Dziękuję tato
gdy byłam mała tata trzymał mnie za rękę
świat był bezpieczny i piękny
teraz moja dłoń spoczywa w dłoni
Wszechobecnej
ufam Ojca dłoni z prześwitem
przez który widać świat piękniejszy
nawet we wnętrzu nocy powstałej zewsząd
Jego ramiona podtrzymują mnie schyloną
pod brzemieniem chropowatym
gdy pot z Jego czoła zrasza
moje oczy
widzę jasno że ten prześwit to moje okno
moja brama w wieczność
i dotyk jarzma staje się słodki
dziękuję tato za geny miłość i ciało
dziękuję za wiarę dziecka
paciorkiem przed snem wyszeptywaną
w kolorach całego życia
jak kiedyś tak i dzisiaj …
Na krawędzi
powstające świtem galaktyki oswajają listę pożegnań
wczorajsze takty i akordy wykasłują płuca
znamy rozkład dróg linie twarzy
i nieodwracalność słów
odwrócić możemy wzrok spleść powieki
oswoić sprzęty miejsca przywiązać do siebie
wciąż spragnieni szczęścia i materii
w dążeniu sprzeniewierzamy o wiele więcej
popełniając jak w obłędzie codzienności błędy
niepostrzeżenie jak kręgi na wodzie uronione
tracimy wolność w przypodobywaniu się innym
co bywają kimś a potem obnażają nagie krzywizny
tłumacząc drugie znaczenia słów
by dobrze upaść w kadrze na dnie płaszczyzny
gdy obrazu ciemne tła odmykają przestrzenie
film wyświetla się kiedy jest ciemno na scenie
a świat pędzi do przodu po wielkie profity aż do zgonu
na równi pochyłej rozdzieleni pomiędzy byciem
a milczeniem
próbujemy dopasować jutra impulsem sumień
niestali w rzeczywistości czarnobiałej
poza nią wyrazy kłamią że szare jest wszystko
okradając ze złudzeń
jabłko z raju przeżute w nagich aktach smakuje
nie rozgrzesza
pomaga zapomnieć o nie wydanej reszcie ze świata
i wciąż poszukujemy odpowiedzi i piękna
porządkujemy to czego uporządkować się nie da
pełni wątpliwości i upadających ideałów
balansujący na skraju …
Sen nocy letniej
strąca różaneczniki nocny wiatr
nagość myśli nie zawstydza
najpiękniejsze sypią się z gwiazd
lato marzy ciepłym powiewem czerwcowym
spowiada oczarowuje kabały stawia
w wonne wianki wplata ziół lecznicze transkrypcje
inkrustuje skrzydła ważek tęczowo-czyste
na lipcowych strunach koncelebra ptasich modlitw
w liściach w łodygach w traw całunach
rozgrzesza korę na pniach starych drzew
cicho zasypiających wiecznym snem
kora pokornie marszczy się potem puchnie
odpada skruszona na kawałki próchna
święcącego w ciemnych czeluściach w klejnotach
udając świetliki na podmokłych łąkach
sierpniowe plamki rdzy spadają na ziemię
rudzieje cień co nie jest postacią ani dziełem
dlatego drży niepewny istnienia na płatkach różaneczników
rozwiany z kształtów i barw
światło księżyca w kolorach martwych witraży
nadaje znaczenie mirażom
wśród srebrnych uliczek księżycowe latarnie palą się jak znicze
plączą długie cienie miejskich kamienic
otwierają brzemienne bramy na oścież
bezdomnym i żebrakom ofiarując fortece
w fontannach złote rybki spełniają marzenia
letnia noc wskrzesza naręcza przyrzeczeń
w ograniczonych spojrzeniem ścianach
palce układają się dziękczynnie
na szczycie strzelistych aktów rozwidla się traktat niedokończenia
i wiatru i słodkości źdźbła …
w duszy zakorzenia się uśmiech aniołów — rumianku zapach
pobrużdżonej ziemi posmak — geneza zmarszczki
w przyciasnym futerale ciała
rozkwitający sen wypełnia nieistotności
(Nie)zastępowalny
markowym piórem na białym papierze
potwierdza istnienie
poszarpaną linią strachu
że może kimś nie być
zdaniem osobistym — nie znoszącym krytyki
zatwierdzona maestria życia
w środku słodkiego bluesa
pochyla się nad wysokość twarzy
nigdy poniżej
tak każe bóstwo z jego obliczem
w inteligentnych okularach
z wmontowaną w soczewki manipulacją
pomiędzy sacrum a bigoterią
pozorem a półprawdą
profil wygodny i praktyczny
niespełniony celebrans życia
co topnieje na kawałki nieistnienia
nigdy nie patrzy za siebie
boi się zobaczyć wiele niczego
nawet brak cienia
do bycia trzeba w coś wątpić
i wciąż prawdy szukać
pewny właściwej maski na pustej twarzy
pewny jutra
zagarnia coraz więcej — ile udźwignie
…do następnego balansu na linie
rozciągniętej między stacjami drogi krzyżowej …
Odkrywanie atlantydy
menagerowie ustanowioną mocą
zapisują w księgach nieśmiertelność
na miarę władzy narodu sumienia
autokracją opadają w nisze ciał
w oprzędzie swoich półprawd
pobrzękujących łańcuchem
jak skazany za niewinność cień
za to że jest w jąkaniu historii
szlify wyszczerbione na nie jednej rysie
pocięły dzieje na fragmenty
niektóre wejdą do przeszłości co już minęła
odnowiona w podręcznikach szkolnych
już nie raz od pamiętnej wojny
odkopywanie po grudce prawdy
plombowanie plam nakryciem z porcelany
międzyplanetarne loty tych co umarli
biegnących z wołaniem-prośbą
o ułamek przestrzeni w której mogliby być wolni
bo dokładnie posiedli już wieczność
nadaremno
przyszłe pokolenia osądzą — może eksmitują z krypty
zburzą pomniki jak już czyniono
nastąpi rehabilitacja tych pozbawionych
orderów pamięci i czynów
ileż jeszcze odkrywania Atlantydy na nowo?
może dzisiaj
po upływie wieku trzeba siąść przy jednym stole
z zieloną herbatą w dłoni
wybrać jeden kierunek zrozumieć złożoność
i zamknąć trudnych zdarzeń przeszłość
trudne …
dziś nic nie jest białe ani czarne …
styczeń 2019
Horyzont zamyślony
te widoki są moje dopóki je widzę i wchłaniam
życiodajnie dodają urody krajobrazom serca
wpisanym w linie na dłoni fatygą lat jakiekolwiek były
i wciąż roją się w pamięciach
powtarzalnością dni o wschodzie słońca
zanim odwróci się bieg rzeczy
układam ziarenka piasku w piramidy na dnie klepsydry
zanim odpowiedziom zaprzeczę
wyplatam nadzieje z włókien trawy na stałe widoki
dopóki uniwersum sieje światłem w mniszków konstelacji
gdzie tęsknoty nasion skrzydlatych
szukają miejsca na zrodzenie miododajnych kwiatów
w łaskawości picia nektarów spod ziemi
konieczny szczegół korzeni — wymiar zaufania kiełka
i podstawa milczącego pytania niewinnego nasionka
w kropli wody odpowiedź życia — złożona i prosta
ukryte w niej oazy cienie i pustyni przedsmak
i spełnienie na spierzchniętych ustach tworzą domenę pejzażu
a przecież taka zwyczajna jest i przezroczysta w ciągłym obiegu
w szczegółach szukanie sensu i pytań coraz więcej
jak dróg asfaltowych i betonu
przestrzeń tężeje naocznie od zmyśleń
wygodnie nie słyszeć pytania o los motyli nie widzieć
nie myśleć że kończy się motyw i zieleń niknie z oczu
tylko rzeczy niewidzialne są wieczne
za krawędzią horyzontu dojrzewają owoce pytań
transcendentalnie przeczuwam że mogę im ufać
niedowierzając tymczasowym perspektywom
bycia człowiekiem tylko
wątpliwe usprawiedliwienie
Wniebobranie
Wyróżnienie w Konkursie Dębica 2018 Fundamenty
ruiny porosłe trawą stwarzają rodzinny dom na nowo
na niezburzonej jeszcze ścianie gwóźdź pozostał
kiedyś wisiał tam święty obraz
na łebku pordzewiałym siedli aniołowie
wśród bukietów chaszczy i mchu z nalotem wspomnień
na wewnętrznej stronie wzruszonych powiek
czas ocalił kamienne schody jak gdyby zapraszał do powrotu
a schody czekają na zdartej podeszwy znajomy dotyk
nieznajomy ptak uwił gniazdo w cieniu starej jabłoni
brzemienności i grzechu archetyp dopełniony głosem ptaków
śpiewają tak samo jak wiele lat temu
tchnienie minionego unosi się nad ziemią
łączy pokolenia krzewiące się jak ogród
łączy światy ten i tamten w jedno
rodzice uśmiechnięci bo gdy wszyscy są jest święto
stół drewniany bez ceraty
na nim chleb powszedni
upieczony matczynymi palcami
pachnie sól i masło i wszechobecność
pachną zioła
w domu w którym zabłąkany jeż przezimował
do którego powracały jaskółki i bociany
nadzieje budziły się i umierały
w domu którego już nie ma
w pamięciach obrósł przybudówkami nieba
do niego powracamy
empirycznie wpasowani w ruin ornament
i ślad po obrazie
gwóźdź poświadcza wniebobranie
Zabłąkania
mój czas pozostawiłam w trybach pamięci
może z rozpaczy z tęsknoty i zbywalności
niepotrzebny marazm przeszłości
przesądzonej — odsiane plewy i zadziory
blejtram zamalowany
chwila zapisana migotliwością płomyka
sycącą nietrwałość
opowiedziałam o dniu i gasłam z wieczorem
a w nocy odeszłam w głąb twardych dat
rano zelżałam
to nie jest lament
to tylko obok kamieni kładę kamień
archaiczny
w zwichrowane myśli upycham rozedrgany świat uczuć
odrzucając większość z obawy przekroczenia
domiar powala jak inwazja os
zrozumiałam na pozór nieistotność
w nieprzestrzeni istnienia kształtu bitów
potwierdzone plastikowym klawiszem
nieistnienie w przestrzeni rozpiętej na ciałach
w środku czekania
coraz trudniej wejść na stronę człowieka
samotności w tłumie co raz tłumniej
jak w podróży w obcym mieście zabłąkania
a na wyciągnięcie ręki świat w układach scalony
nie czarny nie biały — algebraicznie bezduszny
więcej ma wnętrza kamień archaiczny
w pogłosach słychać prześmiech warg wirtualnych
zamkniętych w małej kostce pamięci XXI wieku
uwikłanego w bajtów sieci i noce pełne bezdechów
Sztuka chwili
na chwilę tu jesteśmy i tylko na chwilę
nim zdążymy wszystko przeżyć lub potwierdzić
za mało za wiele — coś stracić coś zagarnąć
coś zrozumieć lub odgadnąć — przeczyć
jedna tylko taka przygoda
to potknięcia to faux pas
bez próby przedstawienia
życie to improwizacja niewymierna
przypadki odmieniane codziennie
nowe okoliczności budzące tremę
nie do przewidzenia poszepty foyer
słowa wiszące w powietrzu
jak garść słodyczy lub ciężar kamienia
brak suflera niepokój stwarza
jak poskładać sylaby by wyrazić wnętrze twarzy
gdy być trzeba
nieustanna trwa premiera — maestria ars poetica
teatralność gestów by dobrze wypaść
instynkt życia bo umiera się po wielekroć — alegorycznie
raz — rzeczywiście
milczeniem gdy słowom brakuje znaczenia
wysłuchaniem tego co w trawie piszczy
podpatrywaniem świętych
gdy bogowie nieskuteczni
rozkrywanie zalakowanych pieczęci …
na końcu zawsze kurtyna opada
w todze krytyki ważą się brawa i gwizdy
scena pozostaje w wieczności
na ile dzieliliśmy się prawdą i prawdy pełnią
na ile żyliśmy życia każdą sekundą
każdego aktu sztuki reżyserowanej z góry
bez skarg i zażaleń — wysłuchanych bez zastrzeżeń
tak po prostu jak może tylko człowiek
życie to ciąg zdarzeń do odegrania
niepowtarzalnie jednorazowo
okoliczności łagodzące wyrok
Poprzez mrok
przede mną była cisza i pusta perspektywa
gdy wczoraj nie bolały słowa
aksamitne baśnie w ścianach miękkich śniłam
i pływałam na spokojnych wodach
przeznaczenie dokonało mnie
na miarę człowieka przywarte
święte jak tamta wszechcisza
dzisiejsze jak niecierpliwy zew chłodnego w dotyku budzika…
pierwszy oddech bolał i przestrzeń nieosiągalna daleka
zagubiona w nieskończonych galaktykach
niepewna jutra chwytam sekundy w minuty zliczam
doby w kontury — codzienności w pajdy chleba…
rozrzucona wśród tłumu pytam o drogę
tę bez bólu …
trwonię czas na pytania bez odpowiedzi
tymczasem powiew wieczności nad przepaścią
rozkruszone ziarenka kwarcu
wydziera z zadanej perspektywy
kruszy mój witraż z dwóch stron jednako ujrzany
ten sam pejzaż
koniec i początek o odmiennych przeznaczeniach
stąd odejdę tam powrócę gdzie bólu nie będzie
przecież powroty są serdeczne
Istota subwencji
tak musimy
żyć dostojnie
społeczne role wypełniać według przykazań
i poprawności politycznej
tak nie inaczej
nie jesteśmy sobie wiernym eksponatem
dokładność szablonów
w obiegu rzeczy prawideł
wszechmałych pojęć
wobec nieograniczoności
kosmosu i mocy przyrody
nigdy do końca nie rozszyfrowanej
żadnym mikroskopem
żadnym doznaniem humanum
uroczysko
na przekór wszystkich praw domyślnych
nie poznanych umysłem
bóg wszechniewymierny
tylko poeci są blisko jego świętych trzewi
egocentryczność naprzeciw
czarne dziury
naprzeciw białej pustki przestrzenie
kiedyś tam dotrzemy
fanatycznie pokorni na przestrzał wydeptanych idei …
z doczesności obłupani
Laboratorium
obiecuję że moje życie dobrze przeżyję
każdy dzień złożę do talii kart
potasowanych dłonią wróżbiarki
i będę próbować swych sił
by nie przyjmować codzienności nijak
powielekroć odtwarzana
będę odtwarzać z imitacji oryginał
każdy cień i każdy błąd zachowam w niepamięci
dopóki zmierzch odkryje swój skraj
bardziej głęboki niż rzeka tocząca swe wody
obmywające brzegów oczywistość całunem zimnych kropli
każdy uśmiech rozświetlający owal twarzy
wyrzeźbię w skale bazaltowej w której pulsuje serce
kamienie potrafią być piękne gdy się je kocha
rozdzielę poplątane
pogmatwam proste jak do bólu ciernie
żeby odnaleźć sens prawdy szukanej zbyt dokładnie
a niewiernie
poprzetykam samotność światłem dróg mlecznych
i galaktyk odległych
niedokończona skonam w zamyśle
zamyślona poddam się antygrawitacji i obudzę się
z korektorem w dłoniach by naprawiać skrzywione lustra
zwątpienie na tęczowo przemalować
niech płonie zasuszona iskra
przemieszczę się po wewnętrznej stronie wymiaru
ponad wymiar przestrzeni ubranej w moje kształty
przenicuję je chwilą obecną
wydrapię strzępy tęczy by przemalować jutro
spróbuję
zaiste
mimo wszystko
Stwarzanie
garncarz na dzbany najlepszą wybrał glinę
puste dzbany wypełnił najprzedniejszym winem
z bukietem niepowtarzalnych aromatów
im starszym tym wyborniejszym w smaku
Dzieje
odnajdujemy rankiem
zapisane w otwartej księdze
życie proste
twarde rany
popioły
i zmęczenie uparte …
wieczorem przełożona kartka
dopełnienie przestrzeni
prześnić niepokoje
sympatycznym pamięci
piórem
ubierać pozory w codzienność
marzenia w kształty chwil
realne
naoczność czasu dosłownie
Tchnienia
serce tamuje centryfugę krwinek w krwioobiegu
gdy zamieram bez energii potrzebnej do czynu
zamieram gdy wchłania mnie przypomnienie chwili odpływu
ku wodospadom szemrzącym złowrogo
pełnych srebrzystej topieli
naprzeciw pierwszej myśli odartej ze złego
wśród rozdźwięków bełtanej kurzem i pośpiechem ulicy
profanum krzykiem
ta myśl uwodzi wykresem prostolinijnym w zarzewie ciszy
porzuconej poniechanej nad jeziorem szelestem zielonym
niepowściągliwej w ajeru wonnych liściach
w sitowia melancholijnych chrzęstach
gdzie wiatr pieści cicho tę ciszę najcichszą
złociście powiela w opowieściach grążeli
i niesie na skrzydłach cyranek i łabędzi
po krystalicznej wody powierzchni
malując fale z łagodnym pluskiem brzegowi oddaje
pełną westchnień i lśniących poruszeń
odtworzona z gestów natury i prawdy ich znaczenia
w epicentrum błogostanu
wstawiam myśli na właściwe miejsca czuwają neurony
obłupiona ze zgrzytów i słów drapieżności
wracam w obieg rzeczy
serce wiernie odmierza zamiary
jestem wierna jego codziennej prostocie
idę ku sobie idę do człowieka ocalać chwilę istnienia
ten ognik świeczki w zamieci
i urodzajne milczenie jeziora
uporządkowany świat przyrody bez praw pisanych
a piękny a szczery — pochwalony
Wszechbłękit
w bieli aniołów
ukryty szmaragd
oceanów głębi
w szmerze piór
melodia dali
dawno niesłyszana
w ich obecności
czas milknie
kropla pogrąża się
w oceanach
Wiara
ożywiona pocałunkiem
uwierzyła obietnicom nieskończoności
łagodność trwała ponad czerwienią warg
nabrzmiałych błogością
gdy słowa zagłuszyła cisza
posmutniała
na końcu zdania zakończonego
kropką wspaniałomyślną
zdrada zabolała
bardziej niż
wysupłane ze spojrzenia oczodoły
rozrzucające wokół ciemność
na całunie emocji konała
w zgrabiałych dłoniach zaciskając piękno
nie wierząc
że jednorożce istnieją w baśniach
tylko
i przetrwała
Epicentrum
nade mną zaszyfrowany klucz wielolinii
klasterowym dźwiękiem powielał głosy żurawi
odpływających na południe
w nieprzemijającej nadziei na przypływy wiosenne
zaistniałam w klangorze wędrownym ptakiem
poprzez piór metafory
poprzez powietrza woal przejrzysty i stały
pojęłam ich mądrość wystarczającą do trwania
i skrzydeł rozpostartych w locie majestat zaufania
żeby zrozumieć prawdy wszechświata i kwiatów
trzeba przez moment ulecieć ptakiem
i pragnąć jak Ikar lotów ku błękitom
i jak Dedal powrotów
tajemnica znana nie tylko rajskim ptakom
przez nieloty codziennie odkrywana
w konkretach zdarzeń
po istotność
każdej rzeczy
nienazwanej
Przed kropką
Narodziny
pierwszy płacz — pierwsze łzy
nadzieja
miraż
miłość pierwsza
i ostatnia
przemija
jak wszystko przemija
ostatni płacz — ostatnie łzy
cisza
krzyż.
życie to nadziei zszywanie
cierniem
codziennie
wierniej
Dziękuję
jedno ze słów — o wiele za mało …
dziękuję
za trud i wierność ogrodnika kapryśnych róż
w ołtarz macierzyństwa kolcami wczepione
jak wspomnienia z krainy dzieciństwa
w otwartych dłoniach bezpiecznie złożone
pamiętam Twój uśmiech
gdy otwierałaś drzwi na powitanie
i krzyż dłonią kreślony na pożegnanie
w powietrzu niewidzialnym
a wciąż realnym i koniecznym do życia
jak Ty Mamo w pustej przestrzeni
wokół
ukryta …
Słowa
używamy słów by zrozumieć postać świata
wyrazić co kryją trzewia
miłować i przeklinać lub błogosławić nawzajem
nazwać piękno i żałość
ustanowić prawa
słowa potrafią powyżej nieba unieść
a potem na bezbronne skrzydła zwalić grad
zmieniający postać rzeczy na inny stan
uosobienia kaprysu i śmierć
dobre słowa na dobrze przeżyty dzień
słowo dajemy słowo się rzekło
jednym słowem mówiąc — słowem malowane piękno
lub grzech
zmięte i podeptane słów ikony
nie powrócą do swej świetności — rysa na szkle
zaistniałe zawisają w powietrzu jak rany
bolą w ramach określonej rzeczywistości
nadmiar przesiąka kroplami w zachody słońca
plami
a słowa ofiarowane serdecznym gestem
rozkwitają jak ogrody pełne wonnych róż
i tworzą utracony w zaraniu świat
niech słowo będzie chlebem zaczynem
niech się stanie podwaliną na dobre żniwo
Powroty
świat śniegiem przykryty
po horyzontalność błękitów
czysto biało nieskalanie
jak pierwsze kochanie
skrzydeł szelest
w śniegowej bieli skrzącej
anioł do nas powraca
w dotyku ofiarnych piór
tchnienie źródła
zmieniające tożsamość życia
pękają zasłony
skręcone kiełki marzą
o mocnych korzeniach
pod płatkiem świadomego
nasiona
oziminy
wyciągają wiotkie ramiona
zaczynając godowy taniec
świeżo zrodzonych
ta chwila powala na kolana
dłonie sięgają do światła
powrót ptaków
zwiastuje wiosna
Dobre sito
wędrówką niestrudzoną aż po kraniec śmierci
przemykamy się poprzez pamięć
odłamkami wspomnień dobrych i złych
kwiatów i cierni
z upływem lat ciernie kruszeją i tracą na mocy rażenia
przepływem czasu oszlifowane
gdy przeleci po nich cień — już nie ranią wcale
i porzucamy je w zakamarkach
jak błąd na stos zapomnienia i wybaczonych win