podniósł tak, by Jaromira zobaczyła. Nagle iskra z ogniska niesiona wiatrem padła na wianek — kwiaty stanęły w płomieniach. Wszyscy ucichli na chwilę. Nikt nie śmiał takiej wróżby na głos wypowiedzieć. Chłopak złapał wianek, więc ślub miał być szybko, jednak ten ogień, zwiastował jakieś przeszkody…

Potem przy ognisku Gniewomir szepnął do ucha Jaromiry obejmując ją w pasie.

— Złapałem wianek. Dopłynął do mnie, reszta się nie liczy. Chodź do lasu…

Jaromira zgodziła się. Gniewomir za rękę ją prowadził w ciemne knieje. A gdy zniknęli w ciemności przed ciekawskimi spojrzeniami, suta jej odnalazł i całował mocno, pożądliwie. Jaromira oddawała pocałunki, ale lęk przewyższył zmysły i poprosiła by zaczekali do ślubu.

Gniewomir odstąpił od niej. Przytulił ją jeszcze tylko a potem wrócili do ogniska. Taka to była noc. Ogień, woda, słońce i księżyc, zwiastowanie urodzaju, płodności, radości, miłości, a przede wszystkim — pożądania. Nic więcej. Nic więcej się nie liczyło tamtej nocy!

**

(…)

Jakieś blaski, jakieś żary

Uderzyły przez powietrze…

Potem gasły — bledsze — bledsze,

Rozwiewając się w opary…

Szmer się szerzy, miesza, dzieli,

Szybszym ruchem biją tętna,

Po liliowej głogów bieli

Łuna rzuca się namiętna…

Jakieś smutki i tęsknoty

Z mgłą padają na świat białą…

Czuć w powietrzu szmer pieszczoty…

— Co się stało? Co się stało?…

Zda się, że ta ustroń cicha

Drży z rozkoszy, płonie, żyje…

Ach! Ktoś szepce… Szepce… Wzdycha…

Ach! To komuś serce bije!

Ach! To wiosny słodki trunek

Upojenie w piersi sączy…

Ach! To pierwszy pocałunek

Rozkochane usta łączy!

(Maria Konopnicka, Co się stało)

**


Przygotowania swaćby, czyli ślubu, Jaromiry i Gniewomira trwały wiele dni. A traf chciał, że do izby rodziców Jaromiry pewnej nocy burzliwej zapukał znękany wędrowiec prosząc o nocleg po ciężkiemu podróży.

— Jestem Sambor. Z Czech. Uciekłem przed okrutnym księciem Bolesławem, który mieszkańców Libic — chrześcijan sprzedawał muzułmanom na niewolników. Trzech moich braci i siostra zostali sprzedanie do niewoli. Sławnickowiców najpierw do Libic niby na zgodę książę Bolesław zaprosił, a potem ich kazał zamordować. Mój przyjaciel Wojciech i jego brat Radzim ze Sławnikowiców ocalał. On też bliskich swoich stracił, tylko jego najstarszy brat ocalał — Sobiesław, co u was się schronił. Bolesław Chrobry wziął go do siebie. Wymordować nas wszystkich chcieli za wiarę w Jezusa Chrystusa. Poganie. Gotowi zabić dla władzy i bogactwa. Nie ma dla nich żadnej świętości. Bracia Wojciecha z rodzinami schronili się w Kościele. Ludzie Bolesława powiedzieli, że jak nie wyjdą to zaczną zabijać mieszkańców Libic. Wtedy Sławnikowice wyszli — swoje życie oddali za mieszkańców Libic. W Kościele jest azyl, nie wolno nikogo zabić. Tak jak w gaju świętym nie wolno. Ale poza Kościołem rzeź. Ale oni w prawdzie żyli i są już u Jezusa.

— Jakiego Jezusa? Jaką prawdę? — pytał ojciec Jaromiry, a ona sama z matką krzątała się przy palenisku przygotowując wieczerzę.

— Toż to wasz świętej pamięci Mieszko I i obecnie panujący Bolesław Chrobry władcami chrześcijańskimi są, a wy nie wiecie, kto to Jezus? Ci, którzy w święte drzewa wierzą, magię, demony i inne bóstwa — nie chcą tej prawdy przyjąć i gotowi są posiekać każdego, kto inaczej mówi. A ja mam obowiązek o tym mówić. O Jezusie. Tylko jego pokarm daje siłę na to, by przejść przez życie. Kto spragniony niech się posila. Kto głodny niech się posila. Jezus podczas ostatniej wieczerzy wziął chleb i wino i mówił: jedzcie i pijcie z tego wszyscy. Jezus leczy wszelkie zranienia duszy, daje spokój duszy i życie wieczne. Zdradzony przez swego przyjaciela Judasza został na śmierć skazany przez ukrzyżowanie. Rzymianin, który miał go skazać, żadnej winy w nim nie widział, więc chciał go ułaskawić. Postawił przed tłumem pobitego Jezusa, który ludzi uzdrawiał i silnego Barabasza — zabójcę. Tłum wybrał Barabasza. Bo ludzie nie szanują ludzi dobrych tylko ludzi silnych. Zabili, więc Jezusa. Jednak trzeciego dnia On zmartwychwstał. Kto w Niego wierzy będzie żył wedle jego przykazań a po śmierci będzie miał życie wieczne. Miłujcie braci swoich — mówił. Wybaczaj zamiast się mścić. Bo zło można tylko dobrem zwyciężyć. Miłością można wyleczyć wszystkie rany, nienawiść nieustannie je jątrzy. Miłość jest boska, nienawiść — diabelska. Wojciech, które na wsze ziemie przybył, poprzez chrzest pomaga ludziom porzucić bóstwa i przyjść wiarę w jedynego Boga. Chwała i cześć Jezusowi! — Mówił wędrowiec. Jaromira nie mogła oderwać od niego oczu taki spokój wielki, głęboki, bezbrzeżny bił od tego człowieka, a słowa były prawe, mocne i wiarą przepełnione.

— To nieprzyjaciołom mamy dać się zabić? — zapytał ojciec Jaromiry ze zdumieniem.

— Nie. Jezus posyła nas jak owce między wilki. Mamy być roztropni jak żmije, ale czystego serca jak gołębie.

— Co to znaczy roztropni? — zapytała Jaromira, która do tej pory słyszała tylko, że ma być dzielna, ale i roztropna?

— Przewidywać skutki swych czynów. Trzeba być dzielnym; zdolnym do działania, ale i roztropnym, przewidywać skutki swych działań. Ja przewiduję, że moje przekazywanie wiary w Jezusa może mi śmierć przynieść. Ale śmierć moja, nie pójdzie na marne, przyczyni się do utrwalenia wiary w Jezusa Chrystusa, a wiara ta i jego nauki przetrwają na wieki — głos Sambora pełen był łagodności, ale nie tylko, jakaś niezachwiana pewność, siła niezłomna była i w jego głosie, i w słowach, które wypowiadał.

— Chwała i cześć Jezusowi — jeszcze raz powtórzył Sambor.

W tym momencie do izby wpadł jak burza Gniewomir. Słysząc słowa gościa siedzącego przy stole ojca Jaromiry chwycił go za sukno i wyciągnął go z chaty. Mieczem przebił mu serce wołając:

— Niech zginie każdy, kto nastaje na wiarę naszych ojców! I obce chce przywlec na nasze osady!

Jaromira wybiegła z chaty, uklękła u stóp Sambora, próbowała tamować krew. Nadaremno.

— Zostaw go! — krzyczał Gniewomir.

Jaromira wstała z kolan. Spojrzała prosto w oczy Gniewka, którego przecież tak kochała, ale nie zobaczyła w nich chłopięcych oczu dziecka, z którym bawiła się w latach dziecięctwa.

Tej nocy żarliwie prosiła ojca, by odwołał jej zaślubiny z Gniewomirem.

Ojciec również wstrząśnięty wydarzeniami minionej nocy, zgodził się odmówić Gniewkowi ręki swej ukochanej, jedynej córki. Gniewomir kiedy tylko dowiedział się o tym wpadł w taką wściekłość, że z pochodnią wpadł do domu Jaromiry.

— Dotrzymaj danego mi słowa! Jaromira miała być moja, moja! — krzyczał grożąc mieczem ojcu Jaromiry. A ten odepchnął go z całej siły, a że bary miał jak dąb, Gniewomir zatoczył się aż pod ścianę chaty. Miecz trzymał dalej w ręku, ale pochodnia wypadła mu z lewej, słabszej dłoni. Zapaliła się słomę, na której spała matka Jaromiry. Ojciec dziewczyny rzucił się na Gniewomira z mieczem. Gniewomir również się na niego zamachnął — bez namysłu, pchany do czynu swoim gniewem, gwałtownością — poderżnął mu gardło. A matka Jaromiry tymczasem bezskutecznie próbowała wyrwać się spod władzy pożerających ją języków ognia, które bezlitośnie trawiły posłanie. Gniewomir widząc, co się dzieje, próbował matkę Jaromiry ratować, ale ściana ognia rozdzieliła ich od siebie. W tym momencie na progu izby stanęła Jaromira. Gniewomir chwycił ją za ramiona i wypchnął z chaty.

— Zostaw mnie! Chcę wrócić do izby. Tam jest moja matka i ojciec!

— Już im nie pomożesz. Zostaniesz ze mną! — Gniewomir zagrodził jej wejście do płonącego domostwa.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 25.05