E-book
24.99
drukowana A5
35
JAK NIE ZOSTAŁEM SŁAWNY

Bezpłatny fragment - JAK NIE ZOSTAŁEM SŁAWNY

www.kubiakart.com


Objętość:
123 str.
ISBN:
978-83-8221-691-2
E-book
za 24.99
drukowana A5
za 35

Mojej żonie Monice, z którą umówiliśmy się na wieczność...

Niesławny wstęp

Pochodzę ze sławnej rodziny, która, jak mało która rodzina, wpływała i wpływa na kształt kultury kraju, w którym się urodziłem. Jeden z braci mojego ojca był poetą, a dzieci wciąż uczą się w szkole jego wierszy, drugi intelektualistą, tłumaczem z greki i łaciny, który rozkochał Polaków w mitologii starożytnej Grecji, a także autorytetem moralnym, publikującym na łamach Tygodnika Powszechnego. To nie przeszkadzało mu przez kilkanaście lat nie poznawać na ulicy swojego brata, mojego ojca, i krzyczeć na mnie, że jestem złodziejem, kiedy po śmierci taty zabierałem z naszego domu pozostałe po nim książki. Mój tata — historyk sztuki z urodzenia — ratował dla potomności polska architekturę przemysłową XIX wieku, wtedy zupełnie niedocenianą. Hej, chłopaki z klubu harlejowego w warszawskiej fabryce Norblina — podziękujcie! Brat jednej z moich babć dał początek aktorskiej dynastii, której kolejne pokolenia zapełniają łamy plotkarskich magazynów swoimi ślubami, romansami, rozwodami, sukcesami artystycznymi… Moja stryjeczna siostra jest skandalizującą performerką o światowej, w pewnych kręgach, sławie. To ona wjechała na scenę w legendarnej warszawskiej alternatywnej knajpie/galerii Le Madame z zapaloną świeczką w dupie. Poprzez małżeństwo jednej z moich kuzynek zostałem spowinowacony z największym, w swoim czasie, gitarzystą klasycznym Hiszpanii, a więc i świata. Choć, jeśli jestem nieślubnym wnukiem Wieniawy-Długoszowskiego, wtedy część tej historii nie jest moją…

Sława jest czymś, co powinno wydawać się logicznym następstwem mojego pojawienia się na świecie. Tym bardziej, że zostałem obdarzony talentem. Piszę wierszem i prozą, napisałem ponad trzysta piosenek, i to zarówno teksty, jak i muzykę, osiągnąłem również biegłość w tworzeniu tych rymowanek we współczesnej lingua latina — po angielsku. Śpiewam własne piosenki z akompaniamentem niecodziennego instrumentu, jakim jest dwunastostrunowa gitara, a tembr mojego głosu wielokrotnie wywoływał zachwyty. Zdarzało mi się widzieć ludzi płaczących ze wzruszenia po usłyszeniu moich piosenek. Nie jestem, jak ten malarz, opisany przez Boya Żeleńskiego w mojej ukochanej książce „Znaszli ten kraj” który, upiwszy się, bił głową o ścianę, krzycząc: „Boże — dałeś mi talent, ale mały”.


To o co, do kurwy nędzy, chodzi?

Johnny

Wierchomla. Mam nie więcej niż pięć lat. Na zdjęciu jestem ubrany w kowbojski strój, mam w ręku malutką gitarę. Cała moja twarz promieniuje szczęściem. To niecodzienne zdjęcie, bo na innych fotografiach to dziecko ma najsmutniejsze oczy, jakie widziałem. Rodzinna legenda mówi, że kiedy miałem dwa-trzy lata, moja mama miała faceta i mentalnie nie było jej wtedy w domu. Tak twierdziła ciotka Elżbieta, cioteczna siostra mamy, która po śmierci ojca-Ślązaka, zabitego przez ruskich po wejściu na Śląsk i po wywiezieniu matki na Syberię, wychowywała się u moich dziadków i była traktowana jak jeszcze jedna córka. To dlatego na zdjęciach mam tak potwornie smutne oczy. To jest moja wersja i będę się jej trzymał.


Generalnie, pierwszy okres mojego życia jest modelowym przykładem budowania traumy na całe życie. Urodziłem się jako sześciotygodniowy wcześniak, w połowie siódmego miesiąca ciąży. W tamtych czasach takie dzieci wrzucało się do inkubatora, a matki wyrzucało ze szpitala do domu (gdyby w 1962 roku jakaś kobieta chciała rodzić w wodzie, albo wpadła na inny pomysł z tego cyklu, wywieźliby ją do czubków). Wyobraźcie sobie: mały „Jeszcze-nie-Wojtek”, po prostu mały człowiek-płód, żyje sobie siedem i pół miesiąca pod sercem swojej mamy, oddycha nią, karmi się nią, słyszy świat poprzez nią i nagle! Dobry Boże, nagle jest przy pomocy cesarskiego cięcia wyrwany z tego bezpiecznego świata i umieszczony w maszynie!


Byłem w inkubatorze przez dwa tygodnie. Urodzony bez odruchu ssania i gryzienia. Na zawsze pozbawiony przyjemności ssania matczynego cyca, bo w międzyczasie moja Mama straciła pokarm (choć myślę, że trochę była również „nowoczesną kobietą”, a karmienie piersią było wtedy bardzo nienowoczesne). Każdy współczesny psycholog dziecięcy ze zrozumieniem pokiwa głową nad moim przypadkiem. Biedny Wojtuś.


Wierchomla. Mam nie więcej niż pięć lat. Na zdjęciu jestem ubrany w kowbojski strój, mam w ręku malutką gitarę. Cała moja twarz promieniuje szczęściem. Jestem Johnnym, piosenkarzem. Nie znam jeszcze angielskiego (dopiero za trzy lata będę miał pierwszego prywatnego nauczyciela), więc śpiewam w wymyślonym przez siebie angielskim. Nikt mi nie musiał mówić, że nazwałem się Johnny. Pamiętam to. Nikt nie musi mi przypominać, jak się wtedy czułem. Pamiętam to. Wdrapywałem się na ławę, byle wyżej i śpiewałem.


Do Wierchomli jeździłem na wakacje z Ojcem i jego przyjaciółmi, nie pamiętam tam Mamy, więc pewnie była tam jakaś inna pani, ale ja wtedy jeszcze nie wiedziałem, że istnieje coś takiego jak zdrada, że można mieć kochankę albo kochanka. Nie wiedziałem o tym aż do chwili, kiedy w wieku jedenastu lat posadziłem oboje moich rodziców przed sobą na kanapie w stylu Biedermeier i palnąłem im mówkę. Uratowałem ich małżeństwo na kilka lat. Ach, po co ja to zrobiłem! Może moja mama by żyła, może mój ojciec ożeniłby się z panią Martą, zamiast z tą koszmarną Mańką, którą przyprowadził do domu trzy miesiące po śmierci mamy, a ja w chwili, w której wchodząc do domu, zobaczyłem ojca siedzącego na podłodze w kuchni obok piekarnika, i jakąś panią, siedzącą na stołku przy kuchennym stole, już wiedziałem, że najszczęśliwszy okres w moim życiu z ojcem właśnie się skończył. Mańka, ultrakatolicka malarka obrazów w kościołach, która sprzedała mieszkanie moich rodziców, nie mówiąc mi o tym ani słowa. Popełniła tym samym dwa grzechy kardynalne, niepodlegające rozgrzeszeniu: skrzywdziła sierotę, czyli mnie i skrzywdziła wdowę, czyli siebie, skazując się na wieczne potępienie.


W Wierchomli przeżyłem powódź, pamiętam wodę, walącą Popradem i podmyte drogi. W Wierchomli spadłem w stodole z siana umieszczonego na podwyższeniu wprost na klepisko, na plecy i leżałem, nie mogąc złapać oddechu. Zatkało mnie, leżałem i nie byłem w stanie wziąć kolejnego oddechu. Zostało mi to do dzisiaj. W Wierchomli spałem w tejże stodole na świeżo skoszonym sianie i obudziłem się z największym w życiu bólem głowy, a gospodarz z powagą pogratulował mi, że w ogóle się obudziłem. Johnny rodził się w bólach, a jednak jego twarz na zdjęciu promieniuje szczęściem.

Teatr Ochoty

To pewnie mojej mamie zawdzięczam, że trafiłem do młodzieżowego ogniska przy Teatrze Ochoty. Mama moja, sama będąc (według rodzinnej legendy) niespełnioną artystką, zawsze wspierała wszelkie moje, mniej lub bardziej artystyczne zapędy. Miałem z 11 lat, kiedy zacząłem swoją przygodę z teatrem. Pamiętam etiudy aktorskie, które odgrywaliśmy podczas cotygodniowych zajęć. Pamiętam Kasię Figurę, drobną, kompletnie pozbawioną biustu dziewczynkę (jakoś tak z rok młodszą ode mnie), w której bardzo się wtedy kochałem. Myślę, że dzierżę narodową palmę pierwszeństwa, jeśli chodzi o kochanie się w Kasi Figurze. No, może jestem w pierwszej piątce. Albo raczej trójce.


A co do tych etiud, to najbardziej wrył mi się w pamięć pewien egzamin. Czy był to wstępny egzamin dla „nowych”, który ja oglądałem już jako „stary” członek ogniska, tego nie pomnę. W efekcie zadanego przez któreś z Machulskich ćwiczenia aktorskiego, jeden chłopak (starszy ode mnie o kilka lat) kucnął w kącie, ściągając spodnie, i zamarkował defekację. Znacie to piękne słowo? Zdał! Pamiętam ten moment zastanowienia na jego twarzy, chwilę w której, widziałem, podejmował tę tak brzemienną w skutkach decyzję. Zdobył się na odwagę, ściągnął i spodnie, i majty (pamiętam jego goły, owłosiony zadek, jak dziś).


My, dzieciaki, mieliśmy większy kontakt z Panią Machulską, jej słynny (później) mąż więcej pracował z teatrem zawodowym (dojdę i do tego). Na razie jest premiera pierwszej sztuki teatru dla dzieci, w której występuję. Pamiętam straszną ilość prób i siebie podczas nich, recytującego swoją kwestię. Sztuka nazywała się „Księżniczka na grochu”, a ja grałem w niej pazia. Moja mówiona kwestia nie była jakaś niesamowicie wielka, ale była! Do tego sceniczny strój i świadomość, że wystąpię na tej samej scenie, na której prezentowano „dorosłe” spektakle Teatru.


Teatr Ochoty nie miał klasycznej „sceny”. Widzowie siedzieli na krzesełkach, umieszczonych na podwyższeniach, położonych naprzeciwko siebie. Pomiędzy nimi, na poziomie podłogi, znajdowała się scena. To było „nowe”, i to bardzo mi się podobało. Podobało mi się bardziej, niż gdyby Teatr Ochoty był klasycznym teatrem ze sceną na podwyższeniu, ciężką, odsuwaną kurtyną i pogrążoną w ciemności widownią. Teatr Ochoty to była Ameryka, to był Lee Strasberg, to był musical Hair… Nie miałem o tym zielonego pojęcia, a jednak wyczuwałem, że my, dzieciaki z teatru, tego teatru wyznawcy, bierzemy udział w czymś wyjątkowym. Nigdy nie trzeba mnie było namawiać na kolejne zajęcia. Kochałem je. Kochałem teatr. Urodziłem się dla teatru.


Premiera. Pierwsza premiera w moim życiu. Na pewno wyobrażacie sobie, jak ją przeżywałem. Ma ktoś z Was maturę? To było dla mnie wydarzenie tej miary. Nie pamiętam tremy, chyba z tego powodu, że jej nie miałem. Na widowni rodzina, sąsiedzi, znajomi rodziców. Przedstawienie trwało i trwało, ja wychodziłem kilkakrotnie na scenę, potem był wielki finał, a potem któraś ze znajomych mamy, goszczących na widowni, zapytała mnie, gdzie się podziała moja kwestia, a ze sposobu, w jaki to zrobiła, wychodziło, że podejrzewa mnie o ściemę, że jestem tylko statystą, który całą historię z własną kwestią po prostu wymyślił. No, ale dlaczego tak powiedziała? I gdzie się podziała moja kwestia?


Byłem tak przejęty występem, że faktycznie nie zauważyłem, że moja kwestia gdzieś znikła. A to po prostu któryś z dzieciaków pomylił się i powiedział tekst ze sztuki, który przesunął ją (sztukę) nieodwracalnie do przodu. Zostałem wycięty! Mój, z takim mozołem przygotowywany tekst nie miał nawet szansy zostać wypowiedziany! Na premierze! Co z tego, że potem jeszcze ileś tam razy mieliśmy grać, że miałem jeszcze wielokrotnie wypowiadać moją kwestię. W tym jednym, jedynym dniu, kiedy wszyscy krewni i znajomi królika byli na widowni, nie dość, że zostałem usunięty, sprowadzony do poziomu statysty, to jeszcze między wierszami, bez mojej winy, oskarżony o kłamstwo, o megalomanię na krótkich nogach.


Potem był „Wiśniowy Sad” Czechowa, mój pierwszy spektakl zawodowy, przy którym obyło się bez dramatów, poza scenicznymi, zapisanymi w scenariuszu. Pamiętam to jako jeden wielki spektakl szczęścia. Byłem w załodze. Absolutnie beznadziejna aktorsko Bożenna Stryjek, Krzysiek Kiersznowski, który wiele lat później na zadane przez Stuhra kultowe pytanie: „Wąski, zawsze lejecie przez zapięty rozporek?” odpowie kultowym i zamaszystym: „Zawsze, Panie Komisarzu”, pan Bogucki, najstarszy i myślę, jedyny (wtedy) naprawdę zawodowy aktor Teatru Ochoty…


A potem przyszedł Zamość…


Co roku, latem, Teatr Ochoty wystawiał plenerowe przedstawienie dramatu Shakespeare’a na zamojskim rynku. Tego roku to miał być „Sen Nocy Letniej”. Miałem wkroczyć na scenę, wybudowaną przed arkadami Ratusza w Rynku. Była wielka jak lotnisko. Miało się na niej znaleźć ze sto osób. Aktorzy, statyści, Wojtek Kubiak. Zaczęły się próby… Jak przez mgłę pamiętam siebie patrzącego z poziomu sceny na Rynek — profanum, powoli odgradzane od sceny przez barierki, podczas gdy my przebywaliśmy w przestrzeni sacrum. Wielkość sceny zamojskiej wymagała dokładnego przećwiczenia całego przedstawienia. W warunkach teatru w Warszawie, z jego niedużą sceną, nie było możliwości zaplanowania ruchu, ustawienia chóru statystów… To rozumiałem i cieszyłem się, bo dzięki temu każda próba przeradzała się dla mnie w coś na kształt prapremiery. Rynek był przecież przestrzenią otwartą, cały czas kręcili się po nim ludzie, patrzyli na scenę, patrzyli na Mnie!


Przyjechaliśmy do Zamościa co najmniej na tydzień, a może nawet dwa tygodnie wcześniej, plenery były połączone z obozem dla dzieciaków z Ogniska. Spektakle szekspirowskie odbywały się już od kilku sezonów, było to w tym czasie wydarzenie artystyczne i towarzyskie dużej skali, spodziewano się, że Rynek będzie wypełniony do ostatniego miejsca. Wyobrażacie sobie koncert Pink Floyd na Rynku w Zamościu? Tyle miało być ludzi.


Mieszkaliśmy w czymś pomiędzy hotelikiem a ośrodkiem wczasowym na przedmieściach miasta. Fajne, kilkuosobowe pokoiki. Przed moim, na korytarzu, stało na małej komódce radio. No, odbiornik radiowy. Był dzień przed premierą. Wychowałem się w Radio (moja mama była realizatorem audycji w redakcji szwedzkiej Polskiego Radio na Malczewskiego i często, na jej nocnych dyżurach, spałem na podłodze pod konsoletą mikserską), a w naszym domu muzyka była wszechobecna. Zabrałem to radio z korytarza i wstawiłem do pokoju, w którym nocowałem, pokoju znajdującego się naprzeciwko komódki… Dyrektor ośrodka zauważył brak rzeczonego radia i doszedł do wniosku, że zostało skradzione. Zawiadomił milicję. Milicja przyjechała. Milicja znalazła radio w moim pokoju, naprzeciwko komódki. Milicja wezwała panią Machulską. Zostałem wyrzucony z obozu. Miałem wtedy ze 13—14 lat. Po prostu pokazano mi drzwi. Miałem we własnym zakresie wrócić z Zamościa do Warszawy. Pomijam fakt, jak można było tak postąpić z dzieckiem, którym wtedy na pewno byłem. Po prostu kazano mi opuścić obóz.


Nie wyjechałem. Nie pamiętam, gdzie spędziłem noc, nie pamiętam, czy spałem, czy nie, co jadłem i czy jadłem. Nic nie pamiętam z następnych 24 godzin. Aż do wieczora.


Następny dzień był dniem premiery. Przez cały czas przygotowań do spektaklu Zamość cieszył się doskonałą pogodą. Tego dnia przyszło oberwanie chmury. Pamiętam siebie tak, jakbym oglądał film, widzę siebie z boku, jak obserwator. Stoję w tłumie na zamojskim Rynku, z nieba leje się potop, jestem kompletnie przemoczony (wszyscy obok zaopatrzeni byli w parasole, skąd miałem wziąć swój, ktoś mi powie?), na przykrytej dachem scenie dzieje się Sen Nocy Letniej, którego miałem być częścią. Ja gram we własnym przedstawieniu, którego nikt, oprócz mnie, nie ogląda. Nosi ono tytuł „Raj Utracony”. Nic z poezji Miltona. Czysta proza życia.


Nigdy więcej nie wróciłem do Teatru Ochoty. Nie poszedłem do szkoły aktorskiej, o której marzyłem.


Tego dnia umarłem dla teatru.

Narciso Yepes

Pamiętam rodzinną opowieść o tym, jak to Narciso Yepes, który miał bardzo słaby wzrok, nauczył się alfabetu Braille’a, żeby oszczędzić oczu do czytania nut… Pamiętam Narciso Yepesa, siedzącego na kanapie w stylu Biedermeier, w dużym pokoju naszego mieszkania z okresu późnego Gomółki, grającego na swojej dziesięciostrunowej gitarze…


Marysia Yepes, jego żona, była z domu Szumlakowska. Jej ojciec został ostatnim ambasadorem Drugiej Rzeczypospolitej w Hiszpanii. Jako że był przedstawicielem ancient regime’u, o poglądach bardzo prawicowych (któż inny mogł być ambasadorem u Generalissimussa Franco?), po II wojnie pozostał w Hiszpanii. Jesteśmy spowinowaceni poprzez rodzinę mojej Mamy.


Ten jeden raz, kiedy najsłynniejszy uczeń Segovii grał na kanapie w stylu Biedermaier, którą kilka lat później, skacząc po niej, poważnie złamaliśmy z Anią M. (miała największe piersi w podstawówce, Ania, nie kanapa), ten jeden raz był jednym z dwóch razów, kiedy siedziałem na wyciągnięcie ręki od wirtuoza światowej klasy, muzyka, dla którego nie istniało pojęcie ograniczeń technicznych. I ten wirtuoz powiedział, podczas następnego spotkania (kilka lat później, już po śmierci obojga moich rodziców, przed swoim koncertem w warszawskiej Filharmonii), że zaprasza mnie do Hiszpanii, że mogę do niego przyjechać. Tylko, że ja byłem już wtedy zbuntowanym hipisem, obrażonym na całą moją pozostałą rodzinę, która po śmierci ojca olała mnie koncertowo, obrażony na mamę, która olała mnie kilka lat wcześniej, wieszając się w szpitalnej toalecie.


Nadal mam listy od Marysi, zaproszenia na ślub ich córki Any (tańczyła tańce renesansowe), zdjęcia przedstawiające jacht Yepesów, zacumowany przy kei w Alicante. Mieszkali w dzielnicy Las Rozas w Madrycie. Myślę, że to luksusowa dzielnica. Wskazuje na to nazwa, no nie? Mam również jego płyty, wydane w legendarnej wytwórni Deutsche Gramophon, wśród nich Concierto de Aranjuez Joaquina Rodrigo, jeden z najpiękniejszych koncertów gitarowych świata. Nie należę do pokolenia Paco de Lucia. Należę do pokolenia Narciso Yepes’a, biednego chłopaka z Hiszpanii, który stał się światową sławą, w swoich grubych okularach, i który ożenił się z filigranową kobietką i miał z nią dwóch synów i córkę. Młodszy z nich wpadł pod pociąg. Zazdroszczę Narciso Yepesowi jego Braille’a, jego pasji, a może poczucia, że nie ma wyjścia, że musi robić to, co robi, i musi stać się sławny. Kurwa, zazdroszczę mu tego cholernego jachtu, zacumowanego przy kei w Alicante. Nie zazdroszczę mu, że jego syn wpadł pod pociąg. Nie zamieniłbym się z Narciso Yepesem. Tym bardziej że jego czas już minął, facet umarł, jest Sławnym Nieboszczykiem, jakby powiedział Jerry Garcia, inny sławny nieboszczyk, który stroił pewnie nieco gorzej, ale za to grał na Woodstock. Ja nadal mam szansę dołączyć do Buena Vista Social Club, czyli stać się sławny w wieku 85 lat. Tyle naszej sławy, ile naszego życia. Tylko tyle.


Wielokrotnie zastanawiałem się, jakby to było, gdybym pojechał do Narciso Yepesa do Hiszpanii, wszedł do jego domu w dzielnicy Las Rozas, a może nawet na pokład jachtu, przycumowanego, sami już wiecie gdzie. Zapraszając mnie, nie powiedział, że będzie mnie uczył, ale ja już wtedy od kilku lat grałem na gitarze, stawałem się powoli muzykiem folkowym, komponowałem pierwsze swoje utwory, próbowałem nawet swoich sił w tych najtrudniejszych — instrumentalnych. Przecież by mnie nie wygnał, biednego sierotę, porzuconego przez najbliższych. Przecież dałby mi do ręki swoją dziesięciostrunową gitarę. Przecież…


Długo myślałem o tym, dlaczego instrumentaliści wielkiej klasy nie komponują własnych utworów, dlaczego tak wielu z nich zadowala się odtwarzaniem czegoś, co napisał ktoś inny. Zrozumiałem. Oni nie odtwarzają. Na poziomie, na którym się poruszają, drobne zmiany rytmiczne czy artykulacyjne budują nową jakość wykonywanego dzieła, stanowią o tym, czy właśnie to wykonanie stanie się tym jedynym, historycznym. A poza tym ilu znacie ludzi, którzy potrafią zagrać na oboju Bolero? Stare powiedzenie mówi: dlaczego pies liże się po jajach? Bo może.

Palia Poli

Kostas Tsekkas mógł. Spotkałem go na Rodos, na Starym Mieście, Palia Poli, na placu obok meczetu, jednego z wielu pozostałych po 500-letnim panowaniu tureckim, w knajpie o dźwięcznej nazwie La Barca. Jak nietrudno się domyślić, obrazek na pierwszej stronie menu ukazywał statek na niebieskich falach. Szczęśliwie był to szkic, nikt nie silił się na naturalizm, pozostało niedopowiedzenie, niebieskość prowadząca do środka, wypełnionego zapachami lokalnej kuchni i muzyką.


Fajnie mają greccy muzycy. W kraju, w którym mieszka jedenaście milionów ludzi, na każdym kroku natknąć się można na mniejsze i większe knajpki, tawerny, kafeneiony, a z każdego z nich dobiega muzyka. Żywa muzyka. Grana kilka razy w tygodniu, czasami codziennie, zwykle na poziomie co najmniej zadowalającym. Grecka muzyka, turecka muzyka, jazz, najrzadziej zachodni kanon rockowy.


Kostas Tsekkas grał na buzouki. Jak się skromne wyraził (i nie było w tym ani odrobiny przesady): jestem drugi w kraju. Czyli — na świecie. Kostas Tsekkas siedział za stołem zastawionym małymi buteleczkami ouzo, popielniczkami, talerzami z ośmiornicami, kalmarami i tym podobnymi mezedes, w towarzystwie gitarzysty, również Kostasa, i Christosa, starszego pana, którego głos mógłby być ozdobą największych sal koncertowych świata, palącego jednego papierosa za drugim. Tak właśnie grają muzycy w greckich tawernach. Siedzą za zastawionym stołem, zastawionym w przeważającej ilości przez gości, okazujących w ten prosty sposób swoje uznanie dla ich kunsztu, dziękujących tym sposobem za muzykę, którą wszyscy znają, śpiewających każdą z piosenek, tańczących pośród, stojących na ciasnej przestrzeni, stolików, rzucających w górę białe serwetki, którymi po jakimś czasie zasłana jest cała podłoga. To właśnie jest Rembetiko — grecki blues, przy którym Blues z Delty to radość o poranku, Rembetiko — melodyjne do bólu i zajebiście piękne. Grecy z Azji Mniejszej, wyrzuceni z Turcji po pierwszej wojnie światowej podczas wymiany populacji, przyjechawszy do Grecji, trafili na margines. Ich przodkowie mieszkali nad Bosforem od stuleci, nowoprzybyli zaś stworzyli po przyjeździe własne getta. I własną muzykę, pełną rzewnych naleciałości Wschodu. Z biegiem lat Rembetiko stało się muzyką narodową, autentyczną i wciąż graną od Peloponezu po Kretę. To tak, jakby setki Grzesiuków rozjechało się po Polsce, śpiewając piosenki o kurwach i złodziejach, i zdradach, i śmierci, i nadziei na lepsze jutro. I jakby wszyscy właśnie te piosenki znali, zamiast jebanych majteczek w kropeczki. W czasach junty czarnych pułkowników Rembetiko było w Grecji zakazane, ale to tylko zrobiło mu dobrze. Mnie robiło dobrze wchodzenie coraz głębiej w hermetyczną społeczność wyspiarską, aż kiedyś poczułem, że jestem tam u siebie, zaczęli do mnie mówić „malaka”. Nigdy nie mów tak do Greka, którego nie znasz, ale nie dziw się, że wśród znajomych to słowo, oznaczające „miękki”, pada raz po raz.


Kiedy Manoli wyprowadzał się z miasta, zaoferowałem, że zrobię mu pożegnalną balangę w jego, zawsze otwartym, gościnnym domu z XIII wieku. Jak zresztą wszystkie domy w obrębie murów otaczających Stare Miasto. Zaopatrzyłem się w dwa kilo dużych krewetek, dwukilogramową ośmiornicę i butelkę Metaxy. Pięciogwiazdkowej, bo siedmiogwiazdkową piją tylko turyści, a trzygwiazdkowej używa się do gotowania. Przybyłem około czternastej, rozpaliłem grilla, pokawałkowałem ośmiornicę, otworzyłem Metaxę, pokroiłem cytryny… W tym momencie zadzwonił Manoli. Rozkraczył mu się samochód i śpieszył mnie zawiadomić, że nie wraca dziś do miasta. Zostałem z dwoma kilogramami mega krewetek, ośmiornicą i butelką złocistego płynu, przy którym francuskie koniaki to po prostu wino owocowe. Do drugiej w nocy było po wszystkim.


Dałem radę.

Sprawa Gorgonowej

Nie bardzo pamiętam, jak trafiłem na przesłuchania do filmu „Sprawa Gorgonowej” (teraz nazywa się to casting, i co poniektóre polskie „gwiazdy” kolekcjonują hollywoodzkie castingi, z których nie wynika nic, poza kolejnym, ilustrowanym fotografiami, wywiadem w Gali). Może stało się to za sprawą Teatru Ochoty, a może to moja mama załatwiła mi przesłuchanie poprzez swoje znajomości. Dość, że dostałem tekst do nauczenia i ćwiczyłem go pilnie pod maminym okiem, podczas gdy mój tata przebywał na kolejnych wykopaliskach archeologicznych, byle dalej od mamy, której wybujałemu temperamentowi seksualnemu nie potrafił nigdy sprostać.


Nasze życie z mamą było dobre. Wieczorami, które często spędzaliśmy we dwoje, uczyła mnie tańczyć, słuchaliśmy płyt winylowych, gotowaliśmy albo robiliśmy przemeblowania. To było coś, czego naprawdę nienawidził mój ojciec. Ten spokojny naukowiec, zagrzebany w swoich fiszkach i kwerendach, wracał do domu z delegacji i nie poznawał mieszkania. Podczas jego nieobecności meble nabierały życia i przenosiły się z jednej ściany na drugą! A moja mama piekła kulebiak i do dziś jest to moje ulubione słowo, czasem myślę, że powinienem mieć na nazwisko Kulebiak, a nie Kubiak, moje życie na pewno miałoby wtedy w sobie więcej mięsa.


Czasem mama dostawała znienacka okresu, który nazywała z francuska period, i wtedy, siedząc na stołku w kuchni, prosiła mnie, żebym przyniósł jej z łazienki watę. Wiele lat później pewien psycholog powiedział mi, że byłem przez moją ukochaną mamę w pewien sposób molestowany seksualnie, szczególnie kiedy zakochała się w osiemnastoletnim chłopcu, który przyszedł do Polskiego Radio do pracy, i zapytała mnie: „A co byś zrobił, gdyby Twoja szalona matka powiedział ci, że się zakochała?”, a ja przez rok nosiłem w sobie tę tajemnicę, mając piętnaście lat i wiedząc, że za nic nie powiem o tym ojcu. Kiedy zaczęło być naprawdę źle, zmuszała mnie do słuchania, co robiła z nim na kożuchu w parku i płakała nad sobą. Ale doprowadziła też do tego, że zaprzyjaźniłem się z tym chłopcem i stał się on moim przewodnikiem po muzyce, miał lepszy adapter i lepsze płyty, czytał Gombrowicza i pozował na arystokratę, choć jego ojciec był z wykształcenia tapicerem.


Na przesłuchaniu do „Sprawy Gorgonowej” posadzono mnie naprzeciwko stołu, za którym siedziała komisja. Było miło, rozmawialiśmy nie tylko o filmie i mojej roli, ale też o mnie. Do dziś zastanawiam się, co by się stało, gdybym wystąpił w filmie o jednej z najgłośniejszych kryminalno-seksualnych afer sądowych dwudziestolecia międzywojennego. Nie wystąpiłem. Wystąpiłem za to w kilku innych aferach.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 24.99
drukowana A5
za 35