Książkę poświęcam przyjaciołom i znajomym Kresowiakom.
Wstęp
Książkę tę stanowi opowiadanie, którego treścią jest to, co działo się w Polsce za czasów PRL, a dokładniej podczas dwóch najciemniejszych dekad, czyli pierwszej i drugiej i to w szczególności o tych dwóch dekadach tekst ten mówi. Przyjęta została forma opowiadania. Wszystkie jej postaci są zmyślone, chociaż różne sceny i zachowania ludzi mają swoje wzorce w historii tamtych czasów, niektóre nawet dosłownie zostały opisane. Jest tam wiele wątków, które są fikcją literacką, ale fikcja ta ma swoje korzenie w realiach.
Jest jednak kilka wątków wspólnych dla całego opowiadania, chociaż wcale nie są to wątki wiodące. Pierwszy, to wątek dotyczący działania w Polsce służb specjalnych, okrytych woalem tajemniczości. Strukturę i styl działania przejęto wprost od słynnego sowieckiego CzK, potem NKWD, dalej KGB. U nas było to UB a potem SB i…
No właśnie, czy na SB się skończyło? Każdy zdrowo myślący powie, że nie, że to trwa dalej, jedynie te litery w nazwie się zmieniły. Jest zadziwiające, że obecna władza, nazywająca się demokratyczną, nadal tak bardzo potrzebuje tych służb, które działają w większości ponad prawem czy obok prawa lub szerokim łukiem omijają prawo. Chyba nie ma tak wielkiego kłamcy, który starałby się wmówić obywatelom, że służby te w ich obronie działają, chociaż działają w ukryciu, bo o ile na początku służby te chodziły w mundurach i z bronią, to pod koniec chodziły w ubraniach cywilnych i zupełnie bez broni i zostały ukryte w strukturach milicji. Tę formułę przejęły obecne służby, zwane służbami specjalnymi.
Innym wspólnym wątkiem jest strach, który był generowany przez władzę w stosunku do obywatela, na przykład zagrożenie ze strony imperializmu zachodniego. Strach ten był dozowany przez władzę w stosunku do obywateli, a faktycznym jego źródłem był strach przed utratą władzy przez nią samą, chociaż bardzo przewrotnie zwała się ona władzą ludową.
Występuje wiele postaci, które w całej swojej liczbie są postaciami fikcyjnymi, chociaż niektóre sceny, powiedzenia mają swoje pokrycie w rzeczywistości, ale zostały jedynie zapożyczone. W obu tych okresach miały miejsce specyficzne zachowania ludzkie i one zostały tutaj pokazane. Do tych specyficznych zachowań należy zaliczyć przede wszystkim strach spowodowany ewentualnymi skutkami kolizji z ta władzą. Do tych specyficznych zachowań zaliczyć należy wykształcenie się pewnych nawyków, specyficznych zachowań pozwalających uniknąć wspomnianych kolizji. W końcu najgorszą cechą stało się również donosicielstwo na sąsiadów, a nawet na członków rodziny. Ta ostatnia cecha okazała się być na tyle skuteczna i miła władzy wszelakiej, że obecna władza przyjęła ją do swojego arsenału środków i wpisała w metodykę swojego działania i co najważniejsze, nadała temu obecnemu donosicielstwu status prawny. Obecnie nazywa się to informacją zewnętrzną, a jest to Ustawa z dnia 16 listopada 2016 roku, Dz. U. 2016 poz. 1947. Niegdyś miałem okazję natknąć się na cytaty takich donosów, czyli informacji zewnętrznych, spotykając tam całą masę obrzydliwości. Żadne słowa w moim języku rodzimym, mające swoje miejsce w Słowniku Języka Polskiego, nie są w stanie oddać tego, co mam na myśli po przeczytaniu tych elementów informacji zewnętrznej. Stare ciągoty pokazały swoje pazury.
Moje życzenie
Chciałbym, aby to opowiadanie stało się mostem, oczywiście, nie, jako obiekt budowlany, niech by to był most duchowy, most duchowy budowany przez ludzi dobrej woli, budowany jednocześnie z obu brzegów, jako że most zawsze łączy dwa brzegi, dwie krainy, dwa państwa a nawet dwa kontynenty. Takie jest przesłanie tego opowiadania, bardzo pokorne przesłanie. Czy jednak znajdzie się na tyle dużo ludzi dobrej woli? Na razie istnieje niechęć po obu brzegach, więc mostu nie ma, chociaż jakieś zręby zaczynają się pojawiać. Jako pośredników tego procesu wybrano postacie wywodzące się z Kresów. Ludzie ci, z natury spolegliwi, mądrzy a jednocześnie potrafiący bronić swego do końca, ale zawsze w granicach zdrowego rozsądku. Ponadto ludzie ci wycierpieli wiele od swych sąsiadów: tych ukraińskich jak i sowieckich. Dali Polsce pierwszy garnitur obywateli o wysokim intelekcie, chociaż ta Polska nie potraktowała ich na miarę ich zasług i do dnia dzisiejszego w tym trwa. Cmentarze lwowskie są pełne nazwisk wielkich Polaków, w szczególności Cmentarz Łyczakowski.
Chata na skraju wsi
We wsi powiadają, że ta chałupa pod lasem stała pusta od wojny, ktoś tam mieszkał przed wojną, ale po wojnie nikt się tam już nie pojawił. Chata stała, bo nikt jej — poza upływającym czasem — nie ruszał. W czasie wojny Niemcy tędy raczej nie przechodzili idąc na wschód a potem spowrotem. Jedynie samoloty latały, bo cele jedni i drudzy mieli znaczne, chociaż kilkadziesiąt kilometrów dalej.
Chałupa przetrwała wojnę, jednak ząb czasu już ją napoczynał, zresztą nie tylko chałupę, bo ogrodzenie też już w połowie leżało na ziemi a metalowa furtka gdzieś się zapodziała — pewnie na złom trafiła. W kominie, ani chybi, na pewno już dziury były, dach ze strzechy też wykazywał kilka miejsc, przez które woda się już wlewała na strych, a czy leciała dalej to nie wiadomo, bo któż by tam wchodził. Jedynie dzieci się bawiły, chociaż od jakiegoś czasu matki im zabraniały, bo mogło się coś zawalić i nieszczęście gotowe.
W miejscu gdzie płotu nie było przyroda uznała, że może sobie wejść i tym sposobem pierwsze brzózki już rosły z tej strony domu. Za drzewami szły również ptaki z pobliskiego lasu, jednym słowem wesoło zaczęło być, jak to na wiosnę bywa. Jedynie sarny i dziki przestały tu przychodzić, bo uznały, że nic lepszego od tego, co mają w lesie, już tu nie znajdą.
To, że za dawnych czasów były tu grządki dało się jeszcze zauważyć, bo tam najwyższa trawa rosła, było też kilka krzewów agrestu i porzeczek, jabłoń i dwie śliwy. Te ostatnie drzewa jakby nie zauważyły, że gospodarza zabrakło i nadal oferowały swoje owoce. Już rzadko gdzie można było zauważyć jabłonie papierówki dające piękne i smaczne jabłka, a te były nieustannie o właściwej porze. Traktowano te jabłka, jako niczyje i dzieciarnia je zrywała łamiąc przy okazji gałęzie. Starsi znali i wyznawali zasadę „nie twoje, nie rusz”, jednak dzieci tej zasady nie przestrzegały, zresztą nikt ich nie wyganiał, bo były na niczyim, nie było tu gospodarza.
Najstarsi we wsi wiedzieli, że przed wojną mieszkała tam jakaś starowina, która gdzieś wyjechała jak front się zbliżał. Po wojnie już nie wróciła i wszelki słuch o niej zaginął. Dziś zapewne nie żyje, bo już wtedy była wiekowa. Co prawda, były to czasy, kiedy sprawy geodezyjne były mało znane i raczej liczyło się, komu i co umierający dziadek przeznaczył aniżeli jakieś prawo spadkowe. To, że we wspomnianej chałupie nikt się nie zagnieździł wynikało ze wspomnianej już zasady „nie twoje nie rusz” aniżeli z jakichś przepisów, których nikt nie znał z sołtysem włącznie.
Jednak któregoś dnia huknęło we wsi i wybudziło z obojętności wszystkich:
— Obcy pod lasem!
Wiadomość poszła od chałupy do chałupy i wszyscy czekali, co władza na to, czyli sołtys Gala. A tu sołtys ani słowa, spokojny i nic nie mówi. Wszyscy przebierają nogami ze zniecierpliwienia a najbardziej Stach z drugiego końca wsi. W końcu Stach nie wytrzymał i wali prosto do sołtysa, nawet wiejski sklep pominął, który to sklep zawsze był celem jego wymarszów, bo tylko tam mógł dostać piwo na borg, czyli „na zeszyt”. I już od samej furtki woła do sołtysa:
— Sołtysie, w pustym domu pod lasem jakiś obcy się pojawił!
Sołtys uśmiechnął się, podszedł do furtki i powiada:
— Wiem Stachu, wiem, za moją wiedzą i zgodą tam jest, a co Stachu, masz coś naprzeciw?
— No nie, ale pomyślałem, że gdyby tak jakiś szpieg, jaki ubek albo donosiciel na ludzi we wsi to mówię…
— Stachu, donosiciela to ty masz pod swoim dachem i co tydzień słyszę, że chlasz na umór a dzieci na chleb nie mają, nie wstyd ci? Natomiast ubeków to ty nie tykaj, bo oni tobą mogą się zająć i odstawią cię na jakiś czas od tego cyca piwnego, wytrzymasz?
Stach podkulił ogon i skrył się między ludźmi, którzy z nim przyszli, bo ze wstydu nie mógł ludziom spojrzeć w oczy, przecież cała wieś wiedziała o jego wybrykach pijackich. Wtedy sołtys powiedział do pozostałych:
— To jest człowiek samotny, którego nasz człowiek ze wsi Heniek Błaszczyk wziął go wczoraj po południu z drogi, bo szedł na piechotę od granicy Związku Radzieckiego, chyba gdzieś od Przemyśla. Przecież nie mógł go zostawić w lesie, to przywiózł go do wsi i ja go tam umieściłem. Wiecie przecież, że wielu w tym roku z tego kraju przechodzi do Polski, bo to nasi ludzie. Dajcie mu spokój, nie róbcie sensacji i idźcie do domu.
Ludzie zaczęli się rozchodzić kiwając głowami i coś sobie po cichu tłumaczyli. Na odchodnym sołtys jeszcze dorzucił:
— Acha, jeszcze jedno! Jak komuś coś zbywa z ubrania albo z jedzenia to mu podrzućcie, bo on nic nie ma, oprócz tego, co ma na sobie. Nie obawiajcie się, bo on bardziej was się boi.
Po rozejściu się ludzi do domów sołtys posłał swojego syna Wojtka do domu pod lasem z wiadomością, aby jego nowy mieszkaniec przyszedł do sołtysa, czyli tu do jego domu dla dokonania formalności urzędowych. Ponadto żeby zabrał ze sobą wszystkie posiadane papiery, w swojej sprawie. Jednym słowem, sołtys chce z nim rozmawiać.
Syn sołtysa Gali pobiegł do pustego domu pod lasem i zastał tam obcego człowieka, który wczoraj został zakwaterowany. Ten czekał na to wezwanie, bo sołtys już go wczoraj wieczór uprzedził, dlatego w rękach trzymał już zwitek papierów. Młody powiedział:
— Tata prosi do nas i żeby pan jakieś papiery zabrał ze sobą.
Obcy uśmiechnął się, zabrał przygotowany zwitek dokumentów i poszli obaj, spokojnym krokiem do domu sołtysa. Ponieważ musieli przejść przez prawie połowę wsi, wielu mieszkańców przyglądało im się z daleka, zza swoich płotów, ale już bez sensacji.
Obaj weszli do domu, wewnątrz sołtys już czekał stojąc obok stołu. Obcy się ukłonił i zaczął:
— Dzień dobry panie sołtysie, przyszedłem i oto moje papiery — są to wszystkie dokumenty, więcej nie posiadam. Na podstawie tych papierów przepuszczono mnie przez granicę.
Następnie obcy położył na stole zwitek papierów i stanął skromnie pod drzwiami przyjmując postawę, jaką zawsze przyjmował stając przed urzędnikiem państwowym: głowa pochylona do przodu i czapka trzymana oburącz przed sobą. Tylko taka postawa czyniła go petentem. Sołtys wziął ostrożnie zwitek, spojrzał na papiery a potem na przybysza i żachnął się, jakby ktoś złapał go na czymś złym. Zerwał się z krzesła i powiada:
— Tak, tak, dzień dobry, niech pan siada, przepraszam, zagapiłem się a pan stoi.
Następnie sołtys niemal podbiegł w kąt pokoju gdzie stało krzesło i postawił je przed przybyszem. Przybyły jeszcze przed chwilę stał i nie był pewny czy ma naprawdę usiąść, bo przez ostatnie lata odzwyczajono go od takich zachowań, w końcu jednak usiadł. W tym czasie sołtys rozwinął zwitek przyniesionych papierów i je pomalutku przeglądał. Kłopot sprawiał mu język rosyjski, ale już wielokrotnie przeglądał tego typu dokumenty i teraz wzrokowo je rozpoznawał. Następnie zwrócił się do przybysza:
— Nazywa się pan Jakub Maleszko, przybywa pan z Wołynia, z terenów Związku Radzieckiego, w skrócie ZSRR i jako obywatel ZSRR wniesie pan o zmianę obywatelstwa…
W tym momencie Maleszko zerwał się na chwilę z krzesła i niemal zajęczał:
— Przecież ja jestem Polakiem… Nie kontynuował jednak dalej swojego protestu, bo sołtys podniósł rękę do góry i zaczął mówić po malutku:
— Wiem, wiem, niech pan siada panie Maleszko i posłucha. Wiem, że to zabolało i zapewniam pana, że jeszcze nieraz i nie jedno pana zaboli. Jest jednak coś, z czego powinien się pan cieszyć, a mianowicie to, że pan żyje. Wie pan, co mam na myśli, ale ja o te szczegóły pytał pana nie będę i obaj wiemy, dlaczego.
W tym momencie Jakub Maleszko opadł spowrotem na krzesło a po twarzy tego mężczyzny popłynęła wielka łza. Po chwili niemal wyszlochał: — Przepraszam pana sołtysa, już więcej to się nie powtórzy.
— Powtórzy, nie powtórzy, nieraz chłopu też dobrze jest zapłakać nad swoim losem. Nie pan jeden…
Jakub Maleszko w końcu się opanował, wysiąkał nos, wytarł oczy i podniósł śmiało głowę kierując wzrok na sołtysa. Sołtys widząc, że Jakub Maleszko już się opanował, poprawił się na krześle i zaczął:
— Panie Jakubie, skoro najgorsze już za nami, bo powiem panu szczerze, że wielu jeszcze ostrzej reagowało na przypomnienie im, że na razie nie są jeszcze obywatelami Polski, to zaczynamy od nowa. To, co do mnie sołtysa należy ma pan załatwione, jeszcze tylko pewien formularz wypełnimy. Jednak wszystkie sprawy związane obywatelstwem, dowodem osobistym i innymi sprawami cywilnymi załatwi pan w naszej gminie. Musi pan zrobić sobie jeszcze zdjęcia do dowodu. Tak się dobrze składa, że jedna z pań Urzędu Stanu Cywilnego, to mieszkanka naszej wsi i ja ją poproszę, aby pana poprowadziła po Urzędzie Gminy, to pan wszystko za dwa dni załatwi. Teraz jednak muszę pana zapytać czy pan zamierza u nas zamieszkać i co pan zechce u nas robić. Jeżeli pan ma gdzieś rodzinę w Polsce to pewnie będzie pan chciał się z nimi połączyć. Zresztą w ogóle to ja chciałbym pana posłuchać, co pan dalej zamierza.
Jakub Maleszko, jako przyzwyczajony, że osobą urzędową rozmawia się krótko i zwięźle, był zaskoczony, że jest tak mile traktowany i że osoba urzędowa traktuje go, jako równego sobie. Szeroko otwartymi oczami patrzył na sołtysa i był nie tyle zdziwiony, co zaskoczony. Po dłuższym namyśle odpowiedział sołtysowi tak:
— Panie sołtysie, najpierw dziękuję panu, że traktuje mnie pan jak człowieka, o czym już dawno zapomniałem. Teraz opowiem panu o moich zamiarach, o których spełnieniu marzę. Ja nie mam nikogo, jestem sam jeden, moi najbliżsi zostali na Wołyniu. Mama zmarła jeszcze przed wojną, natomiast tata i siostra zginęli w 1944 roku. Kiedy zostałem sam, wychowywałem się przez 11 lat przy pewnej rodzinie ukraińskiej, dawnych sąsiadach. Kiedy i w tamtej rodzinie pomarli rodzice i został tylko Igor, mój kolega z dzieciństwa ze swoją rodziną, nie mając żadnych dalszych perspektyw choćby na ubogie życie oraz dzięki temu, że stworzono możliwość, postanowiłem ich opuścić i iść do Polski. Igor pomógł mi załatwić konieczne dokumenty, podwiózł mnie pod samą granicę i poszedłem. Długo szedłem, spałem po rowach i nieraz w kopce siana. W końcu spotkał mnie ten człowiek z waszej wsi, przygarnął na swój wóz i tym to sposobem tutaj się znalazłem.
— Czy ma pan jakąś rodzinę w Polsce?
— Przed wojną tata pisywał do jakichś kuzynów pod Kielcami, ale po wojnie ja raz napisałem na ten adres, jednak nikt nie odpisał, więc i ja ponownie nie pisałem. Myślę, że jeżeli ktoś tam był, to dzisiaj już go nie ma. Ta koperta z adresem też zaginęła, więc jak tu kogoś szukać i gdzie? Nie będę nikogo szukał, zresztą to była jakaś dalsza rodzina. Panie sołtysie, jeżeli pan pozwoli, to ja by tu chciał pozostać, u was, mnie się tutaj podoba. Potrafię to i owo, więc sobie poradzę i tutejszym też się przydam.
— Podoba się, powiada pan, a przecież poza mną i moim synem nikogo jeszcze nie poznał, a szczególnie nie poznał tych złych, co to wszędzie wietrzą sensację i sieją podejrzenia. Już tacy tu przed południem u mnie byli. Niech pan uważa na tego pijaczka Stacha, bo taki potrafi wiele złego wyrządzić. Tylko usłyszą pana akcent mowy z kresów, już okrzykną ruskiem. W tamtym roku się taki pokazał tylko na dwa dni i już był ruskim, na szczęście znalazł rodzinę koło Tarnowa i pojechał dalej.
— Panie sołtysie, ja od ludzi zaznał wiele dobrego, ale jeszcze więcej złego, więc zniosę wszystko, nie takie krzywdy ja znosił, co tam przezwiska, nikomu tego nie życzę, co mnie spotkało, skoro ja tamto wytrzymał to już nic gorszego być nie może. Ponadto od bardzo dawna żadna władza nie rozmawiała ze mną tak jak pan sołtys, ja już pana polubił, bo czuję, że pan mi krzywdy nie zrobi i nie każe iść precz. Ot i tyle ja panu mogę dzisiaj powiedzieć, jako tutejszej władzy.
— Oj ta moja władza, gdyby pan wiedział…, ale nie czas i miejsce na takie rozmowy. Dobrze panie Jakubie. Skoro tak panu się u nas podoba i naprawdę chce pan zostać to najpierw musi pan wiedzieć, że ten domek pod lasem stał dotąd pusty od końca wojny, jego przedwojenna właścicielka nie wróciła. Jednak gdyby się ktoś pojawił i przedstawił prawa własności to będziemy mieli nowy problem i wtedy będziemy się martwić, jednak skoro tyle lat nikt się nie pojawił to może pan tam spokojnie mieszkać. Jaki jest stan tej chałupy już na pewno pan wie, będzie trzeba samemu sobie zrobić jakiś remont, dziury połatać. Co będę mógł pomóc, jako sołtys to pomogę. Coś mi się zdaje, że z czasem sama wieś skorzysta z pana obecności u nas. Planowałem zapytać pana o pewną rzecz, ale patrząc na pana papiery, nie jest to już istotne. Skoro jednak pan już zdeklarował a ja zauważyłem wśród pana papierów pewien dokument szkolny, to już zapytam.
Sołtys wygrzebał ten dokument z pliku papierów, podniósł go do góry i zapytał:
— Panie Jakubie, a jaki ma pan zawód, albo inaczej zapytam, jaką szkołę pan skończył. Bowiem coś mi się zdaje, że nie jest pan prostym synem chłopskim. Akcent ma pan niewątpliwie kresowy, ale wiele słów, których pan używa, zdradza pana, a raczej wskazuje na pana wykształcenie, co najmniej średnie, co potwierdza ten oto dokument.
— Przeczuwałem, że prędzej czy później zapyta pan o to. Lepiej teraz niż później. Już panu odpowiadam. Mama zmarła jeszcze przed wojną, więc edukacją moją i młodszej siostry zajmował się ojciec. Ojciec był wysokiej klasy urzędnikiem magistrackim i bardzo dobrze zarabiał, a że poświęcił się całkowicie swoim dzieciom, więc najpierw zadbał o naszą edukację snując dalekosiężne plany dla swoich dzieci, czyli dla nas. Ojciec śledził nasze upodobania i chyba bardzo trafnie określił nasze talenty. Najpierw mnie wysłał do średniej szkoły plastycznej, gdzie rozwijałem swoje upodobania rzeźbiarskie, a dwa lata po mnie do tej samej szkoły poszła siostra rozwijając upodobania malarskie. Po maturze ojciec skierował nas na studia uniwersyteckie do Lwowa. Niestety przyszła wojna i ojciec zabrał nas do domu. Zdążyłem zaliczyć tylko dwa lata. Jak pan widzi, w moich papierach jest tylko jedno świadectwo ze szkoły średniej i to wcale nie końcowe. Po śmieci ojca i siostry zamieszkałem na innej wsi u dziadków Igora. Chwytałem się różnych zajęć, a ostatnio pracowałem w kołchozowej stolarni, tyle, że tam robiliśmy w zasadzie głównie jeden wyrób, którym były trumny. Wie pan, każdą z tych trumien przeznaczałem dla taty lub dla siostry i ja ich w tych trumnach widziałem. Tak już nie dało się żyć, dlatego postanowiłem zerwać z tamtym światem, uciec z niego nie oglądając się za siebie jak biblijny Lot uchodził z Sodomy. No i jestem teraz tutaj.
Sołtys dotąd słuchał cały czas mając pochyloną głowę, którą kiwał od czasu do czasu, jakby bardzo dobrze rozumiał to, co słyszał. Jakub Maleszko skończył opowiadanie i zaległa zupełna cisza taka, że obaj słyszeli własne oddechy. Jakub się nieco przestraszył, że może zbyt dużo powiedział, ale przecież uważał na słowa. W końcu sołtys podniósł głowę i powiada:
— Z Sodomy pan powiada… No, trafniej tego nie można było ująć. Co do reszty, to spodziewałem się usłyszeć coś bardzo podobnego. Niech pan wraca do siebie, już do siebie i niech się pan czuje jak u siebie. Witamy we wsi. Niech pan się zabiera do napraw chałupy i obejścia. Kiedyś tam odwiedzi pana gajowy i pokaże, co można wyciąć z drzewa opałowego. Niech pan idzie też do naszego stolarza, on też pomoże. Natomiast jutro przyjdzie do pana Basia, nasza gminna urzędniczka i zaopiekuje się panem w drodze do Gminy, tam załatwi pan sobie resztę spraw. Niech pan teraz idzie do sklepu i coś kupi do zjedzenie, bo pewnie pan nic dzisiaj nie jadł. Ma pan jakieś pieniądze?
— Ano mam trochę rubli tylko czy tu mi coś za to dadzą?
— Pewnie nie, trzeba by jechać do banku a to prawie pięćdziesiąt kilometrów. Pokaż pan te ruble, może coś zaradzimy, po prostu ja te ruble od pana kupię i kiedyś sobie zamienię w banku jak będę w mieście, bo inaczej pan się zamorzy głodem.
Jakub wygrzebał swoje ruble z kieszeni i położył na stole a sołtys je przeliczył, na kartce papieru policzył ile to złotych polskich, wyjął z kieszeni swoje pieniądze, odliczył stosowną kwotę i podał Jakubowi.
— Zgadza się? Po tyle płacą za rubla w banku, wiem, bo w tamtym tygodniu byłem w mieście.
— Panie sołtysie, co ma się nie zgadzać! Pan mi tyle dobra wyświadczył, nawet nie liczę, to byłby grzech gdybym teraz miał pana sprawdzać…
— Dobro dobrem, a pieniądze trzeba liczyć jak powiadają nasi starsi bracia w wierze — powiedział sołtys uśmiechając się. Gdyby jakieś kłopoty się zdarzyły, proszę do mnie, zawsze pomogę.
Tu sołtys podszedł do Jakuba Maleszko, ścisnął rękę i odprowadził do drzwi. Jakub wychodził od sołtysa i w głowie mu się kręciło. Spojrzał wysoko w górę a po twarzy płynęły dwie wielkie łzy, zapewne ze szczęścia.
Sołtys tymczasem zamknął drzwi i wrócił do swojego pokoju, obok w kuchni krzątała się żona przy obiedzie. Nagle drzwi się otworzyły a w drzwiach stanęła żona z uśmiechem od ucha do ucha i powiada:
— No, panie sołtysie, słyszałam wszystko, bo specjalnie zostawiłam te drzwi niedomknięte. Jestem z ciebie dumna panie mężu, bardzo dumna!
— Oj Maryś, Maryś, może ty i dobrze mówisz, tylko, kto to uhonoruje? Chociaż po prawdzie mnie te honory od tej władzy nie są potrzebne, niech mi tylko spokój dadzą i nie nachodzą więcej z tą ich partią. Mnie wystarczy nasza wieś i nic poza nią, wszelką inną władzę mam gdzieś.
— Heniu, nie zarzekaj się, przecież odwilż idzie po 1956 roku. Jeżeli zaś chodzi o to uhonorowanie, to masz mnie, tego, co przed chwilą wyszedł i jest jeszcze Jeden, a Ten napewno zapisze ci to w Swojej księdze zasług.
Tymczasem Jakub Maleszko podążał w kierunku lasu do swojego nowego domu — zamyślony, rozdygotany. Nie sądził, że po tylu latach traktowania go jak przedmiotu, ustawicznego petenta, dzisiaj był dla kogoś człowiekiem i to dla urzędnika państwowego, chociaż cały czas mu się zdawało, że ten urzędnik nie jest takim zwykłym urzędnikiem i coś ukrywał przed nim. Ten sołtys pewnie tak jak on, też ma swoją wielką tajemnicę. Jednak Jakub nie chciał znać tej tajemnicy, tak samo jak nie zdradził swojej. Zresztą przed otrzymaniem pozwolenia na wyjazd do Polski, w miejscowym KGB nakazano mu milczenie o tym, co go tu spotkało, co widział i co słyszał. Ma to wszystko zapomnieć, a jak zacznie gadać to może wylądować w miejscu, którego nie będzie zbytnio lubił.
Tak to Jakub szedł i rozmyślał. Nagle coś mu strasznie zaburczało w żołądku, podniósł głowę i w oddali zobaczył strzałkę na słupku z napisem „Sklep”. To organizm domagał się swojego, przecież nic nie jadł od rana a było już południe. Kawałek chleba z salcesonem, który dostał wczoraj od człowieka, który go późnym wieczorem podwoził zjadł jeszcze wczoraj. Zatem Jakub dotarł do tej strzałki i jego oczom ukazał się ten sklep, wszedł do środka.
Był to sklep Gminnej Spółdzielni, w którym był chleb, cukier, łańcuchy dla bydła, proszki do prania, mydło, gwoździe, a na zapleczu nawet materiały budowlane. Można by powiedzieć, że było wszystko, chociaż niekiedy na to i owo czekało się po kilka dni a nawet tygodni. Na zewnątrz sklepu jak i wewnątrz stały grupki mężczyzn popijających piwo, bo akurat rzucili kilka skrzynek tego napoju. Za kontuarem poruszała się figlarnie bardzo gadatliwa młoda panienka ubrana w granatowy fartuch i co chwilę starała się wypędzić tych, co to szerzyli pijaństwo i zaczynali picie piwa już wewnątrz, przypominając im o zakazie spożywania piwa wewnątrz. Oni jednak zachowywali się tak jakby tego w ogóle nie słyszeli.
Jakub Maleszko stanął pokornie w kolejce za piwoszami i kiedy do niego doszło, sklepowa zapytała:
— Jedna czy dwie butelki, więcej nie dam, taki przydział…
— Nie chcę piwa, ja tylko do jedzenia by coś chciał, znaczy się chleba, może margaryna, herbaty, cukru…
— Co tak dziwnie gada? Rusek jaki czy co? Nie tutejszy?
— Nie, szanowna pani, ja Polak i od wczoraj już tutejszy.
— Czyli ten, co pod lasem zamieszkał? W tej pustej chałupie?
W tym momencie wszyscy zaczęli się przyglądać Jakubowi, bo dopiero jazgot sklepowej zwrócił na niego uwagę.
— Ta nikomu nie przepuści — zauważył jeden z pijących piwo.
— Hej, podobno tobie też nie przepuściła, jak powiadają — odpowiedział drugi.
— Spróbuj sam, to się dowiesz — odpowiedział pierwszy i cały sklep zanosił się od śmiechu. Sklepowa gdzieś zniknęła, bo nie było następnego klienta.
Jakub słyszał to wszystko wychodząc ze sklepu, ale nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia, bowiem wypełniały go jeszcze zupełnie inne wrażenia, te ze spotkania z sołtysem, ponadto głód narastał z taką prędkością, że coraz szybciej szedł w kierunku domu, swojego domu. Jakże inaczej wyglądała teraz ta stara chałupa. Znalazł swoje miejsce, może nie będzie się już musiał tułać po świecie uciekając przed złymi ludźmi. To, że niezbyt ogarnięci ludzie ruskiem go będą przezywać, to cóż, nie takie upokorzenia znosił. Ich bieda polega na tym, że historii swojego kraju nie znają, przez co może mniej kłopotów mają i nie wiedzą, jaką krzywdę wyrządzają sobie i bliźnim.
Jakub posilił się nieco i zabrał się do roboty. Przy okazji okazało się, że studnia ma wodę tylko wiadra do nabierania nie ma. Użył, więc znalezionego garnka i sznurka, który leżał pod dachem. Sprzątając środek zauważył dziurę w kominie. Dobrze, że wodę na herbatę gotował przed domem, bo byłby zadymił cały dom. Tym to sposobem kolejność napraw sama się narzucała.
Jeszcze tego dnia wieczorem pojawiła się jakaś starowina ze wsi i przyniosła osełkę masła, pół chleba, marmoladę i jeszcze kilka innych rzeczy, na odchodnym zapytała:
— A z ubrania coś by chciał?
— No mam to, co na sobie, jak pani widzi.
— E, to się zedrze przy tych robotach, to, w czym w niedzielę do kościoła pójdzie? Mam tam coś po moi, świętej pamięci starym, to jutro przyniese, bo widzę, że będzie pasowało, podobną figurę miał, i koszulę świętalną tysz przyniese.
Kiedy ta starowina już poszła, w Jakuba jakby coś nagle trafiło: — O jakim kościele ona mówiła? Przecież ja już o tym niemal zapomniałem, ostatni raz w kościele byłem na początku wojny, teraz tam wszystkie kościoły pozamykane były, zresztą cerkwie również, a tu im nie zamknęli? Jakub zaczął rozmyślać, przypominać sobie, bo oto nowa niespodzianka do niego trafiła w tej nowej Polsce. Tak, tak, w nowej, bo tej starej już raczej nie ma, jakiś smok ją pochłonął, na zawsze.
Na drugi dzień faktycznie, ta babcia przyniosła lekko przyniszczony garnitur, ale również koszulę i nawet krawat. Jakub przymierzył i pasowało jakby na niego szyte, nawet nogawki spodni były idealnie dopasowane. Jakub się pokazał, ale na boso, bo buty, które miał były okropnie zniszczone. Babcia popatrzyła i powiada:
— Coś mi się zdaje, że te buty, co na strychu zostały też by pasowały, to ja je, też przyniese. Jutro przyniese.
— Ale jak się odwdzięczę, nie mam, czym zapłacić…
— Niech się nie martwi, jak będę, co potrzebować to przyjdę po pomoc, to pomoże. Na razie to ja mam radość, że ciuchy starego jeszcze się na coś przydadzą — odpowiedziała babcia radując się bardziej niż obdarowany Jakub, bo ten pozostał w tym garniturze cały zakłopotany.
Kilka dni potem zjawił się gajowy. Pooglądał obejście i stwierdził, że tu nie tylko na opał potrzebne drewno, ale przydałyby się słupki do ogrodzenia. Poszli, więc z Jakubem do lasu i obeszli teren w odległości stu metrów od domu, bo przecież dom był pod samym lasem, a ponadto wiadomo było, że Jakub będzie wycinał i po kawałku znosił ręcznie pod dom, bo konia nie posiadał ani wozu i posiadać nie zamierzał. Postanowił, że jak się dorobi to, co najwyżej kupi sobie rower do dalszych wyjazdów.
Gajowy pozaznaczał, co można wyciąć i nawet zaprosił do siebie po siekierę i piłę ręczną, bo w starym domu nic nie było. Powiedział, że, po co Jakub będzie kupował w sklepie jak u niego leży kilka siekier i pił przeznaczonych, co prawda do złomowania, ale jeszcze nadających się do użytku. W końcu nawet strug ręczny się znalazł. Tak uzbrojony w narzędzia Jakub udał się do lasu i przez kilka dni znosił to, co wyciął. Głównie było to drzewo opałowe, ale znalazły się również kawałki pełnowartościowe, nadające się — po obróbce — na słupki do ogrodzenia i nie tylko.
Któregoś dnia strugając przed domem kołki do ogrodzenia zauważył, że ktoś się do niego zbliża od strony wsi. Był to mężczyzna, być może nawet rówieśnik Jakuba. Podszedł do płotu i powiedział:
— Dzień dobry! Może by pomóc, w czym?
Jakub podszedł do płotu, chociaż można było wejść, bo przecież furtki jeszcze nie było, podał rękę i powiada:
— Dzień dobry panu, zapraszam pana na ławeczkę, bo myślę, że pewnie sąsiad?
— Tak, sąsiad, jeden dom dalej, ale jaki ja tam pan, Karol jestem, Karol Wrona.
— A ja jestem Jakub Maleszko, czyli Kuba, jak wolisz. Pomoc by się zdała, to prawda, ale czym ja zapłacę? Nie mam, czym, na razie żyję dzięki pomocy okolicznych ludzi.
— Ależ ja nie szukam zarobku, przyjdą wykopki ziemniaków to pomożesz zbierać, to jeszcze parę wiader ziemniaków dostaniesz. Natomiast przychodzę głównie po to, aby cię ostrzec abyś nie rozpalał w piecu kuchennym, bo kiedyś wszedłem do tego domu i zauważyłem dziurę w kominie. Gdybyś tak zapalił to mógłby cały dom z dymem pójść. Tam za domem leżą jakieś cegły, więc pomogę ci ten komin naprawić, jak zechcesz. Znam się na murowaniu i na budowie kominów.
Paweł aż podskoczył z radości, bo wiedział o tej dziurze w kominie, sam ją kiedyś odkrył i martwił się od paru dni, kto mu to naprawi, bo na tej robocie raczej się nie znał.
— Wiesz? Chyba Opatrzność nade mną czuwa, bo mi zsyła ciebie. Ja kilka dni temu trafiłem na tę dziurę i nie rozpalam ognia pod kuchnią tylko gotuję na ognisku przed domem, jak widzisz. Zatem z wdzięcznością przyjmuję twoją propozycję. Przychodź w każdej wolnej chwili a ja ci to solennie odpracuję.
Przez dłuższy czas rozmawiali o zupełnie przypadkowych sprawach, mówiąc inaczej gawędzili, jedynie tematu pogody nie poruszali. Po pewnym czasie jednak Karol Wrona zaczął nowy temat, który w zasadzie wisiał w powietrzu i Jakub czekał na to, kiedy ten temat padnie. Napięcie rozładował Karol:
— Widzisz, sołtys to mój kolega i to on mi powiedział, że mamy pod lasem Kresowiaka. Moja oferta pomocy jest jak najbardziej szczera, ale przyszedłem również sprawdzić czy faktycznie mamy Kresowiaka i to prawda, pamiętam ten akcent. Bo widzisz, miałem kiedyś rodzinę na Wołyniu — wuj, brat mojego ojca, który już nie żyje. Przyjeżdżali do nas niekiedy. Wtedy cały dom był wesoły, tego się nie zapomina, chociaż byłem małym szkrabem. Po wojnie słuch po nich zaginął, listy wracały z dopiskiem „adresat nieznany”.
— A gdzie oni mieszkali przed wojną?
— Ja już z trudem pamiętam, bo koperty z listami poginęły, ale była to jakaś Huta, jakby Pienna, czy coś podobnego…
— Pieniacka — rzucił nagle Jakub.
— Znasz? Jesteś z tych stron?
— Znam, ale ja nie jestem z tych stron i nic ci nie mogę powiedzieć, przykro mi.
— No, ale na pewno wiesz, co tam się działo, to przynajmniej to opowiedz.
— Karol posłuchaj mnie teraz uważnie i nie zadawaj dalszych pytań, bardzo cię proszę. Ty mnie nie znasz, ja cię nie znam, chociaż w twoje szczere propozycje pomocy nie wątpię i chętnie z nich skorzystam. Może nadejdą jeszcze takie czasy, że ci opowiem to i owo, ale dzisiaj ja mam zabronione nawet myśleć o tym, mam to wymazać z pamięci w imię tak zwanych dobrych stosunków sąsiedzkich a wielki brat czuwa nad tym. Ja to przyrzekłem i to na piśmie przed instytucją, która nazywa się KGB i nie chciałbym deportacji spowrotem na wschód. Czy ty mnie rozumiesz?
Oczy Karola tak się rozszerzyły, iż wydawało się, że wyskoczą mu z orbit. Wręcz jęknął:
— Mój Boże, co oni z wami zrobili. Przyrzekam ci Jakubie, że nie będę więcej pytał, chyba, że sam uznasz porę opowiedzenia o tym, za właściwą. U nas na razie, rok temu nastąpiła odwilż, trochę poluzowano, więc może niedługo pogadamy otwartym językiem.
— Karol, to tylko iluzja, niedźwiedź na chwilę tylko opuścił przednie łapy, przysiadł i zaniechał ataku. Ja ci to mówię, zapamiętaj to sobie. Zaręczam ci, że ty nic o tym niedźwiedziu nie wiesz, nie masz pojęcia, na co go stać. I ani słowa więcej.
Jakub w porę ugryzł się w język, bo już zaczynał się rozkręcać, emocje zaczęły w nim buzować, ale w porę je opanował, jak ogiera stojącego już na tylnych nogach, gotowego do walki o uwolnienie się od lassa zapętlonego na jego szyi.
Mijały tygodnie a życie Jakubowi Maleszce płynęło coraz milej, wręcz zaprzyjaźnił się z wieloma mieszkańcami wsi, a już napewno wszyscy go znali. Tu i ówdzie jeszcze niektórzy nazywali go ruskiem, ale on sobie nic z tego nie robił. Pokrzykiwały tak za nim niektóre dzieci, które na pewno słyszały rozmowy w domu między rodzicami. Skupiony był cały czas na remoncie chałupy, bo wiosna się skończyła, nastało już lato a potem kilka miesięcy i zima, musiał zdążyć z pracami, a tu tyle jeszcze do zrobienia zostało. Płot też czekał, ale przede wszystkim należało budynek uszczelnić i ocieplić. Okno od kuchenki trzeba by wymienić zupełnie na nowe, bo pozostawione otwarte całkiem się spaczyło. Nawet gdyby chciał kupić nowe to takiego nie dobierze, bo pewnie takich nie robią. W końcu musi pójść do tego stolarza, bo sam sobie nie poradzi. Kiedy tak stał i oglądał to okienko od zewnątrz nagle usłyszał z oddali:
— Dzień dobry panie Maleszko, mogę wejść?
Jakub popatrzył w stronę furtki, której jeszcze nie było i zobaczył człowieka w mundurze, ale nie wojskowym i zdębiał, nawet nie mógł kroku zrobić, tysiące myśli i obrazów przebiegło mu przez głowę tak bardzo znanych, tylko, czemu ten pyta czy może wejść! Tamci nie pytali tylko wpadali. I tak Jakub stał i stał i w głowie mu wirowało. Tamten widząc, że gospodarz stoi jak zamurowany, oparł rower o płot, podszedł bliżej, przyłożył dwa palce do daszka czapki i powiada:
— Sierżant Kowalczyk, tutejszy posterunkowy do pana, panie Maleszko! Co tak się gapi na te mojo czapkę? Zdurniał czy co? Nie ma ona tego czerwonego otoku i obwódki czerwonej na górze, no patrzaj ty!
W tym momencie Kuba poczuł jak zimne plecy robią się nagle ciepłe, bo po tych ostatnich zdaniach od razu rozpoznał, że to swój. W końcu już wyluzowany odpowiedział:
— Dzień dobry panie sierżancie Kowalczuk, jestem Jakub Maleszko i mieszkam tu od paru miesięcy za zgodą sołtysa i Gminy.
— Po pierwsze, nie Kowalczuk [tfu] tylko Kowalczyk, a po drugie, co mnie bałaka o tym, o co ja nie pytam. Ja wiem o panu wszystko, wszystko to, co pan władzy sam o sobie opowiedział, o resztę nie pytam, chyba, że będę musiał, o ile taka okoliczność zajdzie, ale na razie nie zachodzi, rozumie? Tymczasem witam u nas!
W tym momencie sierżant podał rękę Jakubowi na przywitanie, co już zupełnie go rozbroiło.
Jakuba strach opuścił już całkowicie, wyluzował się i ośmielony postanowił zadać jeszcze jedno pytanie.
— Faktycznie, obywatel niepytany nie gada i przepraszam za tego Kowalczuka. Pan wybaczy, ale to mnie ośmieliło żeby zapytać, czy pan jest stamtąd? Ten akcent i to zachowanie wesołe… Natomiast przestraszyłem się okropnie, to prawda.
— Czy ja stąd czy nie stąd, czy to ważne? Ja zawsze był Polak i takim zostanę. Skoro jednak taki ciekaw, to powiem ja mu. Przed wojną byłem policjantem w pewnej wsi pod Lwowem, ale żona zmarła, dzieci się rozjechały po świecie i został ja sam. Ponieważ widziałem, na co się zanosi, spakowałem się i pojechałem do brata, tutaj, dwie wsie dalej. Wojowałem pod cesarzem Franciszkiem Józefem, ale potem dali mi już spokój. Dopiero teraz nowa władza przyszła do mnie i zaproponowała mi powrót do mojego przedwojennego zawodu. Bardzo nie chciałem, ale brat mnie nakłonił. Powiedział tak: Heniu, ja wiem, że to nie twoja bajka, ale weź ty tę robotę, bo zawsze może ją wziąć jakiś łajdak i tylko ludzie ucierpią. Więc ja im odpowiedział: dobrze, mogę wam popilnować terenu, pijaczków pogonić potrafię i złodzieja wywąchać też jeszcze umiem.
Jakub Maleszko zaczął się serdecznie śmiać, co w obecności milicjanta było wręcz niewiarygodne. Sam się na tym złapał, przecież dotąd zawsze przed takim człowiekiem stał wyprostowany z głową pokornie opuszczoną ku dołowi. Porozmawiali jeszcze trochę i milicjant na odchodnym jeszcze raz zwrócił się do Maleszki słowami, które znowu wywołały w nim lekki niepokój.
— Na mnie już czas, niech pamięta, że jakby, co to szukać mnie przez sołtysa, bo on ma telefon i ja mam telefon. Ponieważ nie widzę tu w obejściu żadnego mojego kolegi, to następnym razem go tu przywiozę, też będzie pilnował, niech mu lokum szykuji.
Na te słowa Jakub znowu otworzył szeroko oczy, a z nich na chwilę znowu wyzionął strach.
— No, co tak oczy znowu wybałuszył? Pieska przywiozę, bo w mojej wsi są takie do rozdania. Oj zapomniał ty już humoru kresowego, zapomniał. Wiem, nie tylko to wam tam wybili z głowy.
Faktycznie, po tygodniu sierżant przywiózł pieska, a Jakub miał już przygotowaną budę. Piesek był śliczny w łaty biało czarne i nie było drugiego takiego we wsi. Na odchodnym, już z roweru sierżant Kowalczyk zawołał:
— Tylko imię niech mu jakieś nada i to porządne, bo z dobrego rodu pochodzi!
— To Baron mu będzie! — Odkrzyknął Jakub.
— Może być! — Odpowiedział sierżant i zaśmiał się swoim tubalnym głosem wzbudzając zainteresowanie wielu najbliższych sąsiadów. W końcu milicjant we wsi to było jakieś wydarzenie, a jeszcze śmiejący się milicjant na rowerze musiał powodować zainteresowanie nie mówiąc o zdziwieniu. Co prawda sierżanta Kowalczyka wszyscy we wsi znali od dawien dawna i wiedzieli, że to człowiek wesoły i bez powodu nie zachowuje się wysoce służbowo, ale dzisiaj to było, co najmniej dziwne zachowanie, raczej niespotykane bo psa przywiózł. Sierżant Kowalczyk jednak nic sobie z tego nie robił.
Baron na razie przebywał w domu i to zawsze w pobliżu Jakuba, chociaż budę z miską posiadał. Narazie budę opanował jakiś kot przybłęda z racji tej, że pies nie dojadał wszystkiego i kot wylizywał miskę tak, że nie trzeba było jej myć. Z czasem kot na tyle opanował psią budę, że Baron bał się tam podchodzić, bo kot przybłęda syczał i jeżył się na jego widok, po prostu informował, że on tu jest panem i nawet barona nie wpuści.
Któregoś dnia Jakub Maleszko siedział przed domem i strugał różne kawałki drewna i różne patyki do przyszłego płotu, obmyślił sobie, że będzie to płot inny niż wszystkie we wsi, taki trochę artystyczny, bo przecież kiedyś miał być rzeźbiarzem, przecież ojciec mu ten zawód wybrał i kształcił go w tym kierunku, co on sam bardzo polubił, ale wojna, potem te straszne czasy… Wszystko legło w gruzach.
Mały Baron biegał wokół niego, gonił za ptakami, muchami, był wszędzie, ale nie koło budy, bo tam znowu ten obcy kot siedział i przyglądał się psu jak ten figluje. Jakub zastanawiał się jakby ich tu zaprzyjaźnić, żeby byli kolegami, chociaż wszyscy mówią, że pies z kotem nigdy nie będą przyjaciółmi. Patrzyli na siebie, ale z oddali, przy czym kot już swojej siły i wrogości nie okazywał, pewnie już przywykł do widoku małego Barona. Jakub podszedł do budy, wziął miskę i ruszył w kierunku kuchni. Kot ruszył za nim, ale w środku podwórza zrezygnował, za to piesek podleciał do Jakuba i zaczął skamlać patrząc do góry na miskę. Jakub nalał trochę zupy z obiadu i wyszedł na podwórze, szedł w stronę budy i kot już zaczął merdać ogonem. Nagle na środku podwórza postawił miskę na ziemi. Pies zaczął jeść, ale kot nie podszedł, mimo że Jakub go przywoływał. Wtedy przesunął nieco miskę w kierunku budy, wtedy kot zrobił kilka kroków, ale nie podszedł do miski. Dopiero, kiedy pies zrezygnował, kot podszedł i wylizał resztę.
— Chyba znalazłem drogę do pojednania — pomyślał wesoło Jakub. U zwierząt pełna micha jest instrumentem pojednania, a u ludzi? Tyle, że zwierzęta nie robią sobie tak perfidnych krzywd jak ludzie — dalej myślał. W tym momencie ruszyła lawina wspomnień. Nagle zobaczył rozkrzyżowanego ojca na ziemi przed domem ze strugą krwi płynącej od niego. Na nim leżała Marysia, już nie było jej słychać, skonała. Wokół banda wyrostków z wymachującymi narzędziami mordu i ten nieznajomy wysoki mężczyzna w butach oficerskich, jakby polskich i strasznie wykrzywioną twarz jego starszego przyjaciela, brata Igora — to był Oleksiy. Takiego wyrazu twarzy u niego nigdy nie widział gdy ten krzyczał jak opętany: „Rezać Lachy”. Zresztą, oni wszyscy tak krzyczeli. Nagle Jakub otrząsnął się i obraz zniknął. Myślał dalej:
— Oni tu nic nie wiedzą, chociaż jednak coś wiedzieli, coś przypuszczają, przecież tylu nas stamtąd przyszło. Nie wiedzą też, co NKWD robiło we Lwowie, Drohobyczu i w wielu innych miastach. Zakazali nam mówić pod groźbą, ale kiedyś przyjdzie czas, że ludzie dowiedzą się o zbrodniach Ruskich i Ukraińców. Powiada się tu coś o tym 1956 roku, należałoby się od kogoś dowiedzieć, co to było wtedy, tylko, od kogo? Przecież w gazetach nic na ten temat nie ma. Jak tu się poruszać, aby sobie biedy nie narobić, chociaż w tej wsi mam wręcz sielskie warunki, nawet kota z psem pogodziłem. Myślę, że temu milicjantowi, kiedyś policjantowi granatowemu można ufać, chociaż kto wie? Może mnie po prostu urabia? Chociaż to niemożliwe, on jest nasz. Karol Wrona szczery do bólu i wrogo nastawiony do czerwonych aż do bólu, on nie zgubi, ale jego gadulstwo może zgubić jego i tych, co z nim przystają. A sołtys? Na pewno szczery, ale słusznie milczący, myślę, że czegoś się obawia, dało się to wyczuć w czasie rozmowy. Jest Stach pijaczek, przed którym już mnie przestrzegali, bo nieraz w sklepie próbował zgadać się, ale spotkał się z odporem. Kiedyś było u niego takich dwóch i w tym dniu był trzeźwy jak niemowlę. Po ich wyjeździe pił kilka dni, ale nie ze smutku, nawet stawiał. Ludzie powiadają, że donosi ubekom, dlatego każdy go omija. On się bardzo boi jedynie sołtysa, bo nie może rozgryźć, kim ten sołtys jest, bo ustawicznie straszy go właśnie ubekami. Wmawia mu, że kiedy jest pijany to opowiada straszne rzeczy na władzę i za to UB wyśle go na Sybir, niech tylko się dowiedzą. To jest problem Stacha, bo on niczego nie pamięta, co mówił. Z tego powodu on ciągle zachowuje się jak pijany, chociaż jeszcze nic nie wypił. Takie to myśli snuły się po głowie Jakuba podczas strugania tych patyków na ogrodzenie. Nie pierwszy to raz i pewnie nie ostatni.
Nagle podniósł głowę do góry i zobaczył jakiegoś chłopca, który mu się przyglądał z drogi, pewnie już tu dawno stoi i jakiś patyk trzyma. Zawołał, więc do niego:
— Podejdź że bliżej, nie bój się, ten malutki piesek nic ci nie zrobi!
Chłopiec podszedł nieśmiało cały czas trzymając jakiś patyczek niezdarnie oskórowany.
— A ja cię skądś znam, gdzieś cię już widziałem, prawda? A co tam w ręce trzymasz?
— Tak, ja jestem Wojtek od sołtysa i byłem tu kiedyś po pana, aby zaprowadzić do taty. A to w ręce to jest fujarka, którą sobie sam zrobiłem.
— No tak, przypominam sobie teraz — uśmiechnął się Jakub — a umiesz to grać na tej fujarce? Może przyszedłeś mi zagrać Wojtku, albo czy masz do mnie inną sprawę?
— Bo ja tak nieraz patrzę z drogi, jak pan coś ciągle struga, to sobie pomyślałem, że pokażę, co ja wystrugałem i może mi pan coś poradzi. Grać za bardzo nie umiem, ale to i owo potrafię, ale na tej mniejszej fujarce, bo ta jakoś fałszuje, nawet mama mi to mówi.
— Widzisz Wojtuś, ja muzykantem też nie jestem, umiem tylko trochę rzeźbić, ale pokaż na chwilkę tę fujarkę, może znajdzie się powód twojego kłopotu.
Jakub wziął fujarkę, obejrzał dookoła, pokiwał głową, chyba nieco podziwy tym sposobem wyraził, bo jak na małego chłopca, to struganie wydawało się dość gustowne. Zagrał raz, potem drugi raz i popatrzył na Wojtka.
— Słyszałeś Wojtuś?
— No tak, ale ja nie znam tej piosenki…
— Wojtuś to była gama, a twój problem to ten otworek tutaj, który powinien być przesunięty gdzieś w to miejsce i twój problem zniknie. Stary otworek zatkaj koreczkiem a tu zrób nowy otworek i fujarka będzie grała dobrze. Jak kiedyś będziesz miał w szkole fizykę i będą was uczyć o rozchodzeniu się fal w powietrzu, wtedy sam zrozumiesz wszystko.
Wojtkowi aż twarz zajaśniała i słuchał jak urzeczony tego, co mu Jakub mówił. Gdy skończył, Wojtek powiedział:
— To ja nową fujarkę zrobię, a tą potem poprawię. A mogę sobie pooglądać to, co pan teraz struga? Ja próbowałem też rzeźbić, kiedyś panu pokażę
— A oglądaj, oglądaj, jeśli cię to interesuje. Skoro zaś jeszcze rzeźbisz, to teraz ja jestem ciekaw, przynieś, pokaż…
Wojtek oglądał, dopytywał o to i owo, że aż Jakub był zdziwiony, bardzo mile zdziwiony, bo nagle zapachniało talentem. Ten chłopiec miał talent i to bardzo widoczny. Należało się tylko nim zaopiekować, aby nie zgasł. Czekał jeszcze na dodatkowe potwierdzenie, czyli na te rzeźby, które Wojtek zapowiadał.
Wojtek jeszcze jakiś czas oglądał Jakubowe drobiazgi, potem schował fujarkę, podziękował i na koniec zapytał:
— To ja znowu pana kiedyś odwiedzę, mogę przyjść?
— Przychodź Wojtuś, przychodź, będzie mi raźniej i o tych twoich rzeźbach nie zapomnij, bardzo chętnie je zobaczę.
— Nie zapomnę — odpowiedział na odchodnym Wojtek i pobiegł w kierunku domu, niemal rozanielony.
— No tak, chłopak ma niewątpliwy talent, a przy tym jest niezwykle uparty. Założę się, że za niedługo będzie czytał podręcznik z fizyki, aby zrozumieć te fale — tak sobie zaczął rozmyślać Jakub Maleszko. Przypomniał sobie jak to było z nim zanim trafił do swojej szkoły, gdzie go uczyli rzeźbić, jak chodził po lesie i wybierał różne gałęzie o specjalnych kształtach. Ojciec kupił mu specjalny zestaw dłutek i rzeźbił i rzeźbił. Cały dom obstawiony był Chrystusami frasobliwymi i innymi rzeźbami. Czy coś z tego jeszcze zostało? Odwiedził dom rodzinny po wojnie, ale tam już byli inni mieszkańcy, równie mściwi jak ci, co zabili ojca i siostrę. Dopiero Igor, u którego mieszkał interweniował i oddali mu kilka dokumentów, których dotąd nie spalili. Resztę życia spędził w rodzinie Igora, ale w miejscowości oddalonej od ich dawnych domów. Nawet grobów ojca i Marysi nie odnalazł, pewnie gdzieś we wspólnej mogile spoczywają. Nie wie czy w ogóle jakiś pogrzeb mieli, bo od tego sądnego dnia ukrywał go Igor i jego matka.
Znowu naszły go te straszne wspomnienia, przytulił do siebie pieska i dał upust łzom. Nikt przecież nie widzi. Czy to kiedyś minie? To pytanie często nawiedzało Jakuba, ale natychmiast pojawiała się odpowiedź: Nigdy! Zresztą czy sam chciał żeby minęło, czy nawet przycichło? Na pewno nie, bo to tak jakby został już zupełnie sam, a tak to przynajmniej we wspomnieniach żyli wszyscy we trójkę.
W końcu Jakub się otrząsnął i pomyślał, że trzeba będzie sołtysowi powiedzieć, jaki talent mu się urodził, a może pozwolą mu, aby stał się jego mentorem? Jakub przypomniał sobie tę wielką pasję i miłość do drewna, jaka go kiedyś opanowała. W tym chłopcu to dostrzegł, niczym w lustrze.
U stolarza
Najwyższy czas już był, aby odwiedzić miejscowego stolarza, bo wychodziły sprawy, których Jakub sam nie był w stanie pokonać, nie miał szans.
Ledwo Jakub wszedł na podwórze stolarni, gdzieś z boku usłyszał, a obejrzawszy się również zobaczył starszego mężczyznę z sumiastym wąsem i o dość postawnej figurze, który zwrócił się do niego:
— Witam panie Maleszko, wreszcie się pan zjawia, sołtys mnie uprzedzał. Jestem Stefan Matula…
— Dzień dobry! Tak, ja jestem Jakub Maleszko. ale jaki ja tam pan, dla pana jestem Jakub lub po prostu Kuba. Pan jest już człowiek wiekowy a ja jeszcze za młody żeby mnie panem nazywać…
— No, niby tak, młody pan jeszcze i trza się z tego cieszyć. A ze mną to się zgadza, kawał czasu już za mną, z różnych pieców się chleb jadło, dwie wojny się przeżyło, pod cesarzem Franciszkiem — Panie świeć nad jego duszą — się wojowało. Oj, dobry to był cesarz, dobry…, Ale ja tu gadu, gadu a pan, znaczy się Kuba ma swoje problemy, którym ja się zobowiązał zaradzić. Przechodził ja kiedyś koło tej chałupy pod lasem i widział ja tam wiele fachowej roboty. To może my przejdźmy do sprawy najważniejszej a pogawędzim potem. No to mów Jakubie, w czym twój problem.
— Najpierw, panie Stefanie, to okno w kuchni nadaje się tylko do wyrzucenia, pokrzywione, bo stało otwarte chyba przez zimę albo i dłużej. Znaczy okno razem z futryną, cała skrzynka taka nietypowa, bo ma wymiary 80 centymetrów na 120 centymetrów.
— No to cóś mi się zdaje, że ten najważniejszy problem będzie najmniejszy. Weź Kuba metrówkę i chodźmy do mojego magazynku. Pomierz tamte pod ścianą. To są stare okna, ale zbierałem zawsze, jak kto chciał wyrzucić, żeby potem naprawiać i sprzedawać wiele taniej od nowych.
Jakub nie krył radości, kiedy zobaczył tyle gotowych okien różnych rozmiarów, chociaż już starych, ale to było bez znaczenia. Zaczął, więc mierzyć i po chwili zawołał:
— Chyba mam, panie Stefanie!
— To dawaj tu na warsztat, obejrzymy sobie dokładnie.
Wyciągnęli wskazane przez Jakuba okno, postawili na warsztacie i majster Matula zaczął go oglądać szczegółowo dookoła wydając odrazu opinię na temat usterek, a było ich kilka.
— No to oglądamy: dwie szyby wybite, to nie problem, bo są tam takie kawałki w kącie tylko się przytnie i zakituje. Tu jedna rama złamana, tego się nie naprawi, ale popatrz, jest tam jeszcze podobna skrzynka to się przełoży. Widzę, że wymiar zewnętrzny skrzynki trochę mniejszy, to ubije tam, jakie szmaty albo gdzieś tu są pakuły, Karol Wrona ładnie obmuruje, bo widział ja, że ci pomaga i to dużo. Pomaluje, firankę założy i będzie miał najładniejsze okno we wsi, pasuje? Co go jeszcze męczy? Znaczy, jaki ma jeszcze problem do załatwienia to też pomożemy.
— Boże drogi, pewnie, że pasuje, a męczy mnie jeszcze kawałek foszta dębowego na próg do drzwi wejściowych, bo obecny już tak wydeptany, że w zimie trzeba będzie utykać. No i trochę desek luzem by się przydało.
— Tak po mojemu to drzwi u ciebie, znaczy w tej chałupie to osiemdziesiątki. Wracaj do magazynku, pod przeciwną ścianą leżą stare progi tyle, że dłuższe, to się utnie, przeleci na maszynie i będzie jak nowy. Jeżeli chodzi o deski to za warsztatem stoją blaty szalunkowe z jakiejś budowy. Porozbija sobie i tylko oczyści z betonu to przelecimy na maszynie i będą lepsze jak z GS-u, bo nie mokre.
Kiedy tak Jakub chodził po stolarni nagle schylił się, podniósł nieduży kawałek drewna i wykrzyknął:
— O! Panie Stefanie, to lipa, mogę sobie wziąć? Panu pewnie już na nic a mnie się bardzo przyda.
— A niech bierze, takich kawałków jest jeszcze kilka, ino trza poszukać. To wnuczek kiedyś próbował rzeźbić, ale coś go zapał odszedł. Gdzieś tu jeszcze są takie różne dłutka, więc niech poszuka i też sobie weźmie, to mi, kiedy jaki ładny krzyżyk wystruga, bo coś czuję, że ty Kuba to więcej szkół skończył i stolarstwo też mu obce nie jest, mylę się?
— Nawet nie będę udawał panie Stefanie, bo dobrze pan wyczuł. Ja nie terminowałem nigdzie, ale szkołę dobrą skończyłem we Lwowie. Wojna wszystko zniszczyła.
— Oj tak, tak. Wojna jedna a potem ta druga straszna wielu ludziom zniszczyła życie na zawsze, nie licząc tych, co ich pozbawiła całkowicie życia. Mnie też nie ominęła, chociaż ja w swoim zawodzie długo pracował i niedługo trza będzie kończyć, a komu fachu przekazać nie ma. Wydawało się, że wnuczek, ale on już w Krakowie, inżynierem chce od razu być i drogi budować chce. Ale ty Kuba jeszcze młody człowiek i coś mi się zdaje, że twoja kariera jeszcze przed tobą, tylko z przeszłości musisz się wyzwolić, odciąć ją. Nie zapomnieć, bo się nie da, ale uciąć i zasklepić i rzadko wracać.
Jakub słuchał jak urzeczony, nikt do niego jeszcze tak nie mówił, tak serdecznie, jakby się lata znali, skąd to się bierze, ciągle kogoś dobrego spotyka, nawet milicjanta dobrego spotkał. Kiedy pan Stefan już zamilkł, Jakub zwrócił się do niego i tak mówi:
— Drogi panie Stefanie, Bóg panu zapłać za te słowa, bo mówił pan do mnie tak ojciec do syna, tyle w tym serdeczności było, od śmierci ojca nikt tak ze mną szczerze nie rozmawiał.
— Dobrze, dobrze, jeszcze słowo i się zupełnie rozckliwimy a tak nie robi się interesów nieprawdaż?
— Prawda, dlatego teraz ja pana pytam, co ja panu jestem winien za to wszystko?
Majster Matula zaczął się śmiać i powiada:
— Ja sobie myślę, że my ten interes dopiero zaczęli. Przecież wiem, że pieniędzy ty nie masz, nieprawdaż? Dlatego ja tobie proponuję współpracę, zdrową współpracę. Ja tu nie mam nikogo do pomocy a siły moje już coraz mniejsze, więc kiedy ja będę miał jakąś cięższą robotę, to będę cię prosił o pomoc. Wojtka od sołtysa będę posyłał, bo ja obok nich mam swoją chałupę. Widzę, że na drewnie się znasz i na robocie też, to lepiej nie mogłem trafić. A te materiały i okno to powiedz Karolowi, że jak będzie przejeżdżał wozem to niech się tu zatrzyma, wrzucimy i podwiezie ci. Wojtka na pewno zna, bo nieraz widzę jak ten mały goni pod las i skręca do twojej chałupy. To dobry chłopak, żeby się tylko nie zmarnował.
— No tak, bardzo dobrze ten dzień mi się zaczął, bardzo panu dziękuje za wszystko a interes spodobał mi się bardzo to wchodzę w niego, mimo że nie mam grosza przy duszy.
— Co tam grosze, ty masz inny kapitał, który ja wyczuł od razu. Ten już mocno wygładzony język kresowy, ta wiedza i zdolności… Tego nie zdobywa się terminując w warsztacie. Powiedz mi ty, gdzie ty się uczył? Jeżeli nie chcesz, to nie mów.
— We Lwowi! I w jednej chwili obaj zaczęli się śmiać serdecznie.
— Ja to czuł, ja to czuł — powiedział śmiejąc się tubalnie Stefan Matula
Jakub zabrał jedynie dłutka do kieszeni i najmniejszy kawałek lipowy pod pachę, uścisnął serdecznie rękę majstra Stefana i poszedł wesołym krokiem w kierunku domu. Po drodze wstąpił jeszcze do sklepu i kupił bochenek chleba, bo akurat przywieźli i jeszcze ciepły był. Urwał zaraz kawałem i zaczął jeść. Tuz za drzwiami sklepu siedział Stach z butelką piwa, sam siedział i coś mówił do siebie. Tym razem spojrzał na Jakuba spode łba, ale już nie próbował go zagadnąć. Jakub pomyślał, że na pewno jest już zdrowo pijany. Przed domem powitał go Baron merdając ogonem i stając na tylnych łapach, bo chleb zobaczył.
Po południu znowu Wojtek przyszedł, tym razem przyszedł pochwalić się nową fujarką. Kiedy zobaczył leżące pod drzwiami dłutka i klocek drewna, aż mu się oczy rozszerzyły a na buzi uśmiech się pojawił.
— Co pan będzie rzeźbił?
— Mówiąc szczerze to jeszcze nie wiem, bo przed chwilą przyniosłem te dłutka i ten klocek. Od stolarza Matuli dostałem te klocki jak i te narzędzia.
— No jak to! Siedzącego Chrystusa na przydrożnym kamieniu niech pan wyrzeźbi, tak wszyscy zaczynają, co potrafią rzeźbić. Bardzo jestem ciekaw jak to się robi, bo ja też bym chciał się nauczyć rzeźbić a nie tylko strugać. Fujarki już mi się znudziły, chociaż grają wszystkie, już nie robię błędów w rozstawianiu otworów na fujarce, okazało się że to nie jest wcale takie trudne.
Wojtek zagrał gamę na nowej fujarce i Jakub go pochwalił, że utrafił z otworami bardzo dobrze. Duma Wojtka rozpierała. Potem Wojtek pomagał w struganiu elementów do przyszłego płotu i tak leciał czas, zbliżał się wieczór.
Nagle na drodze pojawiła się furmanka zaprzężona w jednego konia, nadjeżdżała od strony lasu, w kierunku wsi. Wojtek podniósł głowę i krzyknął:
— O! Tata wraca z miasta — i podbiegł w stronę furtki a raczej miejsca gdzie miała być założona i to już niedługo.
Sołtys zatrzymał konia, zszedł z wozu i wszedł na podwórko, podał rękę Jakubowi i powiada:
— No, widzę, że wujek Kuba doskonale sobie radzi. Obejście i dom ma nareszcie mają wygląd i czuje się tu życie, bo i pies i kot już są.
W tym momencie z budy najpierw wyszedł kot a za nim mały Baron, na co sołtys zareagował śmiechem.
— No proszę, tutaj nawet pies z kotem żyją w wielkiej zgodzie. Natomiast, co do tego wujka Kuby to w domu Wojtek cały czas tak mówi o panu i miał zapytać czy pan się zgodzi na taki tytuł.
Jakub był autentycznie zaskoczony a nawet zażenowany, bo nieraz się zastanawiał czy rodzice Wojtka nie mają pretensji, że on u niego tak często przebywa zamiast z kolegami ze wsi. Wojtek spuścił głowę zawstydzony, bo już kilkakrotnie zamierzał zapytać Jakuba o to pozwolenie, ale jakoś odwagi mu brakowało i ciągle przekładał tę niby formalność na następny raz i tak się przeciągało. Tymczasem ojciec go uprzedził i trzeba było z tego jakoś wybrnąć. Tak się złożyło, że wszystko przechyliło się w stronę Jakuba i ostatecznie on musiał zdecydować.
— Sytuacja nie jest urzędowa, więc pozwolę sobie zaproponować samo imię, czyli Jakub lub Kuba jestem. Natomiast, co do tego zaszczytnego tytułu wujka, to, jeżeli wojtek tak zdecyduje, to dla mnie będzie zaszczytem. Przecież ja nie mam już nikogo na tym świecie, więc, dla kogo miałbym być wujkiem? Cieszę się bardzo, niech tak będzie…
— No to ja jestem Henryk lub Heniek. Imię mam jedno i na zawsze a sołtysem tylko się bywa, witaj w przyszywanej rodzinie. Wojtek miał kiedyś wujka, ale zmarł kilka lat temu i to młodo. Brat wrócił z wojny od generała Maczka z jakimś odłamkiem w płucach, ciągle chorował i bardzo lubili się z Wojtkiem. Ja już widzę Jakubie, że doskonale zastąpisz mu tamtego, zmarłego wujka.
— Chyba już nie zliczę tych przyjemności, tak licznie spotykających mnie w tej wiosce, spotykam tu tylu życzliwych ludzi… Kiedy ja zdążę się im odwdzięczyć? Pewnie nigdy. Największe moje szczęście to chyba to, że trafiłem tu na samym początku na dobrego sołtysa, czyli na ciebie Henryku.
W tym miejscu sołtys przerwał Jakubowi podniesieniem ręki do góry i wszedł mu w słowo:
— Dziękuję ci Jakubie za dobre słowo, ale pamiętaj, co ci teraz powiem. Sołtysem to ja jestem teraz, ale w każdej chwili mogę nim nie być, bo mogę się komuś nie spodobać i wybiorą, czyli dadzą innego. Pamiętaj o tym. Co do ludzi, to masz rację, jest w naszej wsi wielu dobrych ludzi, ale podli i mściwi też tu są i bardzo uważaj na nich. W pełni możesz zaufać stolarzowi, bo to człowiek urodzony gdzieś pod Lwowem, ale jako kilkuletni chłopak mieszkał już tutaj. Posterunkowy to też Kresowiak, ale to zawsze milicjant. Twój sąsiad Karol to też szczery człowiek, ale aż zbyt szczery i zbyt głośno wypowiada swoje opinie — nieraz prosiłem go, aby ciszej gadał. Natomiast tego pijaczka Stacha wystrzegaj się! On donosi do UB, oni skaperowali go dzięki gorzale i tak to trwa. Najgorsze jest to, że on już chyba zmyśla, bo cała wieś go dawno rozszyfrowała, zresztą ci durnie z UB przychodzą do niego do domu i to w biały dzień. Kuba, omijaj go z daleka, bo nie wiadomo, co mu do łba strzeli.
Jakiś czas siedzieli jeszcze przed domem i rozmawiali o różnych problemach remontowych. Kiedy już zaczęło zmierzchać, sołtys przywołał Wojtka, który kręcił się po obejściu bawiąc się z Baronem. Pożegnali się z Jakubem i pojechali do domu.
Żniwa były już w pełni. Był to okres, kiedy Jakub Maleszko mógł wywiązać się ze swoich zobowiązań, był to okres zapłaty. Czasy były trudne, ludzie pieniędzy nie mieli, więc wrócił system zapłaty pracą, wymiana towarowa — tak ludzie dawno temu żyli, ten sposób zawsze był dobry i się sprawdzał. Kosić zboża Jakub nie bardzo potrafił, może jedynie trawę, ale odbierać za kosiarzem, ustawiać dziesiątki, podawać snopki na wóz, to wszystko wykonywał sprawnie. Zawsze przypominał, że odrabia otrzymane wcześniej dobro: a to jakieś ubranie, a to kawałek chleba, a to jajka…
Jedni odliczali sobie te przyniesione kiedyś dobra, drudzy machali na to ręką mówiąc, że nie pamiętają i znowu przynosił do domu różne podarunki. A to ziarna trochę, bo miał dwie kurki, a to masełko i znowu jajka, co bogatsi nawet mu płacili. W pewnym momencie Maleszko pomyślał, że chyba nigdy nie był tak bogaty jak tego lata. Zresztą trzy grządki, które zagospodarował za domem też przyniosły plon obfity. Można powiedzieć, że Jakubowi dobrze się powodziło, mimo, że nadal żył ubogo. Miał, bowiem wokół siebie jeszcze jedno bogactwo, a mianowicie grono ludzi mu życzliwych, chociaż źli też byli, jednak jak na razie nie mieli do niego dostępu.
Było niedzielne popołudnie i Maleszko siedział leniwie przed domem, oczy miał przymknięte, bo słońce było dość ostre. Nagle usłyszał kilka szczeknięć psa, ale nie rozpoznał czy to Baron szczekał. Otworzył oczy i zobaczył na drodze Wojtka a przy jego nodze pieska nieco większego od Barona. Zatem Jakub wstał i poszedł otworzyć furtkę, bo już była zamontowana, wczoraj z Wojtkiem zakładali. Furtka była piękna, bo tu i ówdzie były rzeźby. Większość z nich wykonał Jakub, ale Wojtkowi też pozwolił zostawić swoje znaki na furtce. Słupki, na których osadzona była furtka, miały na swoich szczytach rzeźby na wzór kolumn z budowli starożytnych, nigdzie we wsi nie było nawet podobnej furtki.
Jakub szeroko otworzył furtkę i faktycznie zobaczył pieska, grzecznie stojącego tuż przy nodze Wojtka.
— Dzień dobry wujku Jakubie, przyprowadziłem mojego Kajtka żeby zaprzyjaźnił się z Baronem.
— Dzień dobry Wojtuś, jak dobrze, że wpadłeś, bo już zaczęło mi się trochę nudzić.
Kajtek na znak Wojtka odbiegł od niego, obwąchał wszystkie kąty podwórka i zatrzymał się na widok Barona. Chyba ocenił, że ma przed sobą mniejszego, więc ostrożnie podszedł do niego, obwąchali się nawzajem i chyba się zaakceptowali. Widać było, że Baron uznał zwierzchnictwo Kajtka, bo nawet nie ruszył się, kiedy ten zaglądał do jego budy. Jedynie kot dał dyla za płot i przyglądał się przybyszowi przez szparę między szczebelkami płotu. W końcu wrócił pomału na podwórko, uznając zapewne, że kolega Barona powinien być również jego kolegą. Jakub i Wojtek cały czas uważnie obserwowali zachowania trójki zwierząt i również uznali, że jest dobrze.
— Wojtek, a ja dopiero dzisiaj zauważyłem w kościele, że ty jesteś ministrantem. Twój tata pozwala ci na to? Przecież on jest urzędnikiem państwowym.
— Ksiądz też kazał żebym się taty i mamy zapytał o pozwolenie, ale tata pozwolił. Tata powiedział, że skoro mamy religię w szkole, bo nastąpiła odwilż po 1956 roku to teraz można.
— A co to ta odwilż? Wiele razy słyszałem to słowo, ale nie wiem, o co chodzi. Czy ty Wojtek może wiesz?
— Ja też nie wiem za bardzo, co to znaczy. Tata powiedział, że przyjdzie czas to się dowiem, jak będę starszy, na razie mam nikogo o to nie pytać. A wiesz wujek, ksiądz pytał się o ciebie, bo zawsze cię widzi jak siedzisz w kąciku pod chórem i zawsze sam jesteś. To ja mu powiedziałem, że nazywam cię wujkiem i że ty uczysz mnie rzeźbić w drewnie i że już furtkę zrobiliśmy, że pokazałeś mi jak zrobić dobrze fujarkę i jeszcze parę innych rzeczy. Zdaje mi się, że nasz ksiądz chciałby się z tobą zobaczyć, ale nic dokładnie nie powiedział.
Jakub aż znieruchomiał, kiedy usłyszał, że on Wojtka uczy, że on w ogóle kogoś uczy, tak to Wojtek odbiera? To, że nieraz pokazał mu to i owo, to prawda, ale żeby zaraz uczył? Bardzo to poruszyło Jakuba, co nawet pewnie Wojtek zauważył. Skoro on to tak odbiera, to trzeba będzie się do tego przyłożyć, znaczy zacząć od podstaw a nie tak po łebkach. Przecież pamięta doskonale jak go przed wojną uczyli w szkole, we Lwowie. Zatem będziemy uczyć, skoro tak to Wojtek widzi. Ale przy okazji sam się się będzie uczył tej pięknej sztuki nauczyciela — pomyślał Jakub. A ksiądz? Pewnie i na niego przyjdzie czas, to się spotkają, na razie woli się nie napraszać.
— Powiadasz, że ja ciebie uczę? Nawet tego nie zauważyłem. Jeżeli tak, to musimy to robić porządnie a nie na wyrywki, zacząć od początku. Bardzo się cieszę. Wojna zniszczyła moje książki, ale w głowie coś tam zostało, to spróbujemy.
Przez jakiś czas Wojtek pobawił się jeszcze z oboma pieskami, jednak kot cały czas był nieufny, siedział, co prawda, na podwórku, ale w pobliżu szpary między szczeblami płotu — taka jego kocia natura. Były jednak liczne oznaki, że za niedługo skumpluje się z psami i tworzyć będą silną grupę. Wojtek jeszcze coś tam opowiadał o swoich szkolnych kolegach, a szczególnie o jednym, z którym się pokłócił, bo na wujka Jakuba mówił rusek. Jakub jednak uspokoił go, aby nigdy nie zwracał na to uwagi — znudzi mu się to przestanie. Taka jest natura takich urwisów, przecież pamięta to.
— Wujek, ja już muszę iść, bo po południu jedziemy z tatą na drugą wieś do cioci, tej od zmarłego wujka.
Pod koniec lata jeszcze jedno zdarzenie miało miejsce, które okazało się być brzemienne w skutkach. Przede wszystkim w dobrych skutkach, ale w końcu zdarzył się incydent dość przykry. Jakub Maleszko coraz częściej był zapraszany do stolarni. Już dawno odrobił swoje długi, teraz już w zasadzie chodził zarobkowo, aż w końcu Stefan Matula zaproponował mu stałe zatrudnienie, bo ktoś doniósł do Gminy, że stolarz zatrudnia pomocnika bez umowy. Jakub trochę się opierał, bo coś mu to przykrego przypominało, ale w końcu się zgodził pod warunkiem, że dalej będzie miał bardzo luźne powiązanie ze stolarnią, to znaczy bez konkretnych godzin. W praktyce jednak się okazało, że niekiedy cały dzień tam przebywał, bo majster Matula ciągle niedomagał. Któregoś dnia, kiedy Jakub przyszedł z samego rana, bo mieli do przestrugania grube foszty, majster powiada:
— Kuba, ty pewnie nie słyszał, że stara Lipkowa umarła wczoraj.
— Ano nie słyszał ja, a która to była?
— No wisz, ta, co to tobie te ubranie po swoim nieboszczyku podarowała, to świętalne, co w nim do kościoła chodzisz a niektóre chłopy już na ciebie mówią Lipka. Lipka dobry człowiek był i wszyscy go we wsi pamiętają, a teraz żona poszła za nim.
— No tak, pamiętam ją, nie tylko to ubranie, ale koszulę i krawat i buty w których ja do kościoła chodzę. Jednak przynosiła mi też chleb, masło i nieraz mięso z obiadu, kiedy ja jeszcze grosza nie miałem. Trzeba się będzie za nią pomodlić. Lipka na mnie mówią powiada pan? Tak to niech sobie powiadają, gorzej z tymi, co mnie ruskiem nazywają.
— Tak, tak, ma rację, pomodlić się trza, ale jest jeszcze jeden problem. Była tu u mnie jej wnuczka i pyta czy by ja jej trumny nie zrobił, bo nie stać ich na kupienie nowej. No i tu jest kłopot, bo ja by i zrobił, ale ja nigdy trumny nie robił. Czy ty by coś nie zaradził tej sprawie? Zapłaty chyba nie będzie, bo ja tej wnuczce odmówił wzięcia pieniędzy. Z jednej strony jedna gęba do karmienia mniej, ale ja nie wiem, kto teraz popilnuje te malutkie jeszcze dzieci. Ciężko będą mieli.
— Panie Stefanie, lepiej nie mógł pan trafić, zrobimy jej taką trumnę, że cała wieś będzie zadziwiona, co tam wieś, cała parafia będzie zadziwiona. A zapłata? To ja tej babci mam za co zapłacić a nie ona mnie, gdzie by ja myślał o jakichkolwiek pieniądzach, z góry mówię, że nie chcę ani grosza.
Jakub nieraz wspominał swoja pracę w stolarni na Wołyniu gdzie w zasadzie tylko trumny robił. Te wspomnienia były jednak bardzo przykre, bo w każdej ze zrobionych trumien widział ojca albo siostrę. On tych swoich najbliższych, tak naprawdę nigdy w trumnie nie zobaczył, nie wiedział nawet gdzie ich groby. Tym razem propozycja majstra Stefana Matuli wywołała w nim radość i inicjatywę.
— Kuba, ale pogrzeb pojutrze po południu. Damy radę? Znaczy się, zdążymy?
— Zdążymy, zdążymy tylko już musimy się zabrać do roboty. Tam za magazynem zostały jeszcze drewniane blaty to te kilkanaście desek na pewno się odzyska.
— W takim razie zamieniamy się rolami, Kubuś teraz ty tu będziesz majstrem, ja cię będę pokornie słuchał. Kto by pomyślał, że jeszcze na koniec nauczę się czegoś nowego w moim fachu.
Do wieczora mieli przygotowany materiał, czyli deski wyczyszczone i docięte na długość. O cokolwiek Jakub zapytał, pan Stefan wyciągał z zakątków warsztatowych, przynosił i ustawiał na widoku, żeby drugi raz nie szukać. Późnym wieczorem Jakub poszedł do domu. Idąc cały czas rozmyślał, coś mu nie dawało spokoju. Przyszedł mu do głowy pewien pomysł i tak się zastanawiał, czy go zrealizować czy dać sobie spokój.
Rano, kiedy spotkali się w warsztacie Jakub przyniósł coś zawiniętego w papier i bardzo delikatnie postawił na stole warsztatowym i rozłożył papier na boki. Stefan Matula patrzył o oczom nie wierzył, po prostu go zamurowało. Chodził dookoła i przyglądał się to z bliska, to z daleka. Po chwili się odezwał w te słowa:
— A ja dumał, czemu pod lasem prawie całą noc paliło się światło. Myślał ja, że ty zasnął ze zmęczenia i zapomniał zagasić i już miał ja iść do ciebie. A ty, po prostu, rzeźbił tego Chrystusa siedzącego na…, Na czym On siedzi i czemu on nie ma korony cierniowej. Ja widywał takie, ale zawsze byli w koronie. Ale gadaj zaraz, co ty wymyślił jeszcze!
— Skoro pan był w niedzielę w kościele to słyszał pan jak czytali Ewangelię o Chrystusie, któren przyszedł do przyjaciela Łazarza a ten od kilku dni umarł był. Chrystus wtedy gdzieś usiadł, bardzo się zadumał a nawet zapłakał, bo tak kochał swego przyjaciela. No i to jest ten zadumany i zasmucony Chrystus, który rozmyśla nad ludzkim losem, a ten akurat rozmyśla nad losem babci Lipkowej. Tak sobie to wymyśliłem, a kawał nocy mi zajęło rzeźbienie, to prawda, dobrze pan widział, świeciło się długo w moim domu. My tę figurkę na trumnie przymocujemy.
— Kuba, a ja myślał, że już cię dobrze ja poznał, a tu patrzaj, ty kazania w kościele mógłby głosić, ty gadasz, nie przymierzając, jak nasz wielebny. Wiesz, jak ty tak ładnie gadał, to mnie też pomysł do głowy się przyplątał. Myślę ja sobie, że przed samym wpuszczeniem trumny do grobu my Tego Chrystusa odepniemy od trumny i gdzieś w naszym kościele zostawimy, to wszystkim będzie przypominać obu zmarłych Lipków, bo dobre to ludzie byli. O Franciszku Lipce też nikt złego słowa nie powie, a i przy kościele się udzielał. To i ludzie obecne, co ich pamiętają, będą się mogły za nich pomodlić. Ja te sprawę biorę na siebie, bo ty proboszcza nie znasz i dzieci Lipków też nie znasz. Jeszcze dzisiaj wieczór to załatwię.
Zabrali się ostro do roboty. Majster Matula całkowicie poddał się kierownictwu Jakuba i pokornie wykonywał wszystkie polecenia, chociaż niektóre nawet wyprzedzał, co Jakub kwitował uśmiechem. Robota paliła im się w rękach. Nie było zbyt dużo czasu na dodatkowe rzeźby po bokach trumny, ale Jakub też sobie doskonale z nimi poradził. Wybrał najcieńsze kawałki desek, ołówkiem narysował na nich rozłożyste lilie a potem, co się dało przyciął na pile elektrycznej, trochę piłką ręczną, trochę poprawił dłutkiem, majster wyczyścił to papierem do gładkości i lilie były jak żywe. Lilie przykleili do boków trumny. Na wieku trumny było specjalne miejsce, gdzie będzie przymocowany czterema wkrętami figurka. Pod wieczór trumna była gotowa w stanie surowym, chociaż co to znaczy stan surowy dla trumny, trochę to śmiesznie brzmiało, bo to ani mebel ani drzwi, nic użytkowego. Jednak Matula kręcił się, kręcił i nagle powiada:
— Zdałoby się pomalować, co? Robota zrobiona a nie pomalowana choćby lakierem, jakże to…
— Skoro jest lakier, to pomalujemy, czemu nie — poparł pomysł Jakub.
— Jest, ale jest to bardzo śmierdzący lakier, chociaż szybko schnący. Myślę jednak, że ten smród nieboszczce nie zaszkodzi, co najwyżej robale szybko nie podejdą — zażartował na swój sposób Matula.
W trakcie tego malowania drzwi do stolarni się otworzyły i stanął w nich sołtys z garnkiem w ręce.
— Dobry wieczór, byłem przekonany, że wy tu obaj w robocie. Wojtek dwa razy pod lasem był i powiada, że wujka ciągle nie ma, więc się domyśliłem, że tu Kubę znajdę. Przyniosłem wam trochę zupy z obiadu, bo pewnie nic nie jedliście. Ale wyjdźcie przed warsztat, bo tu taki smród, że zupa nie smakowałaby wam.
— O, władza na kontrolę przyszła, witaj Heniu i Bóg ci zapłać, że pomyślałeś o nas. — To Matula swoim tubalnym głosem się odezwał.
Kiedy oni jedli na trawie, sołtys obszedł dookoła ich wyrób i cały czas kręcił głową nie dowierzając swoim oczom. Oglądał dokładnie każdy detal, a więc kolumienki na narożach wieka trumny, piękne lilie po bokach a w końcu wzrok jego spoczął na figurce. Długo tak się przyglądał zachodząc z prawa, a to z lewa i cały czas głową kręcił. Na koniec, kiedy słyszał, że łyżki skrobią już po pustym garnku, powiedział:
— Sam widziałem twoje niektóre wyroby w domu, Wojtek pieje na temat twoich umiejętności cały czas, ale nawet w połowie ja nie podejrzewałem cię Jakubie o takie umiejętności. Nie znam się na rzeźbiarstwie ani na stolarce, ale to, co widzę robi na mnie ogromne wrażenie i myślę, że to jest już sztuka.
— No Heniu, dziękuję ja tobie, że ty to tak ładnie powiedział, ja już nie będę musiał, bo bym tak nie powiedział. Wyręczyłeś mnie. A zupa była bardzo dobra i ja ci teraz dziękuję w imieniu swoim i Kuby. Skoro tu padło tyle wielkich słów to w czasie tej roboty ja sobie coś umyślił, coś, co powiem w obecności władzy, bo może taka sytuacja się szybko nie powtórzyć.
Śmiech spowodowany pierwszą częścią wypowiedzi majstra Matuli teraz nagle zamilkł. Wisiało w powietrzy coś bardzo ważnego. Zarówno sołtys jak i Jakub zamilkli i czekali na to, co ten Matula powie. Matula zaczął powoli, niemal cedząc słowa i widać było, że od dawna ten pomysł rozważał:
— Widzicie moi drodzy, że ja już stary, sił coraz mniej a roboty w moim warsztacie nie brakuje. Ludzie do mnie przychodzą nawet z okolicznych wsi, dlatego ja uprosił Jakuba, aby pomagał, za co otrzymuje zapłatę i stosowna umowę posiada, bo jak obaj wiecie są tacy, co mi na ręce patrzą. Wiecie jak załatwili kowala w sąsiedniej wsi. Kuźnia została przejęta przez państwo, bo starego Antoniego domiarami zniszczyli i teraz koń ma wyznaczone godziny przyjęcia i w kolejce musi czekać na podkowę. Tyle tam instrukcji i pouczeń, że kto to przeczyta koniowi? No chyba, że go samego nauczą czytać, znaczy konia. Wredne to, ale widać, bywają ludzie zawistni a i donosiciele wszędzie są. Wiemy, kogo osoba Kuby w oczy kole, ale w tej chwili ja nie o tym chciał. Chociaż o tym tez przyjdzie czas pogadać. Nie mam ja nikogo, komu by ten warsztat przekazać mógł, więc aby jego nie upaństwowili, to ja by zapisał go na obecnego tu Jakuba i przy nim, dopóki będę mógł dalej robił i spokojnie żywota dopełnił. Ja nie chcę odpowiedzi od Kuby zaraz, bo to trzeba po urzędowemu obadać i tym byś się Heniu zajął, prawda? Na razie niechby to, co mówię tylko w naszych głowach zostało. Ja ci Heniu powiem jeszcze tylko, że ja nawet nie marzył o takim pomocniku jak Kuba. Gdzie by ja pomyślał, że na stare lata ja jeszcze trumny nauczę się robić!
Ostatnie zdanie wzbudziło u wszystkich śmiech, ale za chwilę wszyscy spoważnieli. Problem, który majster Matula przedstawił nie był łatwy, bo na drodze różne przeszkody stały, których on sam się tylko domyślał a sołtys je znał doskonale, bo podobny przypadek już kiedyś przerabiał w praktyce. Niby to Matula tylko żonę miał przy sobie, ale wnuczek gdzieś tam studiuje, a córka pracuje w fabryce i mieszka trzy wsie dalej, wszyscy oni ojców rzadko odwiedzają. Kiedy jednak zacznie się sprawa spadkowa, każde z nich rękę wyciągnie, trzeba o wszystkim pomyśleć.
Pierwszy odezwał się Jakub: — Jeszcze my nie pokonali pierwszej niespodzianki z trumną a tu już druga. Powiem, że pan Stefan zaskoczył mnie mile, bo tyle słów dobrych usłyszał ja. Jednak, jak już majster wspomniał, trudna to droga, i na niej ja się nie znam ani trochę. Propozycję wysłuchawszy nie odmawiam, ale tylko tyle mogę powiedzieć. Tego nijak sami nie rozstrzygniemy, więc na razie to my zakończmy robotę na dzisiaj a tę sprawę zostawmy, na kiedy indziej, jutro pogrzeb, trzeba zdążyć.
— Na dzisiaj to ja też nic więcej nie powiem, bo na ten temat my z majstrem już rozmawialiśmy jeszcze zanim Jakuba my poznali. Przyjdzie czas to wrócimy do tematu, na razie ja muszę pogadać z tym i owym i nabrać orientacji w temacie.
Sołtys był bardzo powściągliwy w wypowiedzi i niczego nie obiecywał, znał, bowiem urzędy i zasiadających tam urzędników. Ileż to razy coś się dało załatwić a innym razem ani rusz: nie wolno, przepisy nie pozwalają…
Ciemno się już robiło, majster uchylił górne lufciki, aby trumna się wywietrzyła i poszli do domu: Jakub Maleszko skierował się pod las a majster i sołtys w drugą stronę, bo mieszkali obok siebie niedaleko od stolarni. Najwięcej radości z zakończonej roboty miał piesek Baron, który cały czas warował przy furtce czekając na swojego pana. Gdy go zobaczył już na drodze omal nie oszalał z radości, nawet kot przybiegł na spotkanie.
Na drugi dzień Jakub wczesnym rankiem poszedł do stolarni, bardzo go interesował widok wczorajszej roboty przy świetle dziennym. Majster Stefan już tam był i pootwierał drzwi na przestrzał, aby jak najszybciej ulotnił się ten ostry zapach lakieru. Kiedy przyszedł Jakub, efekt był już odczuwalny. Popatrzyli obaj na wyrób, czyli na trumnę, potem popatrzyli na siebie z lekkim uśmiechem, co oznaczało, że robota była udana i na czas, czyli sukces.
Karol Wrona przyjechał po trumnę, z którą miał jechać do domu zmarłej, potem do kościoła i w końcu na cmentarz. Został do tego wybrany, bo miał najładniejsze półkoszki, czyli chłopski wóz w wersji reprezentacyjnej. Na wesela też tym wozem jeździł wożąc parę młodych.
We wsi już od rana się rozniosło, że babcia Lipkowa będzie miała trumnę jak królowa, od rana wielu podchodziło do stolarni żeby zobaczyć, bo drzwi były otwarte na oścież. Wiadomość rozeszła się natychmiast i kiedy Karol Wrona wiózł trumnę do Lipków, wielu stało przy płocie i oglądało. Na pewno tylko, dlatego wielu pójdzie na popołudniowy pogrzeb, bo zarówno Franciszek Lipka jak i jego zona zasłużyli sobie, aby wieś pożegnała ich godnie.
Na długo przed pogrzebem majster Stefan Matula był zarówno u rodziny zmarłej jak i u proboszcza i przedstawił ustaloną z Jakubem sprawę. Rodzina się zgodziła, a ksiądz aż się ucieszył, bo czegoś podobnego się nie spodziewał. Wypytał majstra Matulę o wszystko, a szczególnie o wykonawcę figurki, której tak naprawdę jeszcze nie widział.
Około trzeciej po południu, cała wieś wyległa, a w rejonie domu Lipków nie dało się nawet przejść środkiem drogi. Napewno, w pierwszym rzędzie, szacunek dla zmarłej to sprawił, ale ciekawość, jaką to trumnę babcia Lipkowa będzie miała, też w dużym stopniu się do tego przyczynił. Każdy chciał z bliska zobaczyć tę trumnę, o której już od wczoraj głośno było.
Ksiądz modły w domu odprawił i bryczką dwukonną zawieźli go do kościoła, natomiast Karol Wrona swoim wozem, bardzo powoli wiózł trumnę — teraz już ze zmarłą w środku. Jechał tempem spacerowym, tak, aby wszyscy nadążyli. Do kościoła było około dwa kilometry.
Msza była bardzo uroczysta, w asyście był też wikary, proboszcz wygłosił piękne kazanie wspominając zmarłą ale nie tylko. Wspomniał również jej zmarłego dwa lata temu jej męża Franciszka. Co prawda zmarłym nie powinno się wypowiadać ich grzechów publicznie, ale gdyby nawet, to tym dwojga Lipkom trudno by było wypominać coś złego, bo całe życie żyli w zgodzie i po bożemu.
Ksiądz na koniec trumnę ze zmarłą okadził a potem pokropił, a kropił chyba dwa razy obchodząc trumnę, bo cały czas oczy wlepione miał w tego umieszczonego na szczycie trumny Chrystusa, czyli rzeźbę Jakubową. Teraz, kiedy główne światło z kościelnego żyrandola padało akurat na tego zadumanego Chrystusa, doskonale widać było Jego smutek na twarzy, a może bardziej zadumę nad ludzkim losem. Majster Stefan też to zauważył, bo siedzieli razem z Jakubem bardzo blisko katafalka. W pewnej chwili Jakub usłyszał: — Ależ ci to, doskonale wyszło Kubuś, Chrystus jak żywy…
Na koniec popis dał jeszcze organista. On chyba musiał całe wczorajsze popołudnie ćwiczyć głos, bo zaśpiewał pięknie i donośnie a z organów wydobył wszystko, co było możliwe:
„…Anielski orszak niech twą duszę przyjmie
Uniesie z ziemi ku wyżynom nieba
A pieśń zbawionych niech ją zaprowadzi
Aż przed oblicze Boga Najwyższego.”
Pobiegło po całym kościele i wokół bo drzwi były otwarte. Nikt nie był w stanie podchwycić tej pięknej pieśni żałobnej, ona przytłaczała. Ksiądz, który już miał wejść do zakrystii przystanął i słuchał do końca, chyba nie doceniał dotąd możliwości swojego organisty. Wydawało się, że tych czterech młodych chłopaków, którzy stali w tej chwili przy trumnie, aby ją podnieść, to ten orszak i babcię Lipkową ku wyżynom nieba poniosą. Niejedna osoba wycierała teraz łzy, chyba nikt nie wstydził się tych łez.
Po wyniesieniu trumny z kościoła okazało się, że Karol Wrona gdzieś odjechał, a młodzi niosą trumnę w kierunku cmentarza, za nimi szła druga czwórka gotowa przejąć trumnę w połowie drogi. Jednym z tych w tej drugiej czwórce był Jakub Maleszko, który w ostatniej chwili poprosił, aby mu pozwolili, wtedy jeden się wycofał a wszedł w jego miejsce Jakub. Zaraz za nimi utworzyła się trzecia czwórka, chociaż do cmentarza było tylko pół kilometra. Ludzie to widzieli, a ktoś nawet głośno powiedział: — Oj tak, zasłużyła sobie żeby ją chociaż ten kawałek, na rękach nieść a nie wieźć.
Jak się okazało, Karol ze swoim wozem stał już pod cmentarzem, bo miał po pogrzebie zabrać księży, aby ich odwieźć na plebanię. Na cmentarzu, po zakończeniu modlitw, tuż przed wpuszczeniem trumny do grobu, podszedł stolarz Stefan Matula do trumny, wyciągnął z kieszeni śrubokręt i kilkoma wprawnymi ruchami odkręcił figurkę Chrystusa a na jej miejscu przymocował wiązankę polnych kwiatów, które dotąd cały czas trzymał w ręce.
Pod cmentarzem Karol czekał już na wozie, w którym ułożył już siedzenia dla pasażerów, jako że miał teraz wieźć samego proboszcza. Proboszcz siedząc już na wozie powiada do Karola:
— Karol, a przywołaj tych majstrów stolarskich, chciałbym im podziękować za tę robotę, rodzina zmarłej na pewno nie ma do tego teraz głowy.
Karol stanął w wozie i rozglądnął się dookoła. W oddali zobaczył rosłego Stefana Matulę a obok niego szedł Jakub. Karol poczekał aż ich spojrzenia się spotkają i machnął w ich stronę ręką wskazując na wóz. Stefan zorientował się, że są przywoływani, więc pociągnął za sobą Jakuba i poszli w stronę wozu. Kiedy już doszli do wozu, odezwał się proboszcz:
— Panowie, zapraszam was do naszego wozu, zmieścicie się jeszcze, chciałbym wam — po drodze — coś jeszcze powiedzieć.
Matula miał trochę kłopotów z wgramoleniem się na wóz, ale Jakub go popchnął a proboszcz podał rękę i już siedział a przy nim na trzeciej ławce usadowił się Jakub. No i znowu zaczął ksiądz proboszcz:
— Obu wam, moi drodzy chcę serdecznie podziękować za wykonanie tego elementu liturgii pogrzebowej, jakim jest trumna zmarłej osoby. To, czego dokonaliście całkowicie przeszło moje wyobrażenie. Szczególnie chcę podziękować panu Maleszce za ten drobny, ale jakże wymowny element w postaci figurki Pana Naszego. No i dziękuję jeszcze za tę piękną inicjatywę pozostawienia tej rzeźby w naszym kościele, która niewątpliwie jest dziełem sztuki. Wiecie, kiedyś pewien malarz postanowił namalować Chrystusa i malował go cały czas klęcząc. Wtedy ukazał mu się Chrystus i powiada: — Ty mnie nie maluj na kolanach tylko porządnie! Zapewne, tym razem pan Jakub tak go rzeźbił — porządnie…
Wszyscy się gromko zaczęli śmiać i po chwili odezwał się majster Stefan nadal jeszcze śmiejąc się:
— Z tego, co się domyślam, to Kuba na pewno nie rzeźbił klęcząc, bo by nic z tej roboty nie wyszło… Znowu wszyscy się zaśmiali. — On musiał używać stołu. Ale to jeszcze nieskończona robota, bo do rzeźby trzeba jeszcze dorobić podstawkę, jeżeli ma stać na jakimś stole lub dorobić jakieś mocowanie gdyby trzeba było zamocować ją na ścianie. To już musi ksiądz nam powiedzieć.
— Powiem, powiem, tylko się trochę zastanowię, bo to poważna decyzja i musi być spokojnie przemyślana a może i nawet przemodlona. Ciekaw jestem skąd ten pomysł przyszedł naszemu artyście i gdzie się tego nauczył.
Jakub, który dotąd milczał i tylko uważnie przysłuchiwał się rozmowie, poruszył się i niemal po cichu, bardzo skromnie powiedział:
— Źródła pomysłów nawet szlachetnych bywają różne, jedne niemal z nieba inne bywają nawet spod ziemi, dlatego na razie zostawmy ten temat, bo tu duży kontekst potrzeby jest, być może kiedyś księdzu opowiem, bo przecież, co tydzień się widujemy, wystarczy palcem kiwnąć. Natomiast tej sztuki ja się nauczył we Lwowie. Była taka średnia szkoła z maturą, coś jak liceum, ale rzeźby i malarstwa tam uczyli, taka szkoła gdzie my z siostrą chodzili, tyle, że ona młodsza i malarstwa się uczyła.
— No proszę, to lwowska filozofia: powie, nie powie, ale powie. A tę szkołę to ja znam! Mój kolega z seminarium religii tam uczył, ale sowiety go w Brygidkach zamęczyły.
— Taż on mnie uczył do samej matury, nie wiedziałem, że taką śmiercią umarł… W tym momencie Jakub posmutniał — usłyszawszy tę wiadomość — i już nic nie mógł powiedzieć.
Na siedzeniu przed Jakubem siedział Matula z organistą i oglądali tę rzeźbę, co dopiero zdjętą z trumny. Organista oglądał z wielką ciekawością. W pewnym momencie Matula powiada do niego:
— Ej Wacek jak ty dzisiaj zaśpiewał to chyba wszyscy anieli byli poruszone w niebie. Ty powinien chyba, w jakiej operze występować. Ty mnie dzisiaj bardzo wzruszył.
— Oj to prawda — odezwał się ksiądz siedzący przed nimi — i mnie on zaskoczył, Wacław jak zechce to potrafi, już nieraz tak bywało.
Teraz organista był dumny jak paw, nie spodziewał się, że jego śpiew wywrze takie wrażenie na ludziach. Odparł, więc:
— Skoro ja się dowiedział, że tacy artyści tu będą, to i ja chciał do nich dołączyć. Muszę wam jednak powiedzieć, że takie śpiewanie nie jest na zawołanie, trzeba było się przygotować, a potem trochę wysiłku włożyć.
Nawet się nie spostrzegli, że byli już przed plebanią. Proboszcz z wikarym i organistą zeszli z wozu, a Matula i Maleszko podsunęli się bliżej furmana, bo przed nimi było jeszcze kawał drogi. Jednak ksiądz proboszcz podszedł jeszcze do wozu i po krótkim namyśle zwrócił się szczególnie do Jakuba:
— Dziękuję wam raz jeszcze za wszystko w imieniu swoim i rodziny zmarłej, natomiast do ciebie Jakubie, mój przyjacielu ze Lwowa mam zaproszenie. Mam pewien pomysł, który chciałbym ci przedstawić, dlatego zapraszam cię kiedyś na plebanię, na obiad i małe spotkanie, wtedy wszystko powiem. Stefana też zapraszam jak zechce. Podam wiadomość przez Wojtka.
— E, co tam ja. Może Kuba się będzie spowiadał, to co ja będę jego grzechy słuchał, ja się ich domyślam.
Proboszcz doskonale zrozumiał, co Stefan miał na myśli, obaj przecież mieli, choć krótką, to jednak mieli przeszłość kresową. Tylko Kuba nie bardzo się domyślał, o co może księdzu chodzić. Zbyt dużo w ostatnim czasie musiał przełknąć różnych emocji. A to propozycja spadku od Stefana Matuli, a to ten pogrzeb i robota niemal na tempa, a teraz znowu coś? Wiedział, że kiedy majster Matula był u proboszcza przed pogrzebem, to o czymś ważnym rozmawiali, ale jemu nie chciał nic z tego powiedzieć. Powiedział jedynie, że jak przyjdzie czas to się sam dowie i to sam proboszcz mu o tym powie.
Lato już się kończyło, ale powiadali we wsi, że jagody jeszcze są w lesie. Jakub Maleszko akurat nie miał ani pilnej, ani ciężkiej roboty, więc postanowił się wybrać do lasu. Z drugiej strony, mieszkał pod samym lasem a do lasu chodził bardzo rzadko, chyba jedynie wtedy, gdy trzeba było przygotować drewna opałowego, które mu gajowy wyznaczał. Natomiast pójść tak sobie, trochę po drzewach popatrzyć, śpiewu ptaków posłuchać, a szczególnie stukania dzięcioła, którego stukot szczególnie był piękny i ciekawy w lesie, to na to wszystko jakoś czasu nie było. Ponadto jeszcze Baron się ucieszy, bo lubił po lesie gonić, chociaż od jakiegoś czasu, samotnie w las się nie zapuszczał, bo pewnie czegoś się wystraszył. Czego mógł się wystraszyć Jakub nie wiedział, chociaż mógł to być równie dobrze jakiś ptak, który tuż przed psim nosem wyfrunął z trawy. Baron, mimo że nosił imię wysoko urodzonego był bardzo bojaźliwy, zresztą to był jeszcze bardzo młody piesek.
Jakub przypiął do pasa słoik na sznurku, zawołał pieska i poszli do lasu. Kota nigdy nie zapraszał na żadne wymarsze ani spacery, bo ten miał swoje zasady, nieprzeniknione w swojej treści zasady i raz podążał za swoim gospodarzem i psem, innym razem nawet nie drgnął. Od czego to zależało? — Kuba nieraz się nad tym zastanawiał, ale w końcu orzekł, że ten kot sam nie wie i dał spokój tym zbytecznym rozmyślaniom.
Dopiero dzisiaj, kiedy Jakub wszedł do pobliskiego lasu bez sprecyzowanego powodu, bo jagody były tylko celem ubocznym, dopiero teraz odczuł piękno lasu i to już na samym początku. Patrząc na pnie ogromnych sosen, nieco ich kontemplację zaburzał mu warsztat stolarski, w którym już na stałe pracował. Zaraz się nasuwało pytanie ile to by desek z tego zrobił i tak dalej. Jednak natychmiast odpędzał te myśli, przecież nie po to tu przyszedł.
W końcu objawił się, był ktoś kogo miał nadzieję spotkać, chociaż w ogóle go nie widział a jedynie słyszał — to był dzięcioł. W pewnym momencie ustalił, na którym drzewie siedzi, ale go jeszcze nie zobaczył. Zatem zaczął krążyć powoli wokół tej sosny i cały czas patrzył w górę. Nagle ściszonym głosem wyrwało mu się: Jest! Tak samo jak u nas — pomyślał Jakub. Terkot, krótkie serie terkotu niczym z karabinu maszynowego, znał jeden odgłos i drugi, przy czym ten drugi wzbudzał strach. Terkot dzięcioła to przyjemność, chociaż nie w każdym lesie brzmiał tak pięknie jak właśnie teraz, tu w jego lesie. Że też go dotąd nie słyszał, przecież to niedaleko domu. No tak: „Macie oczy, a nie widzicie, macie uszy a nie słyszycie”, gdzieś to Jakub słyszał, ale kiedy to było? Najpewniej jeszcze przed wojną. Nieraz mózg przepełniony wieloma sprawami powoduje wyłączenie tych funkcji, człowiek ślepnie albo głuchnie na pewne sprawy. Gdyby nie dzisiejszy spacer, pewnie dawno by zapomniał, że zapominanie zobojętnianie to ludzka rzecz. Gdy człowiek na coś obojętnieje to w to miejsce rodzą się w nim inne cechy, na przykład może stać się zabójcą lub jeszcze, czym innym. Przeważnie tak jest, że dobre cechy wypierane są u człowieka przez zło, tylko przez zło. Gdy tak się stanie, powrót do sytuacji pierwotnej staje się bardzo trudny, przeważnie musi być powodowany wstrząsem.
Piesek miał nie mniejszą radość z tego spaceru, niż jego pan. Gonił dookoła jak opętany, jednak, gdy się zbytnio oddalił, dawał sygnał szczekając kilka razy i już był widoczny. W pewnym momencie Baron zaczął szczekać jakby kogoś atakował. Po chwili przybiegł do Jakuba szczekając cały czas w tamtym kierunku, wyglądało jakby chciał coś pokazać. Jakub poszedł w tamtym kierunku i co się okazało? Baron odgrzebał jeża, który na pewno spał między korzeniami i wąchając go pokuł się niemiłosiernie. Jeż zwinął się w kłębek i Baron, co się do niego zbliżył to się ukłuł. Okazało się, że również dla psa wycieczka miała walory poznawcze, a co zaś tyczy jeża, były to walory boleśnie poznawcze.
Jagody też były i po niezbyt długim chodzeniu miał już pełny słoik. Zastanawiał się, co on z tych jagód potrafi zrobić. Skoro umiał robić ciasto na pierogi, to będą pierogi z jagodami. Dzisiaj ma przyjść Wojtek to go poczęstuje i sam poje, bo wyjdzie chyba ze dwadzieścia pierogów. Jakub pamiętał jak mama robiła pierogi a oni z siostrą podkradali po jednej jagódce.
W końcu wrócili obaj z psem do domu, a Jakub zabrał się natychmiast do robienia ciasta na pierogi. Kiedy pierogi już się gotowały, zjawił się Wojtek z jakimś zawiniątkiem i z bardzo zafrasowaną miną. Jakub natychmiast postanowił odwrócić jego uwagę od problemu, z którym przyszedł. Na twarzy Wojtka bowiem malowały się męki twórcze, coś mu nie dawało spokoju, co Jakub natychmiast rozpoznał. Przywitał go i postanowił przekierować uwagę Wojtka, na coś, co w tej chwili było ważniejsze od wszystkiego, ze sztuką włącznie. Popatrzył na gotującą się wodę z pierogami a potem na zegarek i powiada:
— Wojtek odłóż narazie, co tam masz, to cię nauczę jak się robi pierogi, nawet wielki artysta o pustym żołądku niewiele jest wart.
Po kilku minutach Jakub wyjął sześć ugotowanych pierogów i natychmiast wrzucił do wody następną porcję. Rozłożył na talerzyki i zaczęli jeść. Wojtkowi od razu poprawiła się mina a trzy pierogi zniknęły w mgnieniu oka. Powiedział:
— Wujek, nie wiedziałem, że ty potrafisz robić takie pierogi, smakują jak te, co moja mama robi. A tak naprawdę, to, czego ty nie potrafisz? Chyba wszystko!
— Widzisz Wojtek, to, czego człowiek się uczy w życiu wynika zawsze z dwóch rzeczy: albo człowiek ma talent i chce go rozwijać, bo to coś lubi, albo też życie go zmusza i chcąc przetrwać musi wzbudzić w sobie bardzo wiele umiejętności, nieraz tych najprostszych. W moim życiu było najpierw to pierwsze, ale potem nastąpiło to drugie i to nie dzięki temu pierwszemu te pierogi ci tak smakują, a dzięki temu drugiemu, zrozumiałeś mnie?
Wojtek słuchał wujka jak na lekcji w szkole, nawet przestał jeść w tej chwili i jeszcze kilka chwil minęło zanim Wojtek kiwnął głową i padło słowo „tak”. Wujek niezbyt często, ale niekiedy wygłaszał Wojtkowi takie swoje mądrości będąc przekonanym, że one do Wojtka dotrą a i swój ślad pozostawią na trwale. Wojtek chłonął takie wywody a potem nawet rozmyślał nad nimi w samotności i w efekcie stawał się spokojniejszy, wiele rzeczy przyjmował z pokorą a nawet ze zrozumieniem, co wielu starszym przychodziło z trudnością.
Jeszcze dwa razy wyjmowali z garnka pierogi i wszystkie znikały. Wojtek wreszcie powiedział, że tak się najadł, ze więcej już nie zje ani jednego.
— Bo nie ma już ani jednego pieroga, mój drogi, wszystko zjedliśmy. Teraz napijemy się herbaty a potem zapoznasz mnie z tym swoim problemem, z którym dzisiaj przyszedłeś dobrze?
Wojtek pił herbatę wielkimi haustami, aby jak najszybciej przedstawić swój problem. Rozpakował swoją tajemnicę, którą była rzeźba Chrystusa i pokornym głosem powiada:
— Wujek pomóż mi, bo to już trzeci kawałek drewna i ciągle mi nie wychodzi, bo albo garb na plecach mi wychodzi, albo broda zbyt wąska i długa, co chwilę, co innego…
Jakub przypuszczał, że prędzej czy później z tym problemem Wojtek przyjdzie, bo majster Stefan mu mówił, że widział Wojtka u Lipków przed pogrzebem. Tyle, że on nie modlił się z innymi, ale cały czas wpatrzony był w rzeźbę na wieku trumny, które stało z boku, oparte o ścianę. Wszystko było tak, jak przewidział, przypomniały mu się jego męki, której efektem był szereg figurek rozstawionych w pokojach, w jego dawnym domu kresowym. Wojtek czekał cierpliwie na to, co wujek na to powie, starał się zachować spokój. W końcu Jakub odstawił pracę Wojtka na stół i powiada z lekkim uśmiechem:
— Jakbym siebie zobaczył, wszystko mi się przypomniało. Widzisz Wojtuś, ty chciałeś zrobić coś podobnego do mojej rzeźby, chciałeś mnie naśladować, co ci się chwali, ale obrałeś drogę niedobrą. Bardzo podobny błąd ja też kiedyś zrobiłem, kiedy jeszcze do szkoły chodziłem, dawno temu, przed wojną. Chciałem zrobić kilka jednakowych rzeźb na pamiątkę: dla siostry, dla taty, dla kolegi z sąsiedztwa Igora. Wiesz, one nie wyszły jednakowe, chociaż tak się starałem i zostały w domu. Wojtek, ty mnie nie naśladuj, bo to nie będzie sztuka tylko manufaktura. Ty się bardziej skupiłeś na tym żeby zrobić tak samo jak ja, aniżeli na tworzeniu dzieła wedle swoich umiejętności i swoich przemyśleń. Z moich doświadczeń korzystaj i to mnie ucieszy, ale jeżeli chcesz być twórcą, czyli artystą, to rób to, co ci serce dyktuje, rób swoje a nie kopiuj innego. Widzisz, ja sam siebie kiedyś chciałem skopiować i też się nie udało. Powiem ci, że jest pewien sposób na idealne kopiowanie i być może, kiedyś będziesz miał narzędzia do tego celu.
— A co to takiego? — Wojtek nie wytrzymał żeby natychmiast nie zapytać.
— To aparat fotograficzny, na pewno go kiedyś sobie kupisz. Tymczasem nic na siłę, bo się zniechęcisz, jak niegdyś wnuczek stolarza. W niczym się nie zakleszczaj, bądź wolny, słuchaj bardziej serca niż rozumu, nie marnuj talentu na kopiowanie.
Jakub zauważył, że jego słowa trafiają na podatny grunt, Wojtek się uspokoił, nawet uśmiech na jego twarzy się pojawił, co dla wujka Kuby było dobrą oznaką. Jeszcze zanim Wojtek przyszedł, Jakub rozmyślał, co powiedzieć, jak postąpić, aby Wojtka nie zrazić, bo podejrzewał, z czym Wojtek przyjdzie. Zatem udało się, z czego Jakub był najbardziej zadowolony.
Baron cały czas siedział przy Wojtku, a ten nieustannie gładził go ręką, co piesek uwielbiał i każdorazowo, kiedy Wojtek przychodził do wujka Jakuba, Baron natychmiast siadał koło niego. Kuba patrząc pomyślał: — Dobry chłopak, nawet ta psina o tym wie…
— A teraz Wojtek, chodź ze mną to coś zobaczysz, na pewno się zdziwisz, bo tego u mnie jeszcze nie widziałeś…
Wyszli obaj za dom, a tam chodziły dwie małe kurki i kogucik. Wojtek jak to zobaczył, aż podskoczył z radości. Kury chodziły po wydzielonej części ogródka. To wydzielenie było raczej po to, aby kurki przyzwyczaiły się do miejsca. Miały już nawet kurnik, który był niewiele większy od psiej budy, też prowizoryczny. Wojtek wykrzyknął:
— A skąd się one wzięły? Wujek był na targu?
— Ależ skąd, wnuczki zmarłej Lipkowej przyniosły i powiedziały, że babcia by tak chciała, więc co miałem robić? Przyjąłem, podziękowałem i już, nawet mały worek ziarna przyniosły na początek.
— No tak, babcia chciała, a ten Chrystusik, co na trumnie siedział to co, to on pewnie kazał…