E-book
12.6
drukowana A5
26.28
Jak zostałam Zołzą

Bezpłatny fragment - Jak zostałam Zołzą


Objętość:
60 str.
ISBN:
978-83-8414-478-7
E-book
za 12.6
drukowana A5
za 26.28

O Autorce

Kobieta, która przeszła przez wiele życiowych zakrętów, upadków i wewnętrznych burz. Przez długi czas szukała siebie w miejscach, gdzie jej nie było — w oczach innych, w oczekiwaniach, w ciszy własnego serca. Dopiero gdy odważyła się wybrać siebie, stanąć do walki o własną prawdę, zaczęła naprawdę żyć. To właśnie miłość — do samej siebie i do mężczyzny, który pokochał ją bezwarunkowo — pomogła jej wrócić do domu, który miała zawsze w sobie. Jako żona, matka, kobieta i partnerka — odnalazła swoje miejsce. Dziś, z wdzięcznością i siłą, którą zbudowała cegła po cegle, idzie dalej. Rozwija się, tworzy, inspiruje. Jej pasją jest wspieranie innych kobiet w drodze do siebie — tych, które jeszcze nie wiedzą, że mają prawo być wolne, szczęśliwe i spełnione. Bo każda kobieta zasługuje na to, by odzyskać swój głos. I każda może go odnaleźć — na nowo, po swojemu, we własnym rytmie.


Dla mojego Męża Zbyszka

Za każde „dasz radę”, kiedy sama w siebie nie wierzyłam.

Za to, że widzisz we mnie więcej, niż ja czasem dostrzegam.

Za to, że jesteś nie tylko moim mężem, ale też przyjacielem, partnerem,

kreatywnym współtwórcą — zawsze blisko, zawsze z sercem.

To dzięki Tobie miałam odwagę napisać tę książkę.

To Ty podszeptałeś mi, żebym opowiedziała tę historię.

Z miłości rodzą się największe rzeczy. Ty jesteś jej źródłem.


Dla moich Przyjaciółek Kasi, Oli i Kariny

Za obecność — czułą, wierną i prawdziwą.

Za kobiecą siłę, którą przekazujecie szeptem i śmiechem.

Za herbaty, łzy, śmiech do łez i milczenie, które rozumie więcej niż słowa.

Jesteście moim kompasem i lustrami. Dzięki Wam mam odwagę być sobą.


I dla moich Synów — Eryka i Maksymiliana

Moje serca. Moja nadzieja.

Marzę, byście kiedyś przeczytali te słowa i poczuli dumę.

Byście zobaczyli w swojej mamie kobietę, która się nie poddała.

Która uczyła się życia od nowa — z miłością, z odwagą, z pasją.

Niech ta historia będzie dla Was drogowskazem.

Bo najpiękniejszą spuścizną, jaką mogę Wam zostawić,

jest prawda o sobie i wiara, że zawsze można zacząć od nowa.


List do Ciebie, Droga Czytelniczko


Witaj w Mojej przestrzeni, w świecie Zołzy.


Przed Tobą książka, która nie tylko opowiada historię czterech kobiet, ale również jest zaproszeniem do głębszej podróży — podróży do siebie samej, do swoich marzeń, pasji i odwagi, by je realizować. Każda z nas w tej książce ma swoją historię, ale w rzeczywistości to Ty jesteś bohaterką tej opowieści.

Bo każda z nas to Zołza. To kobieta, która nie boi się stawić czoła wyzwaniom, która wie, że najtrudniejszą, ale i najpiękniejszą podróżą, jest ta ku sobie. Zołzy to kobiety, które łączą w sobie siłę, delikatność, wrażliwość i determinację. To my — z pełnym przekonaniem, że życie daje nam nie tylko trudności, ale i nieskończoną ilość możliwości.

Historie w tej książce, to coś więcej niż opowieść o przeszłości. To także przestrzeń dla Ciebie, byś i Ty odkryła w sobie siłę do podejmowania trudnych decyzji, do wyjścia ze swojej bańki, do pozwolenia sobie na to, by być szczęśliwą. Wspólnie stworzymy przestrzeń, w której kobieta może być kimkolwiek chce. Bez ocen, bez presji. Po prostu — sobą.

Wierzę, że każda z nas może być Zołzą, że każda z nas jest wystarczająco silna, by kroczyć swoją drogą. A jeśli kiedykolwiek poczujesz się samotna, pamiętaj, że jesteśmy tu. Zołzy wspierają.

Bo przyjaźń, prawdziwa przyjaźń, jest silna. I niech to będzie Twoje przypomnienie, byś zawsze miała odwagę stanąć po swojej stronie.

Z pozdrowieniami,

Twoja Zołza

Zołza

Kiedy miałam piętnaście lat, życie wydawało się pełne obietnic. Wierzyłam wtedy, że ludzie z natury są dobrzy, że świat nagradza szczerość, a łzy nie są niczym złym. Ubierałam się tak, jak lubiłam, mówiłam to, co naprawdę myślałam. i śmiałam się wtedy, kiedy czułam radość — nie wtedy, kiedy wypadało. Wierzyłam w przyjaźnie na zawsze i miłość od pierwszego wejrzenia. Moja głowa była pełna marzeń, a świat książek był moim bezpiecznym schronieniem. Tam czułam się kimś ważnym — bohaterką własnej historii.

Czytając o postaciach, które przeżywały wielkie miłości i podejmowały heroiczne decyzje, czułam, że moje życie też może być pełne sensu i radości z bycia sobą. Jakże się myliłam.

Większość dziewczyn w moim wieku rozmawiała o chłopakach i modzie — tematach, które wydawały mi się błahe. Ja zanurzałam się w literaturze, teatrze, pisaniu. Nie potrafiłam odnaleźć się w świecie, który nie widział w tym żadnej wartości. Moje marzenia traktowano jak ulotne zachcianki, coś, co miało z czasem przeminąć. A ja po prostu miałam dorosnąć i zacząć myśleć o przyszłości. Czułam się nierozumiana, jakby wszyscy wokół próbowali odebrać mi to, co najcenniejsze — moją wyobraźnię, moją pasję.

„Musisz myśleć o przyszłości, o szkole, o pracy. Z grania w teatrze i pisania książek się nie utrzymasz” — słyszałam niemal codziennie.

Mama, mimo dobrych intencji, nie rozumiała, że to, co mnie naprawdę poruszało, nie było tylko hobby — to była część mnie. W jej oczach były to fanaberie, które miały minąć. I w końcu zaczęłam w to wierzyć.

Zaczęłam myśleć, że może naprawdę nie ma dla mnie miejsca w tym świecie. Czułam się samotna. Gdy rówieśniczki rozmawiały o chłopakach, ja myślałam o postaciach z książek i scenach, które chciałam odegrać. Ale z czasem zauważyłam, że w ich oczach staję się… dziwna. Coraz częściej trzymałam się na uboczu, z nosem w książce.

Pewnego dnia mama powiedziała:

— Nie możesz całe życie żyć w książkach. Musisz myśleć o przyszłości, o pracy. Z tego, co chcesz robić, nie utrzymasz się.

Patrzyłam na nią w milczeniu, jakbym była w transie. Wiedziałam, że miała rację. A jednak czułam, że coś we mnie pęka. Bo razem z tym zdaniem odeszło coś więcej — wiara w to, że moje marzenia mają znaczenie.

Nie wiem, kiedy to się stało. Kiedy przestałam mówić „nie”. Kiedy moje marzenia zsunęły się pod łóżko, obok dziecięcych rysunków i pudełka z listami, których nigdy nie wysłałam.

Mam dziś trzydzieści lat. Mój syn śpi w pokoju obok, przytulając pluszowego tygrysa. Mam męża, balkon, zmywarkę, która wciąż brzęczy, że trzeba ją załadować. Mam wszystko, co — według świata — powinnam mieć.

A mimo to czasem siadam nocą w kuchni, z zimną herbatą i pytam siebie szeptem:

„A co masz naprawdę, dziewczyno?”

Kiedy miałam piętnaście lat, wierzyłam, że wystarczy być sobą. Że dobro wraca, a szczerość to zaleta, nie wada, którą trzeba ukrywać jak bliznę. Pisałam listy do przyszłej siebie w zeszycie w kratkę:

„Nie zapomnij, kim jesteś. Nie pozwól nikomu cię zmieniać.”

Ale zapomniałam. Pozwoliłam. Zrozumiałam to naprawdę dopiero wtedy, gdy mój syn miał trzy lata, a ja po raz kolejny przepraszałam jego ojca za coś, co zrobił on. I wtedy, przez ułamek sekundy, spojrzałam w odbicie w kuchennej szafce — potargane włosy, oczy pełne łez — i zrozumiałam: Jestem Zołzą. Nie tą, którą wyobrażałam sobie wcześniej — nie wredną, nie zimną. Tylko tą, która zbyt długo zgadzała się na to, co bolało. Która milczała, żeby było „miło”. Tą, którą świat nauczył, że żeby być kochaną, trzeba być cichą. Że nie wolno odpyskować — ani mężowi, ani matce. A przecież kiedyś...Chciałam być pisarką. Albo podróżniczką. Albo po prostu kimś, kto rano wstaje i czuje, że jego życie naprawdę należy do niego.


Dzień dobry, proszę pani


Miałam może siedem lat, kiedy po raz pierwszy poczułam, że to, co czuję, nie ma znaczenia.

Szłyśmy z mamą do sklepu. Lato wtedy było inne — bardziej żółte, pachnące truskawkami i kurzem z asfaltu. Miałam na sobie sukienkę w kwiaty, którą sama wybrałam z katalogu. Ale mama powiedziała, że nie mogę jej nosić bez rajstop, bo „to nie wypada”. Mimo że było trzydzieści stopni.

Minęłyśmy sąsiadkę z trzeciego piętra. Tę, co zawsze zaglądała ludziom w koszyki i mówiła: „a pani to chyba schudła” takim tonem, że człowiek czuł się, jakby właśnie przytył dziesięć kilo.

— No i co się mówi? — syknęła mama przez zęby, kiedy tylko ją zauważyła.

— Dzień dobry, proszę pani — wyrecytowałam posłusznie.

— Głośniej. I się uśmiechnij.

Uśmiechnęłam się. Nie dlatego, że chciałam. Dlatego, że trzeba było. Bo mama będzie potem zła. Bo „co ludzie powiedzą”.

Sąsiadka przeszła, a mama uśmiechnęła się z dumą.

— Widzisz? Tak trzeba się zachowywać. Grzeczne dziewczynki mówią dzień dobry i nie pyskują. A jak coś się nie podoba, to się milczy. Rozumiesz?

Rozumiałam. Aż za dobrze. I nauczyłam się.

Przez kolejne lata mówiłam „dzień dobry”, nawet gdy ktoś traktował mnie jak powietrze. Przepraszałam, nawet jeśli to nie ja zawiniłam. Słuchałam, nawet gdy serce wrzeszczało, że to bzdura. Grzeczna. Miła. Ułożona.

A potem, kiedy byłam już dorosła i płakałam w poduszkę po raz setny, ktoś powiedział mi:

— Ty to jesteś taka Zołza. Nic ci nie pasuje.

I pomyślałam: To chyba o kimś innym. Ja przecież zawsze byłam dobrą dziewczynką.

Lekcje miłości

W mojej klasie byłam zawsze tą cichą. Nie najładniejszą, nie najbrzydszą. Po prostu… przezroczystą. Nie potrafiłam śmiać się głośno, rzucać błyskotliwymi ripostami ani zerkać zalotnie spod rzęs, jak inne dziewczyny. Kiedy któryś z chłopaków się odezwał, rumieniłam się jak burak i modliłam się, żeby więcej się nie odzywał.

Oczywiście — miałam marzenia. Zakochiwałam się po cichu w chłopcach z równoległej klasy, pisałam ich nazwiska w zeszycie, łączyłam litery serduszkami. Ale nikt nigdy nie odwzajemniał spojrzenia. Nikt nie przyniósł mi batonika, nie zapytał, czy chcę usiąść obok w autobusie.

Za to zauważali mnie inni. Starsi. Chłopcy z ostatnich klas liceum, a potem mężczyźni — kierowcy autobusów, znajomi wujka, sąsiedzi z klatki obok.

Kiedy skończyłam osiemnaście lat, wszystko zaczęło się zmieniać. Usłyszałam, że muszę dorosnąć i myśleć racjonalnie. Wybrałam studia, które miały zapewnić mi „realną przyszłość”, bo przecież nie da się żyć z marzeń — nie da się żyć z pisania książek ani grania w teatrze. To był czas, gdy zaczęłam porzucać swoje pragnienia, a te najbliższe sercu stawały się coraz bardziej odległe.

Wtedy pojawił się on — chłopak, który wydawał się być uosobieniem wszystkiego, o czym marzyłam. Był miły, troskliwy. Czułam, że jestem dla niego kimś ważnym. Pełna nadziei wierzyłam, że miłość może być piękna, magiczna — jak w książkach.

Ale to, co miało być wielką miłością, z czasem stało się przyziemne. Przestałam być sobą, a zaczęłam być kimś, kogo trzeba było dopasować do czyichś oczekiwań. Kogoś, kto miał dawać szczęście, samemu go nie otrzymując.

A potem wyjechał. Bez ostrzeżenia. Zniknął. To było jak uderzenie w twarz. Poczułam się odrzucona, niepotrzebna. Moje wyobrażenia o romantycznej miłości rozpadły się w jednej chwili. Wszystko, w co wierzyłam, prysło jak bańka mydlana.

Mimo to, w moim sercu wciąż tliła się nadzieja, że może kiedyś… coś się zmieni.

Zaczęłam spotykać innych chłopaków, ale żadna z tych relacji nie była pełna. Zawsze czułam, że coś jest nie tak, że nie jestem sobą. I wtedy pojawił się on — mężczyzna, który miał wywołać w moim sercu prawdziwą burzę.

Miał na imię Kuba. I miał uśmiech, który rozbrajał wszystkie moje smutki, oraz dłonie, które pierwszy raz dotknęły mnie tak, jak zawsze marzyłam — z czułością.

Byłam wtedy w liceum. On — tuż po maturze. Poznaliśmy się przypadkiem, na przystanku. Zapytał o godzinę. Potem o imię. A potem o numer.

Zaczęliśmy pisać. Codziennie. Od rana do nocy. Po raz pierwszy ktoś naprawdę chciał wiedzieć, co czuję, co myślę, co mi się śni.

Czułam się piękna — chociaż w lustrze wciąż widziałam tę samą, niepewną, bladą twarz. Ale on mówił, że mam najładniejsze usta na świecie. I w końcu zaczęłam mu wierzyć.

Nie bałam się go. Przy nim nie musiałam udawać. Mogłam mówić głupoty, płakać, złościć się. A on — po prostu był. Przyjeżdżał na rowerze z różą w zębach. Przynosił drożdżówki, bo wiedział, że je uwielbiam. Znał moje ulubione słowo, ulubioną piosenkę, a nawet smak herbaty, którą piłam w gorsze dni.

Po raz pierwszy czułam, że jestem czyjaś. Że nie muszę być „grzeczna”. Przy nim mogłam być sobą. I to było tak dobre, że aż nierealne.

Straciłam z nim dziewictwo w jego pokoju — przy zapachu kadzidełka waniliowego i muzyce, którą sam wybrał. Byłam spięta, przestraszona, ale on był delikatny. Pytał, czy wszystko w porządku. Przytulał. Patrzył w oczy.

I choć wszystko bolało, to wiedziałam, że to nie ból, który zostaje. Czułam się wtedy dorosła. I… kochana.

A potem zniknął.

Powiedział, że musi wyjechać do pracy za granicę. Na miesiąc, może dwa. Nie miał telefonu, nie mógł pisać. Ale wróci — obiecał.

Nie wrócił. I nigdy nie napisał.

Do dziś nie wiem, co się stało. Czy spotkał kogoś innego. Czy zapomniał. Czy po prostu nie był tym, za kogo go brałam.

Przez długi czas myślałam, że to moja wina. Że zrobiłam coś nie tak. Że byłam zbyt… albo zbyt mało. Płakałam do snu przez dwa miesiące. A potem się nauczyłam:

Nie przywiązuj się za szybko.

Nie pokazuj wszystkiego.

Nie dawaj całej siebie.

I może właśnie wtedy — coś we mnie pękło.


Adam był …taki zwyczajny. Zawsze miał czas, by mnie wysłuchać, opowiedzieć o swojej pracy, zapytać, co u mnie. Nie musiałam się starać, żeby wydać się interesująca. Czułam, że jestem dla niego ważna — ale nie na tyle, by poświęcał mi zbyt wiele uwagi. Był jak dobry przyjaciel. Taki, z którym można pójść na spacer i rozmawiać o wszystkim. Bez napięcia, bez oczekiwań. Nawet seksu nie było. Może po prostu jeszcze nie byliśmy gotowi. A może to ja nie byłam.

Przez rok byłam z Adamem tylko dlatego, że nie chciałam być sama. Bo przecież nie można tak po prostu nikogo nie mieć, prawda? Znajomi wciąż pytali: „A ty? Kiedy kogoś znajdziesz?”. Dzięki Adamowi wreszcie nie musiałam tłumaczyć się z pustki. Był jak plaster na samotność. Dawał mi stabilność. Spokój. Zwyczajność. Ale w tym wszystkim brakowało magii. Brakowało pożądania. Z czasem zaczęłam dostrzegać, że ten związek nie był o miłości. Był tylko o obecności. Nie dawałam z siebie zbyt wiele, bo i nie po to w tym byłam. W końcu postanowiłam odejść. Coraz częściej czułam się w tym wszystkim tylko tłem. A ja nie chciałam być dekoracją. Chciałam być sobą.

A potem pojawił się Michał. Tylko na chwilę. A jednak wystarczająco, by znów zachwiać tym, co o sobie myślałam. Na początku było jak w filmie. Michał był wszystkim, czego szukałam — pewny siebie, przystojny, inteligentny. Umiał rozmawiać. Patrzył na mnie, jakbym była jedyna. Czułam się wyjątkowa. Piękna. Jakby świat wreszcie mnie zauważył.

Ale z każdym dniem to uczucie zaczynało się zmieniać. Zaczęłam czuć, że nie jestem partnerką, tylko dodatkiem. Michał traktował mnie jak ozdobę — kogoś, kogo można pokazać kolegom. Z czasem przestało się liczyć to, co myślę. Seks stał się rutyną, obowiązkiem, a nie bliskością. Pewnego dnia powiedział: „Ty wiesz, że jesteś ładna, prawda? I w sumie to tyle. Nic więcej nie musisz robić”. Coś we mnie pękło.

Próbowałam wmówić sobie, że to nie ma znaczenia. Ale wiedziałam — to nie była miłość. To była powierzchowność. Iluzja, która znika równie szybko, jak się pojawia. I znowu byłam tłem. Już bez zaskoczenia.

Z każdą kolejną relacją moje podejście do miłości się zmieniało. Kuba nauczył mnie, że można zostać porzuconą bez słowa. Adam — że stabilność bez pasji potrafi dusić. Michał — że atrakcyjność bez głębi boli. Każdy związek zostawiał ślad. I coraz mniej wierzyłam w miłość. Coraz mniej dawałam z siebie. Coraz bardziej zamieniałam się w kobietę, która po prostu nie chce być sama, ale też już nie potrafi naprawdę kochać.

Podświadomie chciałam, żeby teraz moje życie nabrało sensu. Chciałam, żeby marzenia o miłości wreszcie stały się rzeczywistością, a jednocześnie powoli rezygnowałam z siebie, z pasji, z tego, co kochałam. Zaczęłam grać rolę, które ode mnie oczekiwano, kobiety dbającej o innych, zapominając o tym, co było ważne dla mnie.

Moje marzenia o teatrze, o pisaniu, oddalały się z każdym dniem. I choć próbowałam je pielęgnować, stawałam się kobietą, którą nigdy nie chciałam być — kobietą zapomnianą przez samą siebie.

Wiedziałam, że muszę coś zmienić. Zaczęłam dostrzegać, jak bardzo się zagubiłam. Każdego dnia coraz bardziej oddalałam się od tej, którą kiedyś byłam. I wtedy zrozumiałam — jeśli nie zacznę żyć dla siebie, to w ogóle.

I wtedy pojawił się on. Nie Michał. Nie Adam. Nie ktoś z listy. Był zupełnie inny. Nie szukałam go. A jednak nie mogłam go nie zauważyć. Spotkaliśmy się przypadkiem, na przyjęciu u znajomych. Od razu poczułam coś dziwnego, coś nowego. Patrzył na mnie tak, jakby naprawdę chciał zrozumieć, kim jestem. Nie jak na ozdobę. Nie jak na rolę do odegrania.

W głębi serca wiedziałam, że ten związek nie ma sensu. Że to się źle skończy. Ale nie umiałam się powstrzymać. Po raz pierwszy czułam się naprawdę kochana. I choć intuicja szeptała, że to mnie złamie — nie zatrzymałam się.

Kiedy się pojawił Tomek, wszystko zaczęło mieć sens. Czułam się pełna. Widziana. Na początku wmawiałam sobie, że to chwilowe. Że nie ma w tym przyszłości. Ale z nim było inaczej. Z nim byłam naprawdę sobą. I wtedy coś we mnie się obudziło. Niemiłość. Coś silniejszego. Instynkt.

Nigdy nie chciałam być matką. Zawsze myślałam, że to nie moja rola. Że świat już wystarczająco dużo ode mnie oczekuje. Ale gdy byłam z nim… coś się zmieniło. Bez ostrzeżenia. Pojawiło się pragnienie. I wiedziałam jedno: nie chciałam dziewczynki.

Nie chciałam córki, która przejdzie przez to, co ja. Nie chciałam, żeby musiała być „ładna”, „miła”, „grzeczna”, żeby zasłużyć na miłość. Chciałam syna. Kogoś, kto nie będzie musiał się dostosowywać. Kogoś, kto będzie miał prawo być sobą. Bez tej ciągłej presji. Chciałam stworzyć coś nowego. Coś innego. Kogoś, kto nie będzie musiał walczyć o prawo do swojego głosu.

I wtedy poczułam, że to już się dzieje.

Byłam w ciąży.


Idealna rodzina, której nie chciałam


Pozornie wszystko wydawało się w porządku. W jego obecności czułam się bezpiecznie, jakbym wreszcie znalazła przystań, która miała być odpowiedzią na moje potrzeby — stabilności, bliskości, sensu. Przez chwilę naprawdę wierzyłam, że to jest to. Że znalazłam swoje miejsce. Zaczęłam wtapiać się w obraz, który tak wiele kobiet zna od dziecka — obraz „normalnego życia”: mąż, dom, dziecko, uśmiechy na zdjęciach, niedzielne obiady, role podzielone tak, jak trzeba.

Na chwilę zapomniałam o sobie. O swoich marzeniach. O tym, kim byłam, zanim zaczęłam się dostosowywać. Pragnęłam stać się częścią jego świata, a jego świat nie przewidywał zbyt wiele przestrzeni dla mnie. Powoli zaczęłam rezygnować z siebie. Nie z przymusu — z wewnętrznego przekonania, że tak trzeba. Że tak wygląda dojrzałość. Że tak buduje się rodzinę.

A potem urodził się Michał.

Był najpiękniejszym momentem mojego życia. Mały człowiek, który patrzył na mnie z absolutnym zaufaniem. Poczułam się spełniona. Potrzebna. Przez chwilę naprawdę uwierzyłam, że to wystarczy. Że bycie matką i żoną to mój pełen los. Zaczęłam budować iluzję — misterną, ciepłą, poukładaną. Zdjęcia z rodzinnych uroczystości, wpisy o szczęściu, kadry jak z katalogu. Chciałam pokazać światu, że mam wszystko. I sama zaczęłam w to wierzyć.

Ale coś we mnie cicho protestowało. Na początku ledwo słyszalnie. Maleńki głos, który pytał: „A co z tobą? Co z tym, czego naprawdę chcesz?”. Tłumiłam go, zagłuszałam codziennością, obowiązkami, uśmiechami. Przecież miałam być szczęśliwa.

Z czasem jednak zaczęłam dostrzegać pęknięcia w tym, co miało być bezpieczną przystanią. Mój mąż — ten, który kiedyś dawał mi poczucie oparcia — coraz częściej reagował agresją na każdą moją próbę wyjścia poza narzucone ramy. Każde pragnienie, by zrobić coś dla siebie — wrócić do pracy, rozwijać pasje, odzyskać własny głos — spotykało się z oporem, złością, czasem z bolesną ironią.

Nasze wizje roli kobiety w rodzinie rozjeżdżały się coraz bardziej. Dla niego kobieta była podporą domu — matką, żoną, gospodynią. Dla mnie — mogła być kimś więcej. Człowiekiem z marzeniami, ambicjami, wewnętrznym światem. Te różnice nie prowadziły do rozmów. Prowadziły do napięcia. Do karcenia moich potrzeb, do prób ich umniejszania, jakby były czymś niewłaściwym, zagrożeniem.

Zaczęłam milknąć. Grać rolę. Dopasowywać się. I z każdym kolejnym dniem czułam, jak coraz bardziej znikam. Jak moja tożsamość rozpuszcza się w domowych obowiązkach, w oczekiwaniach, które nie były moje. Czułam, że duszę się w życiu, które miało być moim azylem — a stało się moim więzieniem. I najgorsze było to, że przez długi czas sama trzymałam w rękach klucz do drzwi.


Poczułam, jakby mój mąż oddalał się ode mnie, krok po kroku. Wciąż był fizycznie obecny, ale emocjonalnie jakby go nie było. Nasze rozmowy, które kiedyś były pełne emocji i wspólnych planów na przyszłość, zaczęły znikać. W ich miejsce pojawiły się ciche wieczory, wspólne patrzenie w telewizor, milczenie. On wracał z pracy i od razu zanurzał się w swoim świecie. Ja zostawałam w domu z Michałem, z obowiązkami, które coraz bardziej mnie przytłaczały. Z dnia na dzień moje życie zaczynało przypominać monotonną rutynę: dziecko, praca, dom, mąż. Im bardziej starałam się pogodzić jedno z drugim, tym bardziej oddalaliśmy się od siebie. Czułam, że moje starania, moje próby balansowania między byciem matką, żoną a realizowaniem własnych potrzeb, były niezrozumiane. Mój mąż nie potrafił zrozumieć, że rozwój, który zaczęłam w sobie dostrzegać, był potrzebny nie tylko dla mnie, ale i dla naszej rodziny. Pragnienie robienia czegoś dla siebie nie oznaczało, że zaniedbam rodzinę, że szukam czegoś poza nią. Próbowałam mu to wyjaśnić, ale on tego nie widział. Zamiast wspierać mnie, zniechęcał się do moich prób. Stawał się coraz bardziej obojętny na moje potrzeby, a jego milczenie zaczęło mnie dręczyć. Zmiany w moim życiu, które były dla mnie krokiem ku samorealizacji, stawały się dla niego zagrożeniem. Wkrótce poczułam, że jego lęk o nasz związek nie wynikał z troski, lecz z niepewności. Bał się, że zacznę być lepsza, że osiągnę coś, czego on nie będzie w stanie osiągnąć. Zamiast widzieć we mnie partnerkę, którą chciałby wspierać, widział zagrożenie dla swojej męskości. To był moment, w którym zaczęłam dostrzegać, że nasze drogi się rozchodzą. Im bardziej starałam się stawiać na siebie, tym bardziej oddalaliśmy się od siebie. Nasz związek przestał być przestrzenią wsparcia, a stał się polem, na którym moje marzenia i potrzeby stały się zagrożeniem dla jego świata. Im dłużej trwało to życie, tym bardziej zaczęłam odczuwać pustkę. Próbowałam jej nie dostrzegać, usprawiedliwiając ją zmęczeniem, kryzysem, który przecież musiał minąć. Jednak gdy spojrzałam w lustro, zobaczyłam tylko kobietę, która nie była sobą. Byłam maską, którą sama na siebie nałożyłam — uśmiechającą się do wszystkich, idealną, szczęśliwą. Ale w środku… w środku byłam coraz bardziej pusta. Brakowało mi tej głębszej więzi, którą tak bardzo pragnęłam — tej emocjonalnej bliskości, której nie potrafiłam znaleźć ani w mężu, ani w sobie.

Z czasem zaczęłam tęsknić za czymś, czego nie potrafiłam nawet zdefiniować — za sobą, za tą kobietą, którą kiedyś byłam. Zaczęłam tęsknić za tą częścią mnie, która nie była tylko „mamą Michała” czy „żoną Tomka”. Tęskniłam za tym, kim mogłabym być, gdybym nie zatraciła się w roli, którą sama na siebie narzuciłam.

Nie miałam przyjaciół, bo ich straciłam, poświęcając im mniej uwagi niż rodzinie. Gdy próbowałam znaleźć czas na spotkania, zawsze pojawiały się inne, pilniejsze sprawy. Michał potrzebował mnie, mąż miał swoje sprawy, a ja nie potrafiłam znaleźć równowagi. Wokół mnie byli ludzie, ale nie było nikogo, kto mógłby mnie zrozumieć, kto powiedziałby: „Wszystko będzie dobrze”. Zamiast tego, miałam codzienność, którą nienawidziłam, ale którą pokochałam, bo stała się częścią mojego życia. Była moją ucieczką, moim schronieniem, ale zarazem więzieniem, które stopniowo mnie przytłaczało.

Nie zauważyłam, jak bardzo oddaliłam się od siebie. Z dnia na dzień stawałam się coraz bardziej obca dla samej siebie, zamykając się w tej roli, którą na siebie narzuciłam. Stawałam się „mamą Michała”, „żoną Tomka”, ale to już nie były moje role. To były maski, które nosiłam, by ukryć pustkę, która rosła we mnie z każdym dniem. Czułam, że nie jestem już sobą. Zatraciłam siebie w dążeniu do idealnego obrazu, który stworzyłam, wierząc, że muszę się w niego wpasować. Im bardziej starałam się spełniać oczekiwania — swoje, męża, społeczne — tym bardziej czułam, że tracę kontrolę nad tym, kim naprawdę jestem.

Wszystko to stało się pułapką, z której nie potrafiłam się wyrwać.

Nowy początek

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 12.6
drukowana A5
za 26.28