E-book
4.41
drukowana A5
31.14
Jak deszczu krople

Bezpłatny fragment - Jak deszczu krople

Objętość:
134 str.
ISBN:
978-83-8155-894-5
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 31.14

Dziękuję tato

gdy byłam mała tata trzymał mnie za rękę

świat był bezpieczny i piękny

teraz moja dłoń spoczywa w dłoni

Wszechobecnej

ufam Ojca dłoni z prześwitem

przez który widać świat piękniejszy

nawet we wnętrzu nocy powstałej zewsząd

Jego ramiona podtrzymują mnie schyloną

pod brzemieniem chropowatym

gdy pot z Jego czoła zrasza

moje oczy

widzę jasno że ten prześwit to moje okno

moja brama w wieczność

i dotyk jarzma staje się słodki


dziękuję tato za geny miłość i ciało

dziękuję za wiarę dziecka

paciorkiem przed snem wyszeptywaną

w kolorach całego życia

jak kiedyś tak i dzisiaj …

Na krawędzi

powstające świtem galaktyki oswajają listę pożegnań

wczorajsze takty i akordy wykasłują płuca

znamy rozkład dróg linie twarzy

i nieodwracalność słów

odwrócić możemy wzrok spleść powieki

oswoić sprzęty miejsca przywiązać do siebie

wciąż spragnieni szczęścia i materii

w dążeniu sprzeniewierzamy o wiele więcej

popełniając jak w obłędzie codzienności błędy


niepostrzeżenie jak kręgi na wodzie uronione

tracimy wolność w przypodobywaniu się innym

co bywają kimś a potem obnażają nagie krzywizny

tłumacząc drugie znaczenia słów

by dobrze upaść w kadrze na dnie płaszczyzny

gdy obrazu ciemne tła odmykają przestrzenie

film wyświetla się kiedy jest ciemno na scenie

a świat pędzi do przodu po wielkie profity aż do zgonu


na równi pochyłej rozdzieleni pomiędzy byciem

a milczeniem

próbujemy dopasować jutra impulsem sumień

niestali w rzeczywistości czarnobiałej

poza nią wyrazy kłamią że szare jest wszystko

okradając ze złudzeń

jabłko z raju przeżute w nagich aktach smakuje

nie rozgrzesza

pomaga zapomnieć o nie wydanej reszcie ze świata


i wciąż poszukujemy odpowiedzi i piękna

porządkujemy to czego uporządkować się nie da

pełni wątpliwości i upadających ideałów

balansujący na skraju …

Sen nocy letniej

strąca różaneczniki nocny wiatr

nagość myśli nie zawstydza

najpiękniejsze sypią się z gwiazd

lato marzy ciepłym powiewem czerwcowym

spowiada oczarowuje kabały stawia

w wonne wianki wplata ziół lecznicze transkrypcje

inkrustuje skrzydła ważek tęczowo-czyste

na lipcowych strunach koncelebra ptasich modlitw

w liściach w łodygach w traw całunach

rozgrzesza korę na pniach starych drzew

cicho zasypiających wiecznym snem

kora pokornie marszczy się potem puchnie

odpada skruszona na kawałki próchna

święcącego w ciemnych czeluściach w klejnotach

udając świetliki na podmokłych łąkach

sierpniowe plamki rdzy spadają na ziemię

rudzieje cień co nie jest postacią ani dziełem

dlatego drży niepewny istnienia na płatkach różaneczników

rozwiany z kształtów i barw


światło księżyca w kolorach martwych witraży

nadaje znaczenie mirażom

wśród srebrnych uliczek księżycowe latarnie palą się jak znicze

plączą długie cienie miejskich kamienic

otwierają brzemienne bramy na oścież

bezdomnym i żebrakom ofiarując fortece

w fontannach złote rybki spełniają marzenia

letnia noc wskrzesza naręcza przyrzeczeń

w ograniczonych spojrzeniem ścianach


palce układają się dziękczynnie

na szczycie strzelistych aktów rozwidla się traktat niedokończenia

i wiatru i słodkości źdźbła …


w duszy zakorzenia się uśmiech aniołów — rumianku zapach

pobrużdżonej ziemi posmak — geneza zmarszczki

w przyciasnym futerale ciała

rozkwitający sen wypełnia nieistotności

(Nie)zastępowalny

markowym piórem na białym papierze

potwierdza istnienie

poszarpaną linią strachu

że może kimś nie być

zdaniem osobistym — nie znoszącym krytyki

zatwierdzona maestria życia

w środku słodkiego bluesa


pochyla się nad wysokość twarzy

nigdy poniżej

tak każe bóstwo z jego obliczem

w inteligentnych okularach

z wmontowaną w soczewki manipulacją

pomiędzy sacrum a bigoterią

pozorem a półprawdą

profil wygodny i praktyczny


niespełniony celebrans życia

co topnieje na kawałki nieistnienia

nigdy nie patrzy za siebie

boi się zobaczyć wiele niczego

nawet brak cienia


do bycia trzeba w coś wątpić

i wciąż prawdy szukać

pewny właściwej maski na pustej twarzy

pewny jutra

zagarnia coraz więcej — ile udźwignie

…do następnego balansu na linie

rozciągniętej między stacjami drogi krzyżowej …

Odkrywanie atlantydy

menagerowie ustanowioną mocą

zapisują w księgach nieśmiertelność

na miarę władzy narodu sumienia

autokracją opadają w nisze ciał

w oprzędzie swoich półprawd

pobrzękujących łańcuchem

jak skazany za niewinność cień

za to że jest w jąkaniu historii


szlify wyszczerbione na nie jednej rysie

pocięły dzieje na fragmenty

niektóre wejdą do przeszłości co już minęła

odnowiona w podręcznikach szkolnych

już nie raz od pamiętnej wojny

odkopywanie po grudce prawdy

plombowanie plam nakryciem z porcelany


międzyplanetarne loty tych co umarli

biegnących z wołaniem-prośbą

o ułamek przestrzeni w której mogliby być wolni

bo dokładnie posiedli już wieczność

nadaremno

przyszłe pokolenia osądzą — może eksmitują z krypty

zburzą pomniki jak już czyniono

nastąpi rehabilitacja tych pozbawionych

orderów pamięci i czynów


ileż jeszcze odkrywania Atlantydy na nowo?


może dzisiaj

po upływie wieku trzeba siąść przy jednym stole

z zieloną herbatą w dłoni

wybrać jeden kierunek zrozumieć złożoność

i zamknąć trudnych zdarzeń przeszłość


trudne …

dziś nic nie jest białe ani czarne …

styczeń 2019

Horyzont zamyślony

te widoki są moje dopóki je widzę i wchłaniam

życiodajnie dodają urody krajobrazom serca

wpisanym w linie na dłoni fatygą lat jakiekolwiek były

i wciąż roją się w pamięciach

powtarzalnością dni o wschodzie słońca

zanim odwróci się bieg rzeczy

układam ziarenka piasku w piramidy na dnie klepsydry

zanim odpowiedziom zaprzeczę

wyplatam nadzieje z włókien trawy na stałe widoki

dopóki uniwersum sieje światłem w mniszków konstelacji

gdzie tęsknoty nasion skrzydlatych

szukają miejsca na zrodzenie miododajnych kwiatów

w łaskawości picia nektarów spod ziemi

konieczny szczegół korzeni — wymiar zaufania kiełka

i podstawa milczącego pytania niewinnego nasionka


w kropli wody odpowiedź życia — złożona i prosta

ukryte w niej oazy cienie i pustyni przedsmak

i spełnienie na spierzchniętych ustach tworzą domenę pejzażu

a przecież taka zwyczajna jest i przezroczysta w ciągłym obiegu

w szczegółach szukanie sensu i pytań coraz więcej

jak dróg asfaltowych i betonu

przestrzeń tężeje naocznie od zmyśleń

wygodnie nie słyszeć pytania o los motyli nie widzieć

nie myśleć że kończy się motyw i zieleń niknie z oczu


tylko rzeczy niewidzialne są wieczne

za krawędzią horyzontu dojrzewają owoce pytań

transcendentalnie przeczuwam że mogę im ufać

niedowierzając tymczasowym perspektywom

bycia człowiekiem tylko

wątpliwe usprawiedliwienie

Wniebobranie

Wyróżnienie w Konkursie Dębica 2018 Fundamenty

ruiny porosłe trawą stwarzają rodzinny dom na nowo

na niezburzonej jeszcze ścianie gwóźdź pozostał

kiedyś wisiał tam święty obraz

na łebku pordzewiałym siedli aniołowie

wśród bukietów chaszczy i mchu z nalotem wspomnień

na wewnętrznej stronie wzruszonych powiek


czas ocalił kamienne schody jak gdyby zapraszał do powrotu

a schody czekają na zdartej podeszwy znajomy dotyk

nieznajomy ptak uwił gniazdo w cieniu starej jabłoni

brzemienności i grzechu archetyp dopełniony głosem ptaków

śpiewają tak samo jak wiele lat temu

tchnienie minionego unosi się nad ziemią

łączy pokolenia krzewiące się jak ogród

łączy światy ten i tamten w jedno


rodzice uśmiechnięci bo gdy wszyscy są jest święto

stół drewniany bez ceraty

na nim chleb powszedni

upieczony matczynymi palcami

pachnie sól i masło i wszechobecność

pachną zioła

w domu w którym zabłąkany jeż przezimował

do którego powracały jaskółki i bociany

nadzieje budziły się i umierały

w domu którego już nie ma


w pamięciach obrósł przybudówkami nieba

do niego powracamy

empirycznie wpasowani w ruin ornament

i ślad po obrazie

gwóźdź poświadcza wniebobranie

Zabłąkania

mój czas pozostawiłam w trybach pamięci

może z rozpaczy z tęsknoty i zbywalności

niepotrzebny marazm przeszłości

przesądzonej — odsiane plewy i zadziory

blejtram zamalowany

chwila zapisana migotliwością płomyka

sycącą nietrwałość


opowiedziałam o dniu i gasłam z wieczorem

a w nocy odeszłam w głąb twardych dat

rano zelżałam

to nie jest lament

to tylko obok kamieni kładę kamień

archaiczny

w zwichrowane myśli upycham rozedrgany świat uczuć

odrzucając większość z obawy przekroczenia

domiar powala jak inwazja os


zrozumiałam na pozór nieistotność

w nieprzestrzeni istnienia kształtu bitów

potwierdzone plastikowym klawiszem

nieistnienie w przestrzeni rozpiętej na ciałach

w środku czekania

coraz trudniej wejść na stronę człowieka

samotności w tłumie co raz tłumniej

jak w podróży w obcym mieście zabłąkania


a na wyciągnięcie ręki świat w układach scalony

nie czarny nie biały — algebraicznie bezduszny

więcej ma wnętrza kamień archaiczny

w pogłosach słychać prześmiech warg wirtualnych

zamkniętych w małej kostce pamięci XXI wieku

uwikłanego w bajtów sieci i noce pełne bezdechów

Sztuka chwili

na chwilę tu jesteśmy i tylko na chwilę

nim zdążymy wszystko przeżyć lub potwierdzić

za mało za wiele — coś stracić coś zagarnąć

coś zrozumieć lub odgadnąć — przeczyć

jedna tylko taka przygoda

to potknięcia to faux pas

bez próby przedstawienia


życie to improwizacja niewymierna

przypadki odmieniane codziennie

nowe okoliczności budzące tremę

nie do przewidzenia poszepty foyer

słowa wiszące w powietrzu

jak garść słodyczy lub ciężar kamienia

brak suflera niepokój stwarza

jak poskładać sylaby by wyrazić wnętrze twarzy

gdy być trzeba

nieustanna trwa premiera — maestria ars poetica

teatralność gestów by dobrze wypaść

instynkt życia bo umiera się po wielekroć — alegorycznie

raz — rzeczywiście


milczeniem gdy słowom brakuje znaczenia

wysłuchaniem tego co w trawie piszczy

podpatrywaniem świętych

gdy bogowie nieskuteczni

rozkrywanie zalakowanych pieczęci …

na końcu zawsze kurtyna opada

w todze krytyki ważą się brawa i gwizdy

scena pozostaje w wieczności

na ile dzieliliśmy się prawdą i prawdy pełnią

na ile żyliśmy życia każdą sekundą

każdego aktu sztuki reżyserowanej z góry

bez skarg i zażaleń — wysłuchanych bez zastrzeżeń

tak po prostu jak może tylko człowiek


życie to ciąg zdarzeń do odegrania

niepowtarzalnie jednorazowo

okoliczności łagodzące wyrok

Poprzez mrok

przede mną była cisza i pusta perspektywa

gdy wczoraj nie bolały słowa

aksamitne baśnie w ścianach miękkich śniłam

i pływałam na spokojnych wodach

przeznaczenie dokonało mnie

na miarę człowieka przywarte

święte jak tamta wszechcisza

dzisiejsze jak niecierpliwy zew chłodnego w dotyku budzika…


pierwszy oddech bolał i przestrzeń nieosiągalna daleka

zagubiona w nieskończonych galaktykach

niepewna jutra chwytam sekundy w minuty zliczam

doby w kontury — codzienności w pajdy chleba…

rozrzucona wśród tłumu pytam o drogę

tę bez bólu …


trwonię czas na pytania bez odpowiedzi

tymczasem powiew wieczności nad przepaścią

rozkruszone ziarenka kwarcu

wydziera z zadanej perspektywy

kruszy mój witraż z dwóch stron jednako ujrzany

ten sam pejzaż

koniec i początek o odmiennych przeznaczeniach

stąd odejdę tam powrócę gdzie bólu nie będzie

przecież powroty są serdeczne

Istota subwencji

tak musimy

żyć dostojnie

społeczne role wypełniać według przykazań

i poprawności politycznej

tak nie inaczej

nie jesteśmy sobie wiernym eksponatem


dokładność szablonów

w obiegu rzeczy prawideł

wszechmałych pojęć

wobec nieograniczoności

kosmosu i mocy przyrody

nigdy do końca nie rozszyfrowanej

żadnym mikroskopem

żadnym doznaniem humanum


uroczysko

na przekór wszystkich praw domyślnych

nie poznanych umysłem

bóg wszechniewymierny

tylko poeci są blisko jego świętych trzewi


egocentryczność naprzeciw


czarne dziury

naprzeciw białej pustki przestrzenie

kiedyś tam dotrzemy

fanatycznie pokorni na przestrzał wydeptanych idei …


z doczesności obłupani

Laboratorium

obiecuję że moje życie dobrze przeżyję

każdy dzień złożę do talii kart

potasowanych dłonią wróżbiarki

i będę próbować swych sił

by nie przyjmować codzienności nijak

powielekroć odtwarzana

będę odtwarzać z imitacji oryginał


każdy cień i każdy błąd zachowam w niepamięci

dopóki zmierzch odkryje swój skraj

bardziej głęboki niż rzeka tocząca swe wody

obmywające brzegów oczywistość całunem zimnych kropli


każdy uśmiech rozświetlający owal twarzy

wyrzeźbię w skale bazaltowej w której pulsuje serce

kamienie potrafią być piękne gdy się je kocha


rozdzielę poplątane

pogmatwam proste jak do bólu ciernie

żeby odnaleźć sens prawdy szukanej zbyt dokładnie

a niewiernie

poprzetykam samotność światłem dróg mlecznych

i galaktyk odległych

niedokończona skonam w zamyśle


zamyślona poddam się antygrawitacji i obudzę się

z korektorem w dłoniach by naprawiać skrzywione lustra

zwątpienie na tęczowo przemalować

niech płonie zasuszona iskra


przemieszczę się po wewnętrznej stronie wymiaru

ponad wymiar przestrzeni ubranej w moje kształty

przenicuję je chwilą obecną

wydrapię strzępy tęczy by przemalować jutro


spróbuję

zaiste

mimo wszystko

Stwarzanie

garncarz na dzbany najlepszą wybrał glinę

puste dzbany wypełnił najprzedniejszym winem

z bukietem niepowtarzalnych aromatów

im starszym tym wyborniejszym w smaku

Dzieje

odnajdujemy rankiem

zapisane w otwartej księdze

życie proste

twarde rany

popioły

i zmęczenie uparte …


wieczorem przełożona kartka

dopełnienie przestrzeni


prześnić niepokoje

sympatycznym pamięci

piórem


ubierać pozory w codzienność

marzenia w kształty chwil

realne


naoczność czasu dosłownie

Tchnienia

serce tamuje centryfugę krwinek w krwioobiegu

gdy zamieram bez energii potrzebnej do czynu

zamieram gdy wchłania mnie przypomnienie chwili odpływu

ku wodospadom szemrzącym złowrogo

pełnych srebrzystej topieli

naprzeciw pierwszej myśli odartej ze złego

wśród rozdźwięków bełtanej kurzem i pośpiechem ulicy

profanum krzykiem

ta myśl uwodzi wykresem prostolinijnym w zarzewie ciszy


porzuconej poniechanej nad jeziorem szelestem zielonym

niepowściągliwej w ajeru wonnych liściach

w sitowia melancholijnych chrzęstach

gdzie wiatr pieści cicho tę ciszę najcichszą

złociście powiela w opowieściach grążeli

i niesie na skrzydłach cyranek i łabędzi

po krystalicznej wody powierzchni

malując fale z łagodnym pluskiem brzegowi oddaje

pełną westchnień i lśniących poruszeń


odtworzona z gestów natury i prawdy ich znaczenia

w epicentrum błogostanu

wstawiam myśli na właściwe miejsca czuwają neurony

obłupiona ze zgrzytów i słów drapieżności

wracam w obieg rzeczy

serce wiernie odmierza zamiary

jestem wierna jego codziennej prostocie


idę ku sobie idę do człowieka ocalać chwilę istnienia

ten ognik świeczki w zamieci

i urodzajne milczenie jeziora

uporządkowany świat przyrody bez praw pisanych

a piękny a szczery — pochwalony

Wszechbłękit

w bieli aniołów

ukryty szmaragd

oceanów głębi


w szmerze piór

melodia dali

dawno niesłyszana


w ich obecności

czas milknie

kropla pogrąża się

w oceanach

Wiara

ożywiona pocałunkiem

uwierzyła obietnicom nieskończoności

łagodność trwała ponad czerwienią warg

nabrzmiałych błogością


gdy słowa zagłuszyła cisza

posmutniała

na końcu zdania zakończonego

kropką wspaniałomyślną


zdrada zabolała

bardziej niż

wysupłane ze spojrzenia oczodoły

rozrzucające wokół ciemność


na całunie emocji konała

w zgrabiałych dłoniach zaciskając piękno

nie wierząc

że jednorożce istnieją w baśniach

tylko


i przetrwała

Epicentrum

nade mną zaszyfrowany klucz wielolinii

klasterowym dźwiękiem powielał głosy żurawi

odpływających na południe

w nieprzemijającej nadziei na przypływy wiosenne


zaistniałam w klangorze wędrownym ptakiem


poprzez piór metafory

poprzez powietrza woal przejrzysty i stały

pojęłam ich mądrość wystarczającą do trwania

i skrzydeł rozpostartych w locie majestat zaufania


żeby zrozumieć prawdy wszechświata i kwiatów

trzeba przez moment ulecieć ptakiem

i pragnąć jak Ikar lotów ku błękitom

i jak Dedal powrotów


tajemnica znana nie tylko rajskim ptakom

przez nieloty codziennie odkrywana

w konkretach zdarzeń

po istotność

każdej rzeczy

nienazwanej

Przed kropką

Narodziny

pierwszy płacz — pierwsze łzy

nadzieja


miraż


miłość pierwsza

i ostatnia

przemija


jak wszystko przemija


ostatni płacz — ostatnie łzy

cisza


krzyż.


życie to nadziei zszywanie

cierniem


codziennie

wierniej

Dziękuję

jedno ze słów — o wiele za mało …


dziękuję

za trud i wierność ogrodnika kapryśnych róż

w ołtarz macierzyństwa kolcami wczepione

jak wspomnienia z krainy dzieciństwa

w otwartych dłoniach bezpiecznie złożone


pamiętam Twój uśmiech

gdy otwierałaś drzwi na powitanie

i krzyż dłonią kreślony na pożegnanie

w powietrzu niewidzialnym

a wciąż realnym i koniecznym do życia

jak Ty Mamo w pustej przestrzeni

wokół

ukryta …

Słowa

używamy słów by zrozumieć postać świata

wyrazić co kryją trzewia

miłować i przeklinać lub błogosławić nawzajem

nazwać piękno i żałość

ustanowić prawa


słowa potrafią powyżej nieba unieść

a potem na bezbronne skrzydła zwalić grad

zmieniający postać rzeczy na inny stan

uosobienia kaprysu i śmierć


dobre słowa na dobrze przeżyty dzień

słowo dajemy słowo się rzekło

jednym słowem mówiąc — słowem malowane piękno

lub grzech


zmięte i podeptane słów ikony

nie powrócą do swej świetności — rysa na szkle

zaistniałe zawisają w powietrzu jak rany

bolą w ramach określonej rzeczywistości

nadmiar przesiąka kroplami w zachody słońca

plami


a słowa ofiarowane serdecznym gestem

rozkwitają jak ogrody pełne wonnych róż

i tworzą utracony w zaraniu świat


niech słowo będzie chlebem zaczynem

niech się stanie podwaliną na dobre żniwo

Powroty

świat śniegiem przykryty

po horyzontalność błękitów

czysto biało nieskalanie

jak pierwsze kochanie


skrzydeł szelest


w śniegowej bieli skrzącej

anioł do nas powraca

w dotyku ofiarnych piór

tchnienie źródła

zmieniające tożsamość życia


pękają zasłony


skręcone kiełki marzą

o mocnych korzeniach

pod płatkiem świadomego

nasiona


oziminy

wyciągają wiotkie ramiona

zaczynając godowy taniec

świeżo zrodzonych


ta chwila powala na kolana

dłonie sięgają do światła


powrót ptaków

zwiastuje wiosna

Dobre sito

wędrówką niestrudzoną aż po kraniec śmierci

przemykamy się poprzez pamięć

odłamkami wspomnień dobrych i złych

kwiatów i cierni


z upływem lat ciernie kruszeją i tracą na mocy rażenia

przepływem czasu oszlifowane

gdy przeleci po nich cień — już nie ranią wcale

i porzucamy je w zakamarkach

jak błąd na stos zapomnienia i wybaczonych win


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 31.14