E-book
15.75
drukowana A5
41.57
Jak budowaliśmy Solinę

Bezpłatny fragment - Jak budowaliśmy Solinę


Objętość:
208 str.
ISBN:
978-83-8351-920-3
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 41.57

Składam podziękowanie Zarządowi Elektrowni Wodnych Solina — Myczkowce, za udostępnienie archiwalnych zdjęć budowy zapory wodnej

w Solinie.


Autor

Od autora

Drodzy Czytelnicy.

Przekazuję Wam moją pierwszą książkę, którą dla Was i dla siebie napisałem. Dla Was, aby podzielić się z Wami tym, co ja przeżyłem i ukazać Wam część historii największej wówczas w Polsce budowy, jaką była zapora wodna i hydroelektrownia na Sanie w Solinie, której byłem jednym z budowniczych. Dla siebie, aby odświeżyć i utrwalić te wspomnienia, które są moim pięknym skarbem ukrytym. Miałem szczęście być jednym z wielu budowniczych tej dużej i pożytecznej budowli. Zostawiło to we mnie ślad na całe życie. Mam nadzieję, że czytając, odczujecie atmosferę tamtych lat i trudnej pracy w pięknym bieszczadzkim miejscu. Unikalne archiwalne zdjęcia z czasów jej budowy, dadzą obraz jej etapowego powstawania opisywanego w tej książce. Podnoszą one bardzo wartość tej publikacji. Bywa tak, że jedno zdarzenie lub jedna decyzja, jak przestawienie kolejowej zwrotnicy — spowoduje skierowanie życia człowieka w nowym, niespodzianym kierunku. W moim przypadku była to decyzja podjęcia pracy w Solinie, w nowym, drugim dla mnie zawodzie jako pomocnik wiertacza. To spowodowało, że stałem się jednym z bardzo specyficznej grupy zawodowej — Wiertników. Polubiłem tę trudną, ciężką pracę fizyczną, w każdych warunkach pogodowych, wymagającą ciągłych wyzwań, utwardzania charakteru i tężyzny fizycznej. To mi odpowiadało. Wciągnęło mnie to „cygańskie” życie pełne niebezpieczeństw, częstych zmian miejsca pobytu, środowiska oraz przebywanie raczej poza rodziną. Było to życie pełne uroku, między kolegami przyjaciółmi, ludźmi o prostych jasno określonych charakterach. Byli to raczej „twardziele”, lecz szczerzy, otwarci, którym wierzyło się jak sobie. Ludzie bezpośredni, uczynni, prawdomówni, nie pruderyjni i przyjacielscy, — choć bezwzględni, kiedy trzeba. Ludzie toporni, twardzi, prości i silni, lecz z „sercem na dłoni”. Byłem szczęśliwy, kiedy z nimi przebywałem. Żyliśmy jak dobrzy bracia. Były przyjaźnie bez słów, koleżeństwo, brak zawiści, czy złości. Przez lata, wspólnie przeżywało się to, co niosło życie. Było wiele wesołych, jak i przykrych zdarzeń. To ukochanie życia, ten rubaszny humor — mam nadzieję, że udzieli się Wam podczas czytania tej książki. Tego bardzo pragnę i Wam życzę! W tej książce chcę ocalić od zapomnienia ówczesne realia pracy szczególnie grupy zawodowej wiertników oraz wszystkich budowniczych. Pragnę złożyć hołd im i ich trudnej pionierskiej, pracy i podziękować za to, że byłem z nimi, a oni ze mną. Ta książka, to moje wspomnienia bardzo mocno oparte na faktach i realiach w tym czasie — jak prości ludzie w niej opisywani. Pisana prostym, niewyszukanym językiem. Chcąc opisać jak najwierniej wydarzenia, używam języka dosadnego, czasem wulgarnego, aby lepiej oddać atmosferę chwili i wyraziściej przedstawić charakterystykę postaci. Najważniejsze — być jak najbliżej prawdy zdarzeń. Książka urozmaicana jest w dużym stopniu wierszami informacyjnymi i opisowymi, co jest mało spotykane w innych książkach. Ze względu na tematykę, jak też opisywane zagadnienia techniczne, książkę polecam mężczyznom. Mam nadzieje, że się spodoba.


Życzę przyjemnej lektury.


Budowniczowie Soliny —


To ludzie z różnych miejsc, środowisk i kultury.

Ludzie twardych charakterów i silnej postury.

Oni z daleka od swoich tu przybyli.

Głęboko w sercach swe historie ukryli.

Byli i tacy, co nie mieli nic do ukrycia —

Oni cieszyli się wolnością i urokami życia.

Tu, przy zaporze codziennie ciężko pracowali,

Lecz w bieszczadzkim klimacie nie chorowali.

Wśród obcych, każdy chciał być szczery.

Na trudnościach doskonalili swe charaktery.

W tajemnicy, na lepsze się przemieniali.

Swe złe przeszłości za sobą zostawiali.

Po nich pomnik — hydroelektrownia została.

Swą dobrą pracą ciągle będzie się spłacała.

Od powodzi będzie chronić pola i zagrody.

Nie straszne jej burze ani wielkie wody.

Budowniczowie zawsze mile będą wspominali

Solińskie miejsce i ludzi, z którymi pracowali.

Po latach, jak budowa — życie ich przeminie.

Trochę siebie zostawili w Bieszczadach

Tu w Solinie…

Wstęp

Na wstępie wypada przedstawić „głównego aktora”, czyli solińską zaporę. W jakim celu się ją buduje i jakie zadania ma spełniać?

1.Ochrona przeciwpowodziowa (rezerwa powodziowa 50 mln m3) przez magazynowanie wód górnego zlewiska Sanu i odpowiednie ich zagospodarowanie.

2. Wykorzystanie zgromadzonej wody do produkcji energii elektrycznej (moc 4 turbin 200MW w tym

2 turbiny, które mogą pracować też, jako pompy).

3. Aktywizacja i zagospodarowanie terenu Bieszczad poprzez stworzenie bazy dla turystycznego rozwoju regionu.

4. Stworzenie stałych miejsc pracy przy utrzymaniu ruchu i obsłudze elektrowni i zapory.

Potencjał energetyczny Sanu jest duży (szczególnie górny i środkowy bieg) i minimalnie większy porównując do rzeki Odry, około 290 kW/1km. biegu. Były planowane, lecz niestety, nie wykonano jeszcze 14 zapór na Sanie. Drugą po Myczkowcach i największą jest Solina.

Powierzchnia (w 60% zalesiona) zlewni zapory wynosi 1175 km2. Przepływ minimalny rzeki San to około 1 m3/sek., średni ok.20 m3/sek. a największy ok. 900 m3/sek. To pokazuje, jakie możliwości ma San i w pełni uzasadnia budowę tej tamy. Wielkości charakterystyczne tego obiektu: długość — 665 m; szerokość korony — 8,4 m; kubatura 780 tys. m3; max. wys. sekcji — 82 m. Wewnątrz, wzdłuż zapory są 4 galerie (korytarze) kontrolne.

Najniżej położona galeria iniekcyjna (zastrzykowa) biegnie od 4 do 6 m. wyżej nad podłożem skalnym. Ma za zadanie zbiór i odprowadzanie wody z drenażu podłoża i drenażu pionowego.

Daje możliwość częściowego wykonania i uzupełnienia przesłony. Na tych poziomach sekcji robiliśmy otwory i cementacje ekranowe. W zaporze między sekcjami są przestrzenie dylatacyjne, szerokości 3 m, tzw. oszczędności (oszczędność betonu). Sięgają one od podłoża do wysokości niższej od korony zapory o 24 m.

W Solinie pracowałem od maja 1965 roku, do września 1967 roku. W tym czasie powstała zapora wodna od fundamentów niemal do zwieńczenia. Kalendarium podaje jako rozpoczęcie budowy rok 1961, a zakończenie w roku 1968. Przez pierwsze kilka lat (1960 do 1963) prowadzono prace przygotowawcze i budowę zaplecza. Te roboty wykonywało 12 przedsiębiorstw specjalistycznych. Kiedy ja rozpoczynałem pracę, ten etap był już zakończony. Moje lata pracy przypadły właśnie na czas bardzo intensywnej budowy zapory. W tym czasie zalewano najwięcej betonu na zaporze i w 1965r. zalano — ponad 193 tys. m3, w 1966r około 213 tys. m3, w 1967. ponad 196 tys. m3. w ostatnim 1968 roku, już tylko niecałe 8 tys. m3 a wcześniej ok.5 tys. m3, w 1962 r. poprzez prawie 59 tys. m3 w 1963 r. i ponad 142 tys. m3 w 1964 roku. Niestety, nie mogłem w Solinie zostać do końca budowy, ponieważ nasze przedsiębiorstwo zakończyło specjalistyczne prace przewidziane w naszym zakresie. Wyjechaliśmy pracować w innym miejscu. Moje wspomnienia dotyczą warunków życia, pracy oraz stosunków międzyludzkich. Są też przypomnieniem tych, którzy budowali Solinę, moich kolegów i znajomych, by pamięć o nich nie zginęła po latach. W latach sześćdziesiątych Bieszczady były ponownie odkrywane po latach zapomnienia. Właśnie lata powojenne wysiedlonych, prawie opustoszałych Bieszczad, dały możliwość swobodnego działania przyrodzie Nieskrępowana roślinność zajmowała corocznie pola i sady po opuszczonych (wysiedlonych) wsiach. Trwała budowa głównych dróg bieszczadzkich, co było podstawowym warunkiem do ponownego zagospodarowania tych terenów. Równocześnie reszta Polski, poprzez artykuły i reportaże w gazetach, jak też z audycji radiowych — dowiadywała się coraz więcej o Bieszczadach. Nastały początki dużej ekspansji leśników do pozyskiwania wielkich ilości drewna z nieograniczonych, jak się wtedy wydawało, zasobów leśnych. Duże ilości tego drewna, głównie najwyższej, jakości, były eksportowane za granice, również do Skandynawii. Wszystkim spoza Bieszczad, jawiły się one jako leśna, surowa, dziewicza, dzika prawie nieprzebyta kraina — gdzie panuje przyroda a człowiek może się schować przed światem i żyć, jak chce. Mógł tu spokojnie przebywać przez lata. Był to, więc wymarzony zakątek dla ludzi łaknących autentycznych przygód, pragnących prowadzić życie trapersko-indiańskie, zdając się na samotne współistnienie z przyrodą. Byli też ludzie, którzy chcieli się ukryć przed wymiarem sprawiedliwości, przed rodziną, alimentami itp. Dla nich Bieszczady były idealnym miejscem pobytu. Ściągali tu też różni dziwacy, którzy źle się czuli wśród ludzi i szukali samotności. Wreszcie, nieco później, młodzież, „dzieci-kwiaty”, hippisi i „punki” oraz przedstawiciele innych młodzieżowych subkultur. Bieszczady stawały się turystycznie modne i proporcjonalnie do lat, zwiększała się liczba głównie młodych turystów. Umożliwiały to połączenia kolejowe, coraz większy ruch drogowy i „autostop”. Ciągle powiększała się ilość autentycznych miłośników przyrody i zauroczonych pięknem Bieszczadów ludzi często wykształconych i bardzo wartościowych. Surowa bieszczadzka przyroda, warunki atmosferyczne, konieczność przystosowania się do życia wśród nowych, nieznanych ludzi zatrudnionych przy budowie oraz ciężka praca — wymagały wytrzymałości fizycznej i psychicznej. Do Soliny przyciągały głównie dobre zarobki i możliwość ukrycia się w tłumie robotników. Tu pracę mógł dostać prawie każdy, kto był sprawny fizycznie (fachowiec, nie fachowiec, ale chętny do pracy). Tu też była przygoda, mająca trochę inne cechy. Głównie związana z pracą przy zaporze zmaganiu z przykrymi warunkami atmosferycznymi i współżyciu z bardzo różnymi ludźmi. Nadrzędnym zadaniem dla kierownictw solińskich firm, było zatrudnienie niezbędnej do wykonawstwa ilości pracowników. Można się tu było przyjąć do roboty nawet „na gębę”, bez dokumentów i życiorysu. Wielu zatrudnianym było to bardzo na rękę. Tu można było zostać kierowcą ciężarówki nawet bez prawa jazdy — wystarczyło umieć nią jechać. Każdy tym bardziej był ceniony — im bardziej był potrzebny. Przygotowanie zawodowe było na drugim miejscu. Z tych powodów ściągali do Soliny ludzie z całej Polski, był nawet jeden kierowca ze Związku Radzieckiego. Kiedy przyjmował się do transportu, spytany, jakie chce auto, odpowiedział krótko — wielkie. Wybrał sobie największą ze stojących wywrotek, do wożenia kamieni z Bóbrki. Wnet nieomal nie spowodował tragicznego wypadku, przy wyjeździe z kamieniołomu na drogę z pierwszeństwem (Wygnanka — Solina). Wjechał na tą drogę tak jakby to on miał pierwszeństwo. Szczęśliwie skończyło się na wywróconej ciężarówce, bez ofiar ludzkich… Po tym wypadku, przy szefostwie na bazie wyszło na jaw, że on nie zna w ogóle znaków drogowych. Miał on prostą zasadę pierwszeństwa, — kto ma większe auto ten ma pierwszeństwo. Zapytano go;

„-To jak ty jeździłeś po waszych drogach?”.

— „Po jakich drogach”? — Zdziwił się. „U nas, gdzie popatrzysz tam droga”. — Odpowiedział po rosyjsku. Podobnych opowieści można by przytoczyć oczywiście więcej. Polityczniej będzie zmienić może trochę temat.

W trosce o wierność i zrozumienie treści, by nie było zaniedbania, muszę objaśnić tło polityczno-społeczne opisywanych wydarzeń. Wiadomo, najgłębsza komuna wtedy panowała. Ona też bardzo duży wpływ na wszystko miała. „Mądrość Partii — mądrością narodu”,

Dla ludzi właśnie głupim sloganem była.

Większość sekretarzy partii dobrymi cechami też

nie świeciła,

Lecz w przeciwną stronę się chyliła.

Taka władza, złymi cechami obciążona —

Czy przykładem dla obywateli mogła być ona?

Jak mogła być mądrością narodu?

Dla ludzi było ważne, by z dnia na dzień

— żyło się lepiej, do przodu.

Ludzie po biedzie wojennej, na tym skupieni byli,

by wreszcie spokojnie i coraz lepiej żyli.

Z tych powodów (na razie) z komuną nie zadzierali

i politycznie raczej się izolowali.

Czuli, że to politycznych baniek dmuchanie

i wszechobecne jest obustronne udawanie.

Pomijam marginalne przypadki tych,

co w komunę wierzyli,

bo oni w przebiegu historii się nie liczyli.

Cały ustrój, na radzieckich zasadach ustanowiony,

Również radzieckimi wadami był obarczony.

Powszechne przez wódkę załatwianie,

jak też łapówek dawanie.

Wódka wtedy wszechobecna była

i raczej codziennie wszędzie gościła.

Wtedy trzeba było dobrego zdrowia, żeby przeżyć

Wiele młodych ludzi, chciało w coś wierzyć.

W tym czasie jednak takie uwarunkowania bywały

I one w dużym stopniu na rzeczywistość wpływały.

Do polityki większość taki stosunek miała,

że gdy było to możliwe, to komunę wyśmiewała.

Trochę z tym uważać trzeba było,

Bo od donosicieli aż się roiło.

Lepiej było nie znać, jakie jest „ubecji” działanie —

z krytyką ustroju wziąć sobie na wstrzymanie.

Tak też przeważnie obywatele czynili —

W zgodzie z rzeczywistością swe życie pędzili.

Mając lata doświadczeń, jakoś się żyć dawało,

a nawet całkiem nieźle się egzystowało.

Nie powiem, że to pełnią życia czy wolności było —

to dopiero po wielu latach nam się ziściło.

Wtedy nie jednostki, lecz masy się liczyły.

W oparciu o ten kanon, gremia partyjne rządziły.

Wtedy frezer jako dyrektor „Soliny” był obsadzony

I nawet jakoś nikt nie był tym bardzo zaskoczony.

Część dyrektorów „w teczkach” przywożona była,

głównie tych, co się partii dobrze przysłużyła.

W kadrze kierowniczej należeć do partii się musiało,

od dyrektora do brygadzisty to obowiązywało.

Owszem byli też tacy, którzy się na to nie godzili —

Oni trochę prześladowani i awansu pozbawieni byli.

Partia w kreowaniu propagandy tak się zapędziła,

że nieomal sama w nią i jej skuteczność uwierzyła.

Przodownictwo pracy i wszędzie dobre wyniki —

To miały być dobrej propagandy wskaźniki.

Od dołu w górę wszyscy spełnić się starali

to, czego od nich na górze oczekiwali.

Coraz lepsze wyniki (tylko w sprawozdaniach) były,

gdyż zakłady — sprawozdawczość kreatywną prowadziły.

W rzeczywistości coraz więcej towarów produkowano,

lecz ich jeszcze więcej głównie do ZSRR — wysyłano.

Stąd wciąż towarów u nas brakowało,

więc zamiast kupować, „się załatwiało”.

Zasłużonych tak nagradzano,

że im talony (przydział na zakup) dawano.

Zamiast pieniędzy — bilety Narodowego Banku były,

które do kupienia, czego się chciało — nie służyły.

Z motoryzacji motocykle WFM — 125 produkowano

i je do sklepów jak wszystkie towary „rzucano”.

Pozostawało w ciągłych kolejkach wyczekiwanie

Albo trochę szybsze i kosztowniejsze „załatwianie”.

Niektóre towary istniały, które po dwóch, trzech dniach się zmieniały.

Z browaru „Zarszyn” piwo szybko się pić musiało,

Aby w czasie picia nie skwaśniało.

było ono surowe, niepasteryzowane

i po dwu dniach kwaśne, było wylewane.

Podobne też wino owocowe z „Pektowinu” było,

Ono fermentując w sklepie, korkami w sufit waliło.

Po jakimś czasie problem ten opanowano i później

już zawsze „siarę” dodawano.

Różne dawki siarki, trochę problemy czyniły

zanim się organizmy konsumentów przyzwyczaiły.

Takich przykładów więcej by znaleźć było,

lecz w nadmiarze — Czytelnika by nudziło.

Podam polityczno-społeczne streszczenie,

chcąc, by te realia nie poszły całkiem w zapomnienie.


Życie człowieka, składa się z mniej czy bardziej ważnych wydarzeń. Podobnie życie, gospodarka, historia państwa — ma różnej wielkości, ważności wydarzenia, przedsięwzięcia, dokonania. istnieją one we wszystkich sferach działań i kategoriach, np. gospodarczej, kulturalnej i innych. Przedział czasowy, w którym mieszczą się zdarzenia opisane w tej książce, to lata sześćdziesiąte dwudziestego wieku. Były to czasy Władzy komuny. Starszym dla przypomnienia a młodszym do poznania — przypomnę w skrócie polityczno-społeczne uwarunkowania. Przemysł stopniowo rozbudowywany we wcześniejszych latach powojennych, teraz nabierał już rozmachu produkcyjnego. Był nieograniczony popyt na wszystko. Czyli na wyroby przemysłowe w pełnej skali. Od igieł i wideł, do maszyn rolniczych, silników okrętowych, statków i pieców hutniczych — jak i wszelkie artykuły rolnicze, głównie mięso i jego przetwory. Tych ostatnich ciągle brakowało. Dlaczego? Wtedy na takie pytanie odpowiadało się żartobliwie: „Dlatego, bo w Polsce jest Świnoujście (tamtędy świńskie szynki, polędwice, schaby, oraz cielęcina i dobra wołowina do Anglii uchodziły) — a nie ma Świnoprzyjścia. U nas pozostawały resztki poubojowe; Głowy, kości, krew, podroby i skóry. Bydlęce skóry gdzieś znikały, większość chyba jako buty dla radzieckich armii. Natomiast świńskich skór było w nadmiarze, więc robiono z nich buty, które piekły w nogi na równi z ówczesnymi powszechnie używanymi na wsi na każdą pogodę gumiakami. Po zmoczeniu były jak skóra ropuchy, gdy wyschły robiły się twarde i kruche, gdy ktoś nadal próbował w nich chodzić — po prostu się rozpadły. Wszelkich wyrobów o takim standardzie było dużo. Pamiętam, z jakim entuzjazmem pokazywano w telewizji łopaty, widły, którymi można było normalnie pracować i już nie wyginały się do tyłu po 10-ciu minutach użycia. To był sukces! Gospodarkę napędzało też będące w rozkwicie budownictwo zarówno przemysłowe, jak i prywatne. Po wojennej biedzie i głodzie, ludzie chcieli bardzo lepiej żyć. Budować nowe domy w miejsce starych lub zniszczonych w wojnie. Na tym koncentrowała się uwaga każdego człowieka. Dla tego celu, gotowi byli pogodzić się z niedogodnościami komuny i nauczyć się jakoś z nimi żyć. Sprawy polityczne, czyli komuna ze swym aparatem i propagandą spychana była na dalszy plan, jako temat na razie nie do ruszenia, chyba, że kiedyś w przyszłości, jak już nam dobrze będzie. Niezauważalnie, stopniowo, przyszło jednak przesilenie i zaczęło znów iść do gorszego. Im więcej (i gorszych) towarów się produkowało — tym więcej ich brakowało. Wyraźnie było widać, że ZSRR jest nienasycony. To wór bez dna. Wszystko, co wyprodukowały kraje zagarnięte przez komunę, nie wystarczało na olbrzymie potrzeby i marnotrawstwo ZSRR. Narzucano odgórnie coraz większą wydajność i większe plany produkcyjne, ale przy bardzo słabej, jakości (i żywotności) wyrobów niewiele to zmieniało. Sam zaś ZSRR pracował głównie dla wyścigu zbrojeń. Logicznym się stawało, że długo już taka sytuacja trwać nie może. Wszelkie wystąpienia przeciwko komunie, albo o polepszenie bytu — nazywano wichrzycielskimi zajściami, wrogimi klasie robotniczej, narodowi i partii. W tym prawdą były dwa słowa „wrogimi partii”. Wszyscy wiedzą, jakie wydarzenia były w Polsce, w Czechosłowacji i jak to się skończyło. W ZSRR aparat wywiadu i represji był bardzo duży i silny. Słynne KGB jeszcze dziś ma się dobrze na wschodzie, a w tamtych czasach było w rozkwicie. Jedyne, co miało się dobrze w tamtych latach — to rynek pracy. Nikt nie wiedział, co to jest bezrobocie. Zakłady pracy werbowały przyszłych pracowników w szkołach zawodowych czy średnich. Niektóre zakłady czy firmy — wręcz rozpaczliwie potrzebowały pracowników. Gotowe były przystać nawet na wysokie płace, by zapełnić wakaty i w konsekwencji wykonywać wciąż rosnące plany produkcji, bądź usług. Czasem pracodawca jakoś nie zauważał braku uprawnień (np. jak w Solinie — prawa jazdy — by tylko miał, kto jeździć wywrotką wożąc kruszywo z Bóbrki do ZEK-u, ale przyjęty podobno złożył obietnicę, że kiedyś prawo jazdy zdobędzie (czy niepodrobione?). Jako premii dla pracowników, często używano obdarowanie „talonem”. Były to specjalnie drukowane, można tak powiedzieć „papiery wartościowe”, które uprawniały do zakupu określonego (bądź nie) towaru. Z tego logiczny wniosek, że nie wszyscy mieli prawo do zakupu. Oczywiście za ten towar każdy płacił sam. Były talony np. na telewizory, pralki, lodówki, samochody, motocykle i wiele innych towarów. Myślę, że z tego zrodził się pomysł na „Pewex”, jako sklepy ściągające dolary czy inną twardą walutę od obywateli. Ponieważ wymiana tych walut w banku możliwa była po śmiesznie niskim kursie. Każdy ekspedient, a tym bardziej magazynier, był wtedy wielkim panem. To z nim można było załatwić kupno potrzebnych towarów, oczywiście z odpowiednią gratyfikacją za grzeczność. To on potrafił wyciągnąć spod lady potrzebny artykuł. Wtedy podstawową formą zakupów były kolejki i załatwianie. Najtrudniej było załatwić cement, blachę dachową, meble, pralki, lodówki, kuchnie i wiele innych rzeczy. Oczywiście łapownictwo było wtedy w rozkwicie. Nie ma się, co dziwić, miało doskonałe warunki. Nie było wtedy dużych sklepów, takich jak są teraz, bo i po co? Przecież nie było towarów, żeby je zapełnić. W większości były małe sklepiki (oczywiście bez samoobsługi). Kiedy samochód przywiózł towar — klientów wyproszono ze sklepu, a na drzwiach pojawiała się wszechmocna tabliczka „ODBIÓR TOWARU”. Ekspedientki zasłaniały okna, żeby nikt i nic im nie przeszkadzało w tej najważniejszej, odpowiedzialnej czynności. Bez pośpiechu sprawdzały zgodność faktur, a głównie przeprowadzały sortowanie towarów, odkładając najpierw każda dla siebie, swoich znajomych i dla ewentualnych załatwiaczy. Niewielką ilość, jaka pozostała wypadało łaskawie sprzedać dla frajerów — staczy kolejkowych. Takie przyjęcia towaru trwały nawet kilka godzin, a czasem do następnego dnia. Nikomu w kolejce nie zdradzono wcześniej, kiedy przyjęcie się skończy. Po co? Postoją — skruszeją. Trzeba pokazać, kto tu rządzi. Załatwianie można zobrazować, np. w ten sposób:


— Panie kierowniku, mam prośbę. Lodówkę potrzebuję.

— Panie, nie mam czasu, ja tu pracuję.

— Panie, mnie bardzo zależy na tym załatwieniu,

— Choć pan tu na bok, pogadajmy w cieniu…

— Wszyscy coś potrzebują, mam takich bez liku.

— Odwdzięczę się za grzeczność panie kierowniku.

— Stówkę dla pana za załatwienie się da.

— Stówkę? Panie, za kogo pan mnie ma?

— No, jeżeli dobry sprzęt będzie,

Drugą dorzucę w tym względzie.

— Dobra, ale stówę dasz pan teraz,

Albo kto inny lodówkę zabiera.

— Jutro pół godziny przed otwarciem z rana,

Tylnymi drzwiami będzie ładowana.

Niech pan kasę z sobą ma, a w ogóle — cicho sza…


Wrócę jeszcze do skali makro.


W mediach, władze polskie dla ZSRR peany wygłaszały,

Że dzięki nim pełne portfele zamówień miały.

Cóż, łatwo złożyć zamówienie,

Gdy nie chodzi o płacenie.

Stocznie pełną parą pracowały.

Pytanie. Co z tego miały?

By trochę przysłonić jawne okradanie —

Wymyślono fikcyjne rozliczanie.

Specjaliści wytężali głowy

I wymyślili rubel transferowy.

Fikcyjne pieniądze nigdy niedrukowane,

Dla mistyfikacji i propagandy spreparowane.

Do fikcyjnych rozliczeń z ZSRR służyły,

Bo przecież, w zamyśle fikcyjne były.


Mąż mojej kuzynki pracował w Stoczni Szczecińskiej. Był inżynierem elektronikiem i oddawał do użytku systemy radiowe i nawigacyjne na statkach i okrętach. Był, więc dobrze zorientowany w sprawach stoczni. Na moją prośbę potajemnie objaśnił mi, jak był prawdziwy handel z ZSRR. Na zamówionych przez nich okrętach lub statkach, montowane były nie rosyjskie radary, ale angielskie, bo takie były wymogi odbiorcy. Polska kupowała, więc je za eksportowane do Anglii szynki i inne artykuły. Po 2-u, 3-ech latach, Sprzedane do ZSRR jednostki pływające — wracały do stoczni. W ramach wiecznej gwarancji. Były zdewastowane, radia rozkradzione, konsole porozbijane (chyba po pijanemu), zardzewiałe. Po prostu karygodnie zaniedbane. Zamiast przeglądu gwarancyjnego, robiono faktycznie remont średni. Po kilku latach sytuacja się powtarzała itd. Podobnie było w innych fabrykach. W tych trudnych warunkach szary człowiek musiał się jakoś odnaleźć i potrafić żyć. Cóż. Polak potrafi! Wszechobecna propaganda starała się wyprać nasze mózgi, usunąć polskość i wpoić komunizm. Nie udało się. Polskość i patriotyzm, zapisane były dobrym flamastrem, którego propaganda zmyć nie mogła. Propaganda sukcesu tak nachalna była, że chyba sama swoim hasłom uwierzyła. Wszyscy również udawali, że za dobrą monetę ją brali. Kołchozów się u nas wprowadzić nie dało, więc na PGR-ach zostało. Trudno się dziwić, gdy ZSRR cały naród okradało, że zwykli ludzie też kradli, co się dało z tego, co jeszcze zostało. PRL, komuna, to materiał na wiele książek. Trudno te realia zmieścić na kilku stronach. Życie potrafi realizować nawet najbardziej nieprawdopodobne scenariusze. Logicznie myśląc, wydawało się, że ZSRR, ten kolos na glinianych nogach runie kiedyś czyniąc przy tym wiele szkód. A on osiadł cicho i spokojnie, jakby ugrzązł w bagnie, którym był przesiąknięty. Szkoda, że jak zwykle, nie potrafiliśmy należycie wykorzystać naszego zwycięstwa.

Jednym z największych przedsięwzięć polskiej gospodarki w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku, była budowa hydroelektrowni i zapory wodnej na rzece San w miejscowości Solina. W ówczesnym czasie, było to największe tego typu przedsięwzięcie w Europie. Projekt oparty na nowych koncepcjach i rozwiązaniach konstrukcyjno-technicznych. Taki projekt niósł pewne ryzyko, co do rzeczywistej sprawdzalności zastosowanych rozwiązań. Dodam tu, że wówczas nie korzystano z komputerów (bo ich nie było), a wszystkie czynności obliczeniowo-konstrukcyjne wykonywano tradycyjnymi metodami, posiłkując się suwakami logarytmicznymi. Oczywiście nie można było zrobić symulacji komputerowej obliczanych konstrukcji w całości, lub ich elementów, bo nie było komputerów. Był to trudny sprawdzian myśli konstruktorskiej. Pośród wielkich wydarzeń wojennych, powstańczych, kulturalnych, czy innych, również wielkie budowy (a taką była Solina, czy Nowa Huta), zasługują na umieszczenie ich w historii i pamięci narodowej. Są przecież częścią narodowej historii, składnikiem dokonań społecznych w rozwoju państwa.

Realizacja tak dużej inwestycji, podnosiła prestiż państwa i dawała świadectwo wysokiej klasy kadry inżynierskiej w Polsce. Potwierdzeniem tego jest „Solina”.

Zanim ich poznałem

Zgodnie z chronologią wydarzeń, aby wyjaśnić, jak doszło do mojego spotkania z „Bracią Górniczo-Wiertniczą”, trzeba cofnąć się nieco wstecz w czasie i w moim życiorysie. W 1963 roku ukończyłem z bardzo dobrym wynikiem Zasadniczą Szkołę Zawodową w Sanoku, co uprawniało mnie do pracy w zawodzie tokarz. Jak wszyscy moi koledzy czekałem bardzo na podjęcie pierwszej pracy. Po szkole obowiązywał jednak 6-cio miesięczny staż pracy. Oczywiście nie wyznaczano miejsca ani zakładu pracy, w którym należy go przepracować. Większość absolwentów standardowo wybierała patronalny dla szkoły, miejscowy „Autosan”. Ja jednak jestem indywidualistą, Nie lubię nie wyróżniać się w tłumie, lecz wolę swoje własne ścieżki. Mam naturę odkrywcy, nie boję się podejmowania decyzji i odpowiedzialności za nie. Nie hołduję bezkrytycznemu stosowaniu utartych schematów, ale pragmatycznie je stosuję. Pociągało mnie zawsze tworzenie nowego, konstruowanie, budowanie. Tak się złożyło, że wszystko to mogłem nawet czasem w nadmiarze, mieć w mojej późniejszej pracy zawodowej. Nie pociągała mnie praca produkcyjna, powtarzalna, jaka z reguły była w „Autosanie”, dlatego postanowiłem rozglądnąć się za innym pracodawcą w nadziei, że uda mi się znaleźć ciekawszą pracę na korzystnych warunkach, również płacowych, w bardziej swobodnym środowisku, nie za bramą fabryczną. Rozbudowujący się kraj łaknął wszelkich fachowców. Zakłady pracy, biura, szkolnictwo i inne, miały ciągle braki kadrowe. Nawet, gdy było się nowicjuszem, wybór ofert był niemały i nawet w tej nie bardzo korzystnej sytuacji (stażysta) można było negocjować płacę, jeżeli ktoś miał na tyle śmiałości. Ja miałem, więc otrzymałem płacę o połowę większą niż moi koledzy w „Autosanie” i obietnicę dobrych zarobków po udanym stażu pracy. Jednak nic za darmo. Zobowiązałem się wierząc w swe umiejętności fachowe, że podołam obowiązkom jedynego tokarza w warsztacie bazy samochodów i sprzętu Powiatowego Związku Gminnych Spółdzielni „SAMOPOMOC CHŁOPSKA” w Sanoku. Kierownikiem bazy był Pan Nowak, niski, pulchny, spokojnego charakteru — wtedy w wieku ponad trzydziestu lat. Zatrudnienie mnie było ryzykowne z obu stron. Pracodawca nie był pewny, czy sobie poradzę — ja nie byłem pewny, co mnie czeka. Wierzyłem jednak w moją „smykałkę” w zawodzie i chęci sprawdzenia się na „głębokich wodach” rzemieślniczej pracy. Miałem podstawy, by wierzyć w swoje możliwości, ponieważ z całej klasy byłem w sprawach zawodowych najlepszy. Byłem prawą ręką instruktora zawodu i często chwilowo go zastępowałem. W trzecim roku nauki, praktycznie nie pracowałem przy jednej maszynie jak wszyscy, lecz z polecenia instruktora to ja udzielałem kolegom instrukcji w rozwiązywaniu ich problemów z ustawieniem narzędzi, maszyny, samą obróbką. On oszczędzał swe nogi, ja doskonaliłem się w zaradzaniu problemom. W nowym moim zakładzie, po miesiącu pracy i próbowaniu moich umiejętności, kierownik pochwalił mnie i powiedział, że jest mile zaskoczony, że w ocenie warsztatowców jestem równie dobry, a nawet szybszy w pracy od poprzednika. To było bardzo miłe i budujące dla mnie, tym bardziej, że poprzednikiem był doświadczony tokarz, który odszedł na stanowisko instruktora zawodu właśnie do szkoły, którą ja ukończyłem. Tak przy tokarce wymieniły się pokolenia. Poznawałem coraz lepiej środowisko robotnicze i cieszyłem się początkiem samodzielnego życia. Moje życie wówczas stawało się coraz lepsze i weselsze. Pozwólcie, że dam tego przykład. Pomieszczenie, w którym stała tokarka, na której pracowałem miało ścianę ze szkła w teownikach już od 70 cm od podłogi i kilka otwieranych okienek w dolnej partii. Ściana typowej hali warsztatowej, miała dużo światła i szeroki widok. Za ścianą tej hali była działka ogrodnika. Na tej działce pracowały trzy młode dziewczyny dość urodne i przyjacielskie. Zdradzę, że pochodziły ze wsi w pow. brzozowskim. Naturalnym było nasze szybkie i coraz bliższe poznanie. Bujnie rosnące warzywa, inne rośliny i krzewy dawały intymne schronienie. Korzystałem z tego, gdy w moim pomieszczeniu robiło się zbyt gorąco (i nie tylko wtedy) przechodziłem przez wybitą w dolnym rogu część okna do ogrodnika (a raczej ogrodniczek), gdzie spędzaliśmy miłe chwile. Przez jakiś czas, było to moją słodką tajemnicą, dopóki dwaj młodsi koledzy mechanicy jej nie odkryli. W ramach naszej koleżeńskiej solidarności, dołączyli jak ja do dwu następnych dziewczyn. Było tam więcej ciekawych zdarzeń, ale tu nie miejsce na nie. Dodam tylko, że było to w miejscu zachodniej strony teraźniejszego STOMETU, czyli gumowej metalówki obok starej przystani nad Sanem, która została też tylko we wspomnieniach.

Ogrodniczki

Wszystkie rano szybko pracowały,

Aby później więcej przerwy miały…

Gdy jedna pracowała i pilnowała,

Inna w krzaczkach randkowała.


Kiedy się zmieniły —

Wszystkie zadowolone były.

Dobrze z nami miały

I nigdy nie narzekały…

Sąsiedzki ogród

Sąsiedzki ogród, to było nasze miejsce ulubione

Dawał nam cień, chłód i od wścibskich osłonę.

W nim kryliśmy się ze swymi uczuciami.

Czas osładzaliśmy licznymi pocałunkami…


Zmierzając w stronę naszej miłości,

Czerpaliśmy z siebie przyjemności!

Ogrodzie, dla nas domem byłeś.

Od świata innych nas chroniłeś.


Bliski nam byłeś dosłownie i w przenośni.

Chętnie witałeś nas jako gości…

Choć nie wiemy, co się z nami stanie —

Ty w pamięci naszej pozostaniesz!


Wracam do tematów solińskich.


Miałem starszego brata Władka, który wtedy był ślusarzem i pracował w Hucie aluminium w Skawinie koło Krakowa. Jednak, kiedy się ożenił, chciał pracować bliżej domu. Zatrudnił się jako ślusarz w Przedsiębiorstwie Specjalistycznym Górnictwa Surowców Chemicznych Hydrokop w Krakowie, obiekt Solina. To był początek nitki, która doprowadziła mnie do Wiertaczy. Nie przypuszczałem, że zwiążę się z nimi na tak długo. Pytałem brata jak wygląda jego praca w Solinie. Z tego, co opowiadał, było tam dosyć ciekawie i dobrze płacono. Powszechnie było wiadomo, że zaczyna się tam budowa największej w Polsce elektrowni wodnej. W związku z tym potrzeba będzie tam wielu różnych fachowców i zwykłych niewykwalifikowanych robotników. Przy braku fachowców, mając już dwuletni staż pracy można było też liczyć na większe zarobki. Brat powiedział mi, że w Solinie można zarobić drugie tyle, a może więcej niż np. w Sanoku za tą samą pracę. To była dobra motywacja. Poprosiłem brata, aby zapytał i rozeznał możliwości mojego zatrudnienia w którymś z warsztatów, jakie były przy firmach podwykonawczych. Po niedługim czasie powiedział mi, że jest kilka możliwości, ale jego kierownik prosił, żebym najpierw zgłosił się do niego na rozmowę. — Stary wie swoje — brat skwitował krótko. Mając już dwuletni staż pracy w zawodzie i trochę doświadczenia, byłem w pełni wartościowym fachowcem. Mogłem, więc liczyć na większe zarobki. Wątpiliśmy, abym został zatrudniony w warsztacie Hydrokopu, w którym jako jeden z dwu ślusarzy pracował mój brat, ponieważ był tam tokarz i na ich potrzeby wystarczał. Niedługo później pojechałem do Soliny w tej sprawie. Z Sanoka do Soliny nie jest zbyt daleko, około 32 kilometry. Wijąca się między wzgórzami droga przez Zagórz — Lesko — Orelec prowadziła do Bóbrki i Soliny. Drogi wtedy na tym odcinku były już asfaltowe. Wijąca się między wzgórzami droga przez Zagórz — Lesko — Orelec prowadziła do Bóbrki i Soliny. Zatrzymując się tuż za Bóbrką, co można było zobaczyć i usłyszeć?


Oto zakole Sanu, spokojnie płynąca tu rzeka,

W zielenią obrosłych brzegach, cicho do Myczkowiec ucieka.

Często pluskając ryby w niej baraszkują,

W czystej, górskiej wodzie dobrze się czują.

Woda połyskliwie słońca refleksami się mieni.

Po drugiej stronie widać chaty Zabrodzia w zieleni.

Gdyby nie kierować zbytnio uwagi na boki —

Rzekłbym — zwyczajne bieszczadzkie uroki.


Niezbyt długo widoki w ciszy podziwiałem,

Bo była to tylko przerwa w pracy przed odstrzałem.

Nagle huk! Ziemia aż zadrżała!

To w Bóbrce wysadzona skała.


Więc cóż, dalej! Do Soliny! Tak też uczyniłem, wychodząc naprzeciw nowego nieznanego życia. Wyjeżdżając krętą drogą z lasku na wzgórzu po lewej stronie, było na ukończeniu budowy „Osiedle Energetyczne”. Jak nazwa wskazuje, przeznaczone dla przyszłych pracowników elektrowni solińskiej. Jeszcze zakręt w prawo i most na Sanie — prawdziwe „wrota” do Soliny. Trochę później, były to wrota dosłowne. Na początku mostu przeciągnięto przez drogę łańcuch, chodnik przegrodzono furtką, a w przyległej budce pełnili służbę strażnicy. To nie Paryż, więc mogłem trafić bez trudu do bazy Hydrokopu na skraju Zabrodzia. Nieśpiesznie przebywałem moją pierwszą w Solinie drogę, bacznie oglądając wszystko dokoła. Patrząc z mostu w lewo (w górę rzeki) widać było wykopy w korycie Sanu i postrzępione w tym miejscu brzegi. Również po tej stronie (tuż za mostem) były zabudowania bazy samochodowej i sprzętowej. Nieco dalej i bardziej pod zboczem wzgórza — ulokowano zakład przeróbki kruszywa i betoniarnię. Miejsce to i zakład nazywano w skrócie „ZEK”. Brat objaśnił mi drogę do bazy, a że Solina to nie Paryż, więc mogłem trafić bez trudu do bazy Hydrokopu na skraju Zabrodzia. Nieśpiesznie przebywałem moją pierwszą w Solinie drogę, bacznie oglądając wszystko dokoła. Za mostem były zabudowania bazy samochodowej i sprzętowej. Nieco dalej i bardziej pod zboczem wzgórza — ulokowano zakład przeróbki kruszywa i betoniarnię. Miejsce to i zakład nazywano w skrócie „ZEK” od nazwy całości (razem z kamieniołomem w Bóbrce) Zakład Eksploatacji Kruszywa. Na wprost za Sanem, na wzgórzu, do którego prowadziła kręta droga wznosiły się bloki mieszkalne i inne mniejsze zabudowania zaplecza bytowego. Była obszerna stołówka z kuchnią, mała przychodnia lekarska, mała poczta, fryzjer i jakieś malutkie sklepiki. Wszystko to zaspokajało niezbędne potrzeby ludzi tu pracujących. Miejsce to miało taki minus, że trzeba było z dołu wchodzić po bardzo stromych ścieżkach, albo dłuższą drogą po szosie. Patrząc od mostu w prawo, w stronę biegu rzeki, właściwie w jej nieco starszym korycie Najbliżej widziałem dwa duże stawy, w których wody prawie nie było, ale były w nich osadzone muły. Jak się później dowiedziałem, były to osadniki, w których osadzały się popłuczyny kruszywa doprowadzone podziemnymi rurami. Pracowała tam duża koparka, która usuwała osady. Niewiele dalej w dół od osadników był bardzo długi barak, w którym mieściła się kuchnia i stołówka. Dalej, prostopadle do tego baraku stało jeszcze kilka baraków mieszkalnych. Nie wiedziałem jeszcze, że zamieszkam w jednym z nich. Jeszcze niżej za nimi i bliżej Sanu były wysypywane wywożone z Zeku wysiewki z sortowni kruszywa. Od głównej drogi w prawo, obok tych baraków była żwirowa droga prowadząca do Zabrodzia — małej wioseczki na zboczu góry. Tą drogą miałem dojść do bazy Hydrokopu. Teren był bieszczadzki, górzysty, pokryty w większej części lasami a pewne zmiany w krajobrazie spowodowała budowa zapory. Na miejscu przyszłej tamy też odstrzeliwano jeszcze skały. Miejsce spodobało mi się od pierwszego wejrzenia i miałem przeczucie, że będzie mi tu dobrze. Idąc powoli doliną Sanu, w parę chwil później byłem już przy bazie. Do drogi, którą przybyłem dołączała właśnie przy bazie również polna droga wchodząca ukosem od wysokości bloków na górce w (nowej) Solinie. Właściwa wioska Solina była ponad pół kilometra powyżej budowanej zapory i nie ona jedna była do wysiedlenia z terenu zalewowego. Kilkuarowa nieduża baza, w trójkącie między dwoma dróżkami a polem, ogrodzona była siatką na żelaznych słupkach. Wszystkie budyneczki były zbudowane z drewnianych kantówek obitych płytami. Na zewnątrz siatki tuż przy niej od dolnej strony (lewej patrząc od bramy), stała budka dla stróża nocnego. Po prawej stronie (jak się domyśliłem po odgłosach pracującej tokarki) był warsztat. Za jego prawą ścianą na stojaku, poukładane były różne wyroby hutnicze przeznaczone na potrzeby warsztatu. Blachy oparte były o jego ścianę pod okapem. Na wprost były dwa budynki ustawione bokami do siebie. Przy jednym z nich był malutki ganeczek z barierką od przodu. Z lewej strony na placu przy siatce leżały rury i inne żelastwo. Podwórko było wysypane żwirem. Byłem podekscytowany oczekiwaniem zdarzeń. Brama była otworzona, więc nie widząc nikogo wszedłem do środka. Jeszcze raz z tego miejsca oglądałem całość bazy a następnie przez otwarte drzwi wszedłem do warsztatu. Czułem, jakbym przeszedł do nowej, nieznanej rzeczywistości.

Poznaję ludzi w nowym miejscu

Wewnątrz zobaczyłem starszego wysokiego mężczyznę (nieco ponad 180cm) w drelichach i domyśliłem się, że jest to Pan Kuciński, o którym brat opowiadał.

— Dzień dobry. Jestem Zarzyka, brat Władka.

Podaliśmy sobie ręce.

— Kazimierz, miło mi.

— Dzień dobry, witam Kuciński Franciszek, istego. Chwilowo go nie ma, ale wnet będzie istego. Pojechali na budowę.

— Nie było problemu ze znalezieniem nas? — spytał rozpoczynając rozmowę.

— Nie, bo Władek mi powiedział, jak dojść.

Tokarz wyłączył tokarkę, a Kuciński zawołał na niego: — Julek, chodź tu! To jest brat Władka! Przywitaliśmy się. Zarzyka — Lika! Nie porozmawialiśmy długo, bo przyjechał „GAZ” z ludźmi i sprzętami, a z nimi brat Władek. On wypytał najpierw starszego pracownika (Ludwiczka) w jakim nastroju jest stary. Podobno był w dobrym, więc poszedł zapytać, czy możemy porozmawiać w sprawie mojej pracy. Weszliśmy, przyjmując to umownie, do biura- mieszkania. Obrazowo, do dość ciemnej kanciapy. Stary przejrzał moje papiery, twierdząc, że są dobre i popytał o moją dotychczasową pracę. Powiedział, że bardzo chce, abym się tu zatrudnił. — Wprawdzie w warsztacie mam pełną obstawę, ale coś trzeba wymyślić. Fachowca trzeba zatrzymać! Nie będzie łatwo, ale moja w tym głowa, żeby było dobrze. Trudność polegała na tym, że moje dobre papiery, nie były dobre, aby mógł mnie przyjąć, jako pomocnika wiertacza. Jeżeli nie odpowiednią szkołę w tym zakresie, to potrzeba było przynajmniej jakiejś praktyki w tym zawodzie. Muszę nad tym pomyśleć, więc idźcie sobie zapalić i wrócimy do tematu. On palił cały czas. Gdy wyszliśmy, po chwilce zawołał brata do siebie. Jak mi później powiedział, stary chciał się upewnić, czy może mówić mi wszystko otwarcie, aby zostało w tajemnicy. Po niedługim czasie zawołał mnie do biura. Był jakby bardziej podniecony. Chyba walnął sobie tęgą lufę z szuflady biurka — pomyślałem.

— Mogę cię przyjąć na pomocnika wiertacza i dać dobre pieniądze, ale ten twój życiorys się nie nada. Trzeba coś podiabłować z papierami i napisać inny życiorys.

— Nikt tego nie czyta, ale być musi.

— Mogę napisać, jeżeli trzeba i powie mi pan jak.

— Do ukończenia szkoły jest dobrze,

dalej ci podyktuję.

— Przepisz początek.

— Już przepisałem, proszę mówić.

Z tego, co mi podyktował wynikało, że po stażu nie podjąłem pracy w swoim zawodzie, ale w jakiejś firmie wiertniczej, potem w drugiej, więc miałem dwa lata pracy w zawodzie wiertnika — to już coś. Kiedy podpisałem powiedział;

— No teraz to już jesteś doświadczony pomocnik wiertacza, to i stawka odpowiednia się należy.

— Dziękuję. — Wypiszę ci teraz skierowanie do hotelu, żebyś miał się, gdzie przespać. Angaż przyjdzie chyba w czasie dwu tygodni.

jutro przyjdziesz do warsztatu, to wydam ci ubranie robocze i trochę pomożesz w warsztacie.

— Dziękuję, do widzenia.

— Do widzenia, do jutra.

Gdy wychodziłem stary był wyraźnie zadowolony. Nie wiedziałem, czy z dobrego załatwienia, czy może ta lufa wprowadziła go w dobry nastrój. Ja miałem uczucia pomieszane pół na pół. Zadowolony, że mam ciekawą pracę w dobrym miejscu i dobre zarobki — z obawami, czy dam sobie radę w całkiem nieznanej mi robocie oraz, że podpisałem ewidentne kłamstwo, które może czasem wyjść na wierzch. Jeszcze załatwić sobie kwaterunek, co też nie jest prosta sprawa,

bo wiadomo są lepsze i gorsze miejsca.

Zależy też, z kim się mieszka, to jest bardzo ważne.

Są też hotele w blokach na górze i w barakach na dole. Co wybrać? Muszę popytać Władka, może coś doradzi. Udałem się do warsztatu, aby z nim porozmawiać. Wewnątrz byli wszyscy trzej, cała załoga warsztatu.

— I, co przyjęty. -Przyjęty.

— Ile ci dał?

— Faktycznie nie wiem. Ma być dobrze.

— No to witaj w załodze!

— Dziękuję. Wiem, że trzeba to oblać, ale kiedy indziej, dziś nie mam czasu, bo muszę się zakwaterować. Porozmawialiśmy jeszcze trochę, co pozwoliło mi zorientować się w sprawie hoteli. Wywnioskowałem z tego, ze stołówki są porównywalne, na górze pokoje mniejsze, do czterech osób i mieszkają w większości starsi pracownicy. Na dole baraki, gorszy standard mieszkania, nawet po sześciu w pokoju, ale większość młodych i duża swoboda bytowania. Zdecydowałem się na baraki. W razie jak ci nie spasuje, to załatwimy coś na górze powiedział brat. Z warsztatu udałem się do biura kierowniczki baraków tuż przy stołówce. Była to klitka w baraku, bez urody jak i niemłoda urzędniczka, też bez urody. Później dowiedziałem się, że nazywają ją „baba jaga”, co dobrze do jej wyglądu i chyba sposobu bycia pasowało. Pomyślałem o jakimś komplemencie, ale na jej widok nie przeszedł mi przez gardło. Dała mi klucz do pokoju 6 w baraku 1. Powiedziała, że mieszka tam już czterech ludzi, ale oni pracują na zmiany, więc może ich nie być. I nie było. Wchodziłem powoli oglądając ten „deskowy” daleki od luksusów niby- hotel. Cóż, nikt tu nie przyjechał na wczasy — tłumaczyłem sobie — tylko do roboty. Ważne, żeby wiatr nie hulał i na głowę się nie lało. Przecież nie jestem jakimś maminsynkiem, ani przyzwyczajonym do luksusów lalusiem. Nie ma, co wybrzydzać, zobaczy się jak będzie, właściwie najważniejsze jest towarzystwo współlokatorów. Zapoznałem się z umywalnią, WC i rozlokowałem się na wolnym żelaznym łóżku z materacami z morskiej trawy. Położyłem się aby się w spokoju trochę odprężyć. Nie dane było mi jednak dłużej poleżeć. Przeżyte dziś emocje i górskie powietrze, gwałtownie przypomniały mojemu organizmowi, że jest pora obiadowa i nie ma żadnych wykrętów od jedzenia. Bez dyskusji, trzeba uruchomić swoje przywiezione zapasy żywnościowe. Powyciągałem z szafki przywiezione wiktuały, zrobiłem herbatę i zaspokoiłem głód. Dziś miałem jeszcze iść do brata na górę pogadać. Miałem jeszcze trochę czasu, ale nie kładłem się na łóżko, żeby nie zasnąć. Usiadłem przy stoliku i rozmyślałem nad tym, co się dziś zdarzyło…


Po prostu, nie ma co ukrywać.

Chciałem zmian, więc mam co przeżywać.

Bardzo chcę, bym coś w życiu zmienił,

Obym tylko swych możliwości nie przecenił.

Nijak, nigdy nie było, zawsze jakoś będzie.

Jedno jest pewne — doświadczeń mi przybędzie.

Duże trudności będą, lecz się nie załamię.

Zaprę się, dam radę, na swoim postawię.

Będzie niełatwo, bo idę na nieznane,

Lecz jak dam radę — „twardzielem” zostanę.

Ja też wiem to, czego oni nie wiedzą.

Ja w obróbce skrawaniem — oni w wiertnictwie siedzą.

Szkoda dywagacji, będzie, co los przyniesie.

Przecież jestem w pracy na próbnym okresie.

Ostatecznie w innej firmie tutaj znajdę pracę.

Tak, czy siak, w nowe doświadczenia się wzbogacę


Tak przemyślałem i trochę się uspokoiłem. Postanowiłem trochę wcześniej wyjść do brata, aby zobaczyć, jak wygląda nowa Solina tam na górze. Poza blokami mieszkalnymi, ogólnie mówiąc było tam tak — jak w małym miasteczku; to, co najpotrzebniejsze do życia, w małej skali. Po kilku zakrętach, droga wchodziła skrętem w lewo, biegła przez osiedle prosto i zakrętem w prawo wychodziła wzwyż w stronę lasu. Tędy można dojechać do Polańczyka. Polańczyk, był zwykłą bieszczadzką wioską. Zobaczywszy osiedle, poszedłem do bloku do brata. Mieszkali we trzech, tak jak razem pracowali, Kuciński, Lika i Zarzyka. Byli już po obiedzie. Na stołówkowe obiady wykupywało się bloczki na cały miesiąc, nie były drogie. Myślę, że stołówki prowadzone były po kosztach, bez zysku. Po chwili rozmowy, kiedy robili herbatę — postawiłem na stół pół litra wódki, którą przezornie przywiozłem.

— No to wypijmy na zapoznanie i dobry początek mojej pracy — powiedziałem, nalawszy ponad pół do literatek. Wtedy nie używało się raczej małych kieliszków, bo to było za mało na łyk. Piło się z literatek, a najczęściej ze szklanek „na zapałki”, czyli nalewało się do szklanki na miarę położonego przy szklance pudełka zapałek a pudełeczko ma trzy wymiary, więc w tej metodzie było trzy możliwości. Najmniej na pierwsze zapałki i odpowiednio na drugie i trzecie. Wypiliśmy i rozpoczęła się rozmowa o wszystkim; o pogodzie, o robocie, o starym i o mnie. Ja mniej mówiłem, więcej słuchałem, a najwięcej obserwowałem zachowania moich przyszłych kolegów z pracy. W miarę czasu i przy drugiej flaszce, którą postawił Lika kolejarz — rozmowy były coraz głośniejsze, a zachowania swobodniejsze. Pomyślałem, jak różni są ludzie, mówiąc o tym samym — mówią tak różnie, inaczej akcentują i gestykulują. Nigdy nie wiadomo, kogo i kiedy się w życiu spotka, lub pozna. Na wstępie oceniłem ich jako spokojnych, prostych ludzi, zachowujących się naturalnie, bez udawanego pozowania na kogoś innego niż byli. Ponieważ miałem dużo wrażeń jak na ten dzień, a po alkoholu trochę się rozluźniłem — obawiałem się, aby niespodziewanie siły mnie nie opuściły i nie dopadło spanie. Szkoda, dzisiaj nie usłyszę, jakie są koleje życia, może innym razem. Trzeba było udać się do baraku na swoje nowe miejsce. Było około dziewiątej wieczór, kiedy podziękowałem im za miłe towarzystwo. To spotkanie pozwoliło mi, choć trochę ich poznać i ich charaktery. Uznałem, że mój pierwszy dzień w Solinie był udany i bardzo ciekawy. Może i dalsze takie będą. Kiedy wróciłem do hotelu, nadal nie było nikogo ze współlokatorów. Wszyscy pracowali na drugiej zmianie. Czułem się zmęczony i wkrótce położyłem się spać. Usnąłem niemal natychmiast. Spałem głębokim snem, czas snu minął — jakbym stracił przytomność. Obudziwszy się zobaczyłem czterech tęgich mężczyzn, chrapiących bez skrępowania, każdy na swoją nutę Czasu, jak zwykle rano, jest mało. Wykonałem o.c. (obsługę codzienną) i udałem się do warsztatu. Po pobraniu odzieży i butów, również gumowych — byłem gotowy do pracy. Kierownik powiedział mi, że na wiercenia pójdę w przyszłym tygodniu, gdy brygada, w której mam pracować, będzie mieć pierwszą zmianę. Do tego czasu mam pracować w warsztacie.

— Franek wie, co jest do roboty — powiedział.

— Robimy koronki istego, powiedział krótko Franek. Nie miałem pojęcia, o co chodzi i kogo będą koronować. Nic nie powiedziałem, mając nadzieję, że przy wspólnej robocie wszystko podpatrzę. Wnet, już zobaczyłem, jak wygląda koronka, a Franek objaśnił mi jak się ją po kolei robi. Niezapoznanym z wiertnictwem wyjaśnię pokrótce ten temat, na konkretnym przykładzie koronki 4„” (1 cal=2,54mm; 4cale =101,6mm), czyli około 100mm średnicy (takiej używaliśmy). Robiło się je z rury wiertniczej 4”‘. Odcinek rury długości około 15cm, należało z jednego końca nagwintować gwintem płaskim na długości około 5cm (takiej samej jak na rurze rdzeniowej, gdzie była nakręcana). Na drugim końcu wycinało się zęby podobne jak w pile do drewna, z tym, że od strony natarcia miały kąt 90 stopni. Następnie zagrzewało się te zęby przesadzając je na przemian z osi (rozwodząc) tak, by przy obrotach wycinały rowek szerszy od grubości ścianki rury. Po sprawdzeniu czy są prawidłowo odsadzone, przy powierzchni natarcia zębów wierciło się otwory na pręciki widiowe o sześciokątne długości około 2cm, ze specjalnego węglika spiekanego (widii), odpornego na ścieranie i uderzenia (wykruszanie). Wkładało się je do wykonanych otworów w zębach koronki i lutowało twardym lutem (mosiądzem). Zostało tylko naostrzyć płaszczyznę przyłożenia i zakonserwować. Koronka gotowa. Wszyscy czterej byliśmy zajęci robieniem koronek przez kilka dni, w które pracowałem w warsztacie. Obserwowałem Kucińskiego przy robocie, jego trochę niezgrabne ruchy i nieco flegmatyczny charakter. Lika, jak zauważyłem, był sprawnym tokarzem. „Chłopy, robota musi mieć smak” — powiadał nieraz i tak też starał się robić. Wnet poznałem Józka, kierowcę GAZ-a, który jeździł u nas na ciągłym wynajmie. Samochód był z POM-u w Olszanicy, gdzie on pracował jako kierowca. Jak się później dowiedziałem mówiono na niego Józio „niemyjek„ albo oba określenia razem. Skąd się wzięły, wyjaśnię nieco później. Był w wieku około trzydziestu lat, wysoki, bardzo przystojny — niestety już żonaty. Szkoda chłopa. Wypadało współczuć jego żonie, która nigdy nie wiedziała, kiedy wróci do domu, ponieważ stary często balował w restauracjach, a on musiał służyć mu za taksówkę. Nadmienię, że wtedy telefony były wielkim reglamentowanym luksusem i były główni w instytucjach i firmach państwowych, a telefony prywatne w regionie można było policzyć na palcach. Oczywiście telefony komórkowe nie istniały w tym czasie. Józio był lubiany przez wszystkich, ponieważ był uczynny, umiał dotrzymać tajemnicy, (jeżeli chodziło o pracowników), Czasem też uprzedził o planach starego. Był dla nas najlepszym codziennym źródłem zaopatrzenia korzystałem z jego uprzejmości i ja, by kupił mi kilka flaszek wódki oraz konserw i innych rzeczy na przekąskę. Trzeba się wkupić do warsztatu. Jutro zapytamy go, jakie plany wyjazdu ma stary, gdy wyjedzie, może uda się odbyć moje przyjęcie do warsztatu. Chciałbym mieć to już za sobą, bo wnet pójdę na wiercenia.

Solińska rzeczywistość

Nowej nieznanej mi pracy trochę się obawiałem,

czy z radykalnymi zmianami nie przeholowałem?

Wierzyłem, w mą łatwość z ludźmi kontaktu nawiązywania.

W moją siłę fizyczną i chęć w pracę zaangażowania.

Pozostało mi jeszcze kwaterunku i wyżywienia załatwienie,

I po pełnym wrażeń dniu, wreszcie należne wytchnienie.

Jak się mieszka „na dole” i „na górze” — brata wypytałem.

Na górze — wygodnie,

Na dole — swobodnie skonstatowałem,

Wybrałem to drugie i do kierowniczki hotelu na dole się udałem.

Ona w baraku przy stołówce swoje małe biuro miała.

Była chyba koło pięćdziesiątki i wiedźmowato wyglądała.

Nie była uprzejma, lecz zwracała się per „panie”.

Do baraku pierwszego i pokoju szóstego dała zakwaterowanie.

Nie było nikogo z mieszkańców w tym pokoju-sali.

Wszyscy chyba na drugiej zmianie pracowali.

Sześcioosobowa sala, (bo tak się to nazywało),

— Ponieważ z pokojem, niewiele wspólnego miało.

Baraki z drewnianych elementów zbudowane,

Płytami obite, wewnątrz pobiałkowane.

Podłogi z jodłowych desek zrobione były,

Widać, że sprzątaczki zbytnio ich nie czyściły.

Długi korytarz, przez cały barak przebiegający —

Oknami po obu stronach się kończący.

Ustępy i umywalnie, w połowie baraku umieszczone

— W standardzie jakości również nie przesadzone.

Gdy już po baraku dobrze się rozejrzałem,

Swoje rzeczy do szafki i szafy wypakowałem,

Ponieważ niewiele tego było,

Z dużym luzem się zmieściło.

Z wielką przyjemnością na „swoim” łóżku położyłem —

Dbając, by nie zasnąć, bo do brata na górę się umówiłem.

Żelazne łóżko, materace z morskiej trawy — będzie się dobrze spało.

Przy ważniejszych sprawach, to dla mnie małe znaczenie miało.

Teraz wygodnie na łóżku leżałem,

I to, co się wydarzyło w głowie układałem.

Układałem w czasie, co mam po kolei do zrobienia.

Przy tym były też różnych sytuacji przemyślenia.

Czy dobrze lokum wybrałem, trudno dziś ocenić.

W razie potrzeby, można będzie przecież zmienić.

Rano do pracy na bazie muszę się zameldować,

Aby tam należne sorty odzieżowe pobrać.

Później będzie chyba czas na firmy poznanie,

Z ludźmi pogadać, a może coś do roboty się dostanie.

Może „Stary” zrobi BHP szkolenie

I podpiszę stosowne oświadczenie.

Tak leżąc, najbliższą przyszłość sobie wyobrażałem,

Jak będzie naprawdę — wkrótce się przekonać miałem.

Na tym musiałem przerwać swoje dumanie,

bo czas już było iść do Władka na spotkanie.

Będąc tam poznałem wiertacza Danochę,

Choć jeszcze nie stary, był łysawy trochę.

Poznałem też ślusarza Kucińskiego,

Który miał przezwisko istego.

Brat postawił flaszkę na powitanie

I rozpoczęło się o robocie gadanie.

Mnie też o moją wcześniejszą pracę wypytywali.

Mało mówiłem, chcąc dużo wiedzieć, co gadali.

Jak słyszałem, nie wiedzieli, gdzie przydział dostanę

— Czy pójdę na wiercenia, czy w warsztacie trochę zostanę.

To zależało tylko od starego

A nikt przecież nie znał myśli jego.

Słuchając, głównie Kucińskiego się opatrzyłem.

Flegmatyka, starszego jako „równego” oceniłem.

Jak mi Władek powiedział, on i stary — szwagrami byli,

Bo z dwiema siostrami się pożenili.

Kuciński, jak później dowiedziałem się z jego opowieści,

Ożenił się, gdy miał lat życia zaledwie czterdzieści.

Sam mówił, że miał wtedy dylemat niemały —

Żal mu było panien, które bez niego jak

sieroty zostały.

Jeszcze chwilę siedziałem, lecz długo już nie zabawiłem —

Po dniu pełnym wrażeń, pod wieczór zmęczony byłem.

Wróciłem, więc na dół, do miejsca (niby) swojego

I przygotowałem się do zakończenia dnia pierwszego.

Dokumenty włożyłem pod poduszkę,

I rozkoszowałem się wygodnym łóżkiem.

Sam w pustej sali do spania byłem gotowy.

Leżałem z nadzieją, że nikt mi nie ukręci głowy.

Po wieczornym obrządku szczerze się pomodliłem.

Dziękując za ten dzień o szczęśliwe jutro prosiłem.

Mając nadzieję na dobre dzisiejszego dnia owoce,

Rozluźniłem się, naciągając pod szyję koce.

Małą chwilkę chyba leżałem I twardym snem zaspałem…


Ponieważ to już końcem maja było,

Słońce dość mocno świeciło.

Rano wprost do nas przez okna wpadało,

I ze smacznego snu łagodnie wybudzało.

Przezornie budzenie nastawiłem na szóstą godzinę,

Lecz i tak (o dziwo) trochę wcześniej się obudziłem.

Po obudzeniu — zdziwienie zapanowało.

Na łóżkach, czterech chłopów jak dęby chrapało.

Żeby ich nie zbudzić, cicho się zachowywałem,

Wróciwszy z łazienki, do wyjścia się przygotowałem.

Na śniadanie było zazwyczaj, „co popadło”,

Z kawą zbożową jakąś konserwę się wyjadło.

O tych na łóżkach, nie wiedziałem, co to za junacy.

Wziąwszy drugie śniadanie — wyszedłem do pracy.

Soliński poranek

Resztki mgieł szybko w lasy się chowają,

Skrzące w słońcu wody Sanu odsłaniają.

Szkoda, że maszyny na budowie tamy hałasują,

Przez to idylliczną romantyczność chwili psują.


Lepiej puścić te hałasy mimo uszu,

A posłuchać głosów z nadrzecznego buszu.

Ptactwo obudzone wcześniej, przed nami —

Popisuje się teraz swymi śpiewami.


Rześkość poranna, jeszcze się utrzymuje,

Lecz słabe ciepło słońca, już się mile czuje.

Szczęściem jest w tym pięknym miejscu być.

To się udziela — naprawdę chce się żyć!


Do bazy miałem jakieś 250metrów od baraku. Wczoraj pierwszy raz tą drogą przechodziłem od strony mostu. Droga wyżwirowana, ubita i widać przez kilka lat już używana. Wcześniej jak się domyślałem, w ogóle tu drogi nie było. Jak widać z terenu, było to koryto Sanu. Przypuszczałem, że w czasie powodzi woda chyba dochodziła do skraju pagórka. Droga ta zakręcała trochę w lewo i trochę wzwyż kończąc się właśnie przy bazie Hydroskopu. Tu spotykała się z drogą polną, która prowadziła od bloków na górze po skosie, aż do tego miejsca i dalej przez wioseczkę Zabrodzie. W tym trójkącie umiejscowiono przy nich naszą bazę. Było to kilka wiat rozłożonych w kształcie prostokąta z placem pośrodku. Później dowiedziałem się i zobaczyłem, że były one skręcane z wcześniej przygotowanych całych ścian. Ściany te wykonane były przez robotników Hydroskopu a ocieplane miękkimi płytami pilśniowymi (prasowanymi z trocin). Po wierzchu zaś obite twardymi płytami pilśniowymi. Miejsca szczególnie narażone na zagrożenie zapaleniem — (za szlifierką ostrzałką, tokarką czy stołem ślusarskim) obito cienką blachą. Niebezpieczne pożarowo, były też podłoga i dach — obite deskami. Całość zabudowy nie wyglądała dobrze, (z poskładanymi rurami, prętami, blachami itp.) jednak swoje zadania chyba spełniała. Na wprost od bramy, widać ganeczek przed biurem-mieszkaniem kierownika, gdzie często oparty łokciami o barierkę, palił w lufce papierosa. Po prawej stronie warsztat z zadaszeniem i stojakiem na stal z tyłu. W prawym rogu między warsztatem a biurem stał magazyn artykułów różnych. Z lewej strony od bramy było podręczne składowisko przywożonych, lub zabieranych „szpejów”, — czyli różności, głównie żelaznych. Również po tej stronie, lecz tuż za siatką na zewnątrz stała budka dla stróża. Jak się później dowiedziałem, stróżem był mieszkaniec Zabrodzia. Był to krępy, niski mężczyzna po 50-ce. Z domu do bazy miał kilkadziesiąt metrów drogi. Jakiś czas później, gdy byłem akurat w warsztacie, przyszedł do mnie z prośbą, abym mu przeczytał urzędowe pismo z gminy. Może miał już słaby wzrok, ale raczej był analfabetą. Powiedział; „Poczytejcie nono pany, co ono to popisało — szlag go trafiuł, ta go trafiuł szlak.“ Z trudem się od chichrania powstrzymałem. Przeczytałem powoli, a widząc, że nie bardzo rozumie — przetłumaczyłem z języka urzędniczego na wiejski. Ukraińskiego jeszcze nie znałem, bo dopiero osłuchiwać się z nim zaczynałem Rosyjskim mogłem się posługiwać, ale dla nich był chyba słabo zrozumiały. Jak tylko odszedł kilka kroków — buchnąłem głośnym śmiechem. Powtórzyłem to Frankowi i Lice — śmialiśmy się, aż nam się brzuchy trzęsły. Przybliżyłem już pokrótce wygląd bazy — pora, więc wrócić do bieżących wydarzeń. Przyszedłem pod bramę dziesięć minut przed godziną siódmą. Brama była zamknięta, ale furtka otwarta. Nie widziałem nikogo, ale słusznie się domyśliłem, że ktoś jest w warsztacie. Wszedłem, więc do środka. Był Franek Kuciński i Lika. Z Frankiem już znaliśmy się, więc nas przedstawił. Jako brata Władka, którego znali (i przypuszczam, kilka flaszek opróżnili), przyjmowali mnie przychylnie, bez nieufności. Tyle miałem lepiej. Spytałem, czy mam iść już do starego, ale poradzili, abym jeszcze zaczekał, bo może śpi i lepiej będzie iść, jak wyjdzie na ganeczek palić. Tak też się stało. Podszedłem i przywitałem się z nim. Chwilę rozmawialiśmy na luźne tematy. Pytał mnie, gdzie się zakwaterowałem i jak mi się spało w nowym miejscu. Wiadomość, że mieszkam w baraku jakby mu się spodobała. Później zrozumiałem, dlaczego. Spytałem, co mam dzisiaj robić. Powiedział, że najpierw wyda mi sorty mundurowe, a później będę pomagał Kucińskiemu uporać się z robieniem koronek do wiercenia rdzeniówką. Pracując niespiesznie z Franiem istego Kucińskim — dowiedziałem się wiele o ludziach, którzy tu pracują.Pytałem, dlaczego stary mieszka tu na bazie w pilśniowej chacie a nie w bloku na górze. Spytałem go czy to prawda, że ze starym są szwagrami. Gil akurat gdzieś pojechał Gazem z Józiem, kierowcą, więc można było czuć się swobodniej. Przysiedliśmy przy stole ślusarskim razem z tokarzem Liką. Zapaliliśmy papierosy i Franio zaczął mówić. — „Tak się pechowo złożyło istego, że faktycznie jesteśmy szwagrami, no wiesz, istego szwagrów się nie wybiera.”. Od razu zauważyłem, że nie pała sympatią do szwagra, ale nie przerywałem jego powolnej opowieści. — On tu musi mieszkać, istego, bo on nienormalny,

istego nie nadaje się do ludzi. — On po trzeźwemu jest trochę istego pieprznięty, a jak popije to całkiem głupi wariat istego. Wszystkim po ścianach rzuca, istego porozbija, co się tylko da. Na drugi dzień istego nie ma, z czego zjeść ani się napić. — On w Lesku, w sklepie gospodarstwa domowego, jest istego najlepszym klientem, bo średnio raz w tygodniu istego kupuje zestaw naczyń kuchennych istego. Szklanki, garnuszki, talerze istego, wszystko, co się da stłuc. — Oni się tam chyba istego martwią jak go nie ma po zakupy istego dłużej niż tydzień. — Czasem to jedzie po kilku dniach istego jak złapie ciąg. Pewno ćwierć poborów istego wydaje na te rzeczy. — Przynajmniej ma mniej do mycia — zauważyłem. Śmialiśmy się z tej opowieści. Franek rozpędzony mówił dalej. — To jest faktycznie istego pijak, batiar, bradiaga i kurwiarz istego — zapędzał się Franek.

— Ty go jeszcze nie znasz istego — zwrócił się do mnie.

— On jak pijany, to by istego wszystkie pieniądze, jakie ma, istego oddał za dupę.

— Ile on pieniędzy przefutał istego, to my tyle nie widzieli istego.

— Co na to żona? — Spytałem.

— Żona nic nie wie istego.

— Ona jakby to widziała to by istego na zawał padła,

albo rozwód w tydzień istego załatwiła.

— Ja nic nie powiem istego, bo on kierownik, to by mnie zwolnił istego, a zresztą, co mnie oni obchodzą istego, ja mam swoją rodzinę.

— Ty też nie jesteś święty i kielicha nie odmawiasz — pstryknął mu Lika.

— Ja jak wszyscy istego, z kolegami, a on bez umiaru

i nie wiadomo, kim istego.

— Ruszajmy się chłopy, bo chyba jedzie — dał hasło

Lika- kolejarz. Sam poszedł włączyć tokarkę a my zajęliśmy się znów, koronkami. Wypada pokrótce wyjaśnić, co to jest koronka wiertnicza. Koronka wiertnicza, jest to kawałek rury, cztery cale średnicy (~100 mm) długości około 15 cm, z jednej strony nagwintowana gwintem płaskim. Na drugiej stronie ma wycięte zęby w odstępach ok.15 mm i przesadzone na przemian jeden na zewnątrz, drugi do wewnątrz (jak w pile do drewna). Na początku każdego zęba, jest wlutowany słupek z węglika spiekanego, który jest elementem skrawającym. Jest to materiał specjalnie formowany z odpowiednio dobranych proszków metali, prasowanych dużym ciśnieniem w wysokiej temperaturze. Oczywiście produkowanych jest bardzo dużo ich rodzajów w zależności od wymogów i przeznaczenia. Te do koronek wiertniczych miały kształt słupka o przekroju sześciokątnym. Poza twardością miały być bardziej odporne na ścieranie i uderzenia (wykruszanie). Tego wymagały warunki pracy (ścinanie skały). Przy nich teraz pracowaliśmy. Obiecałem, że Lice i Frankowi flaszkę w warsztacie postawię, jak będzie dobra do tego sposobność. Tak minął pierwszy dzień mojej pracy w nowym zakładzie.

Wracałem wesoły i niezmęczony. Byłem z tego dnia zadowolony.

Gdy z pracy tą samą drogą wracałem.

Wstąpiłem do siebie, aby się umyć.

Do stołówki na obiad się udałem.

Bloczków obiadowych dosyć miałem

Stołówka duża i wszystko drewniane.

Dużo ludzi teraz w szczycie było.

Stoliki małe i stoły duże porozstawiane,

W kolejce przy okienkach chwilę się stało.

Jedzenie nawet obfite i dobre było,

Kalorii chyba również dużo miało.

Na koniec kompot przeważnie się piło,

Później użyte naczynia się zwracało.

Ludzi przy jedzeniu obserwowałem.

W ten sposób, trochę się o nich dowiedziałem.

Byli z różnych stron Polski, tak się domyślałem.

Po obiedzie, można było iść na piwo.

Na dole w kioskach ono było — O dziwo!

Jak pamiętam, długo w nich nie zostało,

Może komuś w pracy przeszkadzało.

Dziś na dłuższe siedzenie się nastawiłem,

Bo swoich współlokatorów poznać postanowiłem.


Przed północą wrócą z drugiej zmiany,

Jeżeli nie zaśpię to się poznamy.

Po kolacji, wypiłem namiastkę kakao,

Lecz spanie już nieźle mnie brało.

Później jeszcze z trzy godziny czekałem.

Wreszcie przyszli i ich poznałem.

Rękę podawałem i się przedstawiałem,

W odpowiedzi uuu, lub yyy — słyszałem.

Teraz dotarła do mnie prawda niespodziewana —

Czterech głuchoniemych, ma nowego kompana.

Języka migowego bardzo niewiele umiałem,

Wcześniej jednego głuchoniemego trochę znałem.

Dowiedziałem się, że są braćmi, że z daleka przyjechali.

Oni wszyscy w Hydrobudowie przy betonie pracowali.

Temat do przemyślenia miałem nowy,

Lecz dziś już nie chciałem go brać do głowy.

Poszliśmy spać, bo wszyscy zmęczeni byli.

Rano ja wcześniej, oni później się budzili.

Tego dnia wydarzeń tak wiele było,

Że chciałem usnąć i żeby mi się nic nie śniło.

Życia z niemymi sobie nie wyobrażałem,

Przecież z normalnymi ludźmi być chciałem.

Bardzo mnie zaskoczył ten problem nowy,

Lecz już nie chciałem obciążać głowy.

Bałem się, że nie zasnę z tego podniecenia,

A muszę się wyspać do rannego budzenia.

W ciemności leżąc starałem się uspokoić

I flegmatycznie do nowego problemu nastroić.

Szczęśliwie jakoś mi się chyba udało,

A może górskie powietrze podziałało.

Wkrótce zapadłem w sen głęboki,

Nie wiedząc, jakie na jutro mam widoki.

Stary i inni

Józio przywiózł wszystko z zaopatrzenia, o co go prosiliśmy. Powiedział nam, że stary chyba jutro pojedzie do Ustrzyk Dolnych, choć całkiem pewności nie ma. Pewno pojedzie, bo kilka dni nie był, to go suszy jak cholera istego — stwierdził krótko Franek. On ma przecież gościnne występy, co najmniej dwa razy w tygodniu — dodał Lika. To może jutro zrobię mały poczęstunek na wkupienie do warsztatu — zaproponowałem. Może być — powiedział Władek — tylko musimy dzisiaj trochę nadgonić z robotą, żeby jutro mieć czas i się zbytnio nie brudzić. Dobra, tak zrobimy, zgodzili się wszyscy. Wszystko się dobrze układa — pomyślałem — dobrze, że już jutro. Poupychaliśmy do szafek swoje szkła i inne rzeczy. Wzięliśmy się znów do roboty. Tego dnia wykupiłem jeszcze bloczki żywieniowe i zjadłem obiad w stołówce. Uznałem, że ilościowo i jakościowo był dobry. Do popicia po obiedzie była kawa zbożowa, tzw. jodyna. Prawdziwej kawy nie było w sklepach. Uważano, że jest napojem burżuazyjnym, którego komunistyczne i socjalistyczne społeczeństwo nie powinno używać. Niewielkie ilości sprowadzano tylko dla elit, a w późniejszych latach była dostępna w specjalnych sklepach „Pewex”. Może nie byliśmy jeszcze na takim poziomie, żeby pić prawdziwą kawę? Zostałem nieco dłużej w stołówce i obserwowałem ludzi. Ich różnorodność cech anatomicznych, gestykulacji, wypowiedzi i akcentów. Widać było, że jest to różnorodność solińskiej zbiorowości, ludzi przybyłych z prawie całego kraju. Co ich tu przyciągało? Było kilka możliwości. Możliwość zerwania ze swoim środowiskiem (różne powody). Możliwość schowania się (np. przed alimentami). Możliwość dobrych zarobków. Możliwość zmiany własnej osobowości, wśród nieznajomych. Możliwość przeżycia przygody i zahartowania charakteru. Możliwość ułożenia sobie nowego życia i pozostania w tych stronach. Myślę, że każdy wybierał któreś z tych możliwości. Po obiedzie odpoczywałem trochę na łóżku, rozmyślając o jutrzejszej gościnie w warsztacie. Miałem nadzieję, że ze starymi wygami wszystko będzie, jak trzeba. Był piękny poranek. Byłem w drodze do warsztatu. W dobrym nastroju, choć sprawa współlokatorów trochę mi go psuła. Chociaż jak się z nią przespałem, stała się mniej ważna. Nic pilnego myślałem — załatwię w kilka dni. Przecież i tak się prawie nie widujemy. Teraz to nieważne. W warsztacie zaczął się niby zwyczajny dzień. Pilnie obserwowaliśmy wszelkie ruchy w jaskini (tak nazywano biuro i zarazem mieszkanie Starego). Przed godziną ósmą, palił (jak to miał w zwyczaju) papierosa w lufce, oparty łokciami o barierkę ganeczku. Nieco później przyszedł do warsztatu, przywitał się, popytał, jak idzie, czy czegoś nie brakuje i kazał robić dalej, bo „koronek nigdy za wiele”. Niczego więcej nie powiedział, ale ci, co go dłużej znali, wiedzieli, że zwykle tak zachowuje się przed wyjazdem. Mieli rację. Chwilę później Józio zaglądnął do nas z wiadomością, że stary pojedzie do Olszanicy i do Ustrzyk.

— To mamy go dzisiaj z głowy — zauważył kolejarz.

— Znów się spije, istego — dodał Franek.

— A niech pije, kiedy zdrów — uzupełnił Władek.

— To może my też się napijemy — zaproponowałem. Ta propozycja została przychylnie przyjęta. Wnet zajęliśmy się organizowaniem stolika i miejsc siedzących wokół. Wszystko w warunkach warsztatowych, po robociarsku. O robocie dziś, nie było już mowy, natomiast gościna zapowiadała się obiecująco. Kiedy już było wszystko przygotowane, przekąski i napitki na stoliku (blat służący zwykle do spawania gazowego) — nalałem wódki do szklanek na pierwsze zapałki i (jako gospodarz tej gościny) wzniosłem toast.

— Za nasze zdrowie!

— Na zdrowie — wtórowali. Tak rozpoczęło się oblewanie mojego przyjęcia do pracy, a właściwie roboty.


To oblewanie taką tendencję miało,

że coraz bardziej się rozkręcało,

w miarę jak butelek ubywało.

Nasze ręce i języki, coraz szybciej pracowały,

bo głowy wciąż więcej do powiedzenia miały.

Wypowiedzi były coraz odważniejsze,

a tematy, coraz ważniejsze i rozleglejsze.


Godziny mijały, my wciąż gadu-gadu,

zbyt szybko nadeszła już pora obiadu.

Wspólnie żeśmy warsztat pozamykali

I do swoich stołówek się udali…


O innych sprawach, też wiedziałem już niemało.

Dobrze, że stary nie wrócił, gdy się balowało.

Na razie inni pracownicy o tym nie wiedzieli,

oni na zmiany robotę na zaporze mieli.


Po obiedzie i powrocie do baraku, jakoś siły mnie opuściły (przecież swój przydział spożyłem), więc położyłem się na wyrku. W głowie wciąż słyszałem głos Franka, który na libacji przybliżał mi wizerunek starego. To by chyba wystarczyło na określenie osoby starego, ale Franek nie szczędził szczegółów i nowych określeń. Zwykle nie bardzo rozmowny, teraz gadał jak najęty, może z powodu alkoholu, a może, dlatego, że miał nowego słuchacza, a może jedno i drugie.

— On często lubi wypić, a jak wypije, to głupi istego.

— On po pijaku, to wszystkie pieniądze, jakie ma — oddał by za dupę istego, a jak rozrabia i jakie draki robi, to kiedyś istego zobaczysz. Lepiej się wtedy istego trzymać jak najdalej od niego. Dziś na pewno dobrze popije istego, bo kilka dni się nie schlał. Jutro zobaczysz, jak będzie Ludwiczek sprzątał u niego istego, ile szczerbaków wyrzuci, a koło południa pojedzie do Leska leczyć kaca istego i zakupić wszystkie naczynia do kuchni istego, bo wszystko wytłucze i nie będzie miał nawet, z czego wypić herbaty istego. Powinien se kupić tylko takie aluminiowe, co się nie stłuką istego i można wiele razy prostować. Radio też rozbije istego, jak zawsze. On ma pierońskie zdrowie istego, bo inny już by się dawno przekręcił istego i kwiatki od spodu wąchał.

— Co na to jego żona?

— Ona nic nie wie istego. Ja nic nie powiem istego, bo by mnie zwolnił, bo on kierownik istego. Szlag mnie trafia, ale muszę cicho siedzieć istego. Na ten temat wysłuchałem oczywiście dużo więcej. Wiedziałem już, że stary bradiaga pracował jeszcze przed drugą wojną w Borysławskiej nafcie. Tam wyrastał wtedy przemysł naftowy. Tam też prawdopodobnie stary ukształtował swe batiarskie nawyki. W każdym razie z tych relacji, stary jawił się jako postać niebanalna, nietuzinkowa i bardzo ciekawa. Był on, jak się to mówi słusznej postawy mężczyzną, około 180 wzrostu, dość barczysty, wiek około 60 lat z dość dużą głową, niezbyt przystojny. Miał dość niską barwę głosu (wódka, papierosy). Po trzeźwemu spokojny, zrównoważony — po pijanemu wręcz odwrotnie. Z tego, co zauważyłem, miał cztery nałogi: Palenie papierosów, picie wódki, rozbijanie wszystkiego po wypiciu i Przy okazji dowiedziałem się trochę o innych pracownikach, ale bez znajomości postaci nie miało to przyporządkowania. Następnego dnia znów spotkaliśmy się w warsztacie. Oczywiście wypytywaliśmy się wzajemnie „jak się masz? „i zrobiliśmy małe podsumowanie imprezki, która zdaniem wszystkich — była udana. Przydałoby się coś na klinka, ale zaczekajmy, zobaczymy i usłyszymy, co się będzie działo w jaskini. Na razie róbmy swoje. Jedno już się Frankowi sprawdziło — Ludwiczek, kręcił się z rana po podwórku i sprzątał ganeczek koło jaskini. Tam na razie było cicho — bradiaga spał, po wczorajszych występach. Ludwiczek posprzątawszy na polu, nie miał za bardzo zajęcia, więc przyszedł do nas pogadać. Tak poznałem Ludwika nazwiskiem Zachwał, którego wszyscy nazywali Ludwiczek. Może z powodu niskiego wzrostu i skromniejszej postury, za to energicznego o szybkich ruchach, ale dość silnego. Był on najstarszy z trzech Zachwałów, byli jeszcze Poldek i Tadek, którzy tu pracowali, jako pomocnicy wiertaczy. On najlepiej znał wszystkie sprawy i sprawki bradiagi, ale nie o wszystkim chciał mówić. Zostawiał trochę w tajemnicy. Ludwiczek mało robił na odwiertach, bo on był u starego od reszty spraw. Pełnił obowiązki magazyniera dobra wszelkiego, jakie było do dyspozycji, dbał o czystość i porządek w biurze — jaskini, w magazynie i na placu. W razie potrzeby, był nawet gońcem, bo pomiędzy wiercącymi na zaporze a bazą, nie było żadnej łączności, poza samochodem Józia, jeżeli był dostępny w danej chwili. Zajmował się tym, czym nie zajmowali się inni pracownicy Hydrokopu. Ludwiczek z rozkazu starego, miał też zapasowe klucze od jaskini, warsztatu i bramy, aby w razie czego, można się było dostać do wewnątrz. On jeden mógł praktycznie zawsze wejść do biura. Wszedł tam około godziny dziesiątej, nie wiadomo, czy na wezwanie, czy po prostu do sprzątania. Niebawem z jaskini zaczęły dochodzić jakieś hałasy. To Bradiaga na kacu, między snem a dniem, między zwidem, a rzeczywistością — wykrzykiwał swoje emocje. Przyjechał Józio zwany Niemyjek (o tym później) i przyszedł do nas do warsztatu. Potwierdził to, co mówił Franek. „Batiar”, w restauracji w Ustrzykach, dobrze popijał, podrywał, kogo się dało i częstował. Józio siedział tam w kąciku i czekał, długo czekał aż do zamknięcia restauracji i urwania filmu u batiara. Józio wiedział, że nie ma sensu, aby na drugi dzień przed 11-tą przyjeżdżał, bo Bradiaga będzie odpoczywał po występach, zresztą jemu też się należało wyspać i odpocząć. Ludwiczek, właśnie wynosił w dwu wiadrach stłuczki do paki-śmietnika. — Pewno wnet pojadę do Leska — powiedział Józio. Zadziwiało mnie jak trafnie przepowiedział Franek Istego ten scenariusz. Był to na razie mój ostatni dzień w warsztacie. W poniedziałek mam być pomocnikiem wiertacza.

Poznaję kolegów

W piątek po robocie miałem wolny czas, więc zastanawiałem się jak rozwiązać sprawę zamiany mieszkania. Doszedłem do wniosku, że najprościej będzie się przejść korytarzem wzdłuż baraku i zapuszczając żurawia, wyczaić, gdzie, kto mieszka i zapytać, czy jest wolne miejsce. Zacznę stąd, a jak nic nie znajdę to spróbuję w innych barakach. Drzwi od pokoi często bywały otwarte, więc poszukiwania miałem ułatwione. Pewną wskazówką było podsłuchiwanie, czego zazwyczaj nie lubiłem robić, ale teraz była wyższa konieczność. Poszczęściło mi się. Niedaleko, po drugiej stronie drzwi wejściowych usłyszałem swobodną rozmowę kilku młodych ludzi. Zaglądałem z pewnej odległości, by dowiedzieć się jak najwięcej. Właśnie jeden z nich wychodził do łazienki po wodę i zauważył, że filuję — postanowiłem zapytać go wprost, czy nie mógłbym u nich zamieszkać, bo teraz mieszkam z głuchoniemymi, co mi nie odpowiada. Wysoki, przystojny brunet (był to Zygmunt pseudo czarny), popatrzył na mnie i powiedział;

— Zajrzyj wieczorem koło ósmej — popytam chłopaków.

— Dziękuję, przyjdę. Przerwałem dalsze poszukiwania, mając przeczucie, że to będzie dobre miejsce dla mnie. Te kilka godzin dłużyły mi się bardzo i byłem trochę podniecony, oczekując nieznanego… Kwadrans przed ósmą poszedłem do nich. Zastałem wszystkich pięciu w pomieszczeniu. Zauważyłem kątem oka, że jedno łóżko jest puste. Przedstawiłem się i przywitałem ze wszystkimi.

— Przychodzę prosić was, żebyście mi pozwolili

z wami zamieszkać.

— Jest wolne miejsce to możesz przyjść — powiedział ten którego pytałem na korytarzu.

— Dziękuję, a kiedy mogę się wprowadzić?

— Kiedy chcesz, nawet już.

— Dobrze, to ja zaraz przyniosę swój majdan. Ucieszony zbierałem swoje rzeczy i przenosiłem je z pustego pokoju do nowego, zaludnionego, przyjaznego jak wyczuwałem. Nie trwało długo. Chodziłem chyba trzy razy. Poumieszczałem w szafie i szafce swoje rzeczy i przyszedł czas na rozmowę.

— Gdzie pracujesz? — Spytał Zygmunt

(ksywka; Czarny, Zyga). -W Hydrokopie,

— U wiertaczy, bazę mamy na Zabrodziu.

— Jesteś wiertaczem?

— Właściwie dopiero mam być.

— Jak to?

— Jestem tokarzem, ale chcę sobie trochę odmienić

i spróbować sił w nowym zawodzie.

— Dasz sobie radę?

— Nie wiem, ale spróbuję.

— Z tego, co widziałem to oni tam nie mają lekko.

— Trochę mam obawy, ale może dam radę.

— „Coście sie chopa chycili, dychnoć niy dacie.

— Dopiyro wloz, a wy już szyćko chcecie wiedziyć.”

Powiedział to gwarą sądecką góralską, czy sądecką jak się później dowiedziałem stamtąd pochodził). Był szczupły, wysoki Franek (ksywka; francik, ciynki). Wszyscy w tym środowisku posługiwali się swoimi gwarami lub językiem mieszanym z gwarą. Francik używał tylko gwary i była ona najbardziej wyrazista.

— W gymbie mu chyba wyschło od tego godanio.

— Racja, ale mam coś na to — powiedziałem.

— Może by tak po kielichu? — Zadałem retoryczne pytanie, bo przecież odpowiedź mogła być tylko twierdząca i taka była. Wyjąłem szklankę z szafki, flaszkę wódki, konserwę wieprzowinę z fasolą i trochę chleba.

— Mam tylko jedną szklankę.

— I wystarczy, będzie z jednej.

Nalałem na pierwsze zapałki i napiłem się (jak się robiło zazwyczaj) do siedzącego w stronę ruchu słońca.

— Zdrowia, na zapoznanie!

— Zdrowia, na poznanie! Wypiłem i nalałem podsuwając mu szklankę po stole. Wszyscy siedzieli teraz dokoła stołu, czekając na swoją kolejkę. Mimochodem obserwowaliśmy się wzajemnie.

— „Łodrozu widoć, ży chop przyseł, a niy łożmytek, bo przynios flasecke gorzoły, a niy łorenzady.

Teroz można pogadać pomaluśku, spokojnie” — powiedział Francik.

— Dziś to tylko tak na przywitanie, a wprowadziny to może za tydzień zrobię, jak się trochę zakorzenię — zaznaczyłem. Podjąłem tą decyzję spontanicznie, bo podobali mi się nowi koledzy i byłem im wdzięczny, że mnie przyjęli do siebie.

— Dobra, oczywiście — odpowiedzieli.

— Skąd pochodzisz? — zapytał mnie szczupły, niższy i trochę przygarbiony Marian (ksywka; „mańcio”, Garbuś, Garbusek). — Z Wydrnej, wiecie, gdzie to jest?

— Przecież ja z Obarzyma!

— To witaj sąsiedzie!

— Witaj! Od razu mi się wydawało, że gdzieś cię widziałem.

— I mnie też! Pewno z kawalerki, mogliśmy widzieć się na wiejskich zabawach. To jesteśmy krajany!

— Ano Tak!

— To musimy kiedyś razem pokawalerować.

— Może w Dydni albo w Izdebkach.

— Aż tutaj żeśmy się spotkali.

Trwały coraz żywsze rozmowy, a w butelce wyschło.

Nie miałem więcej, ale „Zyga”, nie zwlekając (bo na nim się skończyło) wydobył gdzieś z zakamarków szafy następną butelkę, co spotkało się z ogólnym głośnym aplauzem.

— To wam pasuje — sprawdźcie w swoich gumiakach! Odreagowałem stres przeprowadzki. Nie spodziewałem się, że będzie taki miły wieczór. Chociaż robiło się już późno, ale posiedzenie trwało dalej. Zajęty na chwilę rozmową z mańciem garbuskiem — trochę straciłem z tego, o czym inni rozmawiali. Znów wróciłem w nurt rozmowy.

— Dżings! Jaką pogodę radio przepowiada? — odezwał się ktoś.

— Czekajcie niech nastawię odparł Józek- dżings. Przyłożył złożone w trąbkę ręce do ust

i uruchomił niby- radio.

— Żżżyyyuuu, żżżyyyuuu, żżżyyyuuu…

— Co to!? Zejdź z tego zagłuszania. Nie chcemy słuchać „Wolnej Europy”! Żilit, żilit, żilit, ijout, psz, psz,. (głośno i wyraźnie)

— Gawarit Maskwa! Sjewodnia prjedstawlajem kamunistyczeskije sprawy…

— Nie mogłeś trafić na większe gówno!?

— Szszsz, plit, plit, plit, sziuit,

— Tu radio Israel. Podajemy dokładny czas, jest dziesiąta dwadzieścia, a może pół do jedenastej. Jutro może być, ale nie musi, zachmurzenie małe do zwariowanego, może padać deszcz i mocz, wiatr umiarkowany i kurwisty, słońce będzie świecić i nie. Ciśnienie atmosferyczne niskie, rosnące, moczu z rana bardzo wysokie, stopniowo opadające.

— Tu „radio”! — Musiał przerwać nadawanie, bo śmiech był tak głośny, że go zagłuszył i tchu też mu brakło.

— Co z radiem!? Zdechło? Wlejcie mu, to się ocknie!

— Chychyba żeście zzgłupieli. Ppprzecież zzrobi zzwarcie! — wtrącił głośno swoją uwagę Anc. ksywka Anc. -Leepij wlyjcie we mnie! On przez swoje jąkanie, podobnie jak francik przez gwarę — zyskiwał wyraźną inność wśród reszty. W przyszłości przekonałem się, że był największym oryginałem spośród nas. Małomówny po trzeźwemu — rozmowny po wódce. Z wielką powagą umiał zalewać, androny i wpuścić w maliny nie wiadomo, kiedy. Według naszego (nie izraelskiego) czasu, była już godzina 23cia. Druga butelka była już osuszona, ale pogwarki trwały nadal. Jednak, co chwila któryś z nas (teraz mogłem chyba tak uważać) wychodził do łazienki na wieczorne mycie przed spaniem. Czuło się, że niebawem zmęczony organizm upomni się stanowczo o zasłużony odpoczynek we śnie. Wyszedłem i ja do łazienki, a kiedy wróciłem to mańcio, dżingsAnc, leżeli już w łóżkach. Też przygotowałem swoje łóżko do spania.

„-Tyż pude już spać, jak prasne na leże, to kruca usne momynt.”

— odezwał się francik.

— „Tytylko idź siesie odlej, żeżebyś jejeziorka nie zrobuił. — Przykazał mu Anc.

— Niy jezdem taki jak ty.” — odparował francik.

— Przestańcie już pierniczyć, jutro też będzie

dzień — powiedział stanowczo Zyga. Miał rację. Po przepracowanym tygodniu, zmęczenie było duże i każdego już siły opuszczały. Ja też się już położyłem. Rozciągnąwszy się wygodnie, poczułem ulgę z rozluźnienia mięśni. W myśli zgodziłem się z francikiem. Przed zaśnięciem zdążyłem jeszcze pomyśleć, że skoro mam już dobre lokum, to jutro muszę pojechać do domu, żeby przywieźć sobie więcej rzeczy. Wiedziałem, że autobus jedzie o ósmej rano. Obudziłem się, wszyscy jeszcze spali, odsypiając do syta za cały tydzień. Zostawiłem kartkę na stole z informacją, że wyjechałem do domu po więcej rzeczy. Wróciłem pod wieczór z dwoma torbami, ale miałem wszystko, co było mi potrzebne. Umieszczenie tego zajęło mi trochę czasu. Znalazła się też na dnie torby flaszka, która podzielona na sześciu, była prawie w dawce lekarstwa, ale był to mile widziany dowód koleżeństwa. Swoją uwagę zwróciłem na należyte przygotowanie się do pierwszego dnia pracy w nowym zawodzie. W miarę upływu czasu coraz bardziej rosło moje podekscytowanie i obawy o to, czy sprostam temu trudnemu zadaniu, jakie mnie czekało?

Technologia betonowania i dźwigi

Opisując budowę betonowej tamy, konieczne jest poświęcić rozdział o wytwarzaniu betonu, jakiego do jej budowy używano. Czego potrzeba, żeby betonować zaporę wodną? Potrzeba odpowiednich materiałów, urządzeń i technologii prac. Najważniejszym materiałem są różne rodzaje kruszywa, żwirów i piasków. Do betonowania solińskiej zapory, pozyskiwane one były z wielu miejsc. Główną ilość kamienia (kruszywa) dostarczał kamieniołom w niedalekiej Bóbrce. Z kamieniołomu kruszywo ciężarówkami wywrotkami przywożone było do Zakładu Eksploatacji Kruszywa w Solinie. Tu kruszywo było jeszcze kruszone na drobniejsze frakcje, w zależności do potrzeb. Część kruszywa (kliniec) była dostarczana pociągami na stację Wygnanka i dowożona ciężarówkami do Z.E.K. w Solinie. Tak samo było z piaskami, które pozyskiwano z innych kopalni odkrywkowych w promieniu do 100 km od Soliny i dowożono tak jak kruszywa. Pozyskiwano też żwiry w korycie Sanu i dostarczano do Z.E.K. Wszystkie kruszywa dostarczone do Z.E.K. były tam płukane i sortowane na frakcje wielkości Parametry betonu, jaki miał być użyty w wyznaczonych miejscach określali technolodzy. Betony używane w poszczególnych miejscach, różniły się znacznie. Najwięcej stosowany beton do wypełniania sekcji, był inny niż beton na styku betonowanych warstw, który był z drobniejszych frakcji kruszywa i zawierał więcej procentów cementu. Do zrobienia betonu potrzeba spoiwa, czyli cementu. Do betonów stosowano cement hutniczy typ — 250. Dostarczany cementowozami ze stacji kolejowej w Wygnance. Urządzeń stosowanych przy produkcji kruszyw i betonu było wiele. Wymienię najważniejsze z nich; Spycharki, kruszarki skał, ładowarki, koparki, sortowniki frakcji, mieszarka betonu, estakada frakcji, pojemniki na cement, taśmociągi, pojemnik do transportu betonu po dźwigu linowym, materiały do odstrzału skał. Ponadto samochody specjalne — cementowozy, ciężarówki wywrotki. W wielu miejscach stosowano zbrojenie betonu prętami stalowymi. Żelbetony występują w masie zapory głównie w fundamencie, przy rurach wlotowych i wylotowych turbin i samych turbinach. Stosowano też druty stalowe do mocowania prefabrykatów i szalunków deskowych. Jaka była technologia prac betoniarskich? Dostarczone kruszywo, cement i woda, pobrane w wyznaczonych przez technologów ilościach wagowych — mieszane było w półautomacie betoniarskim. Zakupiono go w Czechosłowacji i był on w tamtych czasach nowoczesnym urządzeniem. Wytworzona masa betonowa, była następnie wylewana do ładowarek, które wyładowywały ją do kubła(ów) zamontowanych na wózkach linowych dźwigu linowego. Rozwieszony nad Sanem dźwig linowy dostarczał beton w kuble w potrzebne miejsce. Beton wlewano do szalowań z prefabrykatów i desek. Wylany z kubła beton rozgarniał mały spychacz gąsienicowy tzw. Mazurek na warstwę około pół metra. Warstwę tą zagęszczano dużym wibratorem, który obsługiwało trzech silnych mężczyzn. Ubrani byli w wysokie buty gumowe, ubrania drelichowe, rękawice, okulary ochronne i kask na głowie. Proszę sobie wyobrazić ich pracę w temperaturze +32 stopnie. Była to bardzo ciężka praca. Po około tygodniu po zalaniu, powierzchnia górna betonu była skuwana kilofami, by zwiększyć przyczepność do następnego betonu. Dwa dźwigi linowe zakupione w Anglii, dostarczały wszelkie inne materiały, konstrukcje, zbrojenia czy maszyny. Miały swoje wierze stałe na lewym brzegu Sanu. Wierze ruchome (po łuku lin), miały swoje torowiska na prawym brzegu. Ruchomość tych wierz (przejazdy) — umożliwiała obsługę miejsc w poprzek zapory. Same liny na przekroju, na zewnętrznej swej części miały płaskowniki a nie jak z reguły bywa — druty. Do transportu dużych ciężarów oba dźwigi spinano razem. Były to unikalne, nowoczesne dźwigi, które dobrze wypełniły swoje zadania przy budowie zapory solińskiej. Najtrudniejsze warunki pracy, były podczas bieszczadzkich zim. Wylewany beton musiał być podgrzewany. Tory (łukowe) wież ruchomych dźwigów musiały być prawie ciągle odśnieżane z nawiewanego na nie śniegu. Mroźne wiatry były bardzo dokuczliwe, a mróz i śliskość na betonach nie tylko — dopełniały uciążliwości zimowej pracy… Dobrze, że ludzie w letniej pracy (słońce — woda) byli dobrze zdrowotnie „zahartowani”.

Nowa praca

W poniedziałek rano podekscytowany żwawo wcześniej wstałem.

Pierwszy raz do pracy przy wierceniach iść miałem.

Wykonawszy O.C. (obsługa codzienna) spakowałem śniadanie

I wnet ruszyłem do bazy — na nieznanego spotkanie.

Po drodze się zastanawiałem,

Czy tak wybierając — dobrze wybrałem.

Uspokoiłem się myśląc o swoim bracie,

Że jak on, mogę też pracować w warsztacie.

Na bazie miałem z wiertaczem i pomocnikiem spotkanie.

Później wyjazd z nimi do roboty na pierwszej zmianie.

Wiertaczem był Staszek Drap, pchełka nazwany.

Pomocnikiem Fredek Duczyński, jako milczek znany.

Jeden pchełką zwany z powodu wyglądu swego, drugi „Milczkiem”

ze sposobu bycia małomównego.

Zaraz załadowaliśmy z placu koło starego chaty

— Wyznaczone przez Staszka do zabrania graty.

Koronki, rdzeniówki, smar, klucze

i wiertnicze przewody.

Wszystko to z warsztatu lub ze składowisk zagrody.

To na Gaz -a (ciężarówka) żeśmy załadowali.

Wskoczyliśmy na pakę i na zaporę pojechali.

To ze sto metrów w dół, do miejsca wiercenia

znieść było trzeba.

Nisko, wśród skał jakoś mniej tu widać było nieba.

Około 30 był numer sekcji betonu, lecz o tym nie wiedziałem.

Teraz całą swą uwagę na swą nową pracę kierowałem.

Wiertacz chyba czuł, że pierwszy takim sprzętem wierciłem.

Przypuszczał raczej, że już wcześniej przy tym robiłem.

Teraz myślenie i uszy musiałem mieć wytężone,

By wykonywać polecenia wiertacza niezliczone.

Podpatrując co robi Fredek, bardzo się starałem,

Ale co jakiś czas i tak przykre uwagi słyszałem.

Z nerwów cały czas żołądek miałem bardzo ściśnięty.

Czasem nie wiedząc, o co chodzi — czułem się jak nierozgarnięty.

Wiertacz woła — „Kazek dawaj faję”!

Coś podobnego do faji zobaczyłem, szczęśliwy podaję.

Jak miałem wiedzieć, że to nie klucz płaski, ale faja.

To swojskie nazewnictwo po prostu mnie rozbraja.

Szczytem tego było, kiedy capka podać miałem.

Przyznam, że z bezradności zupełnie — zgłupiałem.

Później już wiedziałem, że fają przewód wiertniczy skręcano,

Zaś capkiem — klucz hakowy do rur nazywano.

Były też klucze łańcuchowe, mało używane.

Części przewodu wiertniczego, miałem dziś poznane.

Kilka razy z Fredziem przewód podnosiłem i zapuszczałem.

W tych robotach pierwszych doświadczeń nabrałem.

Tą wiedzą z czytelnikami podzielić się wypada,

Więc opiszę krótko, z czego przewód wiertniczy się składa.

Będzie później wiadomo, gdy będę zdarzenia opisywał

I wszystkie rzeczy wiertnicze, ich nazwami nazywał.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 41.57