Inspiracją do powstania poszczególnych opowiadań były różnorodne, współczesne dzieła sztuki z sześciu dziedzin: plastycznej, literackiej, teatralnej, muzycznej, filmowej i fotograficznej.
Część I plastyczna
Rozdział 1
Hej tam nad miastem, hej tam, spójrz w górę! Spójrz w górę i zobacz, co unosi się nad miastem! Takie to dziwne, a jednocześnie zwyczajne, taka to lala śmieszna, śmiechu warta, śmiechem otoczona, choć i zgorszeniem. Patrz, naga to lala-balon, lala-dziewczyna! Patrz, jak się kręci, obraca, w słońcu skrzy! Trochę to to płynie przez niebo, na południe, a trochę stoi w miejscu. Hej, hej tam, pobiegnijmy kawałek za nią, aby zobaczyć, jak półnagie ciało koresponduje z miastem! Widziałem dwie stare kobiety, które najwyraźniej były zgorszone faktem oglądania półnagiego, dziewczęcego ciała, bujającego w powietrzu. Ale widziałem też kilka młodych osób, które z radością przyklaskiwały na widok tej wielkiej, dmuchanej lali. Sam byłem daleki od wszelkiego rodzaju emocji i w zasadzie nie do końca wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Z jednej strony podobało mi się to, że ta lala, półnaga, wisząc nad miastem, symbolizuje jakąś wolność, jakieś wyzwolenie erotyczne, jakąś swobodę wyrażania samego siebie. Z drugiej strony jednak przypuszczałem, że to symbol jakiegoś wyuzdania, że te treści erotyczne będą dalej roznoszone, przenoszone, powielane, że dzieci zobaczą tę wielką, półnagą lalę i coś sobie pomyślą, ale co w zasadzie mogłyby sobie pomyśleć? Sądziłem, że ona rozciągnie się ponad miastem, że wypuszczą więcej takich i rozciągną. Swoją drogą ciekawe, kto ją wypuścił, kto tym sterował, kto się tego dopuścił? Jakoś nie mogłem dojrzeć, gdzie dokładnie była lina, na której szybował ten balon-lala, jakoś nie mogłem odnaleźć źródła tego. Pomyślałem, że teraz nadchodzi kultura nowych balonów albo że chcą propagować w ten sposób erotykę. Już puściłem wodze moich fantazji, już zobaczyłem taką lalę, kopulującą jedna z drugą, już zacząłem myśleć o tym, o czym nie powinienem, ale szybko skończyłem. Przez chwilę myślałem też, że sam chciałbym wzbić się w powietrze, że chciałbym tak polatać jak ten balon-lala, może nawet półnagi, naturalny, wyzwolony, ale chyba jednak nie. Zastanawiałem się, czy planują wypuszczenie jeszcze większej ilości takich lal w najbliższym czasie — byłbym rad je obejrzeć. Na ten moment nic więcej nie pojawiało się na niebie, być może nie mieli zamiaru nic już wypuszczać. Gdyby zaś pojawiły się na niebie lale całkiem nagich kobiet, byłoby to dla mnie ciekawe. Tymczasem skierowałem swoje kroki z obrzeży miasta do jego centrum — lala wisiała nad jednym z budynków, niebezpiecznie zaczepiając o anteny dachowe, co groziło jej przekuciem. Chciałem widzieć ją z innej strony, więc starałem się jak najbardziej zbliżyć do niej i to mi się po czasie udało — nie obeszło się bez przedarcia się przez tłum gapiów, który palcami wskazywał na to dziwne widowisko. W końcu, ogromna, dmuchana, półnaga lala, unosząca się nad miastem, jest raczej rzadkim widokiem. Ciekawiło mnie, co myślą o niej Ci wszyscy zgromadzeni ludzie. Postanowiłem zapytać o nią jednego z nich, który stał obok mnie. Popatrzył na mnie ze zdziwioną miną: " — Jak to?” — powiedział. " — To nie wie Pan, że teraz jest moda na takie instalacje, na takie dmuchane lale? Że to się doskonale wpisuje w strukturę miasta? Że ludzie to uwielbiają, bo odrywa ich to od realności życia i daje im poczucie absurdu bytu, którego tak bardzo potrzebują? Że ludzie teraz w ogóle cały swój wolny czas spędzają na mieście? Że samowolnie szukają sztuki? Że wgapiają się w performance, chodzą na wystawy, do teatru? Że bez tego nie mogą żyć, bo ich życie, wypełnione codzienną pracą, stałoby się zbyt trudne, przytłaczające i nudne? Że muszą to jakoś przerwać, rozerwać się, zmienić coś?” Osobiście niby o tym wiedziałem, jakoś to, kątem oka rzeczywiście obserwowałem, z drugiej strony jednak — nie do końca to rejestrowałem, bo wydawało mi się, że to niemożliwe, żeby ludzie aż tak się zmienili, że większość z nich jednak zapada się przed telewizorem i ogląda mecze i kreskówki, że tak naprawdę nikt ani nie chce nigdzie wychodzić, ani nie ma na to sił. Ale może rzeczywiście się myliłem. To by oznaczało, że stosunek ludzi do sztuki zmienił się, że w końcu dojrzeli oni jej wartość, że coś zaczęło ich interesować. Tymczasem balon-lala, znad budynku z antenami telewizyjnymi, przemieścił się w okolice pewnego baru i teraz cieszył przechodniów swoim widokiem na otwartym placu. Co poniektórzy wskazywali na niego palcami — wyraźnie im się podobał. Zastanawiałem się, czy może w pewnym momencie balon nie zejdzie jeszcze niżej, tak że można będzie go dotknąć, osobiście poczuć tę jego sztuczną nagość, ale nic jednak na to nie wskazywało. Zagadnąłem jeszcze jedną osobę, co myśli na temat tego widowiska, bo byłem ciekaw. I uzyskałem taką odpowiedź, że owszem balon-lala jest interesujący, ale oni nie po to tu przyszli. To się stało jakby mimochodem, przy okazji. Przyszli zjeść obiad do tego baru, nagle, przez okno, zobaczyli ten balon, zjedli więc szybko i wyszli na zewnątrz, aby móc zobaczyć go z bliska. Bardzo im się on spodobał, bo nigdy nie widzieli tak dużego balonu, a balon to fajna sprawa. Chcieliby kiedyś polecieć balonem, ale może nie takim nagim, może takim normalnym balonem podróżniczym. Zapytałem ich, jak długo zamierzają oglądać ten balon. Stwierdzili, że będą tu stać, dopóki ten balon będzie wisiał nad miastem, bo widzą sens w tym, że ten balon znajduje się w obrębie miasta, że to rozluźnia atmosferę, a może nawet po części czyni ją bardziej erotyczną, ale też śmieszy. Pomyślałem, że pewnego dnia i ja mógłbym wynaleźć taki ogromny balon, stworzyć go przy czyjejś pomocy i wypuścić ponad miasto, wtedy i ja byłbym sławny, zrobiłbym coś niezwykłego, coś specjalnego, coś unikalnego. O ile w życiu trzeba robić coś specjalnego, o ile w życiu w ogóle trzeba coś robić, to wszystko, co nam wkładają do głowy, to nieprawda. Ktoś wymyślił pracę, wymyślił zajęcia, uznał, że tak będzie dla człowieka lepiej, korzystniej, sensowniej, a nie jest to powiedziane. Każdy w swoim życiu musi żyć tak, jak czuje. Oczywiście pieniądze są ważne, ale kto powiedział, że zawsze zdobywa się je pracą? Czasem można i wygrać je na loterii, czasem dostać od kogoś. Nic nie jest powiedziane, z góry określone, ale zaprogramowano ludzi w jeden, wiadomy sposób. Ja już dawno złamałem te reguły, podważyłem ich wartość, zauważywszy, że są jedynie kolejną społeczną manipulacją. Wolę żyć na własny sposób, realizować to, co czuję w mojej duszy, a nie oglądać się na to, czego ode mnie wymaga społeczeństwo. A co dokładnie siedzi w mojej duszy? Właśnie sam do końca nie wiem, od miesięcy próbuję to odgadnąć, dotrzeć do tego, jakoś się z tym uporać i nie mogę, z jednej strony wydaje mi się, że chciałbym kiedyś skomponować jakiś utwór muzyczny, z drugiej strony — że nie mam do tego żadnej wiedzy, żadnych umiejętności, żadnego talentu. Czasem przez głowę przebiega mi myśl o jakimś malowidle, które mógłbym chociaż spróbować stworzyć, jakieś takie nietypowe, niebiesko-granatowo-szare, jakaś taka plama albo plama i kwadrat albo sam nie wiem. Czasem krążą mi po głowie takie, a nie inne myśli, a potem znowu tylko siedzę i nic nie robię w tym kierunku. Tyle, że chodzę po mieście, zaglądam do kawiarni, patrzę na ludzi, a nawet nie do końca na nich patrzę, bo jakoś wszystko już mieni mi się w oczach. Ale właśnie dlatego tu jestem, bo przechodziłem obok i zauważyłem ten balon. Żałuję, że nie mogę go dotknąć, zobaczyć z jakiego jest zrobiony materiału, bo chciałbym stworzyć taki sam, dla samego siebie, ale może potem też go wypuścić. Niech leci w bezbrzeżną przestrzeń, niech zawiśnie nad rynkiem, niech przyjdą gapie, aby go oglądać! To mógłby być na przykład balon-tygrys albo balon-kamienica. Chętnie wskoczyłbym na taki balon i pooglądałbym rynek z lotu ptaka, ale nie mogę. Na marzeniach się kończy. A ja przesunąłem się jeszcze bliżej grupki gapiów stojących nieopodal i zapytałem jednego z nich, co myśli o tym balonie i jak długo jeszcze zamierza go oglądać. Uzyskałem odpowiedź, iż uważa on ten balon za wyśmienitą farsę, że dawno się jeszcze tak nie ubawił, że to niby proste, ale jakże znaczące i bezpośrednie, że balon koloruje miasto, że będą tu stać tak długo, dopóki nie zdejmą balonu z nieba. To znaczy nie oni sami zdejmą, tylko ci, co go wywiesili, to jasne. Jak zauważyłem więc, balon stanowił dla wielu gapiów niezły rodzaj widowiska. Postanowiłem jednak porzucić te spostrzeżenie, jak i sam balon, ponieważ widoków było mi już dość i wstąpiłem do najbliższej kawiarni na popołudniową kawę z mlekiem i szarlotkę z bitą śmietaną.
Rozdział 2
Nie było to przypadkiem, że znalazłem się w tej galerii właśnie przed tym obrazem. „Kantor przy grobie Frycza” — obrazem nie tylko ciekawym formalnie, ale też tematycznie. Nie aż tak często bowiem artyści podejmują w sztuce tematy dotyczące sztuki. Nieznany mi z nazwiska malarz, tym razem, wybrał do przedstawienia artystę teatru, malarza i scenografa Tadeusza Kantora i jego nauczyciela w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, malarza i scenografa — Karola Frycza. Nie powiem, żeby byli mi bliscy, jeśli chodzi bowiem o teatr wolałem Grzegorza Jarzynę, a jeśli chodzi o malarstwo — Marca Chagalla, nie mniej jednak sztuka Kantora wywarła na mnie dość duże wrażenie. I choć była dla mnie zawsze bardzo ciężka i niezrozumiała, starałem się docenić jej walory. Chyba najbardziej w pamięci miałem wspomnienie spektaklu „Umarła klasa”, z dziećmi-lalkami, siedzącymi w ławkach, spektaklu dość intensywnego, mrocznego, może nawet nieco przerażającego, a już na pewno zatrzymującego na sobie uwagę. Wiele razy patrzyłem na wydrukowaną fotografię z tego spektaklu, w której to fotografii byłem posiadaniu, próbując sobie przypomnieć fragmenty ze spektaklu, który puszczono mi gdzieś kiedyś, ale pamięć okazała się zawodna. Patrząc jednak teraz na te lalki na fotografii, czułem, jak po plecach wręcz przechodzą mi ciarki, jak nagle przenosi mnie do świata nieżywego, zapomnianego, odrealnionego. Odnosiłem wrażenie, że gdybym sam usiadł w takiej ławce, mógłbym nie czuć się zbyt dobrze, mógłbym, w jakiś sposób, zatracić siebie samego w sztuce — wolałem z dystansem obserwować sztukę. Wiedziałem, że powinienem cenić Kantora nie tylko za teatralne spektrum jego prac, ale także ze względu na jego prace plastyczne, które miałem okazję obejrzeć i których ciężkość przerażała mnie do tego stopnia, że nie chciałem z nimi zbyt długo obcować, a jednocześnie były one dla mnie ciekawe poprzez swoją oryginalność, odmienność, nowatorstwo. Miałem wrażenie, że dobrze się stało, że taki człowiek narodził się i działał, że wniósł on wiele do europejskiej kultury i sztuki. Jednocześnie odczuwałem jakiś rodzaj oddziaływania jego osoby na moją. Nie byłem w stanie powiedzieć, skąd to się wzięło, ale coś takiego czułem. A może bardziej było to w ogóle oddziaływanie teatru na moją osobę. Nie wiedzieć dlaczego, zawsze, kiedy znajdowałem się w teatrze, czułem się w jakiś sposób inaczej, lepiej, niesamowicie. Wiedziałem, że oto, przede mną, będą otwierały się bezbrzeżne przestrzenie sztuki, że zaraz zapewne zobaczę coś, o czym wcześniej nawet nie mogłem marzyć, że tym razem pokażą coś dobrego, ciekawego, wartościowego, że scenografia, światło i muzyka będą znakomite. Zawsze siedziałem tam w zaciekawieniu i oczekiwaniu tego, co ma nastąpić i nie chciałem stracić ani jednej chwili z danego widowiska. Kiedy widziałem poprzebieranych aktorów, w dobrze skrojonych kostiumach, nie wiedziałem, gdzie podziać oczy, zachwycało mnie to, co mówili, to, w jaki sposób mówili i w jaki sposób poruszali się po scenie. Byłem szczęśliwy, że mogę usłyszeć, jak dany dramat wybrzmiewa na scenie, zobaczyć, jaki sceniczny kształt przybierze. Bardzo mi się to wszystko podobało. Teatr skłaniał mnie zawsze do refleksji nad życiem, kiedy to ze sceny padały kluczowe kwestie filozoficzne, ale również dawał mu ogromną dawkę radości. Zaiste, byłem zafascynowany teatrem, choć moja fascynacja nie przełożyła się nigdy na nic więcej, jak na bycie zwykłym widzem teatralnym. Pamiętam szczególnie jeden ze spektakli, w starym, dziewiętnastowiecznym, stylu, moim ulubionym zresztą, kiedy to przebrani w brązowe surduty aktorzy oraz aktorki w niebieskich i różowych sukniach, krążyli po scenie, na której ustawiono stare komody, stoły, krzesła, gdzie znajdowało się duże okno. Nazwiska reżysera nie pamiętam, ale była to sztuka Antoniego Czechowa i wrażenie zrobiła na mnie ogromne. Uwielbiałem właśnie takie chwile, kiedy to mogłem oddalić się od realnego świata, zanurzyć się w czymś innym, stać się kimś innym. Teatr pojawił się już w antyku, a od tego czasu wiele się w nim zadziało, wiele zmieniło, wiele ulepszyło. Teraz większość spektakli była nowoczesna, aktorzy grali w zupełnie nieprzewidywalny sposób, kostiumy były nieraz dziwne, a tekst pocięty — robiono z nim to, co chciano, robiono ze sztuką wszystko, co możliwe. Teraz nie każdy spektakl wydawał mi się tak ciekawy, inspirujący, dobry. Teraz czasem nudziło mi się na przedstawieniach albo były one po prostu kiepskie, choć nie mogę powiedzieć, jakie były sto lat temu, bo przecież wtedy mnie jeszcze nawet nie było na świecie. Ale wracając do tego obrazu „Kantor przy grobie Frycza”… W głowie malarza, tworzącego ten obraz, zrodziło się pragnienie, aby uwiecznić Kantora z jego nauczycielem plastyki, który zapewne wywarł duży wpływ na artystyczny rozwój Kantora. Chociaż wydaje się, że Kantor posiadał wyobraźnię plastyczną zupełnie przeciwną Fryczowi, zdecydowanie bardziej makabryczną, to jednak coś Kantora do Frycza musiało ciągnąć — najwyraźniej uczniowska ciekawość. Oglądając ten obraz, równocześnie podziwiałem przeróżne prace malarskie Frycza dostępne w Internecie, który miałem w moim telefonie. Podobały mi się jego rysunki scenografii, delikatne i zmyślne, utrzymane w pastelowych barwach. Ale najbardziej w oko wpadł mi obraz przedstawiający wejście do kościoła św. Pawła w Sandomierzu. Obraz ten był ciekawy kolorystycznie. Nie wiem, jakie wówczas produkowano odcienie farb, ale te były blade, a jednocześnie intensywne. Żółć przypominała zgaszoną cytrynę, czerwień — zgaszonego pomidora, zieleń — zgaszonego ogórka. Na planie tylnym widoczny był zarys kościoła, na planie środkowym — brama wejściowa z nieco krzywymi drzwiami i fragment innego budynku kościelnego, na planie przednim zaś — przedziwne, wysokie, pnące się kwiaty i rzeźba Matki Bożej. Obraz ten zauroczył mnie, bo z jednej strony była w nim jakaś tajemnica, z drugiej — mimo zgaszonych barw — kipiał on ogromną radością, życiem, energią. A przede wszystkim — chyba dzięki umieszczeniu na pierwszym planie fikuśnych kwiatów — był niezwykle fantazyjny. Tak, że w ogóle nie mogłem się od niego oderwać. Tak, że nawet zacząłem zadawać sobie pytania: Jak wygląda typowy dzień duchownego w tym kościele? Jak czują się wierni, widząc tę bujną roślinność i przestępując próg tego świętego miejsca? Jak wygląda ono w zimie, czy jest równie cudowne? I wolałem te pytania pozostawić bez odpowiedzi, miałem bowiem wrażenie, że jest to również miejsce, w którym odpowiedzi przychodzą do człowieka same, od Boga. Zmyślny był ten obrazek i przesłodki. Zaś w muzeum, w którym kiedyś byłem, w innym mieście, chyba we Wrocławiu, mogłem do woli naoglądać się przeróżnych obrazów Kantora i moje fotografie z tego muzeum też przeglądałem teraz na szybko na telefonie. Trudno by było podzielić się wszystkimi spostrzeżeniami dotyczącymi każdego obrazu. Niektóre obrazy silniej zapisały mi się w pamięci, inne znów wydawały się jedynie niewyraźnym snem. A potem nagle stwierdziłem, że — zatopiwszy się mentalnie w pracach artystycznych tych dwóch twórców — nie spostrzegłem, jak szybko upłynął czas, a ja jeszcze nie jadłem ani śniadania, ani — tym bardziej — drugiego śniadania. Z wielkim żalem, opuściwszy salę wystawową, udałem się do pobliskiej restauracji, aby uzupełnić zapasy energii. A przy posiłku, przeglądając kupiony w galerii album malarstwa, nadal snułem fantazje wokół różnorakich obrazów, które to fantazje przyszły do mnie wraz z wizytą w tej galerii.
Rozdział 3
Wszedłem do tego mieszkania, do którego zostałem zaproszony przez Rafała, z wielką ochotą. Byłem ciekaw, gdzie dokładnie w Krakowie mieszka, jak się urządził — po studiach straciłem z nim kontakt i teraz właśnie nastąpiło to nieoczekiwane dla mnie spotkanie z nim. Ale wszystko zaczęło się od tego, że właśnie przestępowałem próg — dokładnie — Kawiarni Europejskiej w Krakowie, kiedy to nagle spostrzegłem znajomą mi twarz. Przez chwilę zastanowiłem się, czy podejść do stolika, przy którym siedział Rafał i zapytać go, skąd się znamy i — ostatecznie — zdecydowałem się to zrobić, mimo iż mogło czekać mnie nieporozumienie. On jednak mnie pamiętał i wykrzyknął, że przecież studiowaliśmy razem farmację. Posiedzieliśmy z godzinę w tej kawiarni, po czym zostałem zaproszony do niego do mieszkania. Wszedłem więc do jego mieszkania z werwą i z ochotą, aby — po ściągnięciu butów — zostać zaproszonym do pokoju gościnnego i zostać uraczony zieloną herbatą jaśminową. I od tego momentu zaczęło narastać moje zaskoczenie. Nie to, żebym nie wiedział, że Rafał kiedyś interesował się sztuką, ale nie sądziłem, iż interesował się nią aż do tego stopnia, że cały salon upstrzony był obrazami, a wszystkie te obrazy były martwymi naturami. Nie tylko to jednak budziło moje zaskoczenie, lecz również fakt, że te martwe natury powieszone były parami, które w jakiś sposób ze sobą korespondowały, czy to formą czy kolorem. Przy czym jedna martwa natura z każdej pary była całkowicie kiczowata, zakupiona — jak mi później wyjaśnił Rafał — w dużym markecie meblowym, produkowana masowo, druga zaś była sygnowana autentycznym podpisem danego artysty. I — mimo że ta pierwsza była jedynie kopią malarską tej drugiej — była interesująca. Było dziesięć tych par obrazów. Z miejsca rozpoczęliśmy rozmowę o sztuce, którą ja też się interesowałem. Poprosiłem go, aby wyjaśnił mi, na czym polega fenomen tego zestawienia, o co mu w tym właściwie chodziło, jaki ma to wewnętrzny sens. Otóż — w zamyśle mojego znajomego — zestawienie to miało ukazywać wewnętrzne kontrasty sztuki, miało podkreślać masowość produkcji sztuki w zestawieniu z unikalnością jej ręcznego wykonania, miało uwypuklać te wszystkie aspekty, które związane są z wykonaniem i odbiorem dzieła sztuki, miało właśnie stawiać pytania o to wykonanie i o ten odbiór. Bo jeżeli sztuka dziś uległa masowej produkcji, to czy nie straciła ona na wartości? A jeżeli odbiór dzieła masowego i dzieła unikalnego przez przeciętnego człowieka jest podobny i nie rozróżnia on, co należy do sztuki masowej, a co do sztuki indywidualnej, to dla kogo tworzy teraz artysta, dla kogo ma się starać? Mi nasunęła się odpowiedź, że chyba tylko dla samego siebie. Pozostawało mi jednak w głowie jeszcze jedno pytanie, mianowicie, dlaczego mój znajomy, jako magister farmacji, pozostawał zainteresowany tak subtelną problematyką powstawania i recepcji dzieła sztuki. I na to pytanie znalazła się odpowiedź. Okazało się, że mój znajomy, wiele lat, obok farmacji, interesował się sztuką. Dużo w tym temacie czytał, chodził po galeriach. Dysponował również odpowiednimi finansami, aby zlecić wykonanie profesjonalnej kopii danego obrazu różnym artystom. Tym, co popchnęło go do stworzenia tego rodzaju konceptu we własnym mieszkaniu było to, że bardzo zależało mu na sztuce i że chciał wyrazić swoją opinię w tym temacie, a zrobił to właśnie poprzez skontrastowanie ze sobą dwudziestu różnych obrazów, ujętych w pary. Rozmowa o sztuce z nim nie skończyła się jednak na martwych naturach i ciągnęła się dalej w różnych kierunkach. Zapytałem go przy tym, co właściwie myśli o Krakowie jako o centrum sztuki. I odpowiedział mi, że uważa, że Kraków czasem zanadto szczyci się sztuką, że chce uchodzić za miasto, które ma monopol na sztukę, a przecież jest jeszcze Wrocław, Warszawa, Gdańsk, Toruń, Łódź i inne miasta. To dobrze — stwierdził — że w Krakowie istnieje tradycja i historia, związana ze sztuką każdego rodzaju, nie tylko ze sztuką plastyczną, ale również z literacką, z teatralną, z muzyczną, z filmową, z fotograficzną i z innymi sztukami, ale nie oznacza to, aby przez to mieszkańcy miasta mieli czuć się lepiej niż inni. Raczej zalecałby tu pozostawanie w wielkiej otwartości na wymianę intelektualną i artystyczną pomiędzy miastami — przepływ dzieł artystów z miasta do miasta wydawał mu się ważny. Z ciekawości zapytałem go jeszcze, co w takim razie sądzi w ogóle o sztuce jako o dziedzinie działalności ludzkiej. I przy tym pytaniu otworzył się przede mną jeszcze bardziej, zaczął podawać definicje sztuki z głowy, rozmyślać na głos, teoretyzować. „Sztuka — mówił — to królowa wszystkich dziedzin działalności ludzkiej. To wyzwolenie się i przejawianie się ducha w materii, to przeplatanie się szczęścia z nieszczęściem w duszy ludzkiej, które — uzewnętrznione — skłania do refleksji nad ludzkim życiem. To…” — w którymś momencie musiałem mu przerwać, bo jego wywód przekraczał już chyba z pół godziny. Więc i on — odkryłem przy tym, i on nosił w sobie ten pogląd, że sztuka jest czymś więcej niż inne dziedziny działalności ludzkiej, że — choć często pomiatana — jest najważniejszą z tych dziedzin, pogląd, który zaczerpnął — jak mniemam — z pism filozofów i literatów XVIII i XIX wieku, może nawet wcześniejszych, gdzieś z romantyzmu. Nie wiedziałem, że i mojego kolegę ze studiów aż tak zainfekowała sztuka, że przyjął ten pogląd i głosił go jako swoją prawdę. Ja wolałem pozostać przy mniemaniu, że każda z dziedzin działalności ludzkiej jest ważna, czy to sztuka czy fizyka czy chemia — nie ma to znaczenia, każda z nich pozostaje istotna dla rozwoju ludzkości. Kiedy skończyliśmy już rozmawiać na temat sztuki, który to temat — miałem wrażenie — on z ochotą mógłby ciągnąć godzinami, zapytałem o jego życie prywatne. I tu zaczęły się historie, z których on — jak mniemam — opowiedział mi jedynie jakąś połowę, bo aż tyle ich było, a ja siedziałem u niego już drugą godzinę i powoli zbierałem się do wyjścia. Studia były u niego okresem pewnego rodzaju szaleństwa, kiedy to mógł się wyżyć, kiedy to mógł się uczyć, kiedy to poznawał nowych ludzi, podobnie jak ja, jednak — jak się teraz okazało — miał w tym okresie problemy rodzinne, jego matka chorowała na raka i zmarła, a jego ojciec zmagał się z chorobą alkoholową. Mój znajomy, Rafał, nigdy wcześniej o tym nawet nie wspomniał, zawsze myślałem, że ma równie spokojne życie co ja i że dobrze bawi się na studiach. Te wydarzenia obciążyły jego młodą psychikę i szybko dojrzał, a zaraz po studiach najął się do pracy w aptece, gdzieś na obrzeżach Krakowa, dlatego od tego czasu nigdy go nie spotkałem. Pracę swoją lubił, ale jednocześnie nudziła go, dlatego szukał wrażeń we wszelkiego rodzaju malarstwie. I mogłoby jego życie być odtąd spokojne, gdyby nie wielka miłość, która pojawiła się w jego życiu. Wielka miłość, która rozbiła jego życie, sprawiła, że rozsypało się ono w drobny mak. Zakochał się potężnie w swojej klientce, która również z ochotą nawiązała z nim relację. Znali się rok, kiedy podjęli decyzję pobrania się, co też uczynili. I być może ten rok to było za krótko. Okazało się, że dziewczyna ma problemy ze sobą, urządza ciągłe awantury, jest wiecznie niezadowolona i to dokładnie od momentu, kiedy się pobrali. Mój rozmówca, Rafał, myślał, że to jej przejdzie, ale z czasem sytuacja jedynie się pogarszała. Miało to niekorzystny wpływ na jego stan emocjonalny, co zauważono w aptece i nagle stracił pracę. Po trzech latach bycia z nią, w momencie kiedy stracił pracę, równocześnie podjął decyzję o rozwodzie i — jak twierdził — była to jedna z lepszych decyzji w jego życiu. Ale historia ta nie różniłaby się od tysiąca temu podobnych historii, które rozgrywają się na świecie, gdyby nie fakt przemiany wewnętrznej, która nastąpiła w tym czasie u mojego znajomego. Nie miał pracy przez rok, żył z zasiłku i z pożyczanych wciąż pieniędzy, ale miał dużo czasu na refleksję. I oto, co wówczas wymyślił: „Życie nie służy głównie temu, aby pracować, jest to odgórnie narzucona nam konieczność i styl życia. Życie nie służy głównie temu, aby zakładać rodziny. Służy ono przede wszystkim temu, aby dotrzeć do tego, czego chce dusza i aby realizować jej plan. Więc kolejny rok zajęło mu docieranie do tego, czego chce jego dusza. I okazało się, że jego dusza chce podróżować, chce dzielić się swoimi przemyśleniami na blogu, ale też chce leczyć ludzi, jako że posiadał on wiedzę farmaceutyczną w tym kierunku. I tak długo o tym myślał i tak długo dawał pewne, swoje, ogłoszenie na różnorodne strony internetowe, że w końcu poznał bogatą osobę, która opłaciła mu podróż do Ameryki Południowej i pojechała tam z nim. Tam przebywał w dżungli, spotkał pewnych szamanów, nauczył się od nich różnych technik leczenia ludzi oraz wyrobu przeróżnych lekarstw i z tą wiedzą powrócił do Polski, dzieląc się swoimi wrażeniami na blogu. A potem zaryzykował i otworzył swoją własną działalność gospodarczą jako szaman-uzdrowiciel. Podobno klientów ma bez liku, a sam, cały czas się dokształcając, dysponuje już sporą wiedzą. I oczywiście co jakiś czas leci do Ameryki Południowej, a ma za co. I przede wszystkim w całości zmienił sam siebie. Myśli inaczej, trochę działa, trochę czeka, a samo się dzieje! Prawie każde jego marzenie realizuje się. Nie musi o nic zabiegać, wypuszcza po prostu myśl, że ma pieniądze i one do niego przypływają. Nie myśli jednak o pieniądzach, o ich zdobywaniu, myśli o tym, żeby właściwie wykonać swoją pracę, żeby pomóc ludziom i uzdrowić ich, korzystając ze zdobytej przez siebie wiedzy. I tak już jakieś kilkanaście lat. Bardzo zaciekawiła mnie ta historia, a ponieważ sam miałem od czasu do czasu jakieś bóle żołądka, postanowiłem skorzystać z jego pomocy i umówiłem się z nim na wizytę lekarską w jego gabinecie. Tymczasem dobiegała czwarta godzina naszego spotkania od momentu rozpoznania się w kawiarni, więc zdecydowałem o tym, że dobrze by było już zebrać się, pożegnać się i wyjść. Samo spotkanie bardzo mnie ucieszyło i jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że należy odrzucić wdrukowany każdemu odgórnie system przekonań i skupić się na potrzebach duszy. W moim przypadku wciąż pozostawało jednak pytanie, w jaki sposób mam się z nią skutecznie kontaktować? Tymczasem wydawało mi się, że to, co robię do tej pory, czyli pisanie książek i prowadzenie fundacji w jakimś stopniu realizuje potrzeby mojej duszy.
Rozdział 4