“Przemoc to czarna dziura,
wsysa wszystko,
co napotyka na swojej drodze.”
(Maxime Chattam, “Plugawy spisek”)
“Przemoc (…) niszczy nie tylko swoje ofiary, ale także tych, którzy się jej dopuszczają.”
(Tiziano Terzani, “Listy przeciwko wojnie”)
Wszystkim Kobietom,
które doświadczyły przemocy w domu.
Zasługujecie na życie
bez ciągłego strachu, upokorzenia i bólu.
Drogi Czytelniku!
Już na samym wstępie pragnę podziękować Ci, że sięgnąłeś akurat po to dzieło. Są to moje pierwsze kroki w tworzeniu książek obyczajowo-kryminalnych, więc z pewnością nie jest ona bezbłędna, a już na pewno nie idealna. Dziękuję Ci jednak, że dałeś mi szansę i poświęcisz czas na zapoznanie się ze stronnicami mojej książki. Ja ze swojej strony daję Ci słowo, że będę doskonalić swój warsztat pisarski. Obiecuję!
Słowa mają magiczną moc, a ich połączenie jest wręcz sztuką, która może w większym lub mniejszym stopniu wpływać na odbiorców. Pisanie jest ekscytującą przygodą, odkrywaniem siebie, potężnym procesem, który zwykle jest bardzo osobisty. To także pewnego rodzaju dziedzictwo słów, które zostanie po człowieku w momencie, gdy go już nie będzie.
Pisanie jest też czymś, co od zawsze było moją pasją. Pamiętam swoje pierwsze wiersze, opowiadania, recenzje, artykuły napisane wiele lat temu. Wszystkie emocje, które zrodziły się we mnie, gdy tworzyłam swoje pierwsze dzieła z zakresu literatury dziecięcej oraz te emocje, które czułam podczas tworzenia tej właśnie książki. Z jednej strony podjęłam trudne wyzwanie, bo powieść obyczajowa z wątkiem kryminalnym to jedna z najtrudniejszych dziedzin literatury. Zaś z drugiej strony starałam się pokazać w niniejszym dziele nie tylko ciekawe postacie, napięcie czy dochodzenie do prawdy, ale również cały wachlarz zagadnień psychologicznych, które tworzą każdego człowieka, bo wszystko zostawia w nas ślad. Czasami niewidoczny, z pozoru błahy. Często tylko z pozoru.
Książka, którą trzymasz właśnie w dłoniach dotyka w dużym stopniu tematu przemocy w rodzinie. Przemocy, która krzywdzi, rani, zadaje ból. Przemocy z którą ze strony własnego męża czy partnera mierzy się spore grono kobiet, a dzieci stają się współofiarami. Nie wszystkie kobiety znajdują w sobie siłę, by przerwać łańcuch cierpień, które ich spotyka. Nie wszystkie potrafią mówić głośno o tym, co dzieje się w ich domach. Niektóre latami, a nawet przez całe życie szukają winy w sobie i usprawiedliwiają swoich oprawców. Zapominają, że za przemoc zawsze odpowiedzialny jest wyłącznie ten, kto ją stosuje.
Niniejsza książka jest hołdem złożonym kobietom, które przeszły przez piekło z rąk kogoś, kto miał dać miłość i poczucie bezpieczeństwa. Jesteście wielkie, wyjątkowe, silne i wspaniałe, a każda forma przemocy — psychiczna, fizyczna, seksualna, ekonomiczna — jest naruszeniem podstawowych praw i wolności człowieka. To nigdy nie jest Wasza wina!
W książce poruszono również wątki dotyczące każdego człowieka — problemów osobistych, poczucia samotności, straty bliskiej osoby, popełniania błędów, poszukiwania miłości. Jest to pewnego rodzaju próba pochylenia się nad tym, co w życiu naprawdę ważne i ukazanie tego z perspektywy innych ludzi. Dziękuję w tym miejscu wszystkim osobom, które stały się inspiracją do stworzenia tego dzieła. Wszystkim którzy podzielili się swoimi historiami i emocjami. Za każdym człowiekiem stoi historia, której nie znamy, a która tak naprawdę bardzo często dotyka i opisuje wielu z nas.
Życzę wszystkim przyjemnej lektury i dużo zdrowia — zarówno fizycznego, jak i psychicznego. Bądźcie szczęśliwi!
Prolog
“Wiem — powiedział. — To właśnie tego obawiam się najbardziej.
Że jestem potworem.
Nie chcę zabijać, ale nie mogę się powstrzymać.”
(Orson Scott Card, “Gra Endera”)
Od zawsze odczuwałem mroczne pragnienia kontroli i władzy nad swoim życiem, ale też życiem swoich najbliższych. Skrywałem w sobie biel i czerń, które przeplatały się ze sobą, pozwalając mi naprzemiennie żyć w świetle i ciemności. Borykałem się z koszmarami, targającymi moją duszę i z przejawami dobra, które szeptały cicho w mojej głowie. Czułem się mocny wtedy, gdy mogłem rozpościerać swoje czarne skrzydła, stojąc nad drugim człowiekiem i wskazując mu jego kruchość. Choć próbowałem walczyć z demonami, mieszkającymi w mojej głowie, one nie umierały. Nie udało mi się ich zgładzić, wyeliminować. To moje człowieczeństwo z dnia na dzień było w coraz gorszej agonii.
Stosowanie przemocy i zadawanie rozdzierającego bólu, od najmłodszych lat, dawało mi pewien rodzaj ulgi. Byłem wtedy silny i wszechmocny. Czułem, że ode mnie zależą dalsze koleje czyjegoś losu. Kiedy ogniki wkurwienia przyćmiewały moje oczy, żarzący się blask zanikał w mroku moich czynów. Na początku czułem wyrzuty sumienia, które z czasem zaczęły zanikać. Wiele razy zastanawiałem się nad okrucieństwem, które tkwiło w moim najciemniejszym obliczu i śmiałem się życiu w twarz, że mydlenie ludziom oczu jest tak prozaiczną procedurą. Mało kto potrafił dostrzec ciemność moich źrenic, podając mi na co dzień dłoń i wdając się w rozmowy, w których często górowałem. Byli jak sieroty, łaknące mojej obecności, nie zdając sobie sprawy, że w gruncie rzeczy są tylko nicością. Nie byli mi do niczego potrzebni.
Byłem świadkiem ciemnej strony życia. Praktycznie od zawsze ojciec przelewał na mnie swój gniew, ucząc załatwiania wszystkiego siłą i bezwzględnością. Słyszałem słowa, które wyryły się na zawsze w mojej pamięci. Nie używał mojego imienia. Jakkolwiek mocno żebrałem o jego miłość i uwagę, zawsze byłem w jego oczach jedynie nic niewartym, małym kutasem, którego można poniżać i z którego można szydzić. Byłem atrakcją, gdy naśmiewał się ze mnie wraz ze swoimi pijanymi kolegami, których co drugi dzień sprowadzał do domu. Moje ramiona i plecy skrywały na sobie blizny po przypalaniu papierosami. Jako kilkulatek bywałem okrutny dla zwierząt. Odczuwałem też coraz silniejszą potrzebę niszczenia, a równocześnie chronienia tego, co moje. W ten sposób tworzyłem swoją własną potęgę.
Przez krótki moment myślałem, że zabicie człowieka będzie wymagające. Wydawało mi się, że nie można odbierać komuś życia dla jego dobra. Myliłem się. Stając się aniołem zagłady, fascynowałem się śmiercią, która powoli ją pochłaniała. Nie kontrolowałem wtedy własnych czynów. Demony, tkwiące w mojej głowie podpowiadały mi, że mam zrobić wszystko, by przeprowadzić ją do Krainy Mroku. Iskierka nadziei w jej oczach gasła, przypominając mi wypalającą się na cmentarzu świecę. Została wytypowana na moją ofiarę, gdy przestała pasować do układanki, stworzonej w moim umyśle. Była jak niepasujący puzzel, którego musiałem zmieść z powierzchni ziemi. Unicestwić ją, wyrzucić ze swojego świata. Dlatego zabiłem.
Porywając ją, poczułem się tak, jakbym był wszechmocny. Coś we mnie pękło, sprawiając, że ciemność, która przez lata wypełniała moją głowę, zaczęła wychodzić na światło dzienne. Gdy zacząłem uderzać, raz i drugi, wiedziałem, że jestem potężny i uwolniony od własnych frustracji i kompleksów. Mogłem wszystko. Patrzyłem w jej oczy i zazdrościłem jej tego, że za chwilę zamknie je na wieki. To ja uwolniłem ją od cierpienia życia, wysłałem na drugi świat, ofiarując tym samym przysługę odcięcia jej od niebezpieczeństw życia. Głębokie rany fizyczne, które zadawałem pozwoliły jej zapomnieć o ranach duszy, którymi była pokryta. Życzyłem jej morza dobra, gdy zamykała swoje powieki.
Przez krótki moment byłem przerażony samym sobą. Było to jednak przerażenie, które dodawało mi odwagi. Podniecało mnie, gdy zmuszałem ją, by się mi oddała. W zakrwawionych ubraniach wcale nie wyglądała paskudnie. Pociągała mnie jej delikatność i piękno. Mimo swojego wieku miała oszałamiające ciało, które przez chwilę sprawiło, że żałowałem, że za chwilę uleci z niego życie. Bezpowrotnie.
Wiedziałem, że jej egzystencja uzależniona jest całkowicie ode mnie. Czułem się niczym bóg, który może przerwać jej życie w każdym momencie. Czerpałem satysfakcje z torturowania jej, a dokonywane przeze mnie gwałty dawały perwersyjną przyjemność. Nie miałem pojęcia, co popychało mnie do kolejnych kroków. Był to moment, w którym jakaś inna siła kontrolowała mój umysł, zmuszając do okrucieństwa, które przejawiałem w stosunku do tej kobiety. Jakbym błądził po zupełnie innej planecie, Krainie Śmierci i Zagłady bez umiejętności panowania nad sobą. Robiłem to wszystko, choć z tyłu głowy miałem świadomość, że jest to kompletna degradacja ludzkiego życia i godności. Myślałem tylko o tym, by pozbyć się emocji, które kotłowały się w mojej głowie. Miałem wrażenie, że brutalność stała się paliwem, napędzającym mnie do przodu. Gdy maleńki płomień mojej jasnej strony próbował przebić się przez tragizm moich czynów, byłem przerażony złem, które czaiło się we mnie, lecz trwało to zaledwie ułamek sekundy. Szybko przywoływałem się do swojego ciemnego porządku, czując podniecenie przemocą i destrukcją. Gdy stawałem nad nią w czarnej odzieży, z kominiarką na głowie i spojrzeniem pełnym nienawiści, widziałem w jej oczach strach, co dawało mi przewagę. Kilkukrotnie drżała z przerażenia zanim agresją niszczyłem jej niewinność. To była przewaga, której nigdy wcześniej nie miałem. Przewaga, którą przez całe życie miał nade mną ojciec poniżając mnie, bijąc, przypalając papierosami, wyzywając i maltretując.
Przeżywała niepojęty koszmar, a wcale nie błagała o litość. Życzyła mi tylko śmierci. Podjudzała mnie swoją chęcią do życia i walką, którą toczyła. Nie chciała pokazać słabości mimo otaczającej ją komnaty tortur, do której sprowadziła ją ciemność mojego umysłu. Pchnąłem nóż w jej serce tuż po kolejnym gwałcie. Wtedy już wiedziałem, że demony żyjące we mnie dopiero rozpoczynają swoje dzieło i czułem, że nie będę potrafił przestać.
Rozdział I. Grudzień, 9
„Ale tak właśnie jest z tajemnicami
— rzadko kiedy są radosne.”
(Jennifer Estep, “Dotyk Gwen Frost”)
Wyglądnęła przez okno swojego mieszkania, a jej oczom ukazał się biały puch, pokrywający chodniki i prostopadle zaparkowane do nich samochody. Kilkuletni chłopczyk próbował ciągnąć na sankach maleńką siostrzyczkę, aczkolwiek śniegu było zbyt mało, by nadać sankom idealny poślizg. Było jednak go wystarczająco dużo, aby czwórka chłopców poubieranych w czapki z wielkimi pomponami i grube rękawice rzucała się wzajemnie śnieżnymi kulami. Miała wrażenie, że śnieg jednoczy ludzi. Jest jednym z symboli Świąt Bożego Narodzenia. Sprawia, że ludzie zwalniają, zaczynają rozglądać się wokół siebie, a czasami na moment nawet zatrzymują się, żeby nie wywinąć orła. Zupełnie jak w życiu. Obracając porcelanową filiżankę dopiła małymi łyczkami kawę, wciąż patrząc przed siebie, a następnie wzięła głęboki wdech.
Do niedawna pracowała jako podkomisarz wydziału dochodzeniowo-śledczego. Jako jedna z niewielu kobiet. Brała udział w czynnościach związanych z postępowaniami przygotowawczymi, wspierała działania wykrywcze i współpracę z komórkami technik kryminalistycznych. Była prawą ręką komisarza Leona Malinowskiego, który sprawował nad nią pieczę. Na miejscu przestępstwa zawsze pojawiała się u jego boku. Jako pierwsza pozyskiwała od niego wszystkie informacje. Tak było ostatnio, ale początki jej pracy w wydziale Malinowskiego nie wyglądały tak różowo. Była raczej dziewczynką na posyłki. Dobrą do zrobienia kawy z ekspresu czy odszukania informacji w internecie. Musiała przejść wiele testów, by koledzy z zespołu zaczęli uznawać ją za pełnoprawną policjantkę wydziału dochodzeniowo-śledczego. Miała na swoim koncie wiele sukcesów, odkryć, rozwiązań zagmatwanych spraw, wyciągnięcia wiadomości od najbardziej niebezpiecznych przestępców w okolicy. Była mistrzem przesłuchiwania tych, którzy przyjmowali technikę milczenia oraz tych, którzy jasno i dosadnie kazali policji się pierdolić. Potrafiła stosować mnóstwo psychologicznych taktyk. Umiała zyskiwać sympatię tych, którzy siedzieli po drugiej stronie stolika, łamiąc tym bariery milczenia i niechęci. Wreszcie awansowała. Zyskując stopień komisarza, stała się równocześnie głównym naczelnikiem wydziału. Bez wątpienia zasłużyła na to przekraczając, niejednokrotnie granice własnego strachu i odwagi, podnosząc się z upadków czy stawiając czoła kulom, które wraz z przeszywającym bólem na przestrzeni czasu parokrotnie wbijały się w jej ciało. Od zawsze podziwiała Malinowskiego, który piął się po szczeblach kariery, potrafiąc rozwiązać nawet sprawy wyglądające na niemożliwe do rozwiązania. Dla wielu policjantów był wzorem śledczego, którego przepełniało niezwykłe zamiłowanie do zawodu i skuteczność. Gdy Malinowski mianowany został inspektorem innego wydziału, jego miejsce w wydziale zajęła Marieta Piasecka.
Patrząc przez okno własnego salonu i obserwując niewielkie płatki śniegu lecące z nieba, wróciła wspomnieniami do swoich początków w wydziale dochodzeniowo-śledczym. Przypomniała sobie, jak pierwszego dnia pracy, zaraz po tym gdy Malinowski przedstawił ją całemu zespołowi, koledzy zaczęli szeptać między sobą:
— Co to w ogóle ma być? Mieli nam dać do pomocy policjanta z krwi i kości, a nie kogoś do zaparzania herbaty.
— Ładna to ona może i jest, ale nie sądzę, by potrafiła dobrze trzymać broń. — docierały do niej komentarze funkcjonariuszy z wydziału, którzy uważali, że zawód policjanta zarezerwowany jest wyłącznie dla przedstawicieli płci męskiej.
Tak wyglądały początki. Nikt nie traktował jej poważnie, nikt nie doceniał jej zasług. Nawet komisarz Malinowski początkowo traktował ją bardziej jako maskotkę drużyny aniżeli równego sobie pracownika. Była pocieszna, wiecznie uśmiechnięta, a jej oczy kryły w sobie zadziorny błysk. Faktycznie wyglądem nie przypominała raczej policjanta, potrafiącego zapanować nad przestępcami. A jednak. Mimo niewielkiego wzrostu i drobnych rozmiarów ciała miała w sobie coś, co budziło respekt. Potrafiła spojrzeć ludziom tak głęboko w oczy, że czuli się jakby wkręcała się w ich źrenice ostrą wiertarką.
Ileż słów pełnych ironii musiała znieść, broniąc swojego miejsca w zespole. Jak wiele zaczepek i nie zawsze stosownych żartów padało ze strony kolegów. Niezliczone ilości prób podrywów, mieszających się z próbami zniechęcenia jej do pracy w policji. A ona uparcie broniła równouprawnienia i każdego dnia służby pokazywała, że to miejsce jest przeznaczone właśnie dla niej. Drobna, brązowooka kobieta z krótkimi, rozwianymi na każdą stronę włosami stała się szefem wyrośniętych mięśniaków, którzy wcześniej patrzyli na nią jak na dziewczynkę do robienia kawy. Jakiż ten świat potrafi być przewrotny.
Z zamyślenia wyrwał ją kot, który zamiauczał i zaczął ocierać się o nogi Mariety. Prawdopodobnie domagał się na śniadanie swojej ulubionej mokrej karmy o smaku kurczaka lub wołowiny. Przeciągnęła się, stojąc wciąż przed oknem, po czym ruszyła w stronę kuchni. Postawiła kocią miskę na blacie wyspy oddzielającej kuchnię od salonu i przygotowywała jedzenie dla Coco.
— Ty to masz życie. Codziennie podane pod brodę jedzonko i niezliczoną ilość snu! — podrapała delikatnie kota po głowie, stawiając jego miseczkę na miętowej podkładce w kocie łapki, leżącej na podłodze nieopodal wyspy. — A ja cóż… Muszę się zebrać do pracy. — powiedziała to w taki sposób, jakby liczyła na dialog ze zwierzęciem, jednak ten zaaferowany był już swoją miską, więc nie zwracał uwagi na jej słowa.
Przez długi czas nie wiedziała co na siebie włożyć. Ostatecznie postawiła na czarny t-shirt, dłuższą marynarkę w kratę i ciemne jeansy. Lubiła dobrze wyglądać, ale w pracy stawiała na wygodę. Może nawet odbierana była jako chłopczyca, gdy niejednokrotnie w za dużych bluzach i czarnych bojówkach biegała po wydziale. Jedno jednak pozostawało niezmienne — wciąż uwielbiała zakładać na siebie kaburę operacyjną z szelką oburamienną oraz panelem na magazynek i kajdanki, a swojego glocka, kaliber 9 milimetrów, traktowała jako przedłużenie własnej ręki.
“Brrr! Ale zimno!” — pomyślała, gdy wystawiła głowę na zewnątrz bloku. Pospiesznym krokiem skierowała się do swojego samochodu przysypanego delikatną warstwą białego puchu. Odgarniając go, czuła coraz większy chłód na swojej dłoni. Wsiadła do samochodu i pojechała w kierunku komendy.
Stanęła przed biurkiem w swoim nowym gabinecie. Wcześniej dzieliła pokój z kolegą z wydziału, teraz miała doświadczyć komfortu pracy w pojedynkę. Na nowym, wielkim biurku leżały wciąż jeszcze nierozpakowane rzeczy pozbierane na szybko z poprzedniego pokoju i zapakowane w wielki, brązowy karton. Kalendarz, notesy, notatki sporządzane na pojedynczych kartkach, długopisy, kodeks karny w dużym formacie i tona wydruków, które nie trafiły jeszcze do niszczarki. Marieta zaglądnęła do kartonu, uśmiechając się. Oczom policjantki ukazały się przeróżne pamiątki, symbolizujące prowadzone dotychczas sprawy. Najczęściej były to żółte karteczki ściągnięte z tablicy korkowej, której używała zawsze do zrobienia mapy myśli lub breloczki, zakupione tuż po zakończeniu danego śledztwa, kojarzące się jej z poszczególnymi poszlakami. Pamiętała bardzo wyraźnie każdą z nich. Z natury była osobą, która nie wymazywała z pamięci minionych dni, doświadczeń czy lekcji życia, które ją spotykały. Nawet wówczas, gdy zadawały ból.
Wyciągnęła z kartonu notesy i zaczęła ustawiać je na półce na biurku. Jednak niedokończona papierologia z ostatniej sprawy, jaką prowadziła wraz z kolegami jeszcze jako podkomisarz, nie dawała jej spokoju, dlatego odłożyła na bok porządkowanie gabinetu i przysiadła do dokumentów. Gdzieniegdzie brakowało tylko podpisów, gdzieniegdzie trzeba było uzupełnić akta sprawy tak, by prokurator nie miał żadnych wątpliwości, co do prowadzonego śledztwa. W końcu to on zatwierdza lub nie zatwierdza postanowienie merytoryczne policjantów prowadzących postępowanie. I choć wiedziała, że decydujący głos w każdej sprawie ma prokurator, to zawsze starała się doszukiwać twardych, niepodważalnych dowodów na potwierdzenie swojej wersji po to, by całość zakończyła się zgodnie z jej założeniami.
Raz jeszcze przeglądała protokoły z przesłuchań wszystkich osób, będącymi świadkami w sprawie, którą niedawno zamknęła oraz zgromadzone w toku postępowania dowody i wnioski dowodowe. To właśnie one pozwoliły jej postawić 43-letniemu mężczyźnie zarzut czynnej napaści na policjanta podczas służby. Ponadto w mieszkaniu mężczyzny, który zaatakował nożem funkcjonariusza znaleziono amunicję, broń, granaty i proch oraz niewielkie ilości narkotyków. Cała sprawa, choć była dość łatwa to jednak przedłużała się z uwagi na pobyt podejrzanego w szpitalu po tym, jak policjant w obronie własnej zmuszony był użyć broni, strzelając napastnikowi w nogi.
Wkładając do podpisanej już odpowiednimi oznaczeniami i numerami teczki akta sprawy, Piasecka zastanowiła się nad tym, z jak wielką łatwością przychodzi ludziom podnoszenie ręki i zadawanie ciosów drugiemu człowiekowi. Nie było przecież żadnych wątpliwości, że rzucając się z nożem w ręku na drugiego człowieka ma się zamiar skrzywdzenia go. Prokuratorka, sprawująca pieczę nad tą sprawą poprosiła Piasecką o rozmowę, dlatego postanowiła sama dostarczyć do prokuratury akta sprawy. Wsiadła więc do samochodu i w ciągu kilkunastu minut znalazła się pod instytucją.
Przed wejściem do prokuratury wcisnęła niewielki, okrągły dzwonek, który sprawił, że w przeciągu krótkiej chwili w drzwiach zjawiła się sekretarka.
— Komisarz Marieta Piasecka. Chciałabym rozmawiać z panią prokurator Wiktorią Dąbrowską. — powiedziała śledcza, pokazując policyjną odznakę.
— Proszę wejść i chwileczkę zaczekać. Już dzwonię zapytać, czy pani prokurator jest teraz dostępna. — odpowiedziała kobieta.
Po kilku minutach policjantka była już w gabinecie prokuratorki. Niewielkie pomieszczenie z jasnymi ścianami i dębowym biurkiem na środku, przy którym siedziała młoda, ładna kobieta, którą z pewnością spotykając w sklepie spożywczym lub na chodniku nikt nie podejrzewałby, że zdążyła już ukończyć studia wyższe na wydziale prawa, a następnie zrobić aplikację prokuratorską. Wyglądała raczej jak studentka I roku, ale nigdy nie powinno oceniać się drugiego człowieka na podstawie jego wyglądu. To, co najważniejsze w ludziach skryte jest głęboko w sercu, a cała otoczka, którą ludzie tworzą swoim wyglądem jest tylko dodatkiem do tego, jacy są w środku.
— Chciała pani porozmawiać. — Piasecka rozpoczęła nieśmiało dialog, wypowiadając słowa delikatnym, lekko speszonym tonem. W pierwszej chwili czuła się jak za szkolnych lat, gdy została wezwana na dywanik do dyrektora, by otrzymać naganę za przewinienie.
— Tak. Zależało mi na rozmowie z panią twarzą w twarz, ponieważ chciałabym skonsultować kilka wątków, oczywiście zawodowych, a słyszałam o pani tak wiele dobrego, tak wiele słów pochwały i jeszcze ten ostatni awans, że stwierdziłam, że to właśnie pani jest tą, której szukam. — głos prokuratorki był bardzo ciepły i pełen życzliwości.
— Bardzo mi miło. W czym mogę pomóc? — śledcza poczuła się trochę pewniej.
Kobiety rozmawiały ze sobą ponad półtorej godziny o jednej z trudniejszych spraw, jakie prowadziła obecnie od dłuższego czasu razem policja i prokuratura. Rozmowa była wymianą myśli i obserwacji, porównywaniem spojrzenia na pewne sprawy i poszerzaniem horyzontów. Coś w rodzaju konsultacji, w której można poznać czyjś punkt widzenia i wspólnie wysnuwać różne wnioski. Piasecka rozumiała jak pomocne bywa spojrzenie drugiego człowieka na sprawę, nad którą pracują śledczy i prokuratorzy. Nadzór nad postępowaniem karnym, tworzenie wniosków oskarżenia, koordynacja działań, podejmowanie decyzji, przeprowadzanie przesłuchiwań czy poszukiwanie podejrzanych były tylko kroplą w morzu obowiązków Dąbrowskiej. Dla wielu ludzi była czymś w rodzaju wyroczni, która całkowicie odmieniała ludzkie życia. Funkcjonariuszka nie dziwiła się więc wcale, że bywały momenty, w których potrzebowała skonfrontować swoje zawodowe poglądy z kimś innym. Czuła się też doceniona, że tym razem padło akurat na nią. Wychodząc z budynku prokuratury wiedziała, że raz na zawsze zakończyła już tamtą sprawę i będzie mogła skupić się na kolejnej, bo te pojawiały się jedna za drugą. Tak jakby ludzie czyhali tylko na to, by złamać prawo. Momentami takie właśnie miała wrażenie.
Gdy wróciła na komendę chciała na szybko dokończyć porządkowanie nowego gabinetu, by móc nacieszyć swoje oczy jego widokiem. Jednak nie zdążyła uporać się ze wszystkimi rzeczami, gdy dźwięk dzwoniącego telefonu zatrzymał ją w bezruchu.
— Komisarz Marieta Piasecka. Słucham? — powiedziała.
— Jest zgłoszenie. Zaginęła kobieta. Jedźcie na ulicę Lipińskiego 224. Czeka tam na Was mąż zaginionej. Jest mocno roztrzęsiony. Podejrzewa, że została porwana. — relacjonowała funkcjonariuszka, pełniąca służbę w policyjnej dyżurce.
— Dzięki, przyjęte. Zbieram ekipę i jedziemy. — Piasecka zakończyła rozmowę. Chwyciła w dłonie swoją kurtkę, a na szyję szybko zawiesiła policyjną legitymację, która dodawała jej powagi. Wyszła z gabinetu, stanęła w drzwiach pokoju dwójki podkomisarzy ze swojego wydziału i rzuciła do nich:
— Chłopaki, jest akcja. Jedziemy na Lipińskiego.
Całą trójką wsiedli do czarnego Nissana Qashqai’a i ruszyli na wskazaną ulicę. Na szyby samochodu padały delikatne płatki śniegu, które automatycznie topiły się pod wpływem temperatury pojazdu. Piasecka lubiła prowadzić. Skupiając się na drodze, sprawiała wrażenie jakby uciekały z niej wszystkie stresy i zmartwienia. Liczyło się tylko to, co widzi przez przednią szybą samochodu. Taka chwilowa odskocznia od tych wszystkich spraw, które w czasie policyjnej służby nieustannie tkwiły w jej głowie.
Po krótkiej chwili dotarli na miejsce. Dom pod wskazanym adresem należał z pewnością do kogoś zamożnego. Wybudowany w pięknym, tradycyjnym stylu skrywał w sobie wyjątkowy urok. Jasne barwy, półtora kondygnacyjny portyk wejściowy od strony frontu, boczne przeszklenia drzwi wejściowych i mnóstwo świateł dookoła. Wszystko to posadowione na środku dużej, zadbanej działki bogatej w ozdobne krzewy i drzewa, które w zimowej atmosferze nadawały temu miejscu jeszcze większej magii.
„Dzyń, dzyń!” — jeden z policjantów nacisnął dzwonek przy drzwiach, a po chwili mężczyzna w średnim wieku otworzył je i zaprosił funkcjonariuszy do środka.
— Dobrze, że tak szybko przyjechaliście. Moja żona zniknęła. Porwano ją. — powiedział rozemocjonowanym tonem, a po chwili dodał nieco spokojniej: — Nazywam się Wojciech Gawroński.
— Komisarz Marieta Piasecka, a to jest podkomisarz Borys Kamiński i podkomisarz Marek Pawlak. — wskazała ręką na swoich kolegów. — Kiedy zorientował się pan, że żona zniknęła?
— Właściwie już wczoraj czułem jakiś wewnętrzny niepokój, ponieważ żona nie odbierała telefonu ani nie odpisywała na wiadomości. Byłem jednak w podróży służbowej i nie mogłem nic zrobić. Pomyślałem, że zaprosiła gości lub sama wybrała się do kogoś w odwiedziny, choć raczej rzadko gdziekolwiek wychodziła. Jednak, gdy dzisiaj wróciłem do domu, drzwi były otwarte, a na podłodze w korytarzu znalazłem tę kartkę… — mężczyzna pokazał kartkę Piaseckiej. Widniał na niej napis: “Nie szukaj mnie. To już koniec.”.
— Te słowa można rozumieć również w ten sposób, że pańska żona chciała zakończyć związek z panem i po prostu od pana odeszła. — słowa policjantki brzmiały niczym myśli wypowiadane na głos.
— Absolutnie nie. Jesteśmy zgodnym małżeństwem. Wiadomo, że bywają też gorsze momenty, ale układało się nam na tyle dobrze, że żadne z nas nie myślało o końcu… — Gawroński tłumaczył się z miną wystraszoną niczym dziecko przystępujące do pierwszej spowiedzi.
— Kiedy żona po raz ostatni kontaktowała się z panem? — głos zabrał Kamiński.
— Wczoraj rano. Porozmawialiśmy chwilę tak jak prawie każdego dnia przed 7. Spieszyłem się na spotkanie biznesowe, więc wymieniliśmy tylko kilka zdań, ale nic nie wskazywało na to, że żona chce mnie zostawić. Przeciwnie, powiedziała, że tęskni i przygotuje miłą niespodziankę na mój powrót. — odpowiedział.
— Czy w ostatnim czasie żona zachowywała się jakoś inaczej niż zwykle? Może coś rzuciło się panu w oczy? — zapytała śledcza.
— Nie. Raczej nic takiego nie zauważyłem. — odpowiedział Gawroński.
— Przepraszam najmocniej, ale muszę zadać to pytanie. Czy żona pije alkohol lub sięga po jakieś używki? — dopytywała.
— Nie, nigdy. Co najwyżej lampka wina raz na jakiś czas. Moja żona to porządna kobieta. — wyjaśnił zmartwiony mąż.
— Gdzie żona pracuje? Macie dzieci? Jaki ma kontakt ze swoją rodziną? — Piasecka zadała trzy pytania równocześnie.
— Małgosia nie pracuje, zajmuje się domem. Mamy jedną córkę Magdalenę. Jest już dorosła i nie mieszka z nami, a moja żona ma tylko jedną siostrę. Jej matka nie żyje, a z ojcem nie utrzymuje kontaktu. — wyjaśnił mężczyzna dumny z siebie, że znał odpowiedzi na wszystkie postawione przez władze pytania.
— Jakieś przyjaciółki? Koleżanki? Znajomi? — dopytywała dalej, patrząc na twarz mężczyzny.
— Moja żona jest raczej typem samotnika. Kiedyś, przed wielu laty miała dobrą przyjaciółkę, ale od czasów studenckich nie mają ze sobą kontaktu. Gosi wystarczam ja i nasza córka. Raczej ma niewielkie grono znajomych.
— Pozwoli pan, że rozejrzymy się po domu? — zapytał Pawlak i nie czekając na odpowiedź, ruszył w stronę wysokiej komody, nad którą wisiał telewizor.
— Oczywiście. Bardzo proszę. — Gawroński nie wyrażał sprzeciwu. — Ja czuję, że stało się coś złego. To nie jest podobne do mojej Gosi… — urwał, a jego głos zdawał się łamać pod koniec wypowiadanego zdania.
— Czy coś zniknęło z domu? Zauważył pan jakieś ślady włamania? — dopytywała Piasecka, zakładając na dłonie białe rękawiczki.
— Nie zauważyłem żeby czegokolwiek brakowało. Dom wprawdzie był otwarty, ale nie wyglądało to na włamanie. Wszystko jest na swoim miejscu. Ale… — urwał i zamyślił się na moment.
— Ale…? — komisarz próbowała kontynuować.
— Kurtka Gosi wisi na wieszaku. Wszystkie jej buty zimowe są w szafce. Gdyby wyszła gdziekolwiek sama, przecież ubrałaby się, prawda? — analizował Gawroński. — Przecież na zewnątrz jest zimno, pada śnieg… — dodał.
Piasecka dołączyła do funkcjonariuszy i również zaczęła przechadzać się po domu. W dużej mierze skupiła swoją uwagę na korytarzu i klatce schodowej. Tymczasem Kamiński przeszukiwał salon, a Pawlak był w gabinecie z wielkimi biblioteczkami wzdłuż ścian. Szukali czegokolwiek. Wskazówki, która mogłaby potwierdzić, że ktoś obcy był w domu, że Gawrońska nie opuściła sama miejsca zamieszkania. Mimo skrupulatnych poszukiwań nie znaleźli niczego podejrzanego.
— Zadzwonię po techników. Przyjadą tutaj i spróbują zebrać jak najwięcej śladów. Może ktoś zostawił odciski palców. Pozwoli pan, że wezmę tę kartkę, którą znalazł pan na korytarzu? — mówiąc to, Piasecka stanęła przed Gawrońskim i wbiła wzrok w jego oczy.
— Oczywiście, proszę. — mężczyzna podał policjantce odnalezioną notatkę, mieszczącą się na formacie A6.
— To pismo pana żony, tak? — policjantka upewniła się, wskazując palcem na napis widniejący na kartce.
Mężczyzna zawahał się. Przechylił kartkę w swoją stronę i zaczął przyglądać się uważnie napisanym niekształtnie literom.
— Tak. Wydaje mi się, że tak. — odpowiedział, choć widać było, że nie był pewien wypowiadanych przez siebie słów. — Wie Pani, dawno nie widziałem Gosi pisma, stąd ta krótka chwila niepewności. — wyjaśnił. — Zawsze się śmialiśmy, że ma pismo typowo lekarskie, trudne do odczytania. Słabo czytelne dokładnie jak na tej kartce.
— A ma pan jakieś aktualne zdjęcie żony?
— Tak, mam w portfelu. Zrobione jakieś trzy miesiące temu. — Gawroński sięgnął do tylnej kieszeni spodni, wyciągnął z niej czarny, skórzany portfel, a z jego przegródek wyjął zdjęcie swojej żony i podał je policjantce. Na fotografii była zadbana, elegancka kobieta po czterdziestce z kącikami ust wygiętymi na znak delikatnego uśmiechu i błyskiem w oczach.
“Rzeczywiście na pierwszy rzut oka wygląda na szczęśliwą.” — pomyślała w duchu Piasecka.
Wsiadając do samochodu Kamiński od razu zaczął opowiadać o Gawrońskim. Przypomniał sobie, że to jeden z najbogatszych mieszkańców miasta. Właściciel dobrze prosperującej firmy produkującej części motoryzacyjne oraz sprzęt gospodarstwa domowego. Zatrudniał mnóstwo pracowników, miał kontrahentów w całej Europie. Niepodważalne było więc to, że status materialny rodziny Gawrońskich był na wysokim poziomie.
— Może więc to porwanie dla okupu? — rzucił Pawlak, próbując robić burzę mózgów.
— Patrząc na to, co jest napisane na kartce znalezionej na korytarzu nie wydaje mi się żeby chodziło o pieniądze. — odpowiedziała Piasecka, skręcając w boczną uliczkę, by skrótem dojechać na komendę.
— A może jednak sama zdecydowała się odejść? — Pawlak nie poddawał się w swoich spekulacjach.
— Podejrzewasz, że mogłaby mieć na przykład kochanka? — wtórował mu Kamiński.
— Nie możemy tego wykluczyć… — powiedział Pawlak.
— Chłopaki, naszym zadaniem jest dbanie o bezpieczeństwo ludzi, więc nie możemy też wykluczyć tego, że ta kobieta nie zniknęła tak po prostu, nie odeszła sama, że może naprawdę została porwana i grozi jej niebezpieczeństwo. — weszła im w słowo zmartwiona Piasecka.
— Musimy więc przyjrzeć się temu wszystkiemu bliżej. — dopowiedział Pawlak. Dalsza podróż przebiegała w ciszy. Każdy z funkcjonariuszy tworzył w głowie swoją własną wizję tej sprawy po to, by później skonfrontować z innymi swoje myśli.
— Mam nadzieję, że technicy zabezpieczą tam jakiekolwiek ślady, które okażą się być dla nas istotne. — powiedziała szefowa wydziału, parkując na najmniej zaśnieżonym miejscu pod komendą policji.
Kiedy usiadła w fotelu w swoim gabinecie zamknęła na chwilę oczy. Wyglądała jakby spała, ale w rzeczywistości jej myśli wirowały na orbicie zwanej poszlakami. Kiedy rozpoczynała pracę nad daną sprawą, zawsze tworzyła w głowie kilka opcji. Ubezpieczała się w plan A, B, C i tak dalej. Po części wierzyła swojej intuicji, po części chodziło o doświadczenie, ale w największej mierze chodziło o fakty i dowody, którym nie da się zaprzeczyć. Tego właśnie chciała — dowodów, drogowskazów, śladów, które wskazałaby na faktyczny przebieg wydarzeń. Zawsze była stuprocentowo oddana pracy, ale potrafiła przy tym trzymać pion — wiedziała, że zbyt mocne zaangażowanie prowadzi do utraty rozsądku, a wtedy wszystko zaczyna się plątać. Podniosła słuchawkę telefonu i zadzwoniła do podkomisarza Kamińskiego.
— Borys, przyjdźcie, proszę do mnie razem z Markiem.
Nie minęła chwila, a dwóch wysokich, mężnych policjantów z pogodnymi twarzami stanęło w drzwiach gabinetu Piaseckiej. Nie czuli się do końca komfortowo w sytuacji, w której to kobieta ma nad nimi władzę. Byli raczej z tych policjantów — w szczególności jeden z nich — którzy uważali, że aby być dobrym gliną należy sikać do pisuaru. Musieli jednak stopniowo godzić się z zaistniałą sytuacją i podporządkować nowym zasadom, które wyznaczała ona, choć Piasecka nie wywyższała się i nie obnosiła z tym, że jest naczelnikiem wydziału. Czasami nawet zapominali o jej awansie, pozwalając sobie na żarty, których do niedawna niejednokrotnie słuchała, pracując z kolegami w jednym gabinecie.
— Dowiedzcie się, proszę, czy technicy znaleźli cokolwiek w domu lub ogrodzie Gawrońskich: odciski palców, butów, ślady krwi, niedopałki papierosów, paproszki. Cokolwiek. Ja przekazałam już do analizy kartkę, którą mąż zaginionej znalazł w korytarzu. Może odciski palców zachowały się na papierze. Trzeba też sprawdzić wszystkie bilingi Gawrońskiej z ostatniego miesiąca. Jeśli zechcecie się w to zagłębić meldujcie mi wszystkie podejrzane zrealizowane połączenia przychodzące lub wychodzące z jej telefonu. SMS-y też. — Piasecka wypowiadała słowa bez większych emocji na jednym tchu, tak jakby od ich prędkości zależny był sukces policjantów. — W międzyczasie będziemy musieli się również dowiedzieć, czy Gawrońscy mieli jakichś wrogów. Może ktoś z jego pracy, a może konkurencja. — zakończyła swój monolog, ale zanim którykolwiek z mężczyzn zdążył zabrać głos, policjantka przypomniała sobie o fotografii zaginionej kobiety. Położyła ją na biurku, wskazała palcem na zerkającą na śledczych ze zdjęcia kobietę i dodała: — To zdjęcie mają już wszystkie patrole w mieście.
— Wiem, że Gawroński udostępnił technikom nagrania z monitoringu przydomowego. Problem polega jednak na tym, że kamery nie zarejestrowały w ogóle ostatniej doby. Tak jakby ktoś majstrował przy nich. — powiedział Kamiński.
— Rozejrzymy się wśród sąsiadów. To bogata dzielnica. Kamery są pewnie w co drugim domu. Może uda się dotrzeć do takiej, która swoim zasięgiem obejmuje dom i ogród Gawrońskich albo przynajmniej jakąś część i coś uchwyciła. — zakomunikowała szefowa. — Trzeba też porozmawiać z sąsiadami. Może zauważyli wczoraj coś podejrzanego. Niewykluczone, że ktoś kręcił się po okolicy albo Gawrońska miała gości. Każda informacja może być na wagę złota. — uśmiechnęła się, by zachęcić kolegów do pracy, a sama wstała z fotela, by skierować swoje kroki w kierunku drzwi. — Do roboty, chłopaki! I meldujcie mi o wszystkim! — mówiąc to, opuściła swój gabinet.
Spotykając niespodziewanie na korytarzu Malinowskiego, przywitała się dość wylewnie, przytulając i muskając jego policzek. Śmiał się często, że jest jego zawodową córką i spełnieniem marzeń, choć prywatnie był ojcem dwóch dorosłych już młodych mężczyzn. To on był zawsze tym policjantem, który nie bał się mówić, że funkcjonariusz ma obowiązek przyjąć zgłoszenie o zaginięciu danego człowieka w każdym momencie, możliwie jak najszybszym i zaprzeczał kategorycznie, by prawdą było, że od zaginięcia musi minął 24 lub 48 godzin, by policja podjęła jakiekolwiek czynności, zmierzające do ustalenia miejsca pobytu zaginionego i zapewnieniu mu ochrony zdrowia, wolności lub życia.
— Czuję się dziś perfidnie. — powiedział inspektor. — Chyba dopadła mnie grypa.
— Grypa albo to całe szaleństwo i pęd otaczającego nas świata. Polecam wziąć parę dni wolnego. Przyda się inspektorowi odpoczynek. — odpowiedziała, odwracając się na pięcie i kierując w stronę głównego korytarza. — Spieszę się, bo mam do pogadania z kilkoma ludźmi. — pomachała mu dłonią na pożegnanie i zniknęła za drzwiami.
Śnieg skrzypiał pod jej nogami, gdy stawiała maleńkie kroki w stronę czarnego Nissana. Postanowiła pojechać do firmy Gawrońskiego i porozmawiać z jego pracownikami. Wprawdzie nie liczyła, że będą wiedzieli cokolwiek na temat zaginięcia jego żony, ale pomogą jej stworzyć w głowie wizję Gawrońskiego jako szefa i człowieka. Dzięki temu chciała przekonać się, na ile może mu ufać i wierzyć w jego słowa. Dopóki nie zapoznała się z stosunkiem innych ludzi do danego człowieka, bywała ostrożna i nieco podejrzliwa. Policyjne praktyki wyolbrzymiły w niej wrażliwość i praktycznie całkowicie unicestwiły naiwność, której zalążek każdy człowiek nosi w sobie.
Pracownicy Gawrońskiego początkowo nie byli zbyt rozmowni, gdy zobaczyli policyjną odznakę, ale odpowiednie podejście Piaseckiej sprawiło, że rozwiązały się im języki. Na szczęście dla ich szefa uważali go za człowieka godnego zaufania i lojalnego. Nie miał zatargów ze swoimi pracownikami, przestrzegał umów, dbał o bezpieczeństwo finansowe swoich ludzi. W firmie odbierany był jako życzliwy, zaangażowany w pracę człowiek, choć padały również komentarze o tym, że jest na granicy pracoholizmu. O małżeństwie Gawrońskiego pracownicy nie wiedzieli zbyt dużo. Żona bardzo rzadko odwiedzała go w pracy, a jeśli już wpadała to na krótką chwilę. Nigdy nikt nie był świadkiem kłótni czy jakiejkolwiek ostrzejszej wymiany zdań pomiędzy małżonkami. Tylko jedna z pracownic wspomniała, że szef najczęściej zabiera w podróże służbowe swoją sekretarkę, choć jej zdaniem nie zawsze bywa taka konieczność. Nie powiedziała jednak nic więcej na temat tej relacji, choć z tonu rozmowy dało się wyczuć, że nie jest to odbierane jako sprawy wyłącznie zawodowe. Informacje, jakie Piasecka uzyskała w firmie Gawrońskiego w pewnym sensie uspokoiły ją i pozwoliły poukładać myśli, choć wzmianka o sekretarce wzbudziła pewne podejrzenia. Prawdopodobnie to właśnie pochlebna opinia większości pracowników sprawiła, że Piasecka odrzuciła w tamtym momencie opcję, że w zaginięcie żony zamieszany jest sam Gawroński.
Wróciwszy na komendę, usiadła za swoim biurkiem i na dłuższą chwilę pogrążyła się w tak zwanej pracy papierkowej. Pisała coś na laptopie, robiła wydruki, podpisywała. Następnie napisała kilka słów na kolorowych, małych karteczkach i przyczepiła je do tablicy korkowej wiszącej na ścianie za biurkiem. Zawisły tam słowa: kartka z napisem, otwarte drzwi, brak śladów włamania, dobra opinia w pracy, podróż służbowa. W tamtym momencie to były wszystkie myśli-słowa, które udało się zdobyć w ciągu jednego dnia. Spojrzała przez okno. Za szybą było już całkowicie ciemno, tylko blask latarni odbijał się gdzieniegdzie od śniegu, który nie zdążył jeszcze się roztopić.
Rozdział II. To musi być miłość
„On mi jest niezbędny.
Po kilku godzinach spędzonych z nim,
mam złudzenie, że jestem silna,
że żyję intensywniej, lepiej.”
(André Maurois, “Klimaty”)
Był rok 1996. Nadeszła wiosna. Pora roku, w czasie której czułam totalne odrodzenie własnego umysłu, a cały otaczający mnie świat budził się do życia po zimowym wyciszeniu. Patrzyłam na to wszystko w zwolnionym tempie i zachwycałam się każdą, nawet najmniejszą zmianą zachodzącą wokół mnie. Powiewy ciepłego wiatru i spadające co jakiś czas na skórę krople wiosennego deszczu, dawały złudne wrażenie, że wyparowywały z mojej wciąż jeszcze nastoletniej głowy wszystkie negatywne myśli, problemy i rozterki. Czułam się niesamowicie wolnym człowiekiem. Wraz z powracającymi z ciepłych krajów ptakami, powrócił do mnie optymizm, nowe pokłady energii i nadzieja na to, że lada moment moje życie nabierze jakiegoś głębszego wymiaru.
— Cześć Małgosiu, razem z Karolem mamy dla Ciebie propozycję. — usłyszałam w słuchawce głos Weroniki. Była czymś wyraźnie podekscytowana. Nie widziałam się z nią już jakiś czas. Zdążyłam zatęsknić, więc ucieszyłam się z telefonu przyjaciółki.
Nie, nie dzwoniła na komórkę. Moja młodość przypadła na czasy, gdzie posiadanie telefonu komórkowego było dla wielu ludzi, szczególnie tych pozostających wciąż uczniami, jedynie odległym marzeniem. Co prawda niektórzy znajomi mojej mamy chwalili się Nokiami 2110, posiadającymi monochromatyczne wyświetlacze, to jednak dla mnie posiadanie własnej komórki było w tamtym momencie bardzo odległe. Cieszyłam się więc zawsze z sygnału dźwiękowego naszego telefonu stacjonarnego z wielkimi cyframi, licząc po cichu za każdym razem, że to ktoś z moich znajomych przypomniał sobie o moim istnieniu.
— Jak dobrze Cię słyszeć! — powitałam ją serdecznym głosem. Zanim zdążyłam powiedzieć cokolwiek innego, do mojej głowy przyfrunęły piękne wspomnienia z naszego ostatniego spotkania, gdzie śmiałyśmy się i wygłupiałyśmy bez opamiętania.
Poznałam ją w liceum. Skryta, nieśmiała dziewczyna z grubym, blond warkoczem siedziała w drugiej ławce i uważnie przysłuchiwała się temu, co mówiła nauczycielka. Przez pierwsze dni praktycznie do nikogo się nie odzywała, trzymając się na uboczu. Sprawiała wrażenie jakby żyła w swoim własnym świecie. Trochę podobnie jak ja. Pewnie dlatego już w drugim tygodniu nauki, po wielu wewnętrznych dialogach prowadzonych z samą sobą, zebrałam się na odwagę i na długiej przerwie zapytałam ją, czy ma ochotę pójść do szkolnej stołówki na hot doga. Jadłam go wcześniej raptem jeden raz, ale promocyjna cena była ogromnie kusząca dla mojej nastoletniej kieszeni. Myślałam, że odmówi, że znajdzie tysiąc wymówek, by nie iść tam ze mną i nie wdawać się w żadne rozmowy tak, jak starała się robić to dotychczas praktycznie z całą klasą. Jednak Weronika, ku mojemu zaskoczeniu, po prostu się zgodziła.
Miała w sobie coś tajemniczego, co sprawiało, że ciągnęło mnie do niej. Tak jakby skrywała w sobie niesamowicie ważny sekret, który nie może wyjść na światło dziennie, a ona była strażniczką, strzegącą go. Nie wdawała się w dyskusje z rówieśnikami, pochłonięta własnymi myślami, jednak potrafiła bezbłędnie odpowiadać na pytania nauczycieli, które dla większości szarej masy z naszej klasy były zbyt trudne. Obserwując jej twarz miałam wrażenie, że maluje się na niej głównie powaga i potrzeba dbania o bezpieczeństwo tego, co nosi głęboko w sercu. Nie potrafiłam jej rozgryźć, choć dotąd czytałam ludzi jak otwarte księgi. Ona była dla mnie labiryntem, nad którego rozpracowaniem spędziłam praktycznie całe liceum. Droga do odkrycia Weroniki bywała kręta i wyboista. Z czasem jednak okazało się, że jest osobą, która złapała w swoje dłonie moje serce, które jej zaufało.
To właśnie wtedy, w szkolnej stołówce, która nie zachwycała pięknem swojego wnętrza, a smak podawanych tam posiłków nie wprawiał ludzkich żołądków w kulinarny orgazm, spojrzałam na nią inaczej niż dotychczas. Nie patrzyłam przez pryzmat jej milczenia, zamknięcia, tajemniczości. Zobaczyłam inteligentną dziewczynę z bogatym zasobem słownictwa, która potrafiła wypowiedzieć się na każdy temat. Fakt, że nie czuła się pewnie, a jej wzrok rzadko spotykał się z moim, ale miała w sobie coś, co przykuwało moją uwagę i sprawiało, że od tamtej pory chciałam poznawać ją coraz bardziej. Brakowało mi bliskiej koleżanki, bratniej duszy, przyjaciółki od serca. Pewnie dlatego postanowiłam dać szansę samej sobie i Weronice, by to właśnie ona, krok po kroku, cegiełka po cegiełce zbliżała się do mnie, otwierając drzwi pięknej, wartościowej przyjaźni.
Mając te naście lat wierzyłam w przyjaźń tak mocno, jak chyba w nic innego na świecie. I tak oto rozpoczynając naukę w szkole średniej odnalazłam swoją przyjaciółkę. Osobę, która nadawała na tych samych falach, rozumiała mnie, moje troski i zmartwienia, i — nie ukrywajmy — miała tak samo zrąbane pomysły jak ja. Pewnie dlatego z dnia na dzień dogadywałyśmy się coraz lepiej. To właśnie z Weroniką chodziłam na swoje pierwsze w życiu wagary, spróbowałam pierwszego papierosa i napiłam się lampki wina, gdy jej rodziców nie było akurat w domu. Dawała mi spisywać zadania, a ja pomagałam jej na sprawdzianach uporać się z wyzwaniami matematycznymi, które spędzały jej sen z powiek. Wymieniałyśmy się książkami i filmami na płytach DVD, opowiadającymi o pięknej, bezinteresownej i bezgranicznej miłości. Obie w nią wierzyłyśmy. Godzinami plotkowałyśmy o chłopakach z naszej szkoły i obgadywałyśmy gwiazdy telewizyjne, na widok których nasze serca zaczynały bić mocniej. Gdy zaczęłyśmy chodzić na swoje pierwsze w życiu poważniejsze randki, opowiadałyśmy je sobie z najmniejszymi szczegółami, współprzeżywając wzajemnie to, co działo się u tej drugiej.
Miała niespełna 19 lat, gdy poznała Karola. Skradł jej serce od momentu, gdy ujrzała jego uśmiech. Opowiadała mi tę historię tysiące razy i za każdym razem przeżywała ją równie mocno. Pojechała ze swoim ojcem do zaprzyjaźnionego mechanika. Na miejscu okazało się, że mężczyzny nie ma w warsztacie. Zastali tam jednak nowego praktykanta. Ubrany w niebieskie spodnie na szelkach, podskoczył wręcz podnosząc się spod samochodu, gdy usłyszał głos klientów. Umorusany od smarów, z czarną smugą na twarzy i ubrudzonymi po łokcie rękami, w pierwszym odruchu chciał podać rękę jej ojcu, jednak widząc jak bardzo jest brudna automatycznie ją cofnął. Zawstydzony spojrzał na stojącą obok, nieco zdezorientowaną Weronikę i uśmiechnął się uśmiechem, który podobno zawierał w sobie wszystkie gwiazdy Wszechświata. Od tamtej pory byli nierozłączni. Cieszyłam się jej szczęściem i byłam ich najwierniejszym kibicem. Przybiegała do mnie z każdą radośniejszą opowieścią, ale też wtedy, gdy między nimi nastały pierwsze ciche dni. Mimo tego, że byli dwoma, całkowicie odmiennymi biegunami, a różnice ich dzielące rzucały się w oczy bardziej niż podobieństwa, oni wciąż trwali przy sobie. Chwilami zazdrościłam im nawet tego uczucia. Patrząc na ich historię zaczynałam wierzyć, że miłość naprawdę istnieje. Oczami wyobraźni przenosiłam się w świat, w którym lada moment i ja poznam kogoś wyjątkowego, kto skradnie moje serce, weźmie je w swoje dłonie i nie pozwoli już nigdy nikomu go upuścić. Weronika utwierdzała mnie w tej romantycznej wizji. Czasami przedstawiała nawet swoich kandydatów, jednak na dłuższą metę spotkania z żadnym z nich nie okazywały się być ciekawe. To wciąż nie było to. Właśnie do tamtego telefonu.
— Chcesz wiedzieć co to za propozycja? — zaczęła droczyć się ze mną przez słuchawkę. Wiedziała, że cierpliwość nie jest moją mocną stroną, ale dzieląca nas odległość sprawiała, że nie mogłam połaskotać jej po bokach, jak to zwykle miałam w zwyczaju, gdy chciała wystawiać moją cierpliwość na próbę.
— Nie owijaj w bawełnę, tylko mów. — udałam lekko naburmuszoną.
— Wybieramy się z Karolem do kina. No wiesz, na naszą kolejną miesięcznicę. Zaprosił mnie na film, a później na kolację. Jest taki kochany. — brzmiała jakby unosiła się ponad ziemią. — Problem w tym, że jego kumpel właśnie rozstał się z dziewczyną i stwierdził, że aby pocieszyć samego siebie, wybierze się do kina razem z nami. Ewidentnie chłopak potrzebuje gdzieś się wyrwać. — Weronika wypowiadała słowa barwą głosu, którą doskonale znałam. Był to ton wyjaśniania mi czegoś z pełnym zaangażowaniem. Liczyła wówczas, że wszystkie nagromadzone w niej emocje udzielą się również i mi, a ja śmiejąc się w duchu po drugiej stronie słuchawki, wyobrażałam sobie jak pociesznie musiała wyglądać, gdy marszczyła swoje czoło. Robiła tak zawsze, gdy była czymś mocno przejęta lub zaaferowana.
— Gołąbeczki moje. — powiedziałam na myśl o tym, jak każdego miesiąca świętują to, że są ze sobą. Po chwili jednak moje myśli poszybowały w stronę drugiej części wypowiedzi przyjaciółki i zeszłam prędko na ziemię. — Jaki związek z Waszym kinem mam ja? — zapytałam.
— Chodzi o to, że głupio iść do kina w trójkę. Ani my nie będziemy się czuli komfortowo, ani kolega Karola. — wyjaśniła. — Z drugiej strony głupio mu odmówić, bo chłopak naprawdę przeżywa stratę tej dziewczyny i Karol nie chce wyjść na egoistycznego przyjaciela, który udaje, że nie widzi cierpienia kumpla i jakby nigdy nic świętuje swój związek w chwili, gdy tamtemu pękło serce i podobno krwawi ze zdwojoną mocą. Pomyślałam, że może wybrałabyś się z nami? — Weronika zapytała nieśmiało. — Przypuszczam, że Wojtek nie jest w Twoim typie i raczej z tej mąki chleba nie będzie, ale będziemy się lepiej czuć, wiedząc, że on nie jest naszą przyzwoitką, tylko w jakimś tam stopniu bawicie się we dwójkę.
Westchnęłam do słuchawki na tyle głośno, że Weronika bez wątpienia usłyszała bardzo wyraźnie moją reakcję na złożoną przez nią propozycję. Nie byłam tym ani zachwycona, ani nawet w minimalnym stopniu podekscytowana. Gdyby Wojtek był interesującym gościem, Weronika opowiedziałaby mi o nim już dużo wcześniej. Nie zrobiła tego jednak, więc domyśliłam się, że nawet jeśli zgodzę się zrobić jej tę przysługę, nie wywoła to w moim życiu spektakularnych zmian. Była jednak moją przyjaciółką, jedyną jaką miałam w tamtym momencie, więc po chwili namysłu powiedziałam:
— Niech Ci będzie, ale pierwszy i ostatni raz zgadzam się na coś takiego. Pohamuj trochę swoją kreatywność. — dodałam żartobliwym tonem.
— Jesteś najlepsza! — usłyszałam w odpowiedzi podniecony głos Weroniki. Był na tyle głośny, że na ułamek sekundy odsunęłam telefon od ucha. — Widzimy się o 17:45 pod “Sokołem”. — dodała. Miałam wrażenie, że chciała zacząć nucić coś pod nosem z radością, która wówczas wypełniała ją od środka.
Przyszłam punktualnie na umówione miejsce i zamarłam. Nie było jeszcze ani Weroniki, ani Karola, za to pod drzwiami kina stał wysoki, przystojny chłopak w jeansowej kurtce i włosami postawionymi na żelu. Wprawdzie nie wyglądał jak Joe Lando z „Doktor Quinn”, do którego wzdychało ówcześnie miliony kobiet, ale miał w sobie coś, czym bez dwóch zdań potrafił podbijać kobiece serca. Modliłam się w duchu, by to nie był Wojtek. Bałam się, że nie będę potrafiła skupić się przy takim chłopaku na oglądaniu filmu i miałam ochotę dopaść Weronikę zanim wejdzie do kina, by zapytać ją, co miało znaczyć, że z tej mąki chleba nie będzie i czy nie ma tu przypadkiem jakiegoś celowego jej zagrania, by poznać mnie z kimś. Na moje nieszczęście chłopak stojący przed kinem okazał się być Wojtkiem, o czym dowiedziałam się na krótką chwilę przed przyjściem Weroniki i Karola. Prawdopodobnie zauważył moje zakłopotanie i domyślił się, że to właśnie ja jestem tą koleżanką, która postanowiła uratować z opresji naszą zakochaną parę. Zamieniłam z nim kilka słów nim poszliśmy do kasy po bilety. Bilet dla siebie chciałam kupić sobie sama, ale chłopak w jeansowej kurtce ubiegł mnie. Gdy prosiłam o jeden bilet, a młoda dziewczyna siedząca w kasie już chciała mi go podawać, Wojtek przysunął swoją głowę do okienka, poprosił o drugi bilet i polecił, by podliczono je razem. Wysunął z tylnej kieszeni spodni portfel i zapłacił za oba bilety. Czułam się jeszcze bardziej zakłopotana i speszona. Dotychczas spotykałam się raczej z dupkami, którzy szukali jedynie obiektów do zaliczenia i nie w głowie im były dżentelmeńskie zagrywki, a Wojtek na dzień dobry pokazał, że potrafi się zachować. Poniekąd zaimponował mi tym. Przez milisekundę pomyślałam, że może jednak nie każdy facet jest zakochanym w sobie seksistą.
Film, który obejrzeliśmy zaliczał się raczej do tych średnio ciekawych. Wszyscy bohaterowie wyglądali podobnie: kobiety ubrane w minispódniczki w kratę, wściekłożółte lub czerwone żakiety i białe podkolanówki, trzymające w dłoniach ogromne telefony z długimi antenkami oraz mężczyźni wykreowani w stylu grunge, lansowanego przez fanów Nirvany czy Pearl Jam, żyjący w atmosferze ploteczek, towarzyskich skandali i perypetii miłosnych. Liczyłam raczej na coś, co chociaż przez chwilę będzie mnie naprawdę kręciło. Może historia romansu w atmosferze wiekowej księgarni, wypełnionej po brzegi zapachem papierowych książek albo anonimowy adorator wysyłający tajemnicze listy swojej wybrance, galopującej na co dzień w falbaniastej sukni na kasztanowym koniu. Zamiast tego moje oczy dostąpiły zaszczytu obejrzenia przerysowanej atmosfery lat 90. Domyśliłam się, że gdyby nie mięsięcznica Weronika też na pewno nie wybrałaby akurat tego tytułu z repertuaru kinowego. Jednak z uwagi na to, że świętowali kolejny miesiąc swojej błogiej znajomości, było im raczej wszystko jedno, co będą oglądać w kinie. Nawet i bez filmu mieli w sobie tyle emocji, że kinowe sceny nie musiały podnosić ani ich adrenaliny, ani poziomu szczęścia i wzruszenia. Sami dla siebie byli nieopisanym szczęściem.
Nie ma co ukrywać, że szłam do kina głównie z nastawieniem odbębnienia tych dwóch godzin i udania się z powrotem do domu. Patrząc na to, że z tej mąki chleba miało nie być, nie zrobiłam z siebie bóstwa, by wprawić w osłupienie kolegę Karola. Nie był to z pewnością ten dzień, w którym mój image prezentował się perfekcyjnie. Zdarzało się, że kolorowe, błyszczące cienie do powiek nałożone były na mojej twarzy o wiele dokładniej niż tamtego dnia, konturówka bywała równiejsza, matowy podkład pokrywający usta zarysowywał wyraźniej ich kształt, a lekko wytuszowane rzęsy dodawały świeżości. Cieszyłam się z ciemności, która panowała w sali kinowej. Wiedziałam doskonale, że spoglądający na mnie ukradkiem Wojtek nie dostrzeże ani krzty Pameli Anderson czy dziewczyn ze Spice Girls. Obcisły top przykryty koszulą w kratę i jeansy biodrówki z pewnością nie zrobiły ze mnie księżniczki, na widok której rozświetlały się wszystkie reflektory, by pokazać światu blask mojego piękna. Byłam raczej szarym Kopciuszkiem, który najchętniej zapadłby się pod ziemię. W myślach parokrotnie zdążyłam już udusić Weronikę, bo — nie wiedzieć dlaczego — nie potrafiłam zapanować nawet nad własnym oddechem, siedząc obok Wojtka w kinowej sali. Sekundy dłużyły mi się i czułam je jak upływające minuty, a minuty wydawały się być godzinami. Nie miałam pojęcia, co takiego miał w sobie chłopak w jeansowej kurtce, że moje ręce zaczęły pocić się przeogromnie do tego stopnia, że przeklinałam w duchu swoje gruczoły potowe znajdujące się na dłoniach.
Gdy film dobiegł końca i wyszliśmy z sali łudziłam się, że każdy z nas rozejdzie się w swoją stronę, a buzująca we mnie krew będzie w stanie się uspokoić i wrócić na właściwe tory. Tak się jednak nie stało. Owszem, Weronika i Karol rozeszli się w swoją stronę, spiesząc się na kolację w ich ulubionym lokalu, w którym czasami też bywałam z przyjaciółką. Podawali tam najlepsze w okolicy naleśniki z kurczakiem i placki ziemniaczane po węgiersku. Jednak Wojtek ani myślał pozwolić mi samej wracać do domu. Choć okolica była bezpieczna i wcale nie było jeszcze ciemno, chłopak w jeansowej kurtce z rozbrajającym mnie uśmiechem podjął decyzję za nas dwoje. Odprowadził mnie pod same drzwi. Idąc we dwójkę w stronę mojego domu miałam wrażenie, że buzia mu się nie zamyka. Obracał żwawo językiem, poruszając coraz to nowsze tematy i opowiadając historie z własnego życia. Zmarszczyłam nawet czoło ze zdziwienia, gdy przypomniałam sobie, jak Weronika ubolewała nad tym, że serce tego chłopaka nieopisanie krwawi. Nie widziałam żadnego krwawienia, za to gdy tylko kątem oka spojrzałam na jego twarz, sprawiał raczej wrażenie pewnego siebie, walecznego młodego mężczyzny, który w tamtym momencie poczuł szansę na zdobycie czegoś ważnego. Mnie.
Nie trzeba było długo czekać, a rzeczywiście udało mu się to. Nie wiem nawet jak doszło do tego, że zgodziłam się na randkę z nim już kolejnego dnia. Miałam totalny mętlik w głowie, nie wiedziałam o tym chłopaku zupełnie nic, a jakaś niewytłumaczalna siła ciągnęła mnie w jego stronę i nie pozwoliła odmówić, gdy poprosił o wspólny spacer. Później był kolejny. Tym razem późną wieczorową porą pośród gwiazd. Był też piknik nad rzeką. Kolejny film w kinie. Przejażdżka rowerowa. Zdobywanie szczytów gór i zwiedzanie okolicznych łąk na jego motorze. Nie odpuszczał. Nie poddawał się. Nadskakiwał. Komplementował. Spełniał zachcianki. Akceptował, a bardzo potrzebowałam akceptacji w oczach mężczyzny. Czułam, że otrzymuję ją od Wojtka.
Sprawiał, że zakochiwałam się w nim każdego dnia coraz bardziej. Był cierpliwy, wyrozumiały, kochany. Nie pozwalał mi się smucić, a gdy tylko dostrzegał, że blask w moich oczach jest jakby mniejszy, automatycznie przedstawiał sto swoich pomysłów na poprawę mojego nastroju. Trzymał mnie za rękę, gładził ją. Całował moje usta w taki sposób, jak nikt nigdy wcześniej tego nie robił. Jednym spojrzeniem zapierał mi dech w piersiach. Tęskniłam za nim minutę po pożegnaniu. Z twarzą wlepioną w okno swojego pokoju wyczekiwałam kiedy pojawi się na horyzoncie. Nie odklejałam się od telefonu stacjonarnego, czym doprowadzałam swoją siostrę i mamę do białej gorączki, co było dla mnie nieistotne w perspektywie możliwości słuchania jego głosu przez słuchawkę telefoniczną. Wracając do domu po kolejnych randkach, leżąc sama w swoim wielkim łóżku, patrzyłam na czerwoną różę, którą bardzo często wręczał mi na spotkaniu.
Poszliśmy do łóżka po miesiącu znajomości. Nie miałam żadnych wątpliwości, a wręcz sama pragnęłam tego tak bardzo, jak niczego innego na świecie w tamtym momencie. Traciłam przy nim zmysły, a równocześnie wstydziłam się tego, jak bardzo na mnie działał. Był moim pierwszym kochankiem. Tym wyjątkowym. Tym, którego pamięta się na całe życie. Gdy było już po wszystkim przyznałam w duchu, że nie był to zbyt udany seks, ale nie spodziewałam się fajerwerków przy pierwszym razie. Dopiero z czasem odkrywaliśmy się wzajemnie, poznawaliśmy własne ciała i uczyliśmy sprawiania i odczuwania rozkoszy. Od tamtej chwili uwielbiałam, jak mruczał mi do ucha matowym głosem i lekko dyszał, czując stale niedostatek mojego ciała.
Po kilku miesiącach miłosnej sielanki wiedziałam już, że Wojtek jest tym jedynym. Patrzyłam w jego oczy i dostrzegałam w nich cały świat. Brzmiało to nazbyt poetycko i chwilami miałam sama ochotę popukać się w czoło, uświadamiając sobie, że nie ma miłości idealnej i na pewno jest gdzieś jakiś haczyk, ale nie chciałam psuć tego, co właśnie trwało. Gdy zaczął mówić o pierścionku zaręczynowym na krótki moment zapaliła mi się czerwona lampka, czy to aby nie za szybko. Prędko jednak wytłumaczyłam samej sobie, że Wojtek odczuwa to, co dzieje się między nami dokładnie tak samo jak ja i że to właśnie mnie spotkało to nieopisane szczęście. Wtedy już nie miałam czego zazdrościć Weronice, bo miałam dokładnie to samo, a może i nawet więcej. Zdarzały nam się od czasu do czasu nawet podwójne randki. Byłam najszczęśliwsza na świecie, widząc oczami wyobraźni siebie w białej sukni, stojącą przed ołtarzem i Wojtka w eleganckim garniturze z muszką zawiązaną na szyi.
Żyłam bez chłopaka poznanego pod kinem ponad 19 lat, a on w przeciągu kilku miesięcy przewrócił mój świat do góry nogami. Stał się moim spokojem, wytchnieniem, przywoływał uśmiech na mojej twarzy, nadał sens mojej życiowej drodze, pokazał dokąd zmierzać i jak stąpać. Obejmował czule, gdy sięgałam kryzysów. Powtarzał, że kocha, podążając stale obok, trzymając moją dłoń.
— Jakże bardzo myliła się moja przyjaciółka mówiąc, że z tej mąki chleba nie będzie. — myślałam, gładząc Wojtka leżącego nago obok mnie po kolejnym niesamowitym seksie. Nie miałam jeszcze nawet dwudziestu lat, gdy złapałam Pana Boga za nogi.
Rozdział III. Grudzień, 10
“Na tym polega kryminalistyka — trzeba się przyglądać i przyglądać, a gdy niczego nie można znaleźć, trzeba się przyjrzeć jeszcze raz. Kiedy do niczego się nie dojdzie, należy przyjrzeć się jeszcze dokładniej.”
(Jeffery Deaver, “Tańczący Trumniarz”)
— Hej! Kto to jest dzisiaj moim budzikiem? — powiedziała na głos Piasecka, kierując słowa do Coco, który właśnie położył się na jej klatce piersiowej i delikatnie polizał jej brodę swoim szorstkim językiem.
Lubiła zwierzęta. Lubowała się w psach i kotach, ale to właśnie ci drudzy mieli w oczach Mariety coś wyjątkowego. Nieopisaną potrzebę wolności, którą czuła również i ona, dlatego śmiała się, że jeśli w poprzednim życiu była jakimś zwierzęciem to bez wątpienia był to kot. Lubiła chadzać swoimi ścieżkami. Pozwalała na bliskość innym tylko wtedy, gdy sama miała na to ochotę. Nie zmuszała się do okazywania sztucznych gestów sympatii, ale jeśli tylko chciała, potrafiła ogrzewać swoją obecnością ludzi niczym kot z puchowym futrem, siedzący na kolanach swojej pani.
Wstała z łóżka i gdy kierowała swoje kroki do kuchni zaginięcie Gawrońskiej pochłonęło jej myśli już od samego rana. Miała za sobą spore doświadczenie zawodowe, również związane z porwaniami czy zaginięciami ludzi. Ludzi, którzy nagle, z dnia na dzień znikali jak kamień w wodę. Domyślała się, jak może czuć się osoba, która została porwana, ale również jak czują się członkowie rodzin porwanych czy zaginionych. Miała świadomość, że w takich sytuacjach nadzieja jest słowem, które mieści w sobie mnogość wszelkich innych uczuć i emocji. Jest mieszanką tego, co może czuć człowiek, oczekując na jakiekolwiek wieści, bo najbardziej przeraża niepewność i niewiedza. Nadzieja była tym, co trzymało najbliższych przy życiu. Pozwalało w pewnym sensie trzymać pion. Wierzyć, że wszystko jeszcze może się zdarzyć. Niczym człowiek obejmujący swoim ramieniem przyjaciela w trudnych chwilach, tak właśnie nadzieja dodawała otuchy tym, którzy czekali na swoich bliskich.
Zrobiła sobie na śniadanie dwa tosty z szynką i serem żółtym, a następnie zalała kawę. Lubiła poranki. Miała wtedy krótką chwilę na złapanie oddechu przed kolejnym intensywnym dniem. Wydawało jej się, że rano czas płynie wolniej i odgradza ją od adrenaliny, którą czuła nieustannie w pracy. Lubiła ją, ale nawet jeśli człowiek coś bardzo lubi i to coś napędza go do działania, zwykle nie ma potrzeby doświadczać tego 24 godziny na dobę. Coś, czego doświadczamy w życiu zbyt dużo, zbyt intensywnie, nieustannie, staje się codziennością i przestaje robić na człowieku wrażenie. Dlatego poranki, w czasie których Marieta stawała jakby tuż obok swojej pracy i prowadzonych aktualnie spraw były dla niej zbawienne. Pozwalały nabrać dystansu, zmienić tok myślenia, spojrzeć na wszystko z innej perspektywy. W pracy policjanta to niezwykle ważne.
Za oknem nadal prószył śnieg. Maleńkie płatki opadały na trawniki pozostając tam, jednak te padające na ulice i chodniki roztapiały się w okamgnieniu. W powietrzu coraz bardziej czuć było zbliżające się święta. I tak od słowa do słowa wypowiadanego w myślach Piasecka dotarła do momentu, w którym jej oczy posmutniały.
“Tradycja Świąt Bożego Narodzenia mówi, by zostawiać przy stole jedno puste miejsce dla niespodziewanego gościa, ale… Ile bólu musi czuć człowiek, który w czasie tego czasu cudów pozostawić musi niespodziewanie wolne miejsce dla kogoś najbliższego? Czy takie święta potrafią w ogóle cieszyć? Czy można radować się z narodzin Zbawiciela w momencie, gdy serce wypełnione jest niepokojem, pustką i tęsknotą?” — zamyśliła się, oczyma wyobraźni wczuwając w sytuację Gawrońskiego. — “Dam z siebie wszystko, żeby ją odnaleźć. Obiecuję, panie Gawroński!” — dodała do siebie w myślach. — “Ten zbliżający się czas świąt ma być Waszym wspólnym czasem!”.
Gdy jechała na komendę, podziwiała malowniczość zimowej scenerii. Gwiezdne kryształki białego puchu były tym, co cieszyło nie tylko dzieci, ale i przyprawiało niektórych dorosłych o szczery uśmiech. Piasecka należała do ludzi, którzy potrafią cieszyć się chwilą i podziwiać nawet najmniejsze rzeczy. Co roku, gdy świat otulał się białą kołderką wracała myślami do swojego dzieciństwa, w czasie którego chadzała na kuligi i zjeżdżała z wielkiej, krętej górki na drewnianych sankach. Jej twarz była pogodna i radosna, ale w jednej chwili brwi ściągnęły się do siebie, by za moment Piasecka zaśmiała się na głos. Uświadomiła sobie, dlaczego dorośli tracą poniekąd radość ze śniegu, zmieniając ją na niechęć. Bez wątpienia chodziło o konieczność odśnieżania ulic i chodników oraz skrobanie szyb w samochodach.
Po przekroczeniu progu komendy nie poszła do swojego gabinetu, ale skierowała się do pokoju techników kryminalistycznych. Podziwiała zawsze ich skrupulatność, dokładność oraz spostrzegawczość w odnajdywaniu i zabezpieczaniu śladów przestępstwa. Podkreślała, że to właśnie dzięki nim można nie tylko udowodnić komuś winę, ale również znaleźć dowód na ludzką niewinność.
— Macie coś dla mnie? — zapytała równocześnie aspiranta sztabowego Mirka Białasa i podkomisarza Adama Sieniawskiego, którzy uznawani byli za guru policyjnych techników kryminalistycznych tamtejszej komendy.
— Na zabezpieczonej kartce znaleźliśmy odciski palców tylko jednej osoby, ale przypuszczamy, że należą do Gawrońskiego. Dzisiaj będziesz miała porównanie. — powiedział Białas.
Wzory linii papilarnych zawsze ciekawiły Piasecką. Niczym za sprawą magicznej różdżki potrafiły odrodzić się razem z naskórkiem w momencie, gdy celowo lub niecelowo zostały starte i zawsze były dokładnie takie same jak na początku. Niezmienne, niemożliwe do usunięcia, niepowtarzalne. Tak niepowtarzalne jak każdy człowiek. Były więc ludzką pieczątką indywidualnie dopasowaną do danej jednostki.
— Cholera. Miałam jakąś cichą nadzieję, że uda się odnaleźć tam więcej odcisków palców, by dać nam jakiś punkt zaczepienia. — powiedziała Piasecka. — Ale… — zawahała się. — Ale skoro są tam odciski tylko jednej osoby i rzeczywiście muszą być to odciski Gawrońskiego, bo przecież na moich oczach trzymał tę kartkę w dłoniach bez rękawiczek, oznacza to, że kartki nie zostawiła w domu jego żona. Nie wierzę, że pisząc pożegnanie i zostawiając list dla męża, założyła rękawiczki, by nie pozostawić na nim swoich odcisków. To nie klei się kupy. — przeanalizowała na głos, a następnie zapytała: — Jest jeszcze coś?
— Tak. W ogrodzie, praktycznie tuż przy schodach prowadzących do wejścia głównego, znaleźliśmy na śniegu niedopałek papierosa, a na nim udało się zabezpieczyć ślady biologiczne. — wtrącił Sieniawski.
— Wiemy już czyja to ślina? — zapytała.
— Za chwilę będziemy wiedzieć. Wyniki DNA ze śliny i wyniki daktyloskopii będą za moment. — odpowiedział jej Sieniawski. — Co ciekawe, w całym domu było bardzo mało odcisków palców. Tak jakby został gorliwie wysprzątany. Chyba, że na co dzień mają taki porządeczek, a w takim wypadku wielki podziw z mojej strony. Wprawdzie udało nam się coś zabezpieczyć, ale szału nie ma. — dodał.
— Ok, róbcie co do Was należy i jak będziecie mieć już konkrety od razu przyjdźcie do mnie, proszę. — ton Piaseckiej był bardzo poważny.
— Jest jeszcze coś. Ślad buta na trawniku. Na nasze szczęście śnieg w tamtym miejscu się stopił, a na błocie but odbił się idealnie. Zrobiliśmy odlew, więc mamy dokładny kształt podeszwy oraz wzór. Rozmiar 44. — Sieniawski informował dalej o odkryciach techników. — I… Na korytarzu w domu Gawrońskich znaleźliśmy miejsce, w którym ktoś zmył krew. Nie było tego dużo, ale przy świetle ultrafioletowym udało się to dostrzec przy schodach prowadzących na piętro, w dość nietypowym miejscu. Nie udało nam się jednak nic zabezpieczyć. Ktoś dobrze umył podłogę i schody. — dokończył Białas.
— Chcę mieć dzisiaj wszystko na biurku. — Piasecka zmieniła ton głosu na bardziej zaczepny, puściła oko do Sieniawskiego i niczym rezolutna, mała dziewczynka odwróciła się na pięcie i wyszła.
Rozmowa policjantki z technikiem kryminalistycznym nie była długa i odbyła się w gabinecie mężczyzny, choć Piasecka najczęściej kierowała swoje kroki prosto do źródła, czyli do Laboratorium Kryminalistycznego Komendy Powiatowej, które mieściło się nieopodal. To właśnie tam zagłębiała się w szczegóły badań śladów biologicznych z wykorzystaniem analizy DNA oraz identyfikacji osób i zwłok ludzkich. Miała za sobą długie godziny spędzone na rozmowach z laborantami, którzy wyjaśniali jej specyfikę procesów badawczych nad obecnością krwi przy pomocy testów wykrywających oksydacyjną aktywność hemoglobiny krwi lub testów immunochromatograficznych, pozwalających wyodrębnić ludzką hemoglobinę, badania śliny ludzkiej testem immunochromatograficznym, identyfikujące obecność enzymu α, nazwanego amylazą ludzką oraz identyfikację nasienia i badania mikroskopowe preparatów biologicznych, które umożliwiały wykrywanie obecności plemników. Jej ulubiony laborant, wypowiadający w zabawny sposób wszystkie wyrazy, zawierające literę „r” wprowadził śledczą w tajniki badań genetycznych: izolacji, oceny stężenia i amplifikacji DNA oraz elektroforezy. To właśnie tam dostarczała, najczęściej sama, nie prosząc o przysługę kolegów z wydziału, wymazy z jamy ustnej, krew płynną czy włosy, które miały stać się obiektem badań, a pracujący w laboratorium ludzie dokonywali niejednokrotnie cudów, zbierając grube, niepodważalne dowody z niewidocznych dla ludzkiego oka śladów.
Gdy lata temu trafiła po raz pierwszy do laboratorium kryminalistycznego ciekawiło ją wszystko, a w jej głowie rodziły się w zastraszającym tempie przeróżne pytania. Chciała wiedzieć jak najwięcej, by nie przegapić niczego istotnego. Pytała więc o określanie profilu DNA: z fragmentów tkanek, w badanym materiale dowodowym, w analizowanych śladach czy w części dokorzeniowej zabezpieczonego włosa. Wszystkie rodzaje śladów — krwawe, nasienia, śliny, włosy, kontaktowe zabezpieczone z odzieży, biologiczne i miękkie — stawały się dla Piaseckiej natchnieniem do pracy, wskazywały dany trop i pozwalały stawiać kolejne kroki.
“Monitoring, monitoring. Gdzie jest mój ulubiony informatyk?” — pytała samą siebie w myślach, opuszczając gabinet Sieniawskiego. Bawiąc się po drodze swoją legitymacją, pospiesznym krokiem doszła do pokoju informatyków.
— Cześć Bartuś. — przywitała się radośnie z Bartoszem Michniowskim, policyjnym informatykiem, ekspertem od komputerów, telefonów, tabletów i wszystkiego, co z nimi związane, od naprawy po konfiguracje.
— O hej Marietka. Wiem po co przychodzisz, ale za wiele Ci nie pomogę. — odpowiedział.
— Czyli nie udało się przywrócić nagrania z monitoringu z domu Gawrońskich… — Piasecka nie zapytała, a właściwie odpowiedziała sama sobie.
— Nie. Kamera została po prostu wyłączona przedwczoraj rano, o godzinie 7:49. Nie ma więc nagrania z przedwczoraj i wczoraj do godziny 10:16, czyli uruchomiono ją tuż przed tym, jak Wy przyjechaliście do Gawrońskiego. — wyjaśnił Michniowski.
— Myślisz, że mógł to zrobić ktoś z zewnątrz? Czy musiał mieć bezpośredni dostęp do domu? — komisarz Piasecka zapytała z niepewną miną, mając świadomość, że elektronika nie jest jej mocną stroną.
— Marietka, mamy takie czasy, że dla kogoś bardzo dobrze obeznanego w temacie zablokowanie systemu monitoringu w danym domu nie jest szczególnie trudne. — Michniowski zmarszczył czoło, pokręcił głową i wzruszył delikatnie ramionami. — Więc w tym momencie nie jestem w stanie Ci pomóc. Oczywiście będę próbował dowiedzieć się, kto wyłączył kamery.
— Może chłopakom uda się dzisiaj dostarczyć Tobie monitoring od sąsiadów, więc będziesz miał co robić. — powiedziała na odchodne. — I dziękuję. — Piasecka uśmiechnęła się w taki sposób, że widoczne były jej dwa, urocze dołeczki w policzkach, które powstają, gdy twarz policjantki robi się spokojnie pogodna.
— Do usług. — odpowiedział Michniowski.
Poszła do swojego gabinetu. Usiadła w fotelu i sama ze sobą robiła burzę myśli. Najgorszym momentem była chwila, gdy niby coś już miała, ale tak naprawdę nie było to nic konkretnego i dalej stała w martwym punkcie. Było tak praktycznie zawsze, gdy śledztwo dopiero się rozpoczynało. To tak jak z ciastkiem, gdy niby się je ma, ale nie można go zjeść, bo jest się uczulonym na orzechy, które są w środku. Wierzyła jednak, że może zobaczyć i zrozumieć wszystko, co jest nawet poza nią, jeśli zastosuje odpowiednią do tego logikę, a analiza jest dobrym narzędziem uświadamiającym i poszerzającym punkt widzenia.
— Czyli tak… — podsumowywała szeptem. — Odcisków na pozostawionej kartce praktycznie nie ma. Z wyjątkiem odcisków męża. W całym domu Gawrońskich niewiele śladów. Tak jakby ktoś postarał się go solidnie wysprzątać. Mamy za to niedopałek papierosa, odcisk buta i zmytą krew w korytarzu. Nagrań z monitoringu na razie brak. Nieciekawy bilans. — westchnęła. — Ale to zawsze jakieś tropy, którym musimy się zdecydowanie przyjrzeć. — dodała prawie niesłyszalnie pod nosem, prowadząc rozmowę z samą sobą.
W tym momencie w drzwiach jej gabinetu stanęli podkomisarz Borys Kamiński i podkomisarz Marek Pawlak. Jeden z nich powiedział:
— Wczoraj przesłuchaliśmy dwóch sąsiadów, ale twierdzą, że nic nie widzieli. Niechętnie z nami rozmawiali. Właśnie się zbieramy i jedziemy dalej na Lipińskiego. Może inni sąsiedzi będą bardziej rozmowni.
— W takim razie jadę z Wami. Też chętnie z nimi porozmawiam. — odpowiedziała Piasecka, podnosząc się od razu z fotela i w biegu zakładając kurtkę.
Tym razem prowadził Kamiński. Jechali powoli, wymieniając wzajemnie swoje przemyślenia dotyczące prowadzonej sprawy. Choć początkowo podchodzili sceptycznie do awansu Piaseckiej, nie wyobrażając sobie bycia częścią zespołu zarządzanego przez kobietę, to powoli zaczynali doceniać jej zaangażowanie i podejście do pracy. Kobiecy punkt widzenia jest zdecydowanie inny niż męski, więc takie połączenie prowadziło do szerszych horyzontów.
— Przesłuchaliśmy już tych spod 222 i 226, czyli najbliższych sąsiadów z prawej i lewej strony. — powiedział Pawlak. Ja teraz pójdę pod 220, a Borys pod 228, tak zaplanowaliśmy wczoraj.
— Dobrze. W takim razie ja zacznę od przeciwnej strony ulicy. Uderzę na Lipińskiego 225. — w oczach Piaseckiej dało się widzieć maleńkie kurwiki, które mówiły: “Nie spocznę dopóki ktoś nie powie mi czegoś konkretnego”.
Dom, do którego udała się Piasecka był niewielkim jak na tę okolicę domkiem. Tradycyjna bryła, niskie poddasze, dwuspadowy dach i niewielkie, dwa filary podtrzymujące daszek nad drzwiami wejściowymi. Drzwi otworzyła kobieta w okolicy trzydziestki, która początkowo nieco wystraszyła się w momencie, gdy policjantka pokazywała swoją legitymację.
— Czy mogłybyśmy porozmawiać chwilę w środku na temat pani sąsiadów, państwa Gawrońskich? — zapytała Piasecka jakby wyczuwając, że kobieta, która stała przed nią będzie dobrą i zaangażowaną rozmówczynią.
— Tak, zapraszam. — kobieta otworzyła szerzej drzwi, choć na jej twarzy nadal malowała się nutka niepewności.
Usiadły w niewielkim salonie, w którym po prawej stronie stał uroczy kominek wyłożony białą cegłą. Dom był zadbany, pomalowany w ciepłych barwach. Chyba odzwierciedlał duszę właścicielki.
— Kiedy widziała pani po raz ostatni Małgorzatę Gawrońską? — zapytała Piasecka.
— Hm… — kobieta zamyśliła się. — Muszę sobie przypomnieć. Na co dzień nie obserwuję sąsiadów.
— Oczywiście rozumiem, ale bardzo by nam pani pomogła, gdyby sobie pani przypomniała. — policjantka zachęcała ją do współpracy.
— Wiem! To było wczoraj, gdzieś około 8 rano. — wyglądała tak, jakby nagle olśniło ją w myślach.
— Opowie Pani coś więcej? — Piasecka zachęcała dalej.
— Odwoziłam rano synka do przedszkola, po drodze wstąpiłam do sklepu i wróciłam do domu około 8. Pani Gawrońska stała na schodach swojego domu w szlafroku i rozmawiała z kurierem. — powiedziała.
— Z kurierem? A pamięta pani nazwę firmy kurierskiej? Zawsze jest wielki napis na samochodzie.
— Niestety nie, ale to chyba był żółto-czarny samochód. Mógłby to być więc ALS lub Pocztrix. Często coś zamawiam i wiem, że te firmy mają furgonetki w takim kolorze, ale kurczę, jakoś tamtego dnia nie przyjrzałam się szczególnie wnikliwie — wyjaśniła Barbara Nowacka.
— To już coś, dziękuję. A później, po wizycie kuriera zauważyła pani coś jeszcze? — Piasecka nie dawała za wygraną, chcąc posiąść jak najwięcej informacji.
— Nie, raczej nie. Zajęłam się swoimi obowiązkami w domu i nie wyglądałam już przez okno. Pogoda nie zachęca też do wystawiania głowy na zewnątrz. — odpowiedziała jej Nowacka. — Czy powie mi Pani co stało się z panią Gawrońską? Kotłuje mi się tysiąc myśli w głowie. — poprosiła.
— Pani Gawrońska zaginęła. Na ten moment nie wiemy, czy dobrowolnie opuściła miejsce zamieszkania, czy osoba trzecia odpowiedzialna jest za jej zniknięcie, dlatego badamy każdy ślad. — wytłumaczyła policjantka i zadała kolejne pytanie: — Czy w ciągu ostatnich dni coś przykuło pani uwagę?
— Chyba nic szczególnego się nie wydarzyło. To spokojna okolica. Wszyscy się znają, choć wśród sąsiadów nie ma jakichś bliskich relacji. Każdy żyje swoim życiem. Ja też nie mam w zwyczaju zaglądać do domów innych ludzi. — uśmiechnęła się nieśmiało, ale radosny wyraz jej twarzy bardzo szybko uleciał. — To straszne co pani mówi. Przecież jeszcze wczoraj ją widziałam… — urwała w pół zdania. Wyglądała na przejętą, a nawet przybitą po poznaniu prawdy, wyjawionej przez funkcjonariuszkę.
— Rozumiem. — Piasecka nie była usatysfakcjonowana z odpowiedzi kobiety, co dało się wyczuć w jej głosie.
— Chociaż… — Nowacka zaczęła powoli i zawahała się. — Chociaż miałam wrażenie, że przez ostatnie dni dość często przejeżdżał tędy niebieski samochód. Taki charakterystyczny niebieski kolor. Rzucał się w oczy, a wiem, że nikt z sąsiadów nie jeździ takim autem.
— Może to był gość któregoś z sąsiadów? Może przyjeżdżał w odwiedziny? — policjantka snuła różne wizje, czekając na odpowiedź kobiety.
— Nie, to nie to. Miałam wrażenie, że ten samochód krąży tutaj po prostu kilka razy dziennie. — odrzekła.
— Pamięta pani jaki to był samochód? — Piasecka przymierzała się ponownie do stworzenia zapisów w swoim miętowym notatniku.
— Niebieski, taki nawet bardziej szafirowy. Nie znam się na samochodach, ale to był jakiś terenowy. Albo połączenie terenowego i sportowego. — Nowacka próbowała opisać pojazd.
— A marka? Proszę spróbować sobie przypomnieć. — popatrzyła na nią błagalnym, rozczulającym wzrokiem rodem z kreskówek.
— Nissan. To musiał być Nissan. Moja siostra ostatnio kupiła taki samochód, więc kojarzę ten kształt! Ma w nazwie na pewno X. — w głosie Nowackiej czuć było podekscytowanie.
— Przyszło mi do głowy jeszcze jedno pytanie. Czy myśli pani, że ktoś z sąsiadów mógł źle życzyć pani Gawrońskiej? Kojarzy pani, by pomiędzy sąsiadami pojawiały się jakieś spory? — zapytała Piasecka, odgarniając kępkę włosów, które opadły jej na czoło, zasłaniając kawałek oczu.
— Nie wiem nic o żadnych sprzeczkach i szczerze wątpię, by ktoś z sąsiadów maczał w tym palce. Tutaj raczej każdy sobie rzepkę skrobie, a pani Gawrońska nie była osobą lubiącą wszczynać kłótnie. Już prędzej podejrzewałabym o to jej męża. Ona była na to zbyt spokojna, za cicha. — sąsiadka była pewna siebie, udzielając odpowiedzi.
— Jej męża? Dlaczego? — śledcza zaciekawiła się.
— Nie wiem, czy to ma znaczenie dla Waszej sprawy, ale jakiś czas temu, już dość dawno Gawrońscy pokłócili się. Przypomniałam sobie właśnie, że wieszałam wtedy pranie w ogrodzie, gdy on wybiegł ze swojego domu, trzasnął drzwiami i krzyczał, odwracając się do drzwi: „Pożałujesz tego”. Raczej kierował te słowa do żony, bo do kogo innego jak mieszka tylko z nią? — kobieta zadała pytanie retoryczne, próbując zinterpretować, czy udzielone przez nią informacje są dla śledczej interesujące.
— Dziękuję. Bardzo nam pani pomogła. Gdyby przypomniała sobie pani coś jeszcze proszę o kontakt. — podała kobiecie wizytówkę ze swoim służbowym numerem telefonu i skierowała się do wyjścia.
Na ulicy spotkała Kamińskiego. Wyglądał tak jakby czekał na nią. Ich spojrzenia na moment skrzyżowały się ze sobą i przez ułamek sekundy patrzyli sobie głęboko w oczy. Dokładnie tak samo zderzyły się ze sobą ich źrenice kilka lat temu, gdy podczas pościgu za podejrzanym Piasecka wskoczyła do rzeki, w której wygłodniałe pijawki, wyczuwając jej obecność, przyssały się do kończyn policjantki, wywołując szok i charakterystyczny dla przestraszonych czymś kobiet pisk, a Kamiński ruszył z odsieczą, by uratować z opresji koleżankę. Doszło pomiędzy nimi wówczas do jednego, niewinnego muśnięcia ust, o czym nigdy później nie rozmawiali. Tak jakby nic się nie wydarzyło, jakby tamten moment ulotnił się na zawsze. Prawdopodobnie również w tym momencie, gdy na środku zaśnieżonej ulicy wzrok Kamińskiego skrzyżował się z jej wzrokiem, Piasecka uświadomiła sobie, że łączenie spraw zawodowych i prywatnych nie skutkuje nigdy niczym dobrym, dlatego prędko przywołała się do porządku i zadała pytanie formalnym tonem:
— Udało Ci się coś ustalić?
— Sąsiadka spod 228 trochę się rozgadała. Twierdzi, że małżeństwo Gawrońskich nie było takie zgodne jak przedstawia to sam Gawroński. — odpowiedział Kamiński. — Opowiadać dalej? — zapytał, a w tonie jego głosu dało się wyczuć spokój, który ogarniał go zawsze, gdy był blisko niej.
— Tak. Wszystko może być ważne. — Piasecka uśmiechnęła się do kolegi i zmrużyła delikatnie swoje ciemnobrązowe oczy, nadając swojej twarzy wyraz pełnego skupienia.
— A więc tak… — zaczął wywody Kamiński. — Ta sąsiadka spod 228 to Agata Frączek. Nie przyjaźniła się z naszą Małgorzatą Gawrońską, ale można powiedzieć, że znały się trochę bliżej niż inni sąsiedzi. Czasami wpadły do siebie na kawę, na tak zwane babskie plotki.
— Zaczyna się robić ciekawie… — Piasecka wygięła usta w zalotny sposób. Nie zrobiła tego celowo, a łapiąc się na okazanym policjantowi geście skarciła się w duchu.
— Jakieś dwa miesiące temu Gawrońska opowiedziała jej o sprzeczce z mężem. Podejrzewała, że miał znowu kochankę. Wiesz, te ciągłe wyjazdy za granicę, spotkania biznesowe… Gawrońska chyba czuła się zagrożona. I na pewno samotna, bo jego wiecznie nie było w domu. — Kamiński wziął głębszy wdech.
— Czyli jednak nasz pan Gawroński nie jest taki krystaliczny, jakiego próbuje udawać. — podsumowała Piasecka.
— Na to wygląda, że nie. Ta sąsiadka powiedziała, że Gawrońska rzuciła nawet jakieś hasło o rozwodzie, ale nie kontynuowała tematu, a jej było niezręcznie wypytywać.
— W takim razie będziemy musieli ściągnąć Gawrońskiego do nas na komendę i raz jeszcze z nim porozmawiać. Tym razem w mniej przyjemnych okolicznościach. — zadecydowała.
— A jak u Ciebie? Masz coś nowego? — dopytywał Kamiński.
— Tak. Musimy sprawdzić jaka firma kurierska i jaki konkretnie kurier dostarczał wczoraj rano, w okolicy godziny 8 paczkę do Gawrońskiej. I mam coś jeszcze… — Piasecka próbowała chyba budować napięcie swojej wypowiedzi. — Trzeba sprawdzić ilu jest w mieście i okolicy właścicieli szafirowego Nissana w wersji terenowo-sportowej z “X” w nazwie, jak to nazwała sąsiadka spod 225. — dokończyła.
— Się robi, szefowo. Zadzwonię do chłopaków, żeby zaczęli już działać.
— Dziękuję. Podejdę jeszcze do tamtego domu. — Piasecka wskazała palcem na niewielki dom parterowy, znajdujący się za posesją Gawrońskich. Wypatrzyła go, wychodząc od Barbary Nowackiej. Przykuł jej uwagę z powodu swojego wyglądu. Bez wątpienia wymagał pilnego remontu. Budynek z odpadającym ze ścian tynkiem, nakryty starym, dwuspadowym dachem, sprawiał wrażenie jakby stał tam od wieków i pozostawał niezamieszkały. Również na otaczającym go płocie dało się dostrzec ząb czasu. Postanowiła sprawdzić, czy napotka tam jakiegoś rozmówcę. Ciekawił ją. Głównie tym, że kompletnie nie pasował do bogatej okolicy, zamieszkiwanej przez miejscowe szychy.
— Ok, ale raczej nie zastaniesz tam nikogo. — Kamiński spojrzał na dom zrezygnowanym wzrokiem. — Ja idę tam. — wskazał na piękną willę, znajdującą się obok domu Nowackiej.
Piasecka podnosiła wysoko nogi, próbując dostać się do wypatrzonego przez siebie domu. Nie stał on bezpośrednio przy ulicy, a jedynym dojściem do niego była wąska, nieodśnieżona ścieżka pomiędzy działką Gawrońskich i ich sąsiadów z prawej strony. Wspięła się po kilku rozsypujących się schodkach i zapukała do drzwi. Stała tak dłuższą chwilę, próbując rozgrzać swoje dłonie poprzez pocieranie jedna o drugą. Już miała odwracać się i odchodzić, gdy usłyszała przekręcający się zamek w drzwiach, które uchyliły się, a w niewielkiej szparze policjantka dostrzegła starszą kobietę.
— Tak? — zapytała zgarbiona kobieta, ubrana w długą, kwiecistą spódnicę i grubą, bawełnianą kamizelkę, sięgającą prawie do jej kolan. Piasecka spojrzała na nią i rozczuliła się. Wyglądała na osobę bardzo doświadczoną przez życie, ale życzliwą i sympatyczną. Zmarszczki pokrywające jej twarz i trzęsące się dłonie wskazywały na to, że mogłaby być prawie babcią Piaseckiej.
— Dzień dobry. Jestem z policji. Czy mogę zająć pani chwileczkę? — policjantka wypowiadała słowa głośniej niż zwykle, zdając sobie sprawę, że wiek seniorski ma prawo do gorszego słuchu. Nie myliła się. Rzeczywiście starsza pani wlepiła wzrok w śledczą, zmarszczyła czoło i powiedziała:
— Proszę mówić głośniej.
Piasecka wystawiła po raz drugi legitymację policyjną, przedstawiła się i poprosiła o rozmowę. Tym razem kobieta, kojarząca się jej z przemiłą, serdeczną babcinką zrozumiała cel tej wizyty i otworzyła szerzej drzwi, wpuszczając policjantkę do środka.
Wystrój domu skojarzył się Piaseckiej z epoką Gierka: masywne dwudrzwiowe szafy z nadstawką, serwantki z wyeksponowaną porcelaną i kryształami, przeszklony regał z książkami i zestaw wypoczynkowy przykryty kraciastym kocem. Pod oknem stał niewielki stolik z trzema krzesłami. To właśnie tam, za pozwoleniem starszej pani, spoczęła śledcza, a ta zapytała ją:
— Napije się herbaty czy kawy?
Piasecka uśmiechnęła się pod nosem. Zawsze rozbrajało ją, gdy osoby starsze używają bezosobowej formy, kierując pytania do młodych.
— Podziękuję. — odpowiedziała wyraźnie. — Zna pani dobrze swoich sąsiadów Gawrońskich? — Piasecka pilnowała się, by mówić głośno. Widziała, że kobieta wkłada wiele wysiłku, by zrozumieć wypowiadane przez nią słowa. W jednym uchu dostrzegła aparat słuchowy starszego typu.
— Trochę znam. Przeskrobali co? — zaniepokoiła się niczym Matka Polka, troszcząca się o wszystkie dzieci.
— Nie, nie przeskrobali. Pani Gawrońska zaginęła. Próbujemy ustalić, co mogła się stać.
— Olaboga! — starsza pani podniosła głos. — Jak zaginęła? Kiedy? Gdzie?
— Wczoraj. Co może mi pani powiedzieć o pani i panu Gawrońskich? — zapytała policjantka.
— Miłe, sympatyczne małżeństwo. — babciny głos rozpoczął opowieść. — To znaczy ona taka przyjemna i dobrotliwa. Czasami dałam jej jakieś owoce z mojego ogrodu, a ona odwdzięczała się zrobieniem zakupów albo podwiezieniem mnie do lekarza. Widzi pani, jakie żylaki wyskoczyły mi na nogach… — podciągnęła w górę spódnicę i pokazała policjantce swoje łydki. Szybko jednak wróciła do opowiadania. Widać było, że brakowało jej na co dzień słuchacza. — Ta córka też taka miła, urocza laleczka. — rozczuliła się na wspomnienie córki Gawrońskich. — Ale on to taki dziwny mi się wydaje. — zakończyła sucho.
— Dlaczego dziwny?
— Koło domu nic nie pomoże, całe gospodarstwo na jej głowie. Ja ślepa jeszcze nie jestem. Widzę, że go ciągle nie ma. Dziecko sama chowała przez całe życie, bo on tylko a to wyjazd z wielką walizką, a to jakiś kolega podjechał po niego lśniącym samochodem, a to rower, bo w niedziele na kolarce jeździ. I ciągle tylko wychodzi na te balkony rozmawiać z kimś przez telefon. Pani, ile można tak gadać? Czy to deszcz, czy upał, czy śnieg, zawsze z telefonem przy uchu! — twarz starszej pani rozzłościła się.
— A widziała pani ostatnio coś podejrzanego?
— Ostatnio chyba nie, ale nieraz widziałam co nieco. — kobieta ściszyła głos tak, jakby chroniła wypowiadane przez siebie słowa i zbliżyła się do policjantki. — Kiedyś coś się sprzeczali, machali rękami, wykrzykiwali. Widziałam przez ich okno, bo ci młodzi to teraz firan nie zakładają. Później ona wybuchnęła płaczem, a on wyszedł. A innym razem to myślałam, że krew mnie zaleje. Niech sobie panienka wyobrazi, że pan Gawroński chwycił żonę za szyję… — wyciągnęła trzęsące się dłonie przed siebie, chcąc zademonstrować na policjantce zaistniałą sytuację. — I chyba dusił albo ja nie wiem. Na pewno uderzył. Mówię pani aż mi się serce wtedy ścisnęło, ale co ja mogę. — posmutniała. — Nie, nie. On to taki nie do końca dobry człowiek.
Zanim policjantka zdążyła odpowiedzieć, starsza kobieta złapała ją za rękę i pociągnęła za sobą w stronę niewielkiego okienka, z którego widać było jak na dłoni dom Gawrońskich.
— Siedzę sobie czasami tutaj przy oknie. Miło, przyjemnie jest tak przy blasku księżyca. Ale niech mi panienka wierzy, że jakby coś więcej się tam działo to bym Was powiadomiła. — rzekła obiecującym tonem staruszka. — Mam nadzieję, że pani Małgosia się prędko znajdzie. To taka dobra kobieta.
— Zrobimy wszystko, by się odnalazła. Dziękuję pani bardzo.
— Na moje oko to Wy się zapytajcie pana Gawrońskiego, czy aby się nie posprzeczał z żoną. Czasami jak ma zły dzień to taki gburowaty się robi. — skrzywiła się. — Może miarka się przebrała i się dziewucha wyprowadziła.
— Zapytamy. — odpowiedziała Piasecka, kierując się do drzwi wyjściowych. Na moment zaśmiała się w duchu, że seniorka poczuła się niczym detektyw z telewizyjnych seriali, zaczynając snuć spekulacje. — Dużo zdrówka życzę. Do widzenia. — pożegnała się.
— Z Bogiem, panienko. — usłyszała w odpowiedzi od kobiety, która stała się dla niej symbolem tęsknoty za dziadkami.
Przedarła się z powrotem przez wąską, zaśnieżoną dróżkę. Wychodząc na chodnik, otrzepała ze śniegu buty, tupiąc głośno. Odwróciła się i zobaczyła, że Kamiński wychodził właśnie z bramy kolejnych sąsiadów Gawrońskich. Dotarli do samochodu w tym samym momencie i wsiedli do niego.
Czekając na Pawlaka próbowali ogrzać się w samochodzie. Wymienili kilka zdań na temat rozmów, które właśnie odbyli i na chwilę zamilkli. Przyjemnie ciepłe powietrze leciało wprost na ich twarze, które z każdą chwilą pogodniały. Spadające płatki śniegu, zatrzymujące się na skórze sprawiały, że ta stawała się napięta. Teraz przyszło rozluźnienie, które sprawiło, że zeszli na bardziej prywatne tematy. Zaczęli rozmawiać o sporcie, a dokładniej o bieganiu. Piasecka opowiedziała o swoich początkach, gdy zaczynała od krótkich dystansów i kontynuowała wypowiedź, która dotyczyła już dystansów blisko 20-kilometrowych. W oczach Kamińskiego widać było podziw mieszający się z zawstydzeniem. Po chwili Pawlak otworzył zamaszyście drzwi samochodu i zapytał:
— Długo czekacie?
— Na tyle długo, że jakbyśmy tylko chcieli zdołalibyśmy ulepić tutaj wielkiego bałwana. — zażartowała Piasecka. — Zniechęciło nas tylko to, że nie mamy żadnego kapelusza na śnieżną głowę ani marchewki na nos.
— Bałwana ulepimy później. — Pawlak zaśmiał się z żartu koleżanki. — Ja nie ustaliłem nic konkretnego, ale za to udało mi się dotrzeć do monitoringu z Lipińskiego 220 i 223. Bartek na pewno się ucieszy!
Gdy dojechali z powrotem na komendę, Piasecka zasiadła w wygodnym fotelu w swoim gabinecie i na moment zamyśliła się. Gawroński przedstawiał siebie jako przykładnego męża, a swoją relację z żoną jako małżeństwo idealne, w momencie, gdy jedna z sąsiadek była świadkiem jego gróźb skierowanych do żony, druga wiedziała o planach rozwodowych kobiety, a trzecia widziała jego agresję skierowaną do małżonki. Wszystko wskazywało na to, że Małgorzata Gawrońska była samotna i nieszczęśliwa, a w jej głowie pojawiały się plany związane z zakończeniem starego rozdziału życia i rozpoczęciem nowego. Na moment zatrzymała się myślami przy mężu zaginionej. Jak łatwo jest zamydlić ludziom oczy, mówiąc do nich to, co chcieliby usłyszeć, bo właśnie to powiedział policji. Widocznie — zdaniem Piaseckiej — Gawroński miał w tym dużą wprawę. Może przez wiele lat trenował tę sztukę na żonie, kierując do niej wyłącznie te słowa, których pragnęła. Nie była jednak na tyle głupia, by łykać wszystko, co jej przedstawiał skoro nachodziły ją wątpliwości. Miłość to jednak trudne uczucie.
Z zamyślenia wyrwał ją podkomisarz Adam Sieniawski, który położył na biurku Piaseckiej plik dokumentów i powiedział:
— Tak jak przypuszczałem: na kartce były tylko odciski Gawrońskiego. Tak samo w prawie całym domu głównie jego odciski i drugie, należące najprawdopodobniej do zaginionej żony. Żadnych innych odcisków palców, tak jakby nikt inny nie bywał w tym domu. Chyba nieczęsto mieli gości.
— Co jeszcze? — dopytała.
— Jest ekspertyza DNA ze śliny z papierosa. Badanie wykazało, że należy do kogoś, kogo mamy już w naszej bazie. Hubert Szpakowski. — kontynuował.
— Hubert Szpakowski… Coś mi to mówi. — Piasecka pogrążyła się w zamyśleniu, z którego wyrwała się po chwili. — Szpaku. Hubert “Szpaku” Szpakowski. Siedział za pobicie, był też podejrzany o handel narkotykami, ale wywinął się i niczego mu nie udowodniono. — przypomniała sobie wszystko jak na dłoni.
— Tylko co ktoś taki miałby mieć wspólnego z tą Gawrońską? — zastanawiał się głośno Sieniawski.
— Tego jeszcze nie wiem, ale się dowiem. Obiecuję.
— Resztę doczytaj sobie w papierach. — technik kryminalistyki zakończył rozmowę. — Miłej pracy.
Piasecka odpaliła laptopa. Chciała jak najszybciej doszukać się wszystkiego, co było w policyjnych kartotekach na temat Szpakowskiego. Chwilę to trwało zanim dotarła do tego, co ją interesowało, ale za moment mogła z całą pewnością powiedzieć, że ma trop. Szpaku pracował od niedawna jako kurier w firmie Pocztrix. Sąsiadka Nowacka mówiła prawdę. Policjantka chwyciła za telefon i spokojnym głosem powiedziała do Pawlaka:
— Mareczku, mam prośbę. Dacie radę ściągnąć mi jak najszybciej na komendę Huberta Szpakowskiego? Pracuje w firmie kurierskiej Pocztrix. I męża zaginionej również. Planuję mieć jeszcze dzisiaj jak widać bardzo rozmowny dzień.
— Nie ma problemu. Podjadę i zgarnę najpierw Gawrońskiego, a później Szpakowskiego. Może być taka kolejność? — zapytał.
— Oczywiście. Musimy przycisnąć troszkę jednego i drugiego. — odpowiedziała. — Dziękuję.
Odłożyła szybko telefon, a w myślach dalej tworzyła różne scenariusze. Wydawało jej się dziwne, że kurier dostarcza paczkę do klienta, a pod jego domem ma czas palić papierosa. Zwykle kurierzy pędzą na złamanie karku, czasami nawet nie czekają na klientów, tylko zostawiają przesyłki pod domem, a Szpaku znalazł nawet moment na wypalenie całej fajki. To było w oczach Piaseckiej dość podejrzane, a kartoteka Szpaka nie wskazywała na jego niewinność. Przysunęła się do swojej tablicy korkowej, na której wisiały już na kolorowych karteczkach hasła: kartka z napisem, otwarte drzwi, brak śladów włamania, dobra opinia w pracy, podróż służbowa. Dopisała kolejne: odciski Gawrońskiego, DNA Szpaka, krew w korytarzu, niebieski Nissan i monitoring sąsiadów, a przy napisach rozwód i kochanka dała duże znaki zapytania.
Rzucając ostatnie spojrzenie na tablicę korkową odwróciła się energicznie i wyszła ze swojego gabinetu. Skierowała się do pokojów swoich kolegów, by sprawdzić, jak pracują. Nie chodziło jednak o pokazanie, że kontroluje w negatywnym tego słowa znaczeniu ich pracę. Chciała raczej wybadać, czy nie napotykają na trudności, które może chcieliby z nią omówić. Liczyła na to, że z biegiem czasu uda jej się stworzyć zgrany, dobrze współpracujący ze sobą zespół ludzi, między którymi zrodzi się atmosfera pełna wsparcia i zrozumienia. Zagadała się z jednym z policjantów o prowadzonym postępowaniu wyjaśniającym i nie zauważyła nawet, że funkcjonariusze przywieźli już w okamgnieniu na komisariat męża zaginionej.
Gdy wyszła z pokoju aspiranta Ksawerego Rogali na korytarzu czekał już na nią Pawlak, a Kamiński był w pokoju przesłuchań z mężem zaginionej. Mimo wątpliwości, które po rozmowach z sąsiadami powoli zaczynały rodzić się w jej głowie, starała się wierzyć, że Gawroński jest zatroskanym, zmartwionym mężem, którego żona zapadła się jak kamień w wodę i nie jest zamieszany w żaden sposób w jej zaginięcie. Zamierzała jednak pokazać mu podczas przesłuchania, że ma pewne obiekcje co do jego osoby i pokazać się z mniej sympatycznej strony. Lata pracy w policji pokazały jej, że czasami nie można rozmieniać się na drobne, a raczej nauczyć się konkretnie i stanowczo dążyć do prawdy. Zwykle udawało jej się to osiągnąć. To niewątpliwie była jedna z jej zalet niezwykle przydatna w tym fachu.
— Facet nie jest dziś w dobrym nastroju. — poinformował ją Pawlak.
— Co to znaczy, że nie jest w dobrym nastroju? Nie sprowadziłam go na komendę, żeby badać poziom jego zadowolenia z dzisiejszego dnia. — Piasecka rzuciła ciętą ripostą.
— Wiem… Ale miał do nas pretensje, że ściągamy go do siebie jak podejrzanego, w momencie, gdy to on jest pokrzywdzony, bo jego żona zniknęła. — wyjaśnił podkomisarz.
— Jakby był z nami szczery nie musiałby się tu fatygować. Dziwne, że jego wizja małżeństwa różni się od spostrzeżeń wszystkich ludzi naokoło. — usłyszał w odpowiedzi.
— W każdym razie myślę, że nie będzie tak miło jak pierwszego dnia. Jakoś przestał mi się podobać… — Pawlak zamyślił się.
— Pamiętaj Mareczku, że nie jesteśmy tutaj od tego, by ktoś nam się podobał, czy nie, ale od tego żeby poznać prawdę. I właśnie to idziemy robić. Odkrywać ją. — podsumowała Piasecka. — Jesteśmy najlepszym zespołem na świecie, pamiętasz? — zapytała, dodając otuchy koledze.
— Tak. I to właśnie idziemy robić, pani naczelnik. Poznawać prawdę.
Po chwili dołączyła do podkomisarza Kamińskiego, czekającego razem z Gawrońskim w pokoju przesłuchań. Bez słowa usiadła na krześle obok policjanta, który siedział po przeciwnej stronie stolika aniżeli mąż zaginionej. Rozpięła prawą ręką guzik swojej marynarki i rozsiadła się wygodniej. Po krótkiej chwili przechyliła głowę na bok, patrząc mu głęboko w oczy. Teraz przyjrzała się dokładniej jego twarzy i odniosła dziwne wrażenie, że skrywa ona tysiące masek, które przybiera zależnie od okoliczności. Wszystko to działo się w ciszy, którą przerwał lekko zdenerwowany Gawroński.
— Po co mnie tu ściągnęliście? Powiedziałem Wam wszystko, co wiem. Szukajcie mojej żony. Ja więcej nie jestem w stanie Wam pomóc… — powiedział, ale w odpowiedzi nie usłyszał ani słowa. Policjanci przyglądali mu się dalej, a im dłużej trwało ich milczenie, tym większe zdenerwowanie ogarniało Gawrońskiego. — Co to za szopka? Zaginęła moja żona! Kobieta, którą kocham. Kobieta, z którą spędziłem piękne lata małżeństwa. Kobieta, której oddałem swoje serce, podobnie zresztą jak całe życie. Kobieta, która jest matką mojej córki. A Wy zamykacie się ze mną w jakimś dziwnym pokoju i patrzycie jak na przestępcę?! Czy Wy myślicie, że mam cokolwiek wspólnego ze zniknięciem Małgorzaty?! — z każdym słowem głos Gawrońskiego stawał się coraz głośniejszy.
— Ok, w porządku. Zaczniesz Ty czy ja mam zacząć? — Piasecka zapytała głosem pełnym spokoju swojego kolegę, równocześnie patrząc kącikiem oka na mężczyznę siedzącego naprzeciw. Zachowanie policjantki zdezorientowało Gawrońskiego.
— Panie Gawroński, tak do końca to my nie wierzymy panu… — powiedział podkomisarz Kamiński. — Ale zacznijmy od początku.
— Jak to mi nie wierzycie? Niby w co? — zapytał autentycznie zaskoczony.
— W to, co opowiadał nam pan o swoim małżeństwie. W to, że wie pan tak niewiele o zaginięciu żony. W to, że wraca pan do domu i zastaje otwarte drzwi. W to, że Wasza relacja była tak dobra, jak pan to przedstawia. W pana spokój, który można wyczuć, gdy rozmawiamy o sprawie, choć próbuje pan grać zdenerwowanego. Jest w panu coś, co nas zastanawia. A wtedy rodzą się pytania. — odpowiedziała Piasecka celowo prowokując.
— Ale ja naprawdę nie wiem nic więcej i nie mam nic do dodania. — zirytował się.
— Zakładając, że jest to porwanie, dlaczego pana zdaniem porywacze nie oczekują okupu? Przecież pana status finansowy pozwoliłby na to. — zamyśliła się na głos.
— Może nie chodzi o pieniądze? Może chcą wykorzystać Małgorzatę w inny sposób? Może czegoś innego od niej chcą? — Gawroński szukał rozwiązania.
— Może… — odpowiedziała na odczepnego. — Zawsze, gdy wraca pan z podróży służbowej pucuje pan dom wszystkimi środkami do sprzątania, jakie tylko wpadną panu w ręce? Czy tylko tym razem było tam coś, co należało ukryć? — blefowała, nie mając póki co żadnych dowodów w jakąkolwiek winę mężczyzny.
— Nie. Co to za pytanie? Rzadko sprzątam w domu. Raczej Gosia o to dbała. — odrzekł. — A dlaczego pani o to pyta i snuje dziwne insynuacje?
— Bo pana dom mógłby brać udział w teście czystej rękawiczki. W szczególności cały parter. I dziwne jest to, że są tam właściwie głównie pana odciski palców. Jest ich szczególnie dużo na korytarzu, w okolicy schodów. Nachodzą na siebie, jedne na drugie jakby chciały wręcz krzyknąć “tu jesteśmy!” — wyjaśniła policjantka.
— Mieszkam w tym domu, więc to normalne, że są tam moje odciski palców. — odpowiedział, a jego prawa brew opadła nieco na dół.
— Oczywiście, ale jest ich najwięcej w miejscu, gdzie ktoś zmył krew. Średniej wielkości plama po krwi, najprawdopodobniej pana żony i mnóstwo pana odcisków palców akurat tam. Nie zastanawiałoby to pana, gdyby siedział pan na moim miejscu? — zapytała, biorąc większy wdech.
— Nie widziałem żadnej krwi. Gdy wróciłem do domu było w nim czysto. Wszystko było wysprzątane. Byłem głównie na korytarzu, bo tam znalazłem kartkę z tym napisem. Zdenerwowałem się. Opadłem na podłogę z emocji. Pewnie wtedy narobiłem palcami odcisków. — próbował wyjaśniać.
— W porządku. Jak układało się panu w małżeństwie? — zapytała Piasecka.
— Mówiłem już, że byliśmy zgodnym małżeństwem. Przeżyliśmy ze sobą mnóstwo lat, wiele wzlotów i upadków. Zdarzały się kłótnie czy niesnaski, ale nigdy nic poważnego. Myślę, że nie wyróżnialiśmy się niczym na tle innych małżeństw z tak długim stażem. — odpowiedział Gawroński.
— Zapytam wprost. Czy stosował pan wobec żony przemoc? — ton głosu śledczej był poważny.
— Słucham?! Nie wyrażam zgody na bezpodstawne oskarżanie mnie o takie czyny! — prawie wrzasnął oburzony i zniesmaczony pytaniem policjantki.
— A zdradził pan kiedykolwiek żonę? — Piasecka wygięła nieświadomie usta jakby robiła zabawny dzióbek i patrzyła na reakcje rozmówcy.
— Co to za insynuacje? Wypraszam sobie. Kocham moją żonę i nigdy jej nie zdradziłem. — usłyszała w odpowiedzi.
— Czyli uważa pan, że zdrada w małżeństwie to coś okropnego? — ciągnęła dalej, chcąc poznać tajniki gry aktorskiej mężczyzny.
— Zdecydowanie tak. Trzeba być łajdakiem żeby zrobić coś takiego. — Gawroński popatrzył przez ułamek sekundy w swoją prawą stronę tak, że policjanci mogli przyjrzeć mu się z profilu. Po chwili spojrzał na nich ponownie i zadał pytanie, przerywając tym samym niezręczną ciszę:
— Coś jeszcze chcecie wiedzieć?
— A może uważa pan, że zdrada w niektórych okolicznościach jest dopuszczalna? Na przykład mężczyzna ma prawo zdradzać swoją żonę, ale kobieta nie powinna zdradzać męża. Co pan myśli na ten temat? Może mężczyźni mają to zapisane w genach? — Piasecka lubiła od czasu do czasu prowokować. Szczególnie wtedy, gdy znała już prawdę lub chociażby jej namiastkę, a ktoś próbował kłamać jej prosto w oczy.
— Nie. Ale jeśli chce coś pani wiedzieć na ten temat to powiem pani. Nie musiałem zdradzać swojej żony, bo układało nam się bardzo dobrze. W sypialni również. Mimo wielu wspólnie przeżytych lat ogień w naszym łóżku ciągle się tli. — Gawroński spojrzał na policjantkę, a za chwilę nerwowo popatrzył na jej notes i długopis, którym bawiła się, trzymając w prawej dłoni. Przez dłuższą chwilę wodził wzrokiem, kierując go raz na śledczą, raz na jej notes. Zamiennie. Tak jakby sugerował, że powinna otworzyć go i zacząć notować jego słowa. — Rozumieliśmy się bez słów, mieliśmy podobne pragnienia i potrzeby. Nie jadałem więc na mieście, bo miałem apetyczny obiad w domu. — zakończył surowo.
— Doprawdy? — Piasecka zapytała w rerotyczny sposób. — A co pan chciał żebym odnotowała w notesie? Bardzo wymownie spozierał pan na niego, wypowiadając niektóre słowa. — ciągnęła dalej swoją grę.
— Odpowiadałem na pani pytanie. To wszystko. — urwał.
— A może jednak chciał coś pan zaakcentować, abym nie zapomniała zanotować? Wcześniej patrzył pan i na mnie i na kolegę naprzemiennie, a teraz skupił się pan wyłącznie na mnie, tak jakby podkomisarza Kamińskiego tu nie było. I wbijał pan kilkakrotnie wzrok w mój notes. — głos Piaseckiej wydawał się być bardzo zamyślony.
— Nie mam pojęcia, o czym pani mówi. — skwitował lekko zmieszany Gawroński, nie chcąc tracić w oczach policjantów pewności siebie.
— Nie? A może oczekiwał pan, że będę notować pana słowa, bo mówi mi pan to, co chciałabym usłyszeć i w co chciałabym wierzyć? Może wyglądam jak sekretarka i w pana przekonaniu nadaje się tylko do sporządzania notatek z przesłuchiwań? — zapytała, unosząc wysoko brwi i wzdychając głośno. Chciała zbadać cierpliwość Gawrońskiego i poznać jego oblicze w sytuacjach stresowych.
— Skąd pani bierze te głupoty?! — mąż zaginionej denerwował się coraz bardziej.
— Przypuszczam, że nie miał pan nic złego na myśli, ale jednak spojrzał pan na mnie w taki sposób, jakbym była mniej ważna od mojego kolegi. To niewątpliwie o czymś świadczy.
— Niby o czym? — zapytał ironicznie Gawroński. — Zresztą w dupie mam to, w jaki sposób patrzę na Was. Rozmawiacie ze mną tak, jakbym zrobił coś złego.
— A zrobił pan? — wtrącił się Kamiński, ale równocześnie weszła mu w słowo Piasecka:
— To pana spojrzenie było dowodem na to, że ludzie oceniają innych bez większego zastanowienia. Uzurpują sobie w głowie jakiś obraz czy przekonanie, a później brną w to. Pana żona nie pracowała. Była właściwie zamknięta w domu, zdana na pana w każdej dziedzinie. Naprawdę pan wierzy, że była szczęśliwa?
— Wspólnie podjęliśmy taką decyzję, gdy urodziła się nasza córka. — Gawroński próbował tłumaczyć się.
— Opowie mi pan coś o córce? — zapytała Piasecka proszącym tonem.
— Madzia jest już dorosła. Zaczęła jakiś czas temu studia. Jest bardzo bystrą i ambitną młodą kobietą. Myślę, że dojdzie wysoko i odniesie wiele sukcesów. — odparł sucho.
— Około 20 lat tkwienia w domu to chyba dość dużo, prawda? — funkcjonariuszka kontynuowała.
— Małgorzata lubiła być w domu. Lubiła swoje obowiązki domowe, odnajdywała się w kuchni, gdzie często eksperymentowała kulinarnie. Miała na wszystko czas. Nie przemęczała się. Myślę, że wiele kobiet marzy o takim życiu. — podsumował jej mąż.
— Więc chce mi pan wmówić, że była całkowicie szczęśliwą kobietą, będąc zamkniętą od ponad 20 lat w domu? Z dala od rodziny, bo z tego co zdołałam się dowiedzieć jej matka nie żyje, z ojcem nie utrzymywała kontaktu, a jedyna siostra mieszka na drugim końcu kraju. Była szczęśliwą żoną męża, który stale jest w pracy lub na wyjazdach służbowych? Przecież większość czasu bywała sama, a uwierzy pan, że samotność potrafi sprawić, że człowiek zaczyna wariować… — głos Piaseckiej był nad wyraz łagodny jak na zaistniałe okoliczności.
— Zapewniłem jej dostatnie życie. Mogła kupować sobie, co tylko chciała. Mogła zamawiać jedzenie z najdroższych restauracji. Mogła chodzić do kosmetyczki, masażystki, fryzjerki i gdzie tylko sobie zamarzyła. — Gawroński bronił się.
— A wie pan co ja zobaczyłam patrząc na zdjęcie pana żony? — zapytała, wyjmując ze swojego notesu zdjęcie zaginionej kobiety i kładąc je na środku stołu. — Zobaczyłam piękną, zadbaną kobietę z lekkim uśmiechem. Takie odniosłam pierwsze wrażenie. Ale gdy przyjrzałam się nieco dokładniej, zobaczyłam smutek w jej oczach. Myślę, że przez lata nauczyła się dodawać swoim oczu radosnych iskierek, by inni ludzie nie dopytywali dlaczego jej oczy są smutne.
Po tych słowach nastała chwila ciszy. Gawroński nie odniósł się do wypowiedzi policjantki, a ta dała mu moment, żeby pozbierał myśli. Ta cisza zupełnie jej nie krępowała. Rozumiała, że czasami ludzie potrzebują jej, bo tylko wtedy usłyszą swoje własne ja. Czasami tylko w taki sposób można wylać na nich kubeł zimnej wody.
— Tak więc nie mam teraz nastroju na podważanie słów, które wypowiedział pan dzisiaj w tym pokoju. Ale chciałabym zdradzić, dlaczego siedzi teraz pan tutaj razem z nami. — odezwała się po chwili Piasecka. — Chcę przyjrzeć się bardzo wnikliwie wszystkim szczegółom, które jak dotąd pan przemilczał.
Gawroński zmarszczył brwi. Przejeżdżał nerwowo palcem wskazującym przez krawędź stolika tam i z powrotem. Sprawiał wrażenie coraz mniej pewnego siebie. Być może rzeczywiście wcześniej uważał, że kobieta policjant nie jest niczym groźnym. Taki trochę ni to pies, ni to wydra. Jednak przesłuchanie w tym pokoju pokazało mu, że kobiety gliny potrafią być twardsze od facetów. Namacalny dowód siedział właśnie przed nim i kontynuował swoją wypowiedź:
— Dzięki temu pozna pan naszą perspektywę i będzie mógł pan stwierdzić, gdzie się mylimy. A więc z naszej strony wygląda to tak. Znika żona właściciela dobrze prosperującej firmy, która połowę swojego życia spędziła siedząc w domu, gotując, piorąc, sprzątając i opiekując się dzieckiem, które niedawno wyjechało na studia. Nikt nie żąda absolutnie żadnego okupu. Mąż opowiada o związku idealnym, ale my dowiadujemy się jednak, że w ustach żony pojawiało się nawet słowo “rozwód”. Wiemy też, że mąż nazbyt często podróżuje w rzekomych sprawach służbowych i choć w pracy ma nienaganną opinię i podobno fenomenalnie radzi sobie ze wszystkim sam, to jednak w każdą podróż musi zabierać swoją sekretarkę. Tak jakby od jej obecności zależało zadowolenie kontrahentów. — wypowiadała te słowa z prędkością karabinu maszynowego, a z każdym z nich wbijała się coraz głębiej w oczy Gawrońskiego, chcąc wejść głęboko do jego duszy. — W domu nie ma żadnych odcisków palców z wyjątkiem pana i żony, wszystko jest wysprzątane tak jakby lada moment odwiedzić pana miała kontrola czystości. W korytarzu ślady krwi, nie wiadomo czyjej i skąd. Oczywiście wysprzątane, ale dookoła nich mnóstwo pana odcisków. Przede mną siedzi przystojny mężczyzna w średnim wieku, który jak zdążyłam zauważyć, ma bardzo mocne poczucie własnej wartości i potrafi oddziaływać tym na kobiety, postrzegając je chyba jako gorszy sort. Proszę nie zaprzeczać. — kontynuowała. — Nie wpadłby pan na moim miejscu przypadkiem na taki pomysł, że może ten mąż ma kochankę? A może to żona znalazła sobie kogoś, chcąc wyrwać się z życia, w jakim tkwiła od 20 lat, a wygodny mąż stwierdził, że nie może na to pozwolić? Może doszło do awantury i wydarzyło się coś więcej? — zapytała.
— To są jakieś brednie. Nie macie innego punktu zaczepienia, więc podejrzewacie mnie? Nonsens. — Gawroński skwitował całą wypowiedź policjantki w kilku słowach.
— Racja, może i nonsens. Przecież pan brzydzi się zdradami… — wyszeptała Piasecka.
— Dlaczego pani rozmawia ze mną w taki sposób? — Gawroński próbował uspokoić atmosferę, która wytworzyła się w pokoju przesłuchań.
— Bo czuję, że nie jest pan z nami szczery. Tylko o to mi chodzi. — odpowiedziała mu spokojnie. — Moja intuicja rzadko mnie zawodzi. A teraz na chwilę przeproszę pana i pozwolę sobie pójść po coś do picia do automatu. Strasznie zaschło mi w gardle od tego mówienia. — zakończyła. Wstając, położyła swoją dłoń na ramieniu Kamińskiego. Odwróciła się i wyszła zostawiając tych dwóch mężczyzn siedzących naprzeciwko siebie.
Na jej szczęście automat działał tym razem bez zarzutów. Wrzuciła monetę, a do plastikowego kubka wlała się aromatyczna kawa, do której dosypała niewielką ilość cukru. Upór Gawrońskiego przyprawił ją o zdecydowanie większy ból głowy niż ten, który pojawiał się czasami po wypiciu kilku kolorowych drinków.
— Jak Wam idzie? — zapytał Pawlak, który właśnie wracał do swojego pokoju, niosąc w ręku kilka kartek z jakimiś zapisami.
— Ciężko. Póki co jest nieugięty. Przyjęłam pewną strategię, ale nie wiem, czy uda mi się uzyskać to, czego oczekuję. Jak na razie tylko lanie wody. Zero konkretów. Tylko ja się zgadałam. — odpowiedziała.
— Ja w międzyczasie poczytałem sobie korespondencje z telefonu zaginionej. Mam właśnie tutaj wydrukowanych kilka ciekawszych wiadomości dla Ciebie. — wskazał wzrokiem na plik papierów, które trzymał w ręce.
— Co tam jest? — lekko ospały i zrezygnowany głos Piaseckiej nareszcie się pobudził.
— Trzy dni przed zaginięciem napisała do swojej siostry: “Wiem, że znowu mnie zdradza”, a dzień przed zaginięciem kolejna wiadomość: “Nie wiem, ile dam jeszcze radę to ciągnąć”.
— Teraz dopiero zaczyna robić się ciekawie. Marek, zrobimy tak. Ja wejdę teraz do tego pokoju, a po chwili wejdziesz Ty. Podejdziesz do stolika i powiesz, że przyniosłeś nowe dowody. Tylko włoż te wydruki rozmów w jakąś grubsza teczkę. — Piasecka dawała wskazówki swojemu koledze.
— W grubsza teczkę? Po co? — zapytał zdziwiony. — Wydrukowałem Tobie to, co wydaje się być najciekawsze.
— Wiem, ale chodzi o to, żeby wiadomości, które tam wniesiesz wyglądały poważnie i szczegółowo, a nie jak wymięta kartka papieru. To ma być coś, czym będziemy mogli pieprznąć na stół z całej siły i sprawić, że jego twarda skorupa zacznie pękać, a ja dostanę to, czego chcę. — wyjaśniła swoją prośbę.
Gdy wróciła do pokoju przesłuchań, wsłuchała się przez chwilę w przyjemną, głęboką ciszę, która wciąż tam była. Jak widać podkomisarz Kamiński nie prowadził rozmowy z Gawrońskim albo rozmowa nie kleiła się bez Piaseckiej na tyle, by mogli ją kontynuować. Usiadła na krześle i powolnym ruchem położyła na stole kubek z kawą.
— Czyli podtrzymuje pan wersję, że nie zdradzał pan żony, nie stosował przemocy i nie ma pan nic wspólnego z jej zaginięciem, tak? Podsumujmy nasze spotkanie i będzie pan wolny. — uśmiechnęła się, a po chwili przejechała palcem wskazującym po swoich ustach.
— Tak. — uciął krótko.
— A więc dobrze… — wypowiedź Piaseckiej przerwały otwierające się drzwi.
— Marieta, mamy nowe dowody w sprawie. Rzuć na to okiem. — powiedział podkomisarz Pawlak, który przez krótką chwilę najechał wzrokiem na każdą osobę siedząca w pokoju, by za moment z niemałym impetem położyć grubą teczkę z dokumentami tuż przed Piasecką.
— Dziękuję, Marku. — odpowiedziała, otwierając teczkę. Gawroński dopiero teraz doświadczył na sobie jak bolesna i niepokojąca potrafi być cisza, która już parokrotnie pojawiała się w tym pokoju w trakcie tej rozmowy. Być może wcześniejsze momenty ciszy nawet go cieszyły, bo dzięki nim policjantka choć przez krótką chwilę nie męczyła go pytaniami lub swoimi wywodami. Jednak ten rodzaj ciszy sprawiał, że Gawroński zaczął się gubić. Jego prawa stopa poruszała się w szybkim rytmie, a palce dłoni przejeżdżały po sobie raz po raz.
— Nie wiem jak pan, ale ja bardzo nie lubię tej części mojej pracy. Tak zwana papierologia, która bywa taka nudna… — Piasecka jeszcze bardziej próbowała badać wytrzymałość Gawrońskiego. Ten jednak nie odzywał się ani słowem. Dało się tylko słyszeć jego oddech, który stał się nieco głośniejszy i jakby szybszy.
— A jednak. — w głosie Piaseckiej znowu czuć było werwę. — Jednak żona podejrzewała pana o zdradę. Podzieliła się tymi obawami ze swoją siostrą tuż przed tym, jak zgłosił pan jej zaginięcie. Wiedział pan, że ona wie? — zapytała, patrząc mu znowu prosto w oczy.
Zdecydowanie nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Dotąd miał jeszcze jakby nadzieję na to, że to on jest górą. Teraz zaczynał się jednak czuć jak mały, zagubiony chłopczyk. Wzrok Piaseckiej wciąż wkręcał się niczym wiertła w oczy Gawrońskiego, a Kamiński najspokojniej w świecie bawił się długopisem, który wyciągnął wcześniej z ręki koleżanki.
— Dzięki dostępowi do telefonu pańskiej żony zdobyliśmy kilka ciekawych tropów, ale pana wydaje się być najciekawszy. — Piasecka kontynuowała, licząc na to, że lada moment Gawroński pęknie jak bańka mydlana. Tak też się stało.
— Dobra, stop. Tak, miałem kochankę, ale ona nic dla mnie nie znaczyła i nie znaczy. Kocham swoją żonę. — wypowiedział cicho słowa, na które od półtorej godziny czekała Piasecka, a następnie odchylił się na krześle w tył i spuścił wzrok na własne stopy skryte głęboko pod stołem.
— Jak ona się nazywa? — Kamiński czekał na rychłą odpowiedź.
— To Joanna. Moja sekretarka. Joanna Bójciak.
— Czyli jednak miałam rację z tym, że nie był pan z nami szczery. — podsumowała Piasecka.
— Tylko w kwestii zdrady. Absolutnie nie mam nic wspólnego ze zniknięciem Małgosi. Martwię się o nią. Nie macie pojęcia, co przeżywam. — twarz Gawrońskiego posmutniała, a jego oczy zaszły łzami. Piasecka nie potrafiła rozpoznać, czy jest to autentyczny, czy aktorski smutek. Jeśli był udawany to bez wątpienia perfekcyjnie wyćwiczony przez lata.
— Mówi pan, że Małgosi… A ja czuję, że Małgosia przez lata tańczyła do każdej piosenki, jaką pan jej włączył, a w pewnym momencie, gdy dowiedziała się o zdradzie powiedziała “koniec”. — Piasecka była mistrzynią takich wstawek.
— Nie, nic pani nie wie. Ja nigdy nie skrzywdziłbym swojej żony. — ton głosu mężczyzny stał się bardziej stanowczy i wyraźniejszy.
— A zdrada, którą się zresztą pan brzydzi, nie jest sama w sobie skrzywdzeniem własnej żony? — nie dawała za wygraną.
— Nie mam pojęcia co tu się odwala, ale ja, kurwa mać, nie mam nic wspólnego z tym, że moja żona zaginęła. Przecież to ja zgłosiłem to do Was! — wykrzyczał Gawroński.
— A więc w porządku. Na dzisiaj wystarczy. Nie będziemy już pana maglować. Przecież i tak potrafi pan świetnie kłamać.
— W dupie mam Wasze moralizatorskie dyrdymały. Ja wiem, co zrobiłem, a czego nie zrobiłem. — odparł tym słowa Piaseckiej, która w tym momencie wstała z krzesła, stanęła z boku stolika i skrzyżowała ręce na piersiach.
— Skończył już pan? — zapytał Kamiński, który znał strategie koleżanki.
— Pozostawię już to wszystko bez zbędnych słów. — usłyszał w odpowiedzi.
— Zatem póki co jest pan wolny. Dziękuję za rozmowę. — Piasecka uśmiechnęła się.
— Jak to póki co? Co to ma znaczyć? — czuć było w jego głosie nadal zdenerwowanie.
— Póki co oznacza, że w tym momencie. Jeśli okaże się, że jest pan naprawdę zatroskanym mężem, który czeka z niecierpliwością i autentycznym smutkiem na odnalezienie żony i nie skrzywdził jej w żaden sposób osobiście obiecuję, że pana przeproszę. Ale jeśli okaże się, że ma pan coś wspólnego z jej zaginięciem osobiście obiecuję, że znajdę wystarczające dowody, by postawić panu zarzuty. — wyjaśniła.
— Nie znajdziecie żadnych dowodów. Mam dość tej rozmowy. Chcę tylko, abyście odnaleźli Małgosię.
Przesłuchanie zakończyło się po niespełna dwóch godzinach. Kosztowało Piasecką wiele emocji. Była szczególnie wrażliwa na sprawy, w których po drodze wychodziły takie niuanse. Miała w sobie coś z feministek. Uważała, że kobieta ma takie same prawa jak mężczyzna. I była cholernie mocnym przeciwnikiem poglądów, że mężczyzna ma prawo zdradzać swoją żonę tylko dlatego, że jest facetem.
— Byłaś niesamowita przesłuchując Gawrońskiego! — podkomisarz Kamiński pochwalił szefową i obdarzył ją czarującym uśmiechem.
— Dziękuję. I dziękuję, że byłeś obok. Na ten moment nie możemy udowodnić, że Gawroński kłamie w sprawie zaginięcia żony, ale nie jest to równoznaczne z tym, że wierzymy mu, że mówi prawdę. Niestety lub stety mamy na razie taki świat, w którym nie można zamykać ludzi za kratki za zwykłe frajerstwo. Nawet jeśli chodzi o facetów zdradzających swoje żony. — dodała.
— Pamiętasz, że dzisiaj czeka Cię jeszcze rozmowa z Hubertem Szpakowskim? — przypomniał, zadając to pytanie.
— Nie zapomniałam nawet na minutę, ale muszę mieć teraz chwilę na zebranie myśli. — odpowiedziała.
Przerwa pomiędzy przesłuchaniami nie trwała długo. Piasecka zdążyła jedynie wsłuchać się w swoje dwie ulubione piosenki, gdy jeden z policjantów poinformował ją, że przywieziono już na komendę Huberta Szpakowskiego. Tak więc po kilkuminutowej pauzie pomiędzy przesłuchaniami weszła z powrotem do pokoju, w którym spędziła już tego dnia dłuższą chwilę. Jednak ten krótki moment ze słuchawkami w uszach był dla niej zbawienny. Muzyka była balsamem dla jej duszy, pomagała wyciszyć się wewnętrznie i nabrać dystansu. Zwykle po przesłuchaniach zaszywała się na kilka minut przy swoim biurku i przenosiła w świat dźwięków. Tak było łatwiej wyostrzyć wzrok i zobaczyć więcej w danej sprawie. Jakby muzyka stawała się tęsknotą za rozwiązaniem, za finiszem. Tym razem w pokoju przesłuchań czekał na nią podkomisarz Marek Pawlak. Piasecka miała wrażenie, że ma déjà vu — ten sam pokój, policjant siedzący na tym samym krześle, a naprzeciw niego mężczyzna, który nie był chętny do rozmowy, co było widać już na pierwszy rzut oka. Wiedziała, że znowu nie będzie łatwo.
— Dawno się nie widzieliśmy. Dzień dobry. — powiedziała, uśmiechając się do Huberta Szpakowskiego, którego miała już okazję parokrotnie przesłuchiwać w podobnym pokoju.
— Nie tęskniłem. — odpowiedział sucho, nie podnosząc wzroku na policjantkę. Piasecka nie przejęła się tym. Podała plastikowy kubek z wodą swojemu koledze, a drugi postawiła na stoliku tuż przed przesłuchiwanym.
— Proszę. Od nadmiernego mówienia może zaschnąć Ci w gardle. — czuć było udawaną troskę w głosie funkcjonariuszki, choć tak naprawdę w głębi serca lubiła Szpakowskiego.
— Dlaczego tu jestem? — zapytał. — Staram się przecież trzymać od Was jak najdalej.
— Mamy właśnie nadzieję, że Ty nam to powiesz. — odpowiedział mu Pawlak. Po czym podniósł kubek i wziął niewielki łyk wody.
— Jaki dzień dzisiaj mamy? — pytanie Piaseckiej uleciało w przestrzeń, tak jakby zadane było do samej siebie.
— 10 grudnia. — odpowiedział jej jednak kolega.
— Więc mówisz, że poukładałeś sobie życie, tak? Pracujesz w Pocztrixie i jesteś kurierem? — zaczęła rozmowę w taki sposób jakby poznawała nowego znajomego i próbowała dowiedzieć się o nim czegoś na początek. Szpaku jednak nie odpowiadał. Dopiero po dłuższej chwili milczenia rzucił krótkie:
— Tak.
— Jak Ci się pracuje w tej firmie? Dużo rozwożenia przesyłek? Upierdliwi klienci? — zagadywała, ale w odpowiedzi ponownie usłyszała najpierw długie milczenie, które przerwane zostało nagłym:
— Normalnie.
— Nie jesteś zbyt rozmowny. Szkoda, bo przecież znamy się nie od dziś… — podsumowała policjantka. — Ale na pewno nie tęsknisz za więzieniem, prawda? — dodała.
— Nie mam najmniejszego zamiaru odpowiadać na Wasze pytania. Nieważne z jakiego gatunku. — powiedział oschle, po czym podniósł się, przestawił krzesło o 90 stopni i usiadł bokiem do policjantów. Jego wzrok zaczął wpatrywać się w martwy punkt na ścianie, a oczy funkcjonariuszy patrzyły na prawy profil Szpakowskiego. — Nie rozmawiam z psami po tym, co mi zrobiliście. — w głosie mężczyzny czuć było autentyczny żal.
— My zrobiliśmy Tobie?! — zdziwił się Pawlak. — A czy to przypadkiem nie Ty pobiłeś człowieka do tego stopnia, że przez 3 tygodnie walczył o życie na OIOM-ie?
— Odsiedziałem swoje. Dajcie mi spokój! — Szpakowski podniósł głos, wpatrując się dalej w ścianę przed sobą.
— A handel narkotykami? Wprawdzie wywinąłeś się z tego, ale… A co jakbyśmy zrobili nalot na Twoje mieszkanie? Myślisz, że mielibyśmy przyjemność coś znaleźć czy jesteś czysty jak łza? — zapytała zaczepnie policjantka.
— Nic mi nie udowodniliście. Nie handlowałem nigdy żadnym świństwem. — spojrzał na ułamek sekundy na Piasecką.
— Dobra, nie spotkaliśmy się dzisiaj tutaj żeby rozmawiać o narkotykach. Chyba, że bardzo chcesz. — ucięła temat. — Mnie interesują przesyłki, które dostarczałeś na adres Lipińskiego 224. A jeszcze bardziej interesuje mnie kobieta, która tam mieszka, Małgorzata Gawrońska.
— Nie wiem nic na temat tej kobiety. Nie pamiętam wszystkich odbiorców. — wyjaśnił spokojnie Szpakowski mimo braku chęci kontynuacji rozmowy tak, jakby wierzył, że jedno zdanie wystarczy i będzie mógł spokojnie opuścić komisariat policji. Piasecka pokiwała twierdząco głową. Po chwili odparła:
— Przypomnij mi… Zanim poszedłeś do więzienia rozkręcałeś własną firmę. Odnosiłeś nawet jakieś swoje małe sukcesy. Miałeś wielu znajomych i z tego co pamiętam bardzo dobrą pamięć do twarzy. Czy to nie Ty wskazałeś nam Zbója i Cichego, mimo że tylko rzekomo kojarzyłeś ich z widzenia? — policjantka próbowała odświeżyć wszystkim pamięć, wracając do przeszłości. — Kiedy pękłeś na wcześniejszych przesłuchaniach i zacząłeś współpracować chwaliłeś się, że masz świetne podejście do ludzi i szybko zyskujesz wielbicielki. Pamiętasz?
W odpowiedzi usłyszała milczenie. Szpakowski ewidentnie nie chciał rozmawiać. Może nie chciał rozmawiać konkretnie z nią, obwiniając ją za czas spędzony za kratkami. To jednak nie zniechęcało Piaseckiej, która prostując się sztywno na krześle kontynuowała:
— Pracujesz teraz w Pocztrixie. Cieszę się, że zacząłeś układać sobie życie. Liczę jednak na współpracę z Twojej strony, bo jeśli znowu uda mi się coś Tobie udowodnić to uwierz, że nie dorobisz się tak prędko tych wszystkich samochodów, które zawsze chciałeś mieć. To miał być inny na każdy dzień tygodnia, tak? — zaczepiała go słowami i cierpliwie czekała na reakcję. Nastała cisza. Cisza, której policjantka nie chciała już przerywać. Odchyliła głowę do tyłu i czekała. Czasami cisza bywa źródłem tego, na co czekamy. Tak się stało. Podobnie jak Gawroński, Szpakowski w pewnym momencie pękł i zaczął mówić:
— Od kiedy wyszedłem z więzienia nie zrobiłem nic złego. Wiecie jak trudno znaleźć pracę będąc z wyrokiem? Więc stałem się normalnym człowiekiem. Chcę normalnie żyć. Mieć normalną pracę. Założyć normalną rodzinę. I wierzyć, że mi się to uda.
— Ja też w Ciebie wierzę. — podsumowała spokojnym głosem Piasecka. — Ale potrzebuję informacji o kobiecie spod Lipińskiego 224, a Ty możesz mi w tym pomóc. Być może byłeś ostatnią osobą, która widziała ją przed zaginięciem. — dodała.
— Zaginięciem? Małgosia zaginęła? — zapytał rozpędzony, a po chwili poprawił się: — Pani Małgorzata zaginęła? — w jego głosie czuć było prawdziwe zaskoczenie.
— Małgosia? Wnioskuję więc, że znacie się bliżej niż przypuszczaliśmy. — powiedziała.
— Nie muszę odpowiadać. — rzucił Szpakowski. Sprawiał wrażenie, że jeszcze głębiej wpatrywał się w ścianę od kiedy usłyszał o zaginięciu kobiety. Chyba naprawdę nie miał pojęcia o tym, co się wydarzyło.
— Pani Małgorzata Gawrońska była spokojną kobietą. Nie miała żadnych zatargów z sąsiadami. Nie miała przyjaciół, nie utrzymywała z ludźmi bliskich relacji. Jedynie z siostrą, ale ta mieszka na drugim końcu Polski. — zaczęła Piasecka. — Miała poukładane życie. Bogatego męża, piękny dom, córkę, która dostała się na jedną z najlepszych uczelni i możliwość spełnienia wszystkich zachcianek, jakie tylko pojawiły się w jej myślach. Nagle zniknęła, a Ty byłeś być może ostatnią osobą, z którą rozmawiała… — urwała w pół zdania czekając na reakcję mężczyzny. Nie odpowiedział. Policjantka kontynuowała więc wypowiedź: — Pan Gawroński poprosił nas o pomoc w odnalezieniu żony. Wiesz co musi przeżywać teraz, gdy siedzi sam w tym ich wspólnym domu i każde miejsce przypomina mu ją? — zadała pytanie retoryczne. Nie spodziewała się, że Szpaku odpowie właśnie na nie.
— On nic nie przeżywa! — wykrzyknął, odwracając głowę i patrząc Piaseckiej w oczy. Policjanci zaskoczyli się emocjonalną reakcją mężczyzny. Szybko jednak podnieśli się z lekkiego zdezorientowania.
— Dlaczego tak uważasz? Co wiesz o Małgorzacie Gawrońskiej? — zapytał Pawlak, sprawiając wrażenie niesamowicie spokojnego. Znowu nastała cisza. Cisza, w której widać było w tym momencie więcej niż w słowach. Po policzku Szpakowskiego spłynęły łzy. Wydawały się być bardziej szczerymi łzami niż troska męża zaginionej. Nikt nie spodziewał się, że to przesłuchanie nabierze takiego obrotu.
— Zakochałem się w Gosi. — wyszeptał Szpakowski prawie niesłyszalnym głosem. — Wiem, co teraz myślicie. Że gdzie ja do kogoś takiego jak ona. Ja z wyrokiem, ona czysta niczym perła. Ja bez niczego, ona ze wszystkim. Starsza ode mnie, zamężna. Ale zakochałem się i nic na to nie poradzę… — jego głos stał się nieco głośniejszy, ale poczucie wstydu zawładnęło nim chyba na tyle mocno, że nadal ciężko było rozróżniać słowa.
— Ona o tym wiedziała? — Piasecka zadała pytanie delikatnym i cichym głosem.
— Tak. — odpowiedział Szpakowski. Po czym wstał, wrócił krzesłem do poprzedniej pozycji, usiadł na nim przodem do policjantów i popatrzył na ich twarze. — Pewnie to dla Was niedorzeczne… — mówiąc to sprawiał wrażenie jakby bał się spojrzeć im w oczy.
— Nie zamykamy nikogo za to, że się zakochał. Miłość nie jest zapisana w kodeksie karnym. — podsumowała funkcjonariuszka.
— To wszystko zaczęło się drugiego dnia mojej pracy. Zawiozłem przesyłkę na Lipińskiego 224. Wtedy zobaczyłem ją pierwszy raz. Nie wiem co we mnie wstąpiło, ale nie mogłem przestać o niej myśleć. Na szczęście prawie codziennie lub co drugi dzień zamawiała coś przez Internet, więc często miałem możliwość dostarczania jej paczek. — mówiąc te słowa patrzył na Piasecką. Jej twarz była pogodna. Malowało się na niej zrozumienie. — Zaczęliśmy rozmawiać. Raz, drugi, trzeci. O wszystkim. Poznawać siebie. Czekałem na te przesyłki jak na najważniejszy punkt dnia. Pomyślałem sobie, że to idealna kobieta dla mnie: dojrzała, mądra i piękna. Doskonała. Debil ze mnie, co nie? — zapytał funkcjonariuszy.
— Miłość czasami przychodzi znienacka. Z jednej strony bywa niesamowicie mocna, z drugiej strony tak bardzo skromna. Czasami nas pochłania. Sprawia, że wbrew wszystkiemu zaczynamy myśleć o tej osobie zaraz po przebudzeniu i nie możemy skończyć nawet, gdy oczy uciekają już w marzenia senne. Czasami pojawia się tam, gdzie jej być nie powinno. Gdzie, z pozoru więcej jest różnic niż podobieństw, ale podobno w miłości jest tak, że najważniejsze jest to, co łączy ludzi, a nie to, co ich dzieli… — Piaseckiej włączyło się filozofowanie. Od czasu do czasu lubiła prowadzić głębsze monologi, które najczęściej mocno zostawały w człowieku.
— Mnie i Małgosię dzieliło wszystko. Ale połączyło zrozumienie. — powiedział Szpaku. — Wiedziała o mojej przeszłości i o tym, że stanąłem na nogach, że próbuję normalnie żyć. Ja wiedziałem o tym, że jest nieszczęśliwa, a jej dotychczasowe życie nie różniło się niczym od pobytu w więzieniu. Obydwoje doświadczyliśmy w życiu rozpaczliwej samotności i chyba to nas najbardziej zbliżyło.
— Więc musisz nam pomóc. Spróbuj przypomnieć sobie cokolwiek, co może mieć znaczenie w sprawie jej zniknięcia. — Pawlak wypowiedział te słowa proszącym tonem.
— Nie ufam jej mężowi. Wiem, że w zestawieniu ja kontra on, to ja wychodzę zdecydowanie gorzej, ale ja mu po prostu nie ufam. — Szpaku podsumował tym zdaniem dokładnie to samo, co odczuwali policjanci.
— Co jeszcze? — Piasecka prosiła o więcej.
— Zdradzał ją. Jeszcze zanim poznała mnie myślała o rozwodzie. Wynajęła nawet detektywa żeby zdobyć dowód na jego niewierność. — kontynuował.
— Detektywa? Wiesz może jak on się nazywa? — oczy policjantki wypełniły się nową iskierką nadziei.
— Chyba ten Nowaczek. Ma siedzibę na rynku. — odparł. — Wiecie, jakby przy rozwodzie orzeczono winę Gawrońskiego, Gosia miałaby zabezpieczenie finansowe. W innym wypadku pewnie chciałby zostawić ją z niczym. — podsumował Szpaku.
— No dobrze. Mąż mężem. Ale… Skoro byłeś zakochany w Gawrońskiej to ładnie tak palić przy swojej ukochanej? — Piasecka podpuszczała mężczyznę. — Znaleźliśmy niedopałek papierosa z Twoimi śladami biologicznymi.
— Pamiętam dokładnie tamten dzień. Nigdy nie paliłem przy Małgosi, ale tamtego dnia byłem zdenerwowany. Gosia sama zgodziła się żebym zapalił. — wyjaśnił.
— Czym byłeś aż tak zdenerwowany? — dopytał Pawlak.
— Od poprzedniego wieczoru ciągle dostawałem jakieś głuche telefony z zastrzeżonego numeru. Wtedy, przed domem Małgosi znowu ktoś zadzwonił. Byłem wkurzony i miałem tego dość. Wiecie jak ciężko odciąć się od przeszłości i zacząć nowe życie? — zadał pytanie funkcjonariuszom.
— Myślisz, że to sprawka dawnych kolegów? — policjant kontynuował.
— Tak myślałem, ale… Teraz, gdy stało się to, co się stało, sam nie wiem. — zamyślił się. — Odnajdziecie ją, prawda? — zapytał z nadzieją.
— Cały czas staramy się to zrobić. Właśnie dlatego jesteś tutaj teraz razem z nami. Badamy każdy trop. — wyjaśniła Piasecka.
— Porozmawiajcie z jej siostrą. Ona będzie wiedziała najwięcej o małżeństwie Gawrońskich. — Szpaku próbował doradzać funkcjonariuszom.
— Pozwolisz, że obejdzie się bez Twoich porad. Jestem już dużą dziewczynką i wiem, co powinnam robić. — Piasecka uśmiechnęła się szeroko, puszczając do mężczyzny oczko. — Powiedz mi jeszcze jedno. Czy gdybyśmy teraz rozmawiali z Małgorzatą Gawrońską potwierdziłaby Twoja wersję?
— Tak. — odpowiedział Szpakowski po chwili namysłu. — Nie wierzycie mi, prawda? Nie wierzycie, że się zmieniłem i że chcę normalnego życia.
— Na początku naszego dzisiejszego spotkania byłeś dokładnie takim samym człowiekiem jak wtedy… — powiedziała cicho Piasecka.
— Bo to miejsce tak na mnie podziałało. I Wy. Przypomniało mi się wszystko, a czasami pamięć otwiera różne rany. Przez chwilę poczułem ten sam strach, który czułem wtedy. I zarówno wtedy, jak i teraz musiałem udawać twardziela. — odparł.
— Jeśli nie masz nic na sumieniu, nie musisz niczego udawać.
— Znajdźcie ją, proszę. — Szpakowski popatrzył policjantce w oczy błagalnym spojrzeniem.
— Dziękujemy Ci za rozmowę. Miejmy nadzieję, że wszystko skończy się dobrze. — Pawlak podsumował to blisko dwugodzinne spotkanie w tych dwóch zdaniach.
Piasecka nie wiedziała, czy wierzyć Szpakowi. Miała mały mętlik w głowie. Z jednej strony rzeczywiście wydawało jej się to wszystko niedorzeczne, ale z drugiej strony wiedziała doskonale, że Gawrońska miała prawo czuć się bardzo samotną kobietą. A kurier był. Bywał. Bywał u niej codziennie lub co drugi dzień. Był praktycznie jedyną osobą, z którą rozmawiała. Która odwiedzała ją w domu. Może rzeczywiście zdołała otworzyć się przed nim, a później emocje same wzięły górę. Wiedziała, że czasami czuje się coś nawet pomimo tego, że tysiące razy człowiek powtarza sobie w duchu, że tego czuć nie powinien, że to nie powinno się wydarzyć. Tak jak z Kamińskim. Z jednej strony wiedziała, że nie powinno się łączyć życia zawodowego z życiem prywatnym, a z drugiej strony jej prywatne uczucia budziły się w pracy za każdym razem, gdy tylko powiedziała w myślach jego nazwisko.
Usiadła za swoim biurkiem. Spojrzała na tablicę korkową i pomyślała, że to dobry moment, by przeanalizować poszlaki. Odczytała po kolei napisy: kartka z napisem, otwarte drzwi, brak śladów włamania, dobra opinia w pracy, podróż służbowa, odciski Gawrońskiego, DNA Szpaka, krew w korytarzu, niebieski Nissan, monitoring sąsiadów, rozwód i kochanka. Wzięła w rękę długopis i wykreśliła znaki zapytania, jakie wcześniej napisała przy dwóch ostatnich słowach. Na kolejnej karteczce dopisała: Gawrońska+Szpaku. Z zamyślenia wyrwał ją głos sztabowego Mirka Białasa, obok którego stał podkomisarz Adam Sieniawski:
— Marieta, zrobiliśmy analizę kartki, którą Gawroński znalazł w korytarzu. To papier z mocną gramaturą: 80 gram na metr kwadratowy. Białość CIE 169. Typowy papier przeznaczony do działań biurowych, ale co ciekawe, tylko w jednym sklepie papierniczym w mieście sprzedają dokładnie ten rodzaj papieru. Wiesz, to taki papier przyjazny dla środowiska, więc wszystko idzie z postępem do przodu…
Nie chciała słuchać dalszej części wypowiedzi kolegi. Chciała jedynie dowiedzieć się, gdzie sprzedawano ten rodzaj papieru. Gdy zadała to pytanie Sieniawski od razu odpowiedział:
— W “Ted-Biur” na Daszyńskiego.
— Będę musiała tam podjechać. Może uda się dowiedzieć, kto w ostatnim czasie zaopatrywał się w tym sklepie w ryzę takiego właśnie papieru — odpowiedziała Piasecka.
— A widzisz. Wyczytałem to w Twoim myślach i gdy przesłuchiwałaś, wysłałem tam Kamińskiego. Myślę, że lada moment powinien wrócić. Być może udało mu się coś dowiedzieć. — słowa Białasa brzmiały w taki sposób, jakby dokonał nieprawdopodobnie wielkiego odkrycia, przełamującego ważną sprawę.
— Dziękuję. Jesteś kochany! — odparła Piasecka.
Po rozmowie z kolegami policjantka znowu popadła w zamyślenie pomimo tego, że chciała wykorzystać moment, by skupić się na papierologii. Zamyślenie o tym, jak bardzo samotny może być człowiek, który z pozoru ma wszystko. Dom, męża, dziecko, wygodę, dostatek. Samotność bywa przewrotna. Czasami pozwala człowiekowi na nowo się odkryć, a czasami wręcz przeciwnie, sprawia, że całkowicie się gubimy. Wiedziała jednak, że niezależnie od wszystkiego nikt nie powinien tkwić w samotności i każdy zasługuje na kogoś bliskiego przy boku. Zaczęła zastanawiać się również nad instytucją małżeństwa. Miała wątpliwości.
“Skoro ludzie po ponad 20 latach małżeństwa są dla siebie obcymi ludźmi, żyją z pozoru ze sobą, ale jakby całkowicie obok siebie, to jaki sens ma taka udawana relacja? Dlaczego nie zrobią przysługi sami sobie i nie oddadzą sobie wzajemnie wolności?” — zastanawiała się w duchu. — “Może chodziło o przyzwyczajenie. A może o zwykłą, głupią świadomość, że mimo wszystko ktoś tam jest, kogoś mam. To nic, że to całkowicie obcy człowiek, który wiele lat temu przestał ze mną rozmawiać, patrzeć na mnie i słuchać moich potrzeb. Ważne, że jest. Bez sensu z taką miłością!” — warknęła w myślach.
Po krótkiej chwili pogrążyła się jednak w papierologii, której tak bardzo nie lubiła. Kreśliła niebieskim długopisem słowo po słowie, niektóre aspekty odnotowywała na laptopie i prosiła w myślach drukarkę o niezawodną pracę. Nagle usłyszała głos Kamińskiego:
— Marietka, w ciągu ostatnich dwóch tygodni w sklepie “Ted-Biur” sprzedano tylko dwie ryzy papieru takiego samego jak ten w korytarzu Gawrońskich. — zagadał do swojej szefowej.
— Wiadomo, kto je kupił? — zapytała.
— Jedną ryzę kupił jakiś młody mężczyzna. Elegancki blondyn. Tyle zapamiętała sprzedawczyni. Nie udało mi się jeszcze ustalić kto to. Ale ciekawe jest to, kto kupił drugą ryzę. Nie zgadniesz… — urwał, zachęcając koleżankę do wysiłku.
— Nie wprowadzaj napięcia, tylko powiedz, proszę.
— Mężczyzna o imieniu Wacław Drątwa kupił ryzę tego papieru i parę innych biurowych dyrdymałków. Wystawiono na niego fakturę. A najlepsze jest to, że ten facet pracuje w firmie Gawrońskiego. — podsumował dumny ze swoich odkryć.
— Nie mówisz poważnie? — zapytała zaskoczona, choć znała odpowiedź. — Czuję, że ta sprawa nie skończy się tak szybko.
— Owszem, ale pragnę przypomnieć pani naczelnik, że jutro mamy wolny dzień. Proponuję więc poświęcić go na całkowity relaks, zapomnienie o pracy i skupienie się wyłącznie na sobie. Jeśli szefowa się zgodzi to miałbym również małą propozycję. — Kamiński z nadzieją w oczach czekał na reakcję Piaseckiej.
— Czasami boję się Twoich propozycji, ale dawaj. Wezmę wszystko na klatę! — zażartowała.
— Co powiedziałabyś na to, żebyśmy jutro wybrali się do kina? — zapytał z nadzieją w oczach, bojąc się równocześnie, że Piasecka za chwilę zrówna go z ziemią za nadwyrężanie stosunków zawodowych, bo przecież teraz nie była już jego koleżanką, siedzącą przy biurku obok.
— Dobrze, ale pod jednym warunkiem. Planuję rano pójść pobiegać. Taka nieduża trasa. Jakieś 10 kilometrów. Będzie kino, jeśli podejmiesz wyzwanie i zgodzisz się na wspólny trening. — uśmiechnęła się zachęcająco.
— Nie wiem, czy mam z Tobą jakiekolwiek szanse w bieganiu, ale podejmuję tę walkę z nadzieją, że nie umrę z wycieńczenia organizmu i zmęczenia po treningu z Tobą. — uniósł swoje brwi w zabawny sposób do góry.
— A więc jesteśmy umówieni. — zakończyła rozmowę, a w jej głowie zaczęło wirować tysiące myśli. Nie wiedziała, czy dobrze zrobiła, czy tak wypada, czy powinna. Wiedziała jednak, że w głębi własnego serca chciała tego jak mało czego w tamtym momencie. — A i jeszcze jedno. Poproś chłopaków, aby dali Gawrońskiemu ogon. Musimy wiedzieć co robi, z kim się spotyka. Po dzisiejszym dniu coraz mniej mu ufam.
Obserwacja Gawrońskiego miała być pewnego rodzaju doświadczeniem — wyeliminowaniem lub potwierdzeniem jakiegokolwiek związku mężczyzny z zaginięciem żony. Dopóki zgromadzone w toku postępowania dowody nie wyeliminują tego, co jest całkowicie niemożliwe, dopóty pozostaje to wciąż w jakimś stopniu prawdopodobne. Piasecka musiała mieć pewność, że stąpa prawidłową drogą.
Na przestrzeni ostatnich lat wiele razy wracała pamięcią do momentu, w którym ujrzała Kamińskiego po raz pierwszy. Cofała się do początków swojej służby w tutejszej komendzie i pielęgnując każde z ukrytych w sercu wspomnień, odtwarzała obrazy i emocje, jakie czuła wówczas, gdy oczy policjantki po raz pierwszy zetknęły się z oczami funkcjonariusza. Również wtedy, gdy zgodziła się na wspólne wyjście do kina, wróciła wspomnieniami do tamtych chwil sprzed ładnych kilku lat.
— Przedstawiam Wam Marietę Piasecką. Będzie od dzisiaj naszym wsparciem. — powiedział Malinowski, wskazując na młodą, sprawiającą wrażenie energicznej, policjantkę z zaczepnym uśmiechem.
W pomieszczeniu było wówczas kilkoro policjantów. Sami mężczyźni. Mężczyźni oczekujący świeżego duchem, wysportowanego, mężnego policjanta, który zasiliłby szeregi ich wydziału, budząc respekt i szacunek. Zamiast tego otrzymali drobną, brązowooką kobietę, która wyglądem pasowałaby raczej do sprzedaży bukietów w kwiaciarni aniżeli do łapania przestępców. Speszyła się nieco. Nie oczekiwała przywitania z owacjami, ale cisza, jaka wówczas zapanowała dookoła sprawiła, że przez krótką chwilę nie wiedziała co ze sobą zrobić. Malinowski, wyczuwając niekomfortowość sytuacji, zbliżył się do niej i poklepał po ramieniu. Być może liczył na to, że gest, jakim zwykle mężczyźni obdarowują kolegów sprawi, że mundurowi spojrzą na Piasecką jak na policjantkę równą im.
— Witamy w naszych skromnych progach. — odezwał się wreszcie cichy, ale melodyjny męski głos. — Mam nadzieję, że będzie Ci się dobrze z nami współpracowało. — przed Piasecką wyrósł znienacka policjant z włosami zaczesanymi na bok. — Borys Kamiński. Gdybyś czegoś potrzebowała, służę pomocą. — podał jej rękę. Wyciągnęła przed siebie dłoń i po raz pierwszy poczuła wówczas ciepło jego skóry. Miał delikatne dłonie i dotyk, który przyprawił ją o niespodziewane dreszcze. Nie dała jednak tego po sobie poznać.
— Dziękuję. Będę pamiętać, gdzie uderzyć w razie czego. — próbowała zażartować, chcąc odwrócić swoją własną uwagę od tego, co właśnie zadziało się w jej myślach.
Minęło kilka dni. Kamiński pod byle pretekstem przychodził do pokoju, w którym stało biurko Piaseckiej. Dopytywał o drobiazgi, brnął w rozmowy o prowadzonych sprawach, próbował przemycać prywatne pytania. Któregoś razu, około miesiąca po poznaniu, natrafił na moment, w którym była w pokoju zupełnie sama. Chwycił fotel, stojący przy biurku nieobecnego policjanta, przesunął go tak, by stanął naprzeciwko śledczej i usiadł na nim bez słowa. Podniosła głowę znad akt i spojrzała na niego, a on nie mówił zupełnie nic. Milczał, wpatrując się w nią. Przyglądając każdemu, nawet najdrobniejszemu szczególikowi. Kąciki ust policjanta powędrowały delikatnie ku górze, w oczach dostrzegła skrywającą się za udawaną powagą, radość.
— Mogę Ci w czymś pomóc? — zapytała nieco zdezorientowana zaistniałą sytuacją.
— Tak, pozwól mi Cię bliżej poznać. — odpowiedział wprost. Chciał sprawić wrażenie pewnego siebie, jednak w wypowiadanych słowach dało się wyczuć drżący ze stresu głos.
— Słucham? — udała zaskoczoną, ale po chwili dodała bardziej formalnym tonem: — Poznajemy się każdego dnia, pracując razem, nie uważasz?
— Nie to mam na myśli. Chciałbym byśmy mogli poznać się również prywatnie. — spojrzał Piaseckiej głęboko w oczy.
Nie była gotowa na taki obrót sytuacji. Nie była gotowa na wejście w nową znajomość. Od rozwodu minęło zaledwie kilka miesięcy. Były już mąż wciąż nie dawał o sobie zapomnieć i nieustannie przypominał, że to on powinien być jedynym mężczyzną w jej życiu. Nie zdążyła posklejać swojego serca i zabliźnić głębokich ran, które to serce skrywało. Pomimo tego, że od samego początku reagowała na Kamińskiego w sposób, o jaki nigdy by się nie podejrzewała, nie pozwalała samej sobie na zaangażowanie w tę znajomość i zrobienie jakiegokolwiek kroku naprzód. Odrzucała na bok chemię, jaka była między nimi od pierwszego wejrzenia. Wmawiała sobie, że jest zupełnie inaczej niż w rzeczywistości było i że to wszystko tylko jej się wydaje. Tysiące razy zdążyła już powtórzyć sobie w myślach, że: “Nigdy więcej żadnego związku”, a mimo to łapała się na tym, że pojawiał się w nich uparcie. Tak jakby chciał zrobić jej na przekór.
— Borys, szanuję Cię bardzo, ale jako kolegę. Chciałabym, aby tak zostało. Nie psujmy naszych stosunków. — odpowiedziała chłodno, nie spoglądając mu tym razem w oczy.
— W porządku. Szanuję Twoje zdanie. Mimo wszystko pamiętaj, że zawsze jestem do Twojej dyspozycji i gdybyś czegoś potrzebowała, czegokolwiek, to wiesz, gdzie mnie szukać. — podniósł się z fotela i skierował w stronę drzwi. Popatrzyła na jego oddalającą się sylwetkę, przeklinając w myślach swoje małżeństwo, które sprawiło, że nie potrafiła zaufać żadnemu mężczyźnie. Nawet takiemu, który niczym nie zawinił i w żaden sposób jej nie zranił.
Kolejne miesiące upływały bez żadnych ponadprzeciętnych wydarzeń w znajomości tej dwójki. Kontakty ograniczały się do czysto zawodowych: współpraca przy prowadzonych śledztwach, wzajemna pomoc w terenie, wymiana spostrzeżeń, dzielenie się własnymi obserwacjami i wnioskami, zakup kawy lub herbaty czy przyniesienie drożdżówki. Jednak pomimo tego, że ani Piasecka, ani Kamiński nie wychylali się z zawodowych relacji, pomiędzy tą dwójką czuć było w powietrzu unoszące się iskry, które próbowali gasić. Bezskutecznie.
Nieświadomie zaczęła się go uczyć. Wiedziała już jaką herbatę lubi najbardziej, w jaki sposób zapina guziki od marynarki, jak sznuruje buty, jak układa dłoń, chcąc poprawić włosy. Gdy podpisywał się na aktach, czekała z niecierpliwością na tą charakterystyczną, proporcjonalnie zdecydowanie zbyt dużą kropkę nad “i”, czuła się jakby pusta, gdy nie miał służby wtedy, gdy ona, a ulubiona drożdżówka, którą kupowała nie smakowała tak samo jak ta, którą przynosił jej on. Wypierała jednak wszelkie emocje, nie pozwalając swojemu sercu na ponownie zakochanie. Miłość przecież wiązała się z bólem. Bólem, którego przez lata małżeństwa miała aż w nadmiarze.
Chodziła do psychologa, chcąc poukładać samą siebie. To właśnie jedna z odbytych w gabinecie psychologicznych rozmów sprawiła, że coś zmieniło się w Piaseckiej. Zaczęła inaczej patrzeć na Kamińskiego. Być może przeskoczyła swoje własne lęki i obawy, dostrzegając w nim wartościowego człowieka. Być może słowa psycholożki, które wypowiedziała z ogromną delikatnością, wpłynęły na jej sposób postrzegania tego, co czuła. Co zaczynała czuć. A być może dojrzała lub przynajmniej tak jej się wydawało, do tego, by dać sobie szansę na zaznanie odrobiny szczęścia. W każdym razie dała sobie szansę. Pozwoliła Kamińskiego schodzić w rozmowach na coraz prywatniejsze tematy. Robił to z wyczuciem, nie naciskając, nie wchodząc z butami w jej życie. Ze wszystkich sił starał się wyczuć, czego w danym momencie potrzebuje, jaki temat rozmowy czy zadane pytanie jest akceptowalne, czy zaczyna jednak stąpać po cienkim lodzie. Od słowa do słowa, zaczynali się przed sobą otwierać.
Zgodziła się na randkę. Kolacja w restauracji za rogiem. Przez połowę popołudnia zastanawiała się, która sukienka będzie odpowiednia. Dawno nie wskakiwała w swoja małą czarną, w której wyraźnie widoczne były jej uda. Dawno nie nakładała na usta czerwonej szminki. Dawno nie zależało jej na tym, by się komuś tak po prostu podobać. Od miesięcy ukrywała swoją kobiecość tak, by przypadkiem nie skupiać na sobie niczyjej uwagi. By nie dawać pretekstu do rozmów, prób podrywu czy składania propozycji. Tamtego wieczoru jednak zaczęło jej zależeć.
Punktualnie o godzinie 18 zjawiła się w umówionym miejscu. Kamiński czekał już na nią. W jego oczach kryła się cicha nadzieja. Weszli do restauracji. Była tam po raz pierwszy po remoncie. Miejsce wydało się być tajemnicze, pełne elegancji i uroku. Gdy usiadła naprzeciw niego poczuła się jakby całe zło ostatnich lat przez jakie przeszła, nie istniało. Zatraciła się w chwili, wsłuchując w opowieści, które snuł uśmiechając się od ucha do ucha.
Pewne było to, że gdyby ta chwila potrwała dłużej Piasecka byłaby gotowa, by zaangażować się w relację z kolegą z pracy. Błogi spokój tamtego pamiętnego wieczoru przerwany został jednak przez jej byłego męża, który z napadem agresji i niewytłumaczonej zazdrości wpadł do lokalu, wykrzykując już od progu przeróżne przekleństwa. Musiał ją obserwować i śledzić. Nie pierwszy raz od czasu rozwodu stawał na jej drodze. Nie pierwszy raz wciąż próbował ingerować w życie byłej już żony. Zdezorientowany personel nie zdążył zareagować, gdy rozwścieczony mężczyzna pewnym krokiem podszedł do stolika, przy którym siedziała Piasecka i Kamiński, uderzył dwiema rozprostowanymi dłońmi w blat, tuż obok talerzy i wykrzyknął, patrząc na przerażoną kobietę:
— Czy ja nie mówiłem już Tobie, że nie pozwolę, żebyś spotykała się z innym?! — twarz mężczyzny przepełniała agresja. — Szmato! — dodał na końcu, ale nie zdążył dopowiedzieć nic więcej. Kamiński podniósł się gwałtownie z krzesła, chwycił go za ubranie i stając w obronie Piaseckiej, wyprowadził na zewnątrz.
Przez ogromne okno patrzyła jak przez dłuższy czas mężczyźni szarpią się i przepychają. Dało się dostrzec, że policjant próbuje załagodzić sytuację, nie chcąc wdawać się w bójkę, jednak rozwścieczony były mąż Piaseckiej nie dawał za wygraną. Przed oczami zdenerwowanej śledczej, siedzącej samotnie przy stoliku rozgrywało się nieme kino. Nie słyszała, co wykrzykiwali na zewnątrz. Jedyną myślą jaka przychodziła jej do głowy było stwierdzenie, że to ona jest przyczyną tego zamieszania.
— Wszystko w porządku? — usłyszała ciche pytanie zadane przez kelnerkę.
— Tak, w porządku. — odpowiedziała, ucinając temat. — Wiem jednak, że dzisiaj nie powinno mnie tutaj być. — dodała zdecydowanie ciszej. Było jej głupio przed Kamińskim. Nigdy wcześniej nie opowiadała mu o swoim małżeństwie, nie miał świadomości przez co przechodziła przez lata i nie wiedział, z jakim mężczyzną była związana. Czuła się niezręcznie i winna temu, że ich pierwsza randka zakończyła się w taki sposób. Ba, ona nawet się nie zakończyła. Została po prostu przerwana.
Gdy po dłuższej chwili zobaczyła, że były mąż oddala się spod restauracji, a Kamiński poprawia swoje włosy przed wejściem do lokalu, czuła w sobie ogromny lęk, który podpowiadał jej, że do drugiej randki nie może już dopuścić. Nie chciała go ranić ani narażać na kolejne sytuacje związane z jej przeszłością. Nie zasługiwał na to. Z drugiej strony nie wierzyła, że mógłby tego naprawdę chcieć. Sama skreśliła się w jego oczach. Sama dokonała oceny tej sytuacji i chcąc — w swoim zamyśle — chronić policjanta, sama podjęła decyzję, iż ich znajomość wraca stricte na zawodowe tory. Porozmawiali na spokojnie. Wyjaśniła mu swój punkt widzenia. Z trudem powstrzymywała łzy, widząc rozczarowanie i bezradność w oczach Kamińskiego. Wszystko o czym marzyła to to, by jak najszybciej znaleźć się w domu i zapomnieć o tym, co zaszło.
Nigdy więcej nie wracali do sytuacji, jaka miała miejsce w restauracji. Na jakiś czas policjant wycofał się nieco ze znajomości z Piasecką, ale po pewnym czasie stawiał w tej zawodowej relacji kolejne małe kroki. Pracowali razem, mieli się na co dzień, łączyło ich mnóstwo obowiązków. Nie mógł jej ignorować. Nie potrafił też przestać czuć do niej czegoś więcej. Nigdy, przez kolejne miesiące ani lata, nie spojrzał na nią jak na zwykłą koleżankę z wydziału. Ona zresztą również nie patrzyła na niego tak jak na innych funkcjonariuszy. Zawsze, w jej oczach, był ponad nimi. Zawsze czuła ukłucie w sercu, gdy padało jego nazwisko lub przydzielano ich do wspólnej pracy. Łapała się na myśleniu o nim, a czasami nawet snuciu wizji na przyszłość. Wizji, które nigdy nie miały się spełnić.
Lata, które minęły od momentu poznania Borysa do chwili, w której zgodziła się na propozycję wspólnego wyjścia do kina były dla Piaseckiej niesamowicie trudne. Dla niego również. Był to okres skrywania własnych emocji i uczuć. Udawania, że serce nie przyśpiesza, że ten głos, spojrzenie, przypadkowy dotyk wcale nie działa tak, jak w istocie działał. Czasami zastanawiała się nad tym, dlaczego nie można jedną myślą czy działaniem zabić tego, co rodziło się w sercu. Rozważała, dlaczego nikt nie wynalazł lekarstwa na zakochanie, innym razem chciała wybijać klinem wszystko, co czuła w jego stronę. Bywały momenty, w których czuła skurcz w żołądku na sam dźwięk jego imienia czy zapach perfum, który unosił się w powietrzu jeszcze długo po tym, jak stał przez chwilę obok niej. Bała się, a jednocześnie przez lata go pragnęła. Był jej najskuteczniejszym lekarstwem, pocieszycielem i oparciem. Ona była tym samym dla niego. Przez lata, mimo wielkich oporów i tysiąckrotnego mówienia sobie w duchu: “Stop. To nie może iść dalej!”, ich dusze zbliżały się do siebie, pragnąc się wzajemnie. Skrycie, w ciszy, bez wypowiadania na głos ani jednej litery naznaczającej ich uczucia. Widziała w jego oczach gwiazdy i niesamowicie mocno marzyła o tym, by ich blask świecił właśnie dla jej prywatnego nieba.
“A może właśnie teraz dostaliśmy od losu drugą szansę?” — pomyślała, uśmiechając się nieśmiało. W głębi serca była przeogromnie szczęśliwa i dziękowała w duchu wszystkim i wszystkiemu za to, że Kamiński odważył się zapytać o kino. Była ciekawa, jaki obrót spraw przybierze ten ich wspólny dzień i nie mogła się doczekać spotkania z mężczyzną, choć swój entuzjazm i podekscytowanie zachowywała wyłącznie dla siebie.
Rozdział IV. Tak, jestem Twoja
“W pierścionku jest dusza, która się oddaje, a w zamian bierze drugą duszę… I w taką złotą obietnicę wszczepia się wszystko, co w człowieku mówi: chcę, kocham i przyrzekam!”
(Henryk Sienkiewicz, “Rodzina Połanieckich”)
Oświadczył się mi dokładnie w pierwszą rocznicę pamiętnego wyjścia do kina z Werką i Karolem. Wybrał tę datę, powtarzając, że to właśnie tamtego dnia odnalazł w moich oczach prawdziwego siebie i zakochał się na zabój. Domyślałam się, że planuje to zrobić, ale nie chciałam psuć niespodzianki, więc przez dłuższy czas udawałam głupa. Żyłam jak w raju, fruwając ponad problemami codzienności. Miałam obok jego. Wydawało mi się więc, że nie potrzebuję do szczęścia niczego i nikogo więcej. Wracałam pamięcią do przeżytego z Wojtkiem minionego roku. Najpiękniejszego roku mojego życia. Miałam wrażenie, że z dnia na dzień dojrzewaliśmy do naszej relacji. Nasza miłość dojrzewała, przeradzając się w coś trwałego, niezniszczalnego. Tak myślałam. Czasami tylko podczas rozmów z mamą nasuwały się pytania, może nawet rodziły jakieś niewielkie wątpliwości, których nie brakuje, gdy ma się te dwadzieścia lat i staje przed ważną decyzją powiedzenia „tak” lub odrzucenia oświadczyn. Błyskawicznie jednak odsuwałam je zawsze na bok, bo bywało przecież pięknie i tych chwil chwytałam się nierozerwalnie.
Kiedy byliśmy obok siebie, nie brakowało nam spontaniczności. Pewnego razu, bez większego zastanowienia wsiedliśmy w pociąg i ruszyliśmy nad morze. Wyprawa przez całą Polskę sprawiła, że przegadaliśmy wiele godzin. Miałam wrażenie, że obnażam przed nim swoje serce, a on słuchając tego, co leży mi na duszy, trzymał moją rękę i gładził od czasu do czasu dłonią moje czoło. Zatopiliśmy swoje stopy w piasku i patrzyliśmy na bezkres morza. Oddychałam tym ciepłym, słonym powietrzem, chwytając chwilę, która właśnie trwała i marzyłam o przyszłości.
— Chcę tańczyć razem z Tobą z falami. Chcę oglądać z Tobą zachody słońca. Chcę, by wszystkie nasze troski i zmartwienia rozproszone zostały przez bezmiar wody, na który właśnie patrzymy. — powiedział, obejmując mnie gestem pełnym czułości, a ja nie potrzebowałam wówczas niczego więcej.
Czułam, że nasza znajomość nie jest przypadkiem, chwilowym przystankiem w drodze ku czemuś innemu ani poślizgiem złapanym niespodziewanie. Relacja z Wojtkiem nauczyła mnie odpowiedzialności. Był pierwszą osobą, która pojawiała się w mojej głowie w każdej sytuacji. Czułam, że muszę chronić serce tego mężczyzny i przywoływać uśmiech na jego twarzy. Zrozumiałam, że nie wszystko to, co wydaje się być banałem jest nim, a wielkie, godne uwagi czyny wypełnione są małymi rzeczami. Kochałam go i cieszyłam się, że ta miłość jest taka prosta. W życiu było przecież tak wiele skomplikowanych rzeczy, że chociaż uczucie wypełniające mnie i Wojtka wydawało się proste i bezproblemowe.
Miewaliśmy też zgrzyty. W takich momentach powtarzałam sobie, że związek to ciągła, nieustanna, chwilami bardzo wyczerpująca praca, czasami nawet rezygnacja z części siebie. Nie ma przecież opcji, by spotkać w swoim życiu kogoś identycznego do siebie pod każdym względem, z takim samym spojrzeniem na świat w absolutnie każdym aspekcie, ze sklonowaną osobowością i cechami charakteru. Ludzie są różni, a to rodzi kryzysy. Filozofia związku polega na tym, by umieć te kryzysy pokonywać, by się nie poddawać, nie odpuszczać i nie wypuszczać tej drugiej osoby ze swoich rąk. Wierzyłam, że tak jest nawet wówczas, gdy moja mama kręciła nosem na samą myśl o Wojtku. Nie rozumiałam, dlaczego od samego początku nie przypadł jej do gustu. Nigdy wcześniej nie wyrażała się negatywnie o nikim z moich znajomych, nie krytykowała chłopaków, których przyprowadzałam do domu. Po raz pierwszy nie ukrywała swojego niezadowolenia, a moje serce płakało, że dotyczyło to akurat jego. Tak bardzo chciałam, by to wszystko się nie rozleciało. Pragnęłam czuć to, co czułam i robiłam wszystko, by ta miłość nie pękła jak bańka mydlana.
Dzień, w którym klęknął przede mną ubrany w jasnoszarą marynarkę zapamiętałam bardzo wyraźnie. W końcu nie codziennie przyjmuje się oświadczyny mężczyzny bliskiemu sercu. Stresował się tak cholernie mocno, że słyszałam każde, nawet najmniejsze drżenie jego strun głosowych, gdy zadawał to najważniejsze pytanie i widziałam nadzieję w oczach, gdy czekał na moje “tak”. Wypowiedziałam je, a on włożył mi na palec serdeczny najpiękniejszy na świecie pierścionek z niewielkim brylantem na znak swojej miłości do mnie. Wiele razy odtwarzałam później w myślach słowa, które wypowiadał zanim odważył się zapytać, czy zostanę jego żoną. Był taki pocieszny, wręcz uroczy. Miał nieopisaną tremę, a z drugiej strony był niesamowicie podekscytowany chwilą, która trwała. Powiedział, że nigdy nie będzie w stanie zrozumieć kobiet w stu procentach, że nie jest idealny i czasami potrafi skomplikować nawet najprostszą sprawę, ale kocha mnie tak mocno, jak nikt nigdy nie kochał mnie przed nim i jak nikt nigdy kochać nie będzie. W zdrowiu i chorobie. Uwierzyłam mu. Jak każda kobieta pragnęłam czuć się bezpieczna w ramionach mężczyzny, przed którym rozebrałam swoją duszę, serce i ciało.
Wierzyłam, że znalazłam kogoś z podobnym pragnieniem kochania się, okazywania miłości, szacunku, podziwu, radości śmiechu z identyczną intensywnością, napełniania pocałunkami, oglądania filmów na kanapie, trzymania się za ręce, oparcia w trudnych chwilach, wyjść do kina, wycieczek i spacerów przed siebie, kochania szarości dnia codziennego. Dzięki niemu życie nie miało boleć. Jak śpiewała Krystyna Prońko: „Jesteś lekiem na całe zło i nadzieją na przyszły rok. Jesteś gwiazdą w ciemności. Mistrzem świata w radości. (…) Jesteś alfą, omegą, hymnem, kolędą”. Tak właśnie patrzyłam na Wojtka.
Zaręczyny zmieniły jednak nasze życie. Sprawiły, że dostrzegłam różnicę pomiędzy tym, co myślałam o stanie narzeczeństwa, a tym, czym naprawdę był ten stan. Od kiedy byłam małą dziewczynką wydawało mi się, że to taki przedsmak małżeństwa, wyjątkowy z tego względu, że z jednej strony ma się już pewność co do drugiej osoby, która mówi “tak, jestem Twoja”, a z drugiej strony to nie gwarancja i przez cały czas trzeba się starać. Bardzo szybko zrozumiałam jednak, że nigdy nie można mieć gwarancji co do drugiego człowieka. Z dnia na dzień zaczynałam czuć się niczym “zaklepana” rzecz, o którą nie warto już zabiegać, ale można rozstawiać po kątach, bo przecież zgodziła się być już moja na zawsze.
Dni, w których tak się czułam przeplatały się na zmianę z chwilami, gdy sięgałam nieba. Pakowaliśmy do koszyków nasze ulubione jedzenie, wsiadaliśmy na rowery i jechaliśmy nad rzekę, by na kraciastym, czerwono-czarnym kocu zrobić piknik. Karmił mnie wtedy rurkami z kremem i ocierał kąciki ust, patrząc w moje oczy swoim wzrokiem, przyprawiającym mnie o dreszcze. Albo robiliśmy ognisko, w czasie którego grał na gitarze i śpiewał piosenki o miłości. Przez wiele dni brzmiało mi w uszach jego wykonanie “Kołysanki dla nieznajomej”, choć mocno różniło się od oryginału Perfectu. Którejś nocy kochaliśmy się wiele razy, pozwalając naszym ciałom popłynąć i doświadczać piękna i nieznanej wcześniej, w aż tak wielkiej skali, fali rozkoszy. To były nasze chwile magii.
Mimo to tuż po zaręczynach zaczęło się również ograniczanie mnie. Zamiast cieszyć się z pierścionka na palcu i chwalić przed znajomymi swoją radością, zaczynałam unikać ludzi, by nie musieć tłumaczyć się Wojtkowi z tego gdzie, kiedy i po co byłam. Wszystkie moje koleżanki, łącznie z Weroniką, stały się nagle w jego oczach bezwartościowe, a większość z nich miała mieć na mnie nawet negatywny wpływ. Wysłuchiwałam pretensji o wszystko i o nic. Trzy miesiące po zaręczynach dał mi zakaz na kontaktowanie się ze znajomymi. Wmówił, że nie są mi do niczego potrzebni i to on będzie już zawsze moim najlepszym i jedynym przyjacielem. Znowu mu uwierzyłam i z dnia na dzień zaczęłam oddalać się od wszystkich. Straciłam Weronikę, zostawiając ją pełną niezrozumienia i żalu. Początkowo wcale z tego powodu nie ubolewałam. Po co byli potrzebni mi inni ludzie skoro miałam jego? Moją opokę, wsparcie, zrozumienie, przyjazną duszę, kochanka, spełnienie marzeń w jednym.
Gdy odcięłam się od znajomych nasza relacja poprawiła się. Na krótki moment. Przez ten czas nie było żadnych pretensji, cichych dni, niedopowiedzeń, emocjonalnego wyżywania się na mnie, wybuchów złości i frustracji. Znowu był moim uroczym, wrażliwym Wojtkiem, który nie zapominał przynosić mi róż i całować w czoło na dobranoc. Przeszkadzała mu tylko jedna osoba. Moja mama. Przymykałam oko, powtarzając sobie, że relacje z teściową często bywają trudne. Wpuszczałam jednym uchem i wypuszczałam drugim słowa, które potrafił wypowiadać, obrażając ją czy krytykując. Wszystko robiła źle, nie znała się na niczym. Ironizował z niej i szydził. Początkowo tylko w mojej obecności, później pozwalał sobie na więcej również przy niej. Próbowała mnie chronić, otwierając oczy, ale jej słowa nie docierały do mnie. Broniłam Wojtka i błagałam ją, by nie opowiadała nikomu o jego wybuchach złości czy szyderstwa. Tłumaczyłam to stresem, tym, że ma za dużo na głowie, że potrzebujemy czasu, by się dograć. Kochała mnie bezgranicznie i dotrzymała słowa. Nie opowiadała nikomu o tym, do czego był zdolny. Zabrała tę tajemnicę do grobu, gdy odeszła zanim zdążyliśmy z Wojtkiem wziąć ślub. Może gdyby wciąż żyła, otworzyłyby mi się wkrótce oczy. Tak się jednak nie stało przez długi, długi czas. Nawet moja siostra nie podejrzewała niczego. Był dla niej zawsze miły, serdeczny, lubił zażartować i powiedzieć jakiś komplement. Mawiała czasami, że znalazłam mężczyznę do tańca i do różańca.
Gdy odeszła mama straciłam grunt pod nogami. Wojtek był wtedy przy mnie. Miałam wrażenie, że rozumie moje emocje. Pozwalał mi płakać i przeklinać niesprawiedliwe życie. Jeździł ze mną na cmentarz, na którym paliliśmy razem znicze na jej grobie. Czułam, że to tragiczne dla mnie wydarzenie zbliżyło nas do siebie. Wypełniał pustkę, którą wtedy czułam. Nie przeszło mi nawet przez myśl, że w głębi siebie mógłby cieszyć się z jej braku. Wiele lat później dotarło to do mnie. Śmierć mamy sprawiła, że pozbył się kłopotu. Nie musiał dzielić się mną pomiędzy najbliższych. Mama nie żyła, ojciec nie utrzymywał z nami kontaktu od dłuższego już czasu, a Łucja przeprowadziła się na drugi koniec kraju. Byłam już tylko jego.
Mając dwadzieścia jeden lat nie miałam pojęcia, że zachowania Wojtka były przejawem przemocy. Przemocy? Słowo, które ówcześnie używane było bardzo rzadko. W tamtych czasach był to temat tabu, a mężczyźni traktowani byli o wiele lepiej niż kobiety. Również moje dzieciństwo bez ojca przyczyniło się do tego, że obraz związku i rodziny był dość mocno zaburzony w mojej głowie. Myślałam, że tak musi być. Że zawsze tak jest. Gdy romantyczna wizja miłości, w którą przez chwilę wierzyłam i czułam zniknęła bezpowrotnie, zaczęłam wmawiać sobie, że to kobieta musi dopasować się do mężczyzny.
Wystarczyło kilka miesięcy od zaręczyn, by dostrzec w Wojtku ogromne zmiany. Czasami gubiłam z oczu człowieka, w którym się zakochałam. Łapałam się za to na tym, że nie wiem nic o mężczyźnie, którego żoną zgodziłam się zostać. Bo mój Wojtek był delikatny, wrażliwy i czuły, a Wojtek, którego nie znałam był wiecznie sfrustrowany, zirytowany i zgryźliwy. Mój stary Wojtek był troskliwy i empatyczny, a nowy widział tylko czubek własnego nosa, swoje potrzeby i ambicje, nie ukrywając przy tym swojej zaborczości.
Wmawiał mi, że moją rolą jest siedzenie w domu, dbanie o niego i jak najszybsze urodzenie dziecka. Później kolejnego. Wydawał się być taki uroczy, gdy zmieniał głos w zabawny sposób i mówił do mojego brzucha magiczne zaklęcia, które miały sprawić, by pojawiło się tam nowe życie. Patrzyłam wtedy na niego, zapominając o wszystkich chwilach, w których płynęły mi łzy. Wyobrażałam sobie za to, jak cudownym, wyjątkowym ojcem stanie się dla naszych dzieci. I zaczynałam wierzyć, że jestem stworzona właśnie do tego. Wyłącznie do tego. Do urodzenia dziecka i dbania o dom. Bo do czego innego mogłabym się nadawać?