E-book
7.35
Jak zgubić 15 kg napełniając swoją duszę.

Bezpłatny fragment - Jak zgubić 15 kg napełniając swoją duszę.

Moja droga miecza do Santiago de Compostela


Objętość:
128 str.
ISBN:
978-83-8245-973-9

Od autora:


Nic nie ufaj sobie:

we wszystkim całkowicie

zaufaj miłosierdziu Bożemu

co przez Niepokalaną cię poprowadzi”

św. Maksymilian Kolbe


Ten wstęp piszę do drugiego wydania mojej publikacji. W tym roku minęło sześć lat odkąd wyruszyłem w drogę do Santiago de Compostela. Drogę miecza jak określiłem ją w tytule książki. Był to jednocześnie okres zmiany całego mojego dotychczasowego życia. Pozostawienie starego i wejścia w Nowe Życie, które przez pragnienie serca rodziło się w drodze, choć tak naprawdę nie zdawałem sobie wówczas jeszcze z tego sprawy. Wielu ze starych znajomych z tego okresu zniknęło z mego życia, bo takiego dokonali wyboru. Byli i tacy, którzy nie wytrzymali tego czasu próby, w przyjaźni, lojalności, w okresie, który dla mnie i mojej rodziny nie był łatwy. Niektórzy nie rozumieli tej mojej radykalnej zmiany. Nikogo o nic nie obwiniam i każdemu życzę jak najlepiej, pamiętając o nich w wielu odmawianych przeze mnie Różańcach. Ja odnalazłem wolność i pokój w sobie, jakiej wielu pragnie i szukają nie znajdując przez całe życie. Szukają u lekarzy, poprzez środki farmakologiczne czy inne pseudo światowe wynalazki. Nie jest to moja zasługa — to Boży pokój i wolność — moje było tylko powiedzenie Jemu: Tak.

Pojawiły się inne osoby w moim życiu, które zaakceptowały moją drogę. Nie obyło się i bez przeszkód. Do dzisiaj wiele spraw jeszcze nie pozwala zapomnieć o konsekwencjach zerwania z iluzją wolności, jaką dawał wtedy świat. Ale z Bożą pomocą, najbliższą rodziną, czy stawianymi przez Bożą Opatrzność ludźmi pielgrzymuję nową drogą ciesząc się danym mi każdym kolejnym dniem. Z Panem Jezusem, Maryją, krzyż niesie się zupełnie inaczej… Błogosławię tamten czas przed wyjściem w pielgrzymią drogę św. Jakuba, który wtedy wydawał mi się tragedią a dzisiaj dziękuję za niego…

Od tego czasu Bóg poprowadził mnie nieznanymi mi wcześniej ścieżkami. Otworzył na niezwykłe wydarzenie, o których nigdy wcześniej nie myślałem, że staną się moim udziałem. Postawił ludzi o przepięknych duszach i historiach życia. Pokazał na nowo piękno świata i radość serca, która jest z przeżywania każdego dnia. Wiele pieszych pielgrzymich dróg od tego czasu przeszedłem w Polsce i poza nią. Jedną z nich opisałem w publikacji „Pokój Pokój Pokój”. Jest tam i odpowiedź na pytanie co spowodowało, że poszedłem do Santiago de Compostela.

„Droga Miecza do Santiago de Compostela” jest to moje świadectwo dla Was kochani czytelnicy, którzy zastanawiacie się dzisiaj, co zrobić ze swoim życiem. Może macie obawy, nie potraficie dokonać wyboru w swoim życiu. Z mojego doświadczenia powiem, że wyjście w drogę, wejście w ciszę, otwarcie na spotkanie i usłyszenie głosu serca będzie uzdrawiającym czasem. Najtrudniejsza jest decyzja. Potem nic już nie będzie takie samo… Odwagi…

Zamiast wstępu

Drodzy czytelnicy, nie będzie to typowy przewodnik po drodze francuskiej z Saint Jean Pied de Port do Santiago de Compostela, choć będą opisane wszystkie etapy, które przeszedłem pieszo, miejsca noclegowe, podane ceny i inne przydatne informacje (przynajmniej mam taką nadzieję), ale przekażę Wam moje przeżycia, gdy pewnego lutowego dnia roku pańskiego 2015, zdecydowałem się wkroczyć na Drogę Miecza, jak nazywana jest droga do Santiago de Compostela ( w odróżnieniu do Drogi Serca — Rzym, czy Drogi Duszy — Jerozolima) i stać się peregrino, czyli pielgrzymem, pokonując 775 kilometrów, docierając po 36 dniach drogą francuską do grobu św. Jakuba. Niemiecki poeta Goethe stwierdził, że świadomość europejska zrodziła się w pielgrzymowaniu do grobu apostoła Jakuba. A święty Jan Paweł II w swoim kazaniu w dniu 9 listopada 1982 r. w Santiago de Compostela — pierwszy papież, który przybył do tej Katedry — powiedział: „Tu przybywali z Francji, z Włoch, z Europy Środkowej, z krajów nordyckich i z narodów słowiańskich chrześcijanie wszelkich stanów: od królów, aż po najskromniejszych wieśniaków, chrześcijanie wszelkich poziomów duchowych: od świętych, jak Franciszek z Asyżu czy Brygida Szwedzka (nie mówiąc o tylu innych świętych hiszpańskich), aż po publicznych grzeszników czyniących pokutę”.


I ja, prawie 50 letni grzesznik, (bo kto nie grzeszy?), wyruszyłem w tę drogę.


Czyli postanowione! Zdecydowałem się. Niedługo stuknie mi 50 lat, dusza przez ostatni rok poraniona przez różne wydarzenia dziejące się dookoła mnie. Niosę krzyż, ale czuję, że samą siłą fizyczną go nie udźwignę. Muszę wyruszyć, żeby walczyć ze swoimi lękami i stawić czoła demonom. To dlatego drogę, którą podejmuję, zwą również Drogą Miecza. Miecz, od którego zginał pierwszy apostoł Jakub, stał się symbolem Świętych wojowników, rycerzy i walczących mężczyzn. Dziękować i błagać. Tyle i aż tyle. Sam, bo tylko wtedy będzie miało to sens. Mam dziesiątki pytań, jak i dlaczego? Ile razy jeszcze upadnę i czy sił starczy, żeby kolejny raz wstać? O nic nie obwiniam Boga, tylko chcę się spróbować dowiedzieć, dlaczego? I prosić Maryję o opiekę i pomoc w szczęśliwym pielgrzymowaniu. Niedawno przeczytałem książkę „Święta Siostra Faustyna i Boże Miłosierdzie”. Roman Kluska w jej posłowiu napisał, „że przechodząc bardzo trudny okres w swoim życiu, pomogła mu wyjść zwycięsko z tej próby książka o Bożym Miłosierdziu”. Wierzę i mam nadzieję, że ta droga, w którą się wybieram, również pomoże w mojej próbie. Otuchy dodaje św. Jakub:

„…Za pełną radość poczytujcie to sobie, bracia moi ilekroć spadają na was różne doświadczenia. Wierzcie, że to, co wystawia waszą wiarę na próbę, rodzi wytrwałość. Wytrwałość zaś winna być dziełem doskonałym, abyście byli doskonali, nienaganni, w niczym nie wykazując braków…”

Martwi mnie tylko to, że tyle spraw niepozałatwianych i wszystko zostawiam na głowie mojej żony. Ale moja druga połowa wspiera mnie i mówi, że wszystko będzie dobrze, i że mam jechać. Troje moich dzieci też daje mi wsparcie. Rodzice zaskoczeni, bo skąd nagle u mnie taki pomysł, ale błogosławieństwo i różańce na drogę dostaję. Siostrę i przyjaciół informuję, że znikam na przeszło dwa miesiące. Ze sobą oprócz rzeczy osobistych biorę jedynie stary telefon z numerami do najbliższych i modlitewnik.


Przygotowania:


W młodości byłem aktywny sportowo, teraz aktywnie oglądam sport w telewizji. A z marszów uprawiam spacery na krótkie dystanse, dookoła miejsca, w którym mieszkam. No dobra, przed wymarszem poczytałem w internecie o Drodze. Znajomy przeszedł dystans ok. 200 km do Santiago de Compostela. Proboszcz podczas kolędy z pomocą Ducha Świętego otworzył Pismo Święte na fragmencie listu św. Jakuba: „…Prawdziwa mądrość

Kto spośród was jest mądry i rozsądny? Niech wykaże się w swoim nienagannym postępowaniu uczynkami dokonanymi z łagodnością właściwą modrości! Natomiast, jeżeli żywicie w sercach waszych gorzką zazdrość i skłonność do kłótni, to nie przechwalajcie się i nie sprzeciwiajcie się kłamstwem prawdzie!

Nie na tym polega zstępująca z góry mądrość, ale mądrość ziemska, zmysłowa, szatańska.

Gdzie, bowiem zazdrość i żądza sporu, tam też bezład i wszelki występek. Mądrość zaś [zstępująca] z góry jest przede wszystkim czysta, dalej skłonna do zgody, ustępliwa, posłuszna, pełna miłosierdzia i dobrych owoców, wolna od względów ludzkich i obłudy. Owoc zaś sprawiedliwości sieją w pokoju ci, którzy zaprowadzają pokój….”

Młodszy syn kilka dni temu znalazł w domu breloczek z muszlą i mieczem czerwonym z napisem z tyłu św. Santiago, choć nikt nie wie, skąd się u nas wziął. O — to Znaków już chyba wystarczy.

Ale jak dotrzeć do miejsca rozpoczynającego pierwszy etap? Jest luty. Nie tak łatwo wszędzie dolecieć. Decyduję się na autobus, przecież nigdzie mi się nie spieszy. To czas tylko się spieszy. Jest, z Poznania do Bayonne (Francja). A stamtąd pociągiem do Saint Jean Pied de Port. No, to teraz pozostaje tylko potrenować. Śnieg na dworze, to zimowe buty jak znalazł, pomyślałem, i w drogę. Przeszedłem 17 km ledwo powłócząc nogami i zaraz narobiłem sobie pęcherzy na nogach, że ho, ho. Nieźle, pomyślałem. Gdzie ty chłopie chcesz przejść 800 km? — Dobra, rzucam się do netu, ok., już wiem, jakie mam mieć buty. Idę do znajomego, który prowadzi sklep ze sprzętem sportowym, nabywam odpowiednie. Kilka dni pochodzę i się rozejdą. Dalej czytam rady, że waga plecaka nie powinna przekroczyć 10 % wagi ciała. He, he, to dobrze, myślę. A, że ważę 97 kg, to naładuję, bo tyle jeszcze mam na stole do wpakowania. Wyszło pewnie ok. 14 kg, bo sam plecak też trochę waży. Sprawdzę, co i jak. Gdy zarzuciłem na ramiona, to mnie lekko ścięło, no, ale do odważnych świat należy, pomyślałem.


Dojazd:


Wyjeżdżam w poniedziałek. Podróż autobusem, to jazda i jazda. Nocka na autobusowym siedzeniu połamała mnie lekko, choć było kilka przystanków w nocy. Po przekroczeniu granicy czeskiej, po stronie niemieckiej kontrola policji. Ponad godzina postoju. Sprawdzali te paszporty i sprawdzali. Ale w końcu okazało się wszystko w porządku. Pojechaliśmy dalej. Rozpiska, którą miałem, nijak się ma do wydrukowanego z internetu planu. Przesiadka w Zurichu, a następna w Genewie. Za oknem słońce i piękne krajobrazy, góry. Czy ja jadę w góry? Hm…. Jezioro Genewskie za oknem. Pięknie położona jest Genewa. Kolejna przesiadka i w drogę. Po stronie francuskiej kolejna kontrola, tym razem policja francuska. Pies wprowadzony do autobusu szczeka, kogoś proszą o wyjście, czegoś szukają (broni, narkotyków?). Dwojgu każą wyciągnąć bagaże. Ciekawe, kiedy dojadę do Bayonne? — Wreszcie sygnał, wszystko w porządku, jedziemy. Do Bayonne mam dojechać o 4.15 nad ranem, a swój następny transport mam dopiero o 7.45, więc tak sobie myślę, że dobrze by było, żeby ten autobus się nie spieszył i najlepiej jak najpóźniej dojechał. Tak, abym jak najkrócej musiał czekać. No, to dojechał o 3.30. Mam farta, pomyślałem.

Wysiadam, biorę swój plecak i dodatkowe rzeczy, które mam ze sobą. Na dworze pusto, mróz i jedynie jakiś człowiek stoi na przystanku. Pięknie, co dalej? W odległości ok. 200 metrów widzę budynek, to chyba stacja PKP, przynajmniej miała być w tym miejscu, gdzie wysiądę z autobusu. Kolega z przystanku zagadał coś do mnie. Po francusku. Tośmy pogadali, pomyślałem. I grzecznie odpowiedziałem po angielsku, bo coś tam w tym języku znam. Ale okazało się, że i on „coś” tam zna w tym języku. Poinformował, że pociąg nie kursuje do Saint Jean Pied de Port i jest komunikacja zastępcza, pokazując, gdzie staje autobus. A, i że stacja jest zamknięta w nocy, otwierają ją około 6 rano, no i zresztą wszystko jest teraz zamknięte. Miło mi się zrobiło, bo to oznaczało czekanie na mrozie ponad 2 godziny. Kolega składał mi jakieś propozycje, ale o 3.30, to nie bardzo… Podziękowałem i poszedł. Ironiczny głos w głowie drwił: Co, do łóżeczka byś poszedł, położyłbyś się? Nic z tego. Dobra, spadaj, dam radę, odpowiedziałem. Trochę skoków, przysiadów, ubieram czapkę, rękawiczki. Widzę, że zapaliło się światło w jakimś biurze przy stacji. Lecę tam, wchodzę. Widzę, że jest człowiek i ciepło płynie z wewnątrz. Pytam jednym tchem, czy mogę stać w korytarzu, bo zimno na dworze, aż otworzą dworzec, że jestem z Polski, pielgrzym i jadę do Saint Jean Pied de Port. On tak samo jednym tchem kazał mi wyjść. „No, to mam miłość bliźniego”, pomyślałem. Już sądziłem, że czeka mnie klęska, ale uratował mnie tej nocy kocyk, który zabrałem z Polski, choć miałem go nie zabierać. Pozwolił mi przetrwać najgorsze mroźne 2 godziny. Około 6 otworzyli dworzec i tak, w odrętwieniu na ławce w holu, bo drzwi rozsuwane i wiało, doczekałem, aż podjechał autobus. Okazało się, że u kierowcy biletu nie kupię ( a kasy biletowe na stacji zamknięte), kazał mi iść do automatu. Oczywiście już zacząłem nosić na sobie i ze sobą to wszystko, co miałem ze sobą zabrane… I biegiem, bo za chwilę miał odjechać. Ze dwie próby, trochę nerwów i bilet się wydrukował — 10, 10 euro. Uff, ciepło w autobusie, głowa leci z niewyspania, ale najważniejsze, że za ok. 1, 5 godziny będę w Saint Jean Pied de Port


Saint Jean Pied de Port


Autobus jechał biorąc liczne zakręty, góra, dół i tak na zmianę. Czasami wjeżdżając w ostry zakręt tak wąskiej drogi, że podziwiałem kierowcę, że o nic nie zahaczył. W niektórych miejscach droga przecinała się z torami kolejowymi trasy do Saint Jean Pied de Port, gdzie trwały prace remontowe. I tak sobie jechaliśmy, aż zobaczyłem na budynku stacji, przy której zatrzymał się autobus napis Saint Jean Pied de Port. Czyli jesteśmy na miejscu, pomyślałem. Bagaże w dłoń, plan miasta rozwieszony przy stacji, szukam na nim centrum i w drogę. Po około 10 minutach dochodzę do wysokich murów cytadeli i po raz pierwszy widzę strzałkę i napis refuge (czyli miejsca noclegowe dla pielgrzymów, inna nazwa alberqua), w którym to kierunku mam zamiar się udać. Powoli wspinam się wąską uliczką Rue de la Citadelle, dochodząc do nr 55. Niestety, spotyka mnie rozczarowanie. Zamknięte, a na drzwiach informacja, że otwarte od 13, tymczasem mamy godzinę 9.30, a ja marzę o wykąpaniu się i odpoczynku. Wracam i widzę, że przy numerze 39 są otwarte drzwi, wchodzę. Dwoje uśmiechniętych starszych ludzi zaprasza mnie do środka. Pani pyta, czego się napiję, kawy czy herbaty, i żebym się częstował ciasteczkami. Ściągam plecak, starszy pan pomaga mi go położyć, i uśmiechając się pyta, ile waży, dopowiadając sobie, że zapewne 20 kg. Gwałtownie zaprzeczam, mówiąc, że nie, że 14. Ale on kręci głową, śmiejąc się. Okazuje się, że trafiłem do biura pielgrzymkowego, gdzie kupuję paszport pielgrzyma (Credencial del Peregrino) za 2 euro, który będzie towarzyszył mi od tej pory aż do Santiago de Compostela na każdym miejscu noclegowym. Do tego dokumentu będą wbijane pieczątki. Pan wpisuje moje dane, pyta skąd jestem, jak przyjechałem i gdzie chcę dojść. Na ostatnie odpowiadam, że oczywiście do Santiago de Compostela. Widzę, że na stole leży mnóstwo muszli, takich, jakie noszą pielgrzymi przy swoich plecakach. Pytam, czy mogę kupić jedną, ale okazuje się, że mogę sobie wziąć za darmo. Pytają, czy już dzisiaj idę dalej, czy zamierzam się zatrzymać w Saint Jean Pied de Port. Mówię, że dzisiaj zostaję i że byłem pod nr 55, ale zamknięte, a tak marzę o odpoczynku. Radzą, żebym jeszcze raz tam poszedł, że mnie wpuszczą. Dodatkowo dostaję listę otwartych w lutym noclegowni na całej trasie, bo w tym okresie większość jest jeszcze pozamykanych, oraz mapkę pierwszego etapu, z ostrzeżeniem i zakazem, żebym przypadkiem nie wpadł na pomysł wybrania drogi do Roncesvalles przez Honto, d`Orisson, bo na trasie śnieg po pas, tylko szedł przez Valcarlos. Na koniec życzą powodzenia. Dziękuję i wracam pod nr 55. Okazuje się, że rzeczywiście wpuszczają mnie. Starsza pani mówiąca po francusku zaprasza. Wchodzę, jestem w kuchnio-jadalni. Przechodzimy dalej, po prawej toalety i prysznic, a dalej prosto sala z łóżkami piętrowymi, cieplutko. Pani pokazuje mi, żebym wybrał sobie łóżko i zostawia mnie samego. Dziękuję krótką modlitwą za szczęśliwe dotarcie, wysyłam sms-y do rodzin i po relaksującym prysznicu wyciągam się szczęśliwy na moim łóżku. Oprócz mnie jest jakiś gość, silnie kaszlący. Wnioskuję z rozmowy, jaką prowadził z hosteleros, że się rozchorował i chce tu zostać jeszcze ze dwa dni. Za dużo emocji we mnie, więc leżenie trwa dość krótko. Idę się przejść po miasteczku. W oddali widzę szczyty górskie, a tu główna ulica, wzdłuż której położone są sklepy i restauracja, bar, stara, zabytkowa część miasteczka, w której się zatrzymałem. Robię kilka zdjęć, wchodzę do otwartego kościoła i powoli czuję, że ogarnia mnie spokój, o jakim marzyłem od roku czasu. Wracam powoli pod górę wąską, brukowaną uliczką do mojego dzisiejszego miejsca zakwaterowania. Widzę z góry, jak w restauracji ludzie spożywają posiłek. Zimny wiatr wieje mi w twarz, ale w tym momencie zupełnie mi to nie przeszkadza. W kuchni czeka już pani, która prosi o mój credencial, wbija mi do niego pieczątkę i kasuje ode mnie 10 euro za spanie i śniadanie. Robię sobie jedzenie, pani robi mi herbatkę i tak siedzimy sobie we dwójkę. Powoli noclegownia zapełnia się. Docierają Koreańczycy, Szwedka, Hiszpanie, Francuz, Czech –rowerzysta. Mówi mi, że mieszka we Wrocławiu i od ponad pół roku jest już poza domem. Zaczął od Holandii, potem Belgia, Luxemburg, przejechał całą Francję od lewa do prawa, gdzieś tam się zatrzymał na tydzień, pracując za wikt i opierunek. Teraz jedzie do Fatimy, a w Santiago de Compostela już był, podobnie jak w Rzymie, pokazując mi dokument, że był na audiencji u Papieża Franciszka. Teraz trochę ma jechać szlakiem do Pampeluny, a potem już na skos do Portugalii. Nie pytam kim jest i co robi, zresztą tak jest i potem na całej drodze, jak ktoś chce to mówi, jak nie, to nie, szanuje się prywatność tej osoby. Wieczorem zmienia plany, chce jechać górą, przez Bilibao, San Sebastian i potem w dół. Powoli zbliża się godzina 22 i za chwilę zgaśnie światło w sali gdzie śpimy (tak jest we wszystkich alberquach na całej trasie i obowiązuje wtedy cisza). A rano, generalnie do godziny 8.00, należy opuścić schronisko.

Etap 1 — 12 lutego 2015 r.

St. Jean Pied de Port — Roncesvalles — 28 km


Teraz już wiem, że jak z daleka widać na trasie góry, wzniesienia, to oznacza, że musisz się z nimi zmierzyć już, albo w niedalekiej przyszłości. Ale zacznijmy od początku.

Noc minęła wyjątkowo szybko, już po 6 rano zaczęły się kręcić po sali pierwsze osoby, co prawda po ciemku, (bo światło wolno zapalić dopiero po godzinie 7), ale i tak szelest pakowania czy światełko małych latareczek wybiły mnie z resztek snu. Czyli, to już dzisiaj zaczynam prawdziwy pierwszy etap. Sam na drodze, pomyślałem. Nie to, żebym czuł jakąś obawę, bardziej była to ciekawość i niepewność. Co mnie czeka? Ale najpierw śniadanie. A na nim małe spięcie pomiędzy Czechem a Francuzem, którzy siedzieli przy stole. Dwoje innych wychodziło już na trasę, życzyliśmy im buen camino, jak tym powiedzeniem pozdrawia się pielgrzymów. Czech — rowerzysta przygotowywał sobie picie na drogę i chłodził je, gotując sobie dodatkowe ilości wody, a tutaj Francuz nie dość, że mu tę wodę zabrał, to jeszcze resztki gorącej wlał mu do dzbanka, gdzie była ta schłodzona. Trochę znam język czeski, to wiem, jaką wiązką słowną Czech go poczęstował, a dodatkowo słowo alkoholik znane jest chyba i w innych językach. Ale jak szybko doszło do spięcia, tak szybko sytuacja się uspokoiła. Samo śniadanie, tosty, płatki, mleko, kawa, dżemy, herbata, upływa dość szybko, bo każdy zajmuje się sobą. Potem pakowanie, śpiwór i wszystko, co wyciągnięte z plecaka dzień wcześniej, z powrotem do plecaka. Jak ja tego nie lubię robić. Spocony, o 8.40 w czwartek opuszczam schronisko, w którym spałem. Lekko pada, szarawo jeszcze na dworze, po chwili dochodzę do drogi, gdzie rozchodzą się dwa szlaki. Ostrzeżony wcześniej wybieram drogę przez Valcalros. Modlitwa, w której dziękuję Bogu za otrzymane życie, przepraszam za wszelkie grzechy, świństwa, jakich narobiłem przez te lata, proszę Maryję o opiekę w drodze i szczęśliwe dotarcie do miejsca mojego noclegu. To będę powtarzał, każdego dnia rano. Idę, słońce zaczyna pięknie świecić, śnieg przy drodze ładnie się skrzy, plecak uwiera, ale pozytywna energia mnie niesie sama. Generalnie do samego Valcarlos idzie się dobrze. Tam na ławeczce przed kościołem odpoczywam, soczek zabrany jeszcze z kraju plus rogaliki zrobione przez żonę. Pycha. Po chwili ruszam dalej. Idę według wskazówek camino, wszędzie są znaki lub żółte strzałki. Schodzę z drogi na trakt leśny, który zaczyna powoli pionowo prowadzić w górę. Słyszę jakieś krzyki w oddali, jakby ostrzegające mnie, ale nikogo nie widzę, więc idę dalej. Pojawia się śnieg, najpierw trochę, potem coraz więcej, w cieniu twardy, w słońcu nogi wpadają do niego, ślizgają się, a stopy wyginają. Boję się szczególnie o lewą, bo nie tak dawno miałem uszkodzą torebkę skokową, a droga już tylko w górę i w górę. Bolą mnie ramiona, plecak zaczyna mi przeszkadzać, pot zalewa oczy, oddech staje się coraz krótszy. Zaczyna się dla mnie koszmar. Śnieg, plecak ciąży do ziemi, a ja nie mam sił. Pionowa droga odcina mi prąd. Zwyczajnie nie mam siły iść pod górę. Pierwszy raz czuję fizyczną bezsilność. Dookoła nikogo.

Co mam robić? Do głowy wpada nawet taki pomysł, żeby jamę ze śniegu zrobić, odpocząć przez noc (zapałki mam, to ognisko sobie zrobię) i rano ruszyć dalej. To chyba z niedotlenienia mózgu masz takie pomysły, wściekam się sam na siebie. Bezradny jak dziecko, modlę się. Po chwili słyszę jakieś kroki i pojawia się mężczyzna. Pyta prostym angielskim, dokąd idę. Mówię mu, że ciężko. Pyta czy idę do Santiago de Compostela? Coś tam bąkam w odpowiedzi, wzruszając ramionami, bo w tej chwili to chce mi się zwyczajnie wyć z bezsilności i najchętniej to chciałbym, aby ktoś zwyczajnie mnie stąd zniósł, zabierając ten „kamienny”, ciężki plecak. Pytam, czy widział kogoś po drodze i czy słyszał krzyki. Odpowiada, że nie. Mówi, żebym wrócił do miejsca skąd wszedłem na ten trakt i dalej szedł drogą. Jezu, człowieku — myślę, to dodatkowe 4—5 km razem. Potem mówi mi, że jak pokonam najtrudniejszą drogę na Camino, to dojdę do samego Santiago de Compostela. Życzy mi powodzenia i odchodzi do góry. Nigdy go więcej nie zobaczyłem, choć wielu ludzi spotykałem wielokrotnie podczas swojej drogi. Po chwili znika mi z oczu, choć droga jest prosta, a widoczność doskonała. Nie wiem, co mam o tym myśleć. Próbuję jeszcze chwilę do góry, ale bez szans i postanawiam za radą Opiekuna wracać do drogi. Ten powrót powoduje, że zaczynam rozumieć alpinistów (albo tylko tak mi się wydaje), rezygnujących z wejścia kilkanaście metrów od szczytu, czy też brutalne, samotne zejścia na dół, kiedy zostawia się partnera samego. Bo kiedy nie masz sił, to jesteś w stanie pomóc tylko sobie, albo zostajesz w górach na zawsze. Więc wracam, żaląc się, że dokładam sobie te 4—5 km dodatkowo. Wreszcie dochodzę do drogi i zaczynam mozolną, tępą wspinaczkę. Mijają mnie trenujący kolarze. Majka, szacun, pomyślałem wtedy. Kolarstwo to ciężki sport, a etapy w górach to już mega wysiłek, a ktoś, kto jeszcze je wygrywa, tak jak Majka w zeszłym roku na Tour de France, wzbudził na tej drodze mój podziw. Idę i idę cały czas do góry. Jestem sam ze swoimi słabościami, ale muszę iść. Mówię do siebie, że ten plecak, który wpija mi się boleśnie w ramiona i przygniata, to moje całe dotychczasowe życie. Więc muszę je unieść i donieść, i nikt i nic mi w tym nie przeszkodzi. Proszę Maryję o pomoc, o to, bym doszedł. Boga pytam, co jest celem dla mnie? Czuję ból w każdej części ciała, stopy wręcz parzą. Już wiem, rozumiem, że to próba, walka Dobra ze Złem, które są we mnie. Gdy zło dochodzi w rozmowie do głosu, mówię STOP i zaczynam modlitwę do Matki Boskiej. I tak maszeruję, wspinając się do góry. W oczach staje mi napis u syna na facebooku: NSNP, czyli nigdy się nie poddawaj, zresztą sam moje dzieci tego uczyłem, czy też zawodników w klubie sportowym. Nigdy się nie poddawaj, bo życie nie jest usłane różami, ale trzeba pamiętać, że jutro także jest dzień. Więc warto żyć, bez względu jak ciebie opluto, niszczono, jak często upadałeś, czy to było raz, czy więcej. Tu, na ziemi, życie, które otrzymałeś jest największym dobrem i masz je nieść z godnością do swojego końca. I tak sobie prowadzę dialog, może wtedy jeszcze monolog, i stopa za stopą idę drogą. Po drodze mijają mnie samochody. Pokusa jest ogromna, żeby machnąć ręką. Wreszcie o 17.40, po 9 godzinach wędrówki dochodzę do zasypanego całkowicie śniegiem klasztoru w Roncesvalles. Olbrzymi klasztor, a ja po nerwowym szukaniu (szybciej, bo nogi pieką) znajduję miejsce noclegowe. Płacę 6 euro, dostaję pieczątkę do paszportu i idę do sali, gdzie wybieram swoje łóżko. Jedyny problem, że w tym alberque nie ma kuchni, więc sobie nic nie zrobię do jedzenia i nic ciepłego nie wypiję. Ale w tym momencie to jest najmniejszy problem. Razem ze mną doszło dwoje osób, młody Koreańczyk, który był w poprzednim alberque i nieznana mi Hiszpanka. Buty z nóg i pod prysznic. Ulga dla ramion. Spoglądam na swoje stopy. Jedna wielka tragedia. Przy kostce wręcz balon nabrzmiały krwią, pęcherze na obu stopach, a mały paznokieć odpadnie pewnie na następnym etapie. Ale w ogóle mnie to nie interesuje, czuję wielką radość z dojścia. I cały czas mam w głowie słowa: „przejdziesz ten etap, dojdziesz do Santiago de Compostela”. Te słowa, to jest jak nowa dawka adrenaliny, tłumi ból ramion, stóp i całego ciała. Leżę, wchodzą następne dwie osoby, Hiszpan i Hiszpanka, to jest już nas pięcioro. Azjata jęczy, że jest głodny i mówi, żebyśmy poszli do baru w wiosce. Jeść to mi się ze zmęczenia nie chce, ale pić już tak, szczególnie, że całe zapasy wody, co do kropelki wypiłem na trasie. Idę, a raczej kuśtykam, achilesy dodatkowo dają znać. Niestety, o tej porze w barze jeszcze nie mają nic ciepłego do jedzenia. Barman mówi Koreańczykowi, żeby przyszedł po godzinie 20, to coś dostanie, ja tymczasem zamawiam piwo (0, 2 l), potem drugie, płacę za te maluszki razem 4 euro, to będzie moja obiadokolacja tego dnia. Wracamy i z powrotem do łóżka. Nagle drzwi naszej sypialni się otwierają i wchodzi, a wręcz wpada do środka Włoch (jak się następnego dnia dowiedziałem), z wyrazem twarzy, który mówi wszystko. Ból, oczy zamglone, jedzie na ostatnich rezerwach, pomyślałem. Patrzy, gdzie jego łóżko, rzuca na nie śpiwór i w ubraniu, tak jak wszedł, wsuwa się do niego, momentalnie zasypiając. Ani mycia, nic. Tak, ten etap dał mu się we znaki. To był ostatni tego dnia pielgrzym, który dotarł do schroniska. Odpoczywając, przypominam sobie, że jak przyszedłem, to w kancelarii było napisane, że o godzinie 20 jest odprawiana msza za pielgrzymów ze specjalnym błogosławieństwem. Godzina 20 się zbliża, Koreańczyk i Hiszpanka poszli już do baru na kolację, a ja biję się z myślami: iść na mszę czy nie. Kurczę, taki jestem zmęczony, nogi bolą, wyziębiony, kościół pewnie zimny, bo mury wszędzie tu grube i wysokie, odpocznę, mówi jeden głos. Ile razy się modliłeś dzisiaj do Matki Boskiej, prosząc o dojście tutaj, pyta drugi. No tak, to prawda, pójdę podziękować. Idę, zimno, śnieg, cisza, szukam kościoła w klasztorze, a nikogo nie ma, aby zapytać. Wreszcie trafiam, wchodzę i ku memu zaskoczeniu w środku jest cieplutko. Widzisz, już masz nagrodę, uśmiecham się do swoich myśli. Są nas trzy osoby, Hiszpan z alberque i jakaś kobieta, Hiszpanka (potem się dowiem, że to kustosz tego klasztoru). Trzech starszych księży prowadzi mszę, wymieniając, że uczestniczy w niej pielgrzym z Polski, a drugi z Katalonii (ważne dla nich są regiony, z których pochodzą), udzielając nam na koniec specjalnego błogosławieństwa na dalszą drogę do Santiago de Compostela. Po mszy pani kustosz uprzejmie zaprasza nas dwóch do zwiedzenia pomieszczeń. Freski na ścianach z XIII wieku, grobowiec z leżącym królem Navarry i inne historyczne zabytki robią wrażenie, podobnie jak sam ogromny kompleks klasztoru. Przypomina mi się jeszcze „Pieśń o Rolandzie”, gdzie w zasadzce przygotowanej pod Roncesvalles zginał tytułowy bohater. Na zakończenie pytam kustoszki ilu księży tutaj mieszka i kto tym zawiaduje. Mówi mi, że tych trzech, co właśnie mszę odprawiało i że jest jeszcze dwóch pomocników. Kiwam z niedowierzaniem głową. Dziękujemy z Katalończykiem i wracamy do sypialni. Przed godziną 22 widzę, że budzi się Włoch, coś pije i idzie się wykąpać. Oczy mi się kleją. Zasypiam.

Etap 2 — 13 lutego 2015 r.

Roncesvalles — Zubiri — 22 km


Na śniadanie garść suszonych bananów zabranych z domu i w drogę. Nikt tutaj nie idzie razem, no może na samym początku danego etapu, potem każdy ma swoje tempo marszu, więc trudno byłoby dostosować je do drugiej osoby. Gdy chciałem się z kimś spotkać, to umawialiśmy się wieczorem w konkretnym schronisku w danej miejscowości. Każdy docierał tam sam. Ale wracam do drugiego etapu. Trasa zaśnieżona, a w wioskach śnieg leży po obu stronach, zasypując niekiedy drzwi domów, a na ulicy miejsca tyle, aby mógł przejechać jeden samochód. Po drodze mijam sklep, kupuję 1, 5 l wodę za 0, 75 euro. Ożywczy łyk, (bo rano nic nie piłem) do dwóch herbatników i dalej w drogę. Trasa urozmaicona, do góry i z góry, słońce wychodzi, ale mróz trzyma. Generalnie dobrze się idzie w takich warunkach do około 10 rano, bo wtedy słońce zaczyna już przypiekać. A piecze, bo jesteśmy na wysokości 800—1000m i tak będzie w przeważającej części całej trasy przez Hiszpanię. Zaczynają się męczące podejścia, szczególnie, że tradycyjnie plecak daje o sobie znać. Dodatkowym utrudnieniem są zasypane śniegiem szlaki, co powoduje, że trzeba iść drogą asfaltową, a przez takie podłoże nogi mają dodatkowe obciążenie. Jest ciężko, dzisiaj bardziej dają mi do wiwatu znać stopy. Czasami po przerwie drepczę jak dziecko, odczuwam ból, zanim na powrót stopy się rozgrzeją. Jak idziesz, liczy się wtedy kolejny krok, nie myślisz wtedy o niczym, tylko step by step. Słonko świeciło, ostre powietrze przyjemnie wiało, do relaksu, jak znalazł, sarkastycznie coś sobie w duszy mruknąłem. Po połowie drogi już wiedziałem, że będę musiał zatrzymać się w Zubiri, pomimo, że w lutym alberque municypalne są tam zamknięte (alberque municypalne-schroniska miejskie, czyli dotowane przez regiony, a więc tańsze), bo do Larrasoany nie dojdę. Ostatnie kilometry przed Zubiri to była gehenna dla moich stóp. Pomyślałem wtedy, jak musiał czuć się Jezus, idąc swoją drogą krzyżową, i żebym się tak nie rozczulał nad sobą (później dziwnym trafem w każdy piątek miałem problemy z marszem na danym etapie lub inne przygody, o czym w dalszej części książki). Szedłem i dziękowałem. Prosiłem tylko, abym szybko znalazł w tej miejscowości miejsce noclegowe. I po wejściu do miasteczka podszedł chłopak, oferując nocleg ze śniadaniem za 15 euro. W porządku. Z tego, co wcześniej się orientowałem, podana cena w prywatnym alberque była do przyjęcia. Niedaleko od głównej drogi były szeregowce jednorodzinne i w jednym z nich był zrobiony alberque. Nowy apartament, salon, toalety, łazienki i sypialnie (piętrowe łóżka) na górze. Okazuje się, że na górze już jest i śpi Włoch z wczorajszego noclegu. Na chwilę się obudził, wtedy przedstawiliśmy się sobie, i to była ostatnia rozmowa pomiędzy nami, bo znowu zasnął i spał nieprzerwanie do rana, a po godzinie 6 następnego dnia już wybył i więcej się nie spotkaliśmy.

Po odświeżeniu się kuśtykam do miasteczka, aby uzupełnić zapasy. Wtedy od uczynnych pań z zakładu fryzjerskiego dowiaduję się, że sklepy zamykane są o 13.30 i ponownie otwierane o 17 (i tak było na całej trasie, z małymi wyjątkami). A było dopiero po godzinie 16. Po chwili na ulicy spotykam Koreańczyka z wczorajszego alberque, który doszedł do miasteczka, mówi mi, że idzie do alberque municypalnego. Ja mu odpowiadam, że zamknięte, i że zatrzymałem się na początku miasteczka. Mówi, że jak będzie schronisko zamknięte to dojdzie do mnie. W końcu robię zakupy: woda 1, 5l, duża bagietka, duże piwo 0, 5l, płacę 3, 40 euro. Jak wróciłem z zakupami, kolega z Azji już był. Kolacja, którą sobie zrobiłem, nogi odpoczywają, jest dobrze. Chłopak o imieniu Aleksander, ten, który nas tu nagonił, częstuje piwem. Okazuje się, że jest Ukraińcem, a w Hiszpanii jest od 2008 r. Jego ojciec pracuje w Polsce. No proszę, jaki świat jest mały. Miły, uczynny, fajny chłopak. Koreańczyk zamawia u niego płatną kolację. Odpoczywamy. Wręcz hiszpańska sjesta. Przychodzi właściciel, Hiszpan. Pyta, czy może nam zrobić zdjęcie, żeby umieścić na facebooku z tym alberquem. Śmiejemy się, że interesu trzeba pilnować, więc zgadzamy się. Jutro muszę odpocząć, a raczej moje stopy, więc mówię Koreańczykowi, że robię tylko 5 km do Larrasoany i zrywać rano się nie będę, skoro ten prywatny alberque mamy opuścić do 10 rano.

Etap 3 — 14 lutego 2015 r.

Zubiri — Pamplona — 21 km


Po obudzeniu nie spieszyłem się, bo w planie miałem zrobić sobie tego dnia relaks dla moich stóp. Włocha już nie było, a my z Kimem (imię Koreańczyka) wspólnie jemy śniadanie przygotowane przez Aleksandra. Mleko, kawa, herbata, płatki, dżemy, masło, pomarańcze, słodkie bułki, chleb tostowy. Coś tam dodaję ze swoich zapasów. To siorbanie przy jedzeniu zupy przez Kima jest zabójcze, śmieję się w duchu. Ale mówią, że dopiero wtedy poznaje się prawdziwy i pełny smak potrawy, dlatego Azjaci w taki sposób ją spożywają. Kończymy, każdy pakuje swoje bagaże. Pierwszy wychodzi Kim, życzymy sobie buen camino. Prosta droga prowadzi wzdłuż drogi szybkiego ruchu. I tak po 5 km dochodzę do Larrassoany. Patrzę, ale nie ma jeszcze godziny 11, czas mam niczego sobie. Do Pampeluny pozostało ok. 16 km, więc decyduję się iść dalej. Na końcu wsi spotykam odpoczywającego Kima, pyta, czy tu zostaję, ja mu odpowiadam, że póki, co dobrze mi się idzie, więc spróbuję dojść do Pampeluny i tam chcę zatrzymać się w albergue Jesus y Maria. Niestety, po chwili zaczyna padać deszcz i tak pada do końca etapu. Dzisiaj plecy nie bolały mnie tak jak stopy, bo po przejściu około 10 km dostaję hamulec wsteczny. Ale na trasie nie ma zmiłuj. Trzeba iść, bo co, stać, kiedy w dodatku pada deszcz? Mijam co chwilę jakieś grupy trenujących kolarzy. Niektórzy rzucają w moim kierunku pozdrowienia buen camino. Jest to miłe i podnosi na duchu. Uprawiamy w tej chwili podobny wysiłek. Ja odpowiadam mijającym, hiszpańskim pozdrowieniem hola. Ostatnie 8 km idę nie wzdłuż drogi (główne szlaki w śniegu), ale specjalną betonową drogą, która prowadzi wzdłuż rzeki. Informacje umieszczone na trasie podają gdzie jesteś i ile zostało kilometrów. Pojawiają się i żółte strzałki, znaki camino. Na chodnikach muszle z rowerem, znak, że idzie tędy szlak rowerowy. Pojawiają się przedmieścia Pampeluny, jakaś strzałka wskazuje na albergue Padeborn. Idę tam, bo deszcz leje, więc mi wszystko jedno gdzie się zatrzymam, byle jak najszybciej. Otwiera Niemiec i mówi, że otwarte mają od 1 marca, więc nici z odpoczynku tutaj. Pociesza, że stąd zostało mi 5 minut do mojego alberque. Mówię mu, że ostatnie 5 minut przeważnie są najgorsze. Kiwa porozumiewawczo głową. Dochodzę do windy przy murach starego miasta (dobry pomysł) i wjeżdżam nią do góry, oszczędzając swoje nogi na dodatkową wspinaczkę po schodach. Trochę błądzę po uliczkach, pytając napotkanych ludzi o schronisko. W końcu jakiś gość z baru wskazuje mi albergue Jesus y Maria. Jestem na miejscu. Ciesząc się jak dziecko. Płacę 8 euro, i wchodząc w prawo od recepcji napotykam już piętrowe łóżka. Czysto, schludnie, duża pralnia, łazienka i toaleta wspólne, na piętrze kuchnia. Widzę, że nawet piekarnik jest, dwie płyty, mikrofala, czajnik, pełen sprzęt. Zrobiłem sobie kanapki, do tego herbatę z imbirem (trzeba się rozgrzać po tym deszczowym dniu). Kurczę, jutro muszę zjeść jakąś zupę, może kawałek mięsa, trzeba dać paliwo organizmowi, myślę. Padający deszcz i szybko zapadające ciemności nie zachęcają do chodzenia po mieście. Leżę, myśląc o rodzinie, jak sobie radzą beze mnie. Jutro odpoczywam, kolejny raz przekonuję sam siebie, dojdę tylko do Cizur Menor. W noclegowni spotykam Katalończyka i dwie kobiety. Koreanka mówi, że pamięta mnie z Saint Jean Pied de Port, a druga to Hiszpanka z Ronconvalles. Po godzinie dociera mój towarzysz, młody Koreańczyk. Reszta wieczoru mija na odpoczynku. Szczególnie dla moich nóg. O godzinie 22 gaśnie światło, czas spać.

Etap 4 — 15 lutego 2015 r.

Pamplona — Zariquiegui — 11 km


Budzę się w nocy i słyszę przed naszym schroniskiem śpiewy, rytmiczne klaskanie w dłonie, a po chwili walenie w nasze wielkie, drewniane drzwi. Wiem, że tego dnia miejscowa Osasuna grała ligowy mecz, ale i 14 lutego był (Walentynki). Więc się pewnie jakaś „wesoła” wspólna grupa zorganizowała. I tak, co jakiś czas, śpiewy, klaskanie i walenie. Trwało to chyba z godzinę. Albergue są zamykane na noc, więc hosteleros musiał być przekonany, że drzwi wytrzymają, i że było to nie pierwszy raz. Po drugim waleniu już chciałem iść go szukać, ale po chwili uznałem, że skoro nikt się tym nie martwi, bo wszyscy śpią, to i ja mam spać, więc zasnąłem. Rano poczęstowałem herbatką „mojego Koreańczyka”, zjedliśmy wspólnie śniadanie, uzgadniając, że tego dnia odpoczywamy, bo po drodze z Pamplony schroniska otwarte są tylko w Cizur Menor, Zariquiegui i dopiero w Puente la Reina, więc zatrzymamy się gdzieś w tych dwóch pierwszych miejscowościach.

Deszcz od rana znowu padał. Po uzgodnieniu z hosteleros, że zostawię bagaże ( o 9 rano alberque zamykają na sprzątanie, o 12 otwierają) i przyjdę po nie w południe, w deszczowy niedzielny poranek poszedłem pozwiedzać miasto. Ale po zabawowej sobocie czuć było jedynie piwo i mocz na głównym placu Plaza del Castillo. Pusto, a jak ma być, skoro Hiszpanie bawią się do rana, a w dodatku dzisiaj niedziela, myślę. Idę uliczkami, gdzie odbywa się tradycyjna gonitwa byków, dochodząc do Areny, na której pewnie kończą życie. Swoją fascynację tym miejscem i miastem opisał Ernest Hemingway w powieści „Słońce też wschodzi”. Powoli życie budzi się w Pampelunie, czy jak nazywana jest w Navarze — Iruna, otwierane są sklepy, bary, kawiarnie. Tradycyjnie spotykam Koreańczyka, idziemy do kawiarni. Zamawiam kawę latte (pierwszą i jedyną, jaką wypiłem na całej trasie, następna była dopiero w Santiago de Compostela), a że głód mi zaczął doskwierać, kawałek tortilli. Dostałem ją w ciepłej bułce, a raczej bule z małymi frytkami. Nie rzuca mnie na kolan ten posiłek. Kawiarnia zapełnia się. Ludzie czytają gazety, coś piją, jedzą, rozmawiają. Ustalam z moim towarzyszem, że spotkamy się w Zariquiegui, po czym się rozstajemy. Idę dalej po mieście. Leje non-stop. Wstępuję do otwartego kościoła, trwa próba chóru. Modlę się. Uniżam się przed Bogiem, uznając swoją małość. Łzy płyną mi po policzkach. Ja tutaj, a rodzina tam, proszę Matkę Boską o opiekę nad całą moją rodziną i tą najbliższą, i tą dalszą, dziękuję za przyjaciół, za wszystkich, dzięki którym się tutaj znalazłem. Ale martwię się o najbliższych, jak sobie poradzą z tym wszystkim, co na nas spłynęło w ostatnim czasie i wiem, że i oni martwią się o mnie. Modląc się, otwieram na chybił trafił książeczkę z ewangeliami i natychmiast Duch Święty daje odpowiedź na nasze wspólne troski. Mt 6, 24—34

„Nikt nie może służyć dwom panom, bo jednym gardzić będzie, a drugiego polubi; o jednego dbał będzie, a drugiego zlekceważy. Nie możecie służyć Bogu i mamonie. Dlatego mówię wam: nie martwcie się o swoje życie, co będziecie jeść lub co pić będziecie; ani o swoje ciało, czym się przyodziejecie. Czy życie nie jest ważniejsze od pokarmu, a ciało od odzienia? Popatrzcie na ptaki na niebie: nie sieją, nie żną, nie gromadzą w magazynach, a wasz Ojciec niebieski je żywi. Czy wy nie więcej znaczycie niż one? — Kto z was swoim staraniem jedną chwilę może dodać do swojego wieku? — Dlaczego martwicie się o odzienie? Przypatrzcie się liliom na polu, jak rosną: nie pracują ciężko ani nie przędą, — a mówię wam, że nawet Salomon w całym swoim przepychu nie był ubrany tak, jak jedna z nich. Jeśli zatem to ziele na polu, które dziś jest, a jutro do pieca wrzucają, Bóg tak odziewa, to o wiele bardziej was, małej wiary! A zatem nie martwcie się, mówiąc:, „Co będziemy jeść?”, albo:, „Co będziemy pić?”, albo:, „Czym się odziejemy?” — Bo o to wszystko zabiegają poganie. A wasz Ojciec niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie. Zabiegajcie najpierw o królestwo i o jego sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane. Nie martwcie się, zatem o jutro, bo jutro samo zatroszczy się o siebie. Starczy dniowi jego własnej biedy.”

Jezu, ufam Tobie, mówię i ogarnia mnie spokój.

Wracam, bo już wybija dwunasta, pakuję się. Po drodze wstępuję jeszcze do katedry de Santa Maria i dalej w drogę. Wyjście z miasta jest bardzo dobrze oznakowane, wszędzie strzałki, nie sposób zabłądzić. Poprzez ilość znaków na drodze odnoszę wrażenie, że region Navarra jest bardzo opiekuńczy wobec pielgrzymów. Deszcz przestaje tak lać, wychodzi nawet słońce. Dochodząc do miejscowości Cizur Menor, nie zauważam strzałki i nadkładam kilka kilometrów, zanim za radą pani, którą spotykam na drodze, wracam do punktu, z którego poszedłem. Niestety, pogoda znowu płata psikusa, zaczyna padać, a błotnista droga prowadzi cały czas pod górę. Idę i przed wejściem do miasteczka Zariquiegui spotykam mojego młodszego kolegę z Azji, który wydaje się czekał na mnie. Będąc na górze wzniesienia widział moją wspinaczkę. Miasteczko puste, żadnej osoby na ulicy. Dochodzimy do albergue San Andres leżącego przy głównej drodze szlaku. Tylko ten miał być otwarty zgodnie z otrzymaną wcześniej listą. Zamknięte. Dzwonię telefonem pod podany numer na drzwiach, mówię pelegrinos, w odpowiedzi słyszę — uno momento, czyli, że za chwilę ktoś przyjdzie i czekamy z Kimem. Po chwili drzwi się otwierają, mężczyzna, Hiszpan, chyba zdziwiony, że ktoś w popołudniową niedzielę dotarł tutaj. Rozmowa na migi, bo Hiszpan mówi tylko po hiszpańsku, w środku bar, na piętrze miejsca noclegowe, zimno, budynek nieogrzewany. Wyboru nie mamy. Wracać do Cizur Menor nie będziemy, a następny otwarty alberque jest za daleko. Kasuje od nas po 10 euro ze śniadaniem. Wskakuję pod prysznic i kolejne rozczarowanie, zimna woda. Hiszpan coś tam wyjaśnia, ale już wiem, że tu będzie i zimno i głodno. Widzę, że Kim jest rozczarowany. Mokre ciuchy nie wyschną w tej wilgoci i zimnie do jutra, więc takie trzeba będzie ubrać rano. Schodzimy na dół. Widzę, że Hiszpan rozpalił malutki kominek, który bardziej jest tutaj do ozdoby niż do ogrzania pomieszczenia, ale Kim wręcz przytula się do niego. Pytam barmana, pokazując na migi, czy ma coś do picia oprócz wody. W odpowiedzi w milczeniu wystawia mi na ladę „trzech rycerzy”, małe, średnie i duże piwo puszkowe. Zimne. Dobra, to tylko jedna noc, przeżyję. Biorę dużego rycerza za 2 euro i tak siedzimy odrętwiali z Kimem. Wpadam na pomysł i pokazuję zapisaną po hiszpańsku w moim zeszycie do notatek nazwę zupy czosnkowej. Hiszpan ożywia się, i zakrywając palcem nazwę czosnek mówi si. O, czyli zjemy coś ciepłego. Pytam Kima, czy chce zupę. Tak, tak, odpowiada mój wiecznie głodny młody kolega. Barman kasuje od nas po 2, 50 euro za talerz i po chwili do baru wchodzi kobieta (pewnie żona właściciela), przynosząc ją z domu. Wyglądu ta zupa nie ma, taki biedny rosół, chyba z barana, w środku pływają kawałki bułki i rozdrobnione jajko na twardo. Dla mnie ważne, że danie jest gorące. A rosół, to antidotum na ewentualne przeziębienie. Więc zjadam, nie grymasząc. Ale „mój” delikatny Kim, pomemlał i zostawił. Jeszcze w życiu po tyłku nie dostał, pomyślałem wtedy. Pomimo, że kominek rozpalony, ciepła w nim jak na lekarstwo, więc zbieramy się i idziemy na górę. Kurtka, czapka, śpiwór, koc, zakopuję się do spania. Na dworze hula wiatr, byle do rana.

Etap 5 — 16 lutego 2015 r.

Zariquiegui — Puente la Reina — 14 km


Noc w kurtce nie należy do przyjemnych, a ubieranie rano wilgotnej koszulki w zimnym pokoju nie nastraja optymistycznie. Ale wedle powiedzenia „jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma”, wykonuję szybkie pakowanie i idę na dół. Koreańczyk gdzieś wybył. Hiszpan już czekał ze śniadaniem, na które składały się mały soczek oraz mikroskopijna bułeczka w celofanie. Poprosiłem o herbatę. Nareszcie coś ciepłego. Bez marudzenia szybko się z tym uporałem, bo drzwi na dwór były cały czas otwarte, co dodatkowo przyspieszało spożywanie posiłku. Hosteleros spytał mnie, gdzie mój kolega, ale sam chciałem to widzieć. Pomyślałem, że poszedł szukać czegoś ciepłego do jedzenia w wiosce. Rzeczy zostawił, więc wróci, pokazałem na migi Hiszpanowi. Pokiwał głową ze zrozumieniem.

Dobra, plecak na ramiona i w drogę. Buen camino, życzył mi właściciel na do widzenia. Mgła otaczała wzgórze, na które miałem się dostać. Błoto, glina i kamienie oraz woda dodatkowo utrudniały wspinaczkę. Wąska droga, a w oddali słyszę jakby odgłos jadących samochodów po autostradzie. Po chwili okazuje się, że to kręcące się turbiny wiatrowe powodują taki odgłos. Jestem na górze. Metalowy pomnik wędrujących pielgrzymów dopełnia scenerii tego miejsca. Przy ładnej pogodzie widać podobno stąd Pampelunę. Niestety, tego dnia pogoda nie sprzyjała, więc szybko kilka zdjęć i zejście w dół. Oślizgłe kamienie, wystające korzenie powodują, że cały czas trzeba uważać na stawianie stopy, żeby przypadkiem nie złapać szybkiej kontuzji. Po około 2 kilometrach ten kamienisty odcinek został zakończony. Dalej idę przez pustawe czy wręcz opuszczone miasteczka, a raczej duże wioski, co budzi moje zdziwienie. Nie słychać głosów bawiących się dzieci, śmiechu czy zwykłego płaczu. Gdzie są ci wszyscy ludzie, którzy tu mieszkali, myślę sobie. I tak dochodzę do Puente la Reina, miejsca mojego dzisiejszego etapu. Droga z żółtymi strzałkami doprowadza mnie do schroniska de los Padres Reparadores znajdującego się przy klasztorze. Zamknięte. Telefonuję pod podany numer na drzwiach, odbiera jakaś kobieta (siostra zakonna -?) i po chwili od zakończenia rozmowy pojawia się, otwierając alberque. Kasuje 5 euro i zostawia mnie samego. Jestem dziś pierwszym pielgrzymem w tej noclegowni. Sprawdzam rozkład. Sypialnia, łazienka, duża sala do posiedzenia lub spożywania posiłków. Jest i wyposażona kuchnia, a w lodówce poprzedni pielgrzymi zostawili dla następnych produkty do wykorzystania. Jest i olej do smażenia. Pięknie, będzie dzisiaj ciepłe jedzenie, które sobie przygotuję, myślę, częstując się piwem znalezionym w lodówce. Dla odmiany zostawię tam produkty, które będą mogli wykorzystać inni. Kąpiel, pranie, jakieś stare pieczywo, które mam ze sobą, wystarcza na kanapkę i idę poleżeć, bo do siedemnastej i tak sklepy zamknięte. A szybkie zwiedzanie połączę z zakupami. Powoli do noclegowni schodzą się inni pielgrzymi, międzynarodowe towarzystwo. Zwiedzam miasteczko, droga dla pielgrzymów prowadzi przez średniowieczny most na rzeką Rio Arga, kościoły, stare budynki dopełniają klimatu. Burczy mi w brzuchu. Idę do sklepu na szybkie zakupy, makaron, dwa małe piwa, pulpa pomidorowo-paprykowa lekko wędzona, bagietka, kiełbasa chorizo razem 7, 90 euro. W kuchni na patelni rozgrzewam oliwę, potem czosnek (zabrany jeszcze z domu), kiełbasę, pulpę, woda na makaron już się gotuje. Zapach rozszedł się po całym alberqu, więc kiedy po 10 minutach wyszedłem z michą pełną jedzenia, to zauważyłem, że wszystkich wywiało po zakupy. Ślinotoku dostali, śmieję się. Był to mój tak naprawdę pierwszy ciepły posiłek od zeszłej niedzieli. Koreańczyk mi się dzisiaj gdzieś zagubił, ale pojawili się inni z jego kraju, dziewczyny z Korei, dodatkowo mam dwóch Amerykanów, Irlandczyka, Niemca i Hiszpanów. Kuchnia zrobiła się pełna, każdy coś pichci. Ja już po posiłku, więc odpoczywam, bo nogi, a szczególnie stopy mnie bolą. Dzisiaj po raz pierwszy cena alberqu zgadzała się z tym, co wcześniej znalazłem w necie, bo i w Saint Jean Pied de Port i Pampleunie była wyższa. A wczorajszy nocleg pobił wszystko.

Etap 6 — 17 lutego 2015r

Puente la Reina — Estella — 22, 4 km


Pobudka (Niemiec wyszedł już o 7 rano), a po śniadaniu (płatki owsiane), herbata i w drogę. Droga pofałdowana, początek, to szlak na przywitanie, potem ostre podejście w górę. Siąpi deszczyk, ale i wychodzi słońce i wieje dość mocny wiatr. Mijam kilka miejscowości tradycyjnie sprawiających wrażenie pustych. Wzgórza i pojawiające się początki winorośli. Mijam pracowników obcinających pędy winogron. Pojawiają się gdzieniegdzie i małe gaje oliwkowe. Tradycyjnie błoto, czerwona glina i kamienie. W międzyczasie mija mnie Irlandczyk, stopy mi dokuczają, droga bez historii. Na miejscu w alberque de peregrinoc municipal de Estella melduję się o godzinie 14, tak, jak jest otwierany. Opłata 6 euro za nockę. Wyższa niż w necie. Warunki dobre. Na dole kuchnia w pełni wyposażana, z długim stołem i z wyjściem na podwórze, ze stolikami, gdzie przy ładnej pogodzie można posiedzieć. Dalej pomieszczenie do wyprania i wysuszenia rzeczy. Na górze sypialnie z łóżkami piętrowymi. Po umyciu, jem to, co przygotowałem rano, czyli dwie większe kanapeczki, piję herbatę i chwila odpoczynku, aby po godzinie 16 wyjść do miasteczka, pozwiedzać i kupić coś do jedzenia. Za 3 euro kupiłem pomarańczę, cytrynę, małą colę w puszce, piwo (0, 5l), pół bagietki. Więc na kolację miałem pomarańczę, colę i na deser piwo. Organizm tego dnia tego pragnął . Ogólny spokój, poprałem trochę rzeczy, jem i zalegam na odpoczynek. Przypominam sobie, że jutro urodziny starszego syna i post. Taa, mruczę, post to ja mam na co dzień, śmieję się do swoich myśli. W alberque trochę ludzi z poprzedniego miejsca, ale są i nowi. Samo miasteczko, jak większość podczas tej drogi, to mieszanie się starego z nowym. Wyobrażam sobie, że te mijane miejscowości ożywają głównie wtedy, kiedy pojawia się mnóstwo pielgrzymów, czyli od kwietnia-maja do końca września. Wtedy jest szczyt i na trasach pojawia się mnóstwo ludzi. Dzisiaj dotarło również do mnie, że jak idę i widzę naprzeciw jakieś miasteczko położone na wysokim wzgórzu, to bez wątpienia trzeba będzie iść pod górę. Tak tu już jest.

Etap 7 — 18 lutego 2015 r.

Estella — Los Arcos — 21km


Dzisiaj Miłka, urodziny mojego starszego syna. Wysyłam sms z życzeniami. Potem przygotowuję sobie tradycyjne już śniadanie. Płatki owsiane zalane gorącą wodą plus mleko zagęszczone z tubki, do tego garść suszonych bananów, herbata z cytryną. Kawałek gorzkiej czekolady na deser i żegnam kolejny alberque. Początek drogi prowadzi pod górę, a po niespełna trzech kilometrach dochodzę do klasztoru w Irache, gdzie znajduje się miejsce, w którym płynie z jednego kranu wino, a z drugiego woda. Wino jest produkowane przez miejscowy klasztor i udostępniane w taki sposób pielgrzymom. Sprawdziłem, rzeczywiście oba kraniki działały. Po około 8 kilometrowej spokojnej wspinaczce, droga się wypłaszcza i prowadzi wzdłuż pól. Niektóre już zaorane, czerwona ziemia ubarwia ten budzący się powoli do życia pozimowy krajobraz. Pojawiają się pierwsze winnice, a gdzieniegdzie widać pracujących na nich ludzi. Mijam miasteczka, które sprawiają wrażenie pustych. Wzbudzają mój smutek. Po godzinie 13 ja i dwie Hiszpanki docieramy do miejscowości, którą sobie zaplanowałem tego dnia — Los Arcos, do alberque La Fuente Casa de Austria, położonym w centrum miasteczka przy szlaku. Młody człowiek, hosteleros niemieckojęzyczny, pobiera opłatę 9 euro, pomaga mu młody Hiszpan. Rozlokowuję się. Na dole wspólna sypialnia, prysznice, toalety, miejsce z kominkiem na spotkanie z innymi pielgrzymami, na górze część prywatna i dostępna kuchnia z wyjściem na taras. Dzisiaj post, to zrobię sobie rosołek z kostki zabranej z domu) z makaronem i czosnkiem plus chlebek. Rozmawiam z hosteleros. Mówi mi, że kiedyś ich alberque był jedynym w tym mieście, teraz są trzy i dwa hotele i jeszcze hostel. Przez ich rocznie przewijało się wtedy się około 40 tysięcy pielgrzymów, a teraz ta liczba zmniejszyła się do 10 tysięcy, bo jest już wybór. I wszyscy czekają na nich. To oczywiste, bo dzięki nam, pielgrzymom, czy zwykłym turystom, wioski i miasteczka mają możliwość zarobku. Po obiedzie idę do miasteczka, gdzie kupuję mały soczek, actimele, pomarańczę, banana i mandarynkę oraz dwa małe piwa Sam Miguel, płacąc za wszystko 3, 40 euro. Kościół Santa Maria w porze popołudniowej był zamknięty, pójdę jeszcze raz wieczorem. Jem kanapkę z żółtym serem, pijąc soczek i actimele. Wieczorem piękna msza popielcowa. Śpiewający chór wprowadza wiernych w podniosły nastój. Na centralnym miejscu w kościele Santa Maria figura Santa Maria de Los Arcos, opiekunka rodzin. Ciemna z niebieskimi oczami. Cały przód ołtarza i boki w figurach świętych. Oprócz miejscowych i mnie, do kościoła na mszę docierają znajomi z alberqu, Irlandczyk, dwie Hiszpanki, Tajwanka, dwoje Koreańczyków. Po mszy ksiądz zaprosił pielgrzymów pod ołtarz, wręczając nam obrazek z modlitwą świętego Santiago, patrona pielgrzymów, oraz odmówił modlitwę za nas, pielgrzymów wędrujących do Santiago de Compostela. Bardzo jest to miłe, podobnie jak pozdrowienia w czasie drogi buen camino, utwierdzające, że droga, którą wybraliśmy jest ważna nie tylko dla nas. Po mszy wracałem z Irlandczykiem. Otwierając się przede mną powiedział, że znalazł się na tej drodze, bo mu się życie rodzinne skomplikowało, idzie w kierunku rozwodu, ale obie strony dały sobie czas. Więc ma nadzieję, że droga pomoże im obojgu w podjęciu dobrej decyzji. Miły, sympatyczny człowiek. Mam nadzieję, że poukładał sobie to, o czym marzył. A po powrocie stwierdzam, że cały alberque nam się zapełnił. Oprócz odnalezienia „mojej” zguby, młodego Koreańczyka (mówił mi, ze poszedł się rozgrzać rano w Zariquiegui), mamy i Dunkę, Włoszkę i tradycyjnie kilku Azjatów. Kończę ten dzień książką do poduszki.

Etap 8 — 19 lutego 2015 r.

Los Arcos — Logrono — 29, 5 km


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.