Oddechy
Biegłem, bo co innego mi zostało a że była noc i ten las, w którym jak się okazało nie zauważyłem żadnych punktów orientacyjnych, miałem serce w przełyku i to dosłownie. Ktoś kto wcześniej mówił do mnie luby, teraz chciał mej zguby, ona ma siłę, nie wiesz jak wielką, brzmiało w głowie, ale nie ważne, bo kobieta wspaniała, ładna, młoda i stanowcza, deptała mi po piętach a jej oddech mieszał się z moim, wiedziałem że jest lipiec i musi być przed trzecią w nocy, bo nic, ale to nic nie zwiastowało poranka i tego wszystkiego co ta urocza pora dnia ze sobą niesie, nogi odmawiały posłuszeństwa i upadłbym, jednak wziąłem się w garść, wziąłem w garść najważniejszą część, ale może o tym potem, bo kobieta, dziewczyna, niewiasta, ta dziewka polna (polna?) tupała tak, że moje serce dostawało jakby dodatkowego bodźca, było niejako podbite przez ten jej bieg głośny, bieg tupiącego stukania pełen, bieg przez płotki (płotki?), bieg wśród drapiących skórę badyli, kurzych gałązek, szpetnych łodyg, slalomem, pomiędzy śmiercionośnymi barierami pionowych, twardych jak stal, czarno-nocnych, chciałoby się powiedzieć — drzew, ale gdzie tam, noc taka czarna, to nie drzewa a mocne nogi jakiegoś czegoś, co potwornością swą… mocne nogi? Otóż miałem nieodparte wrażenie, że gonią mnie mega mocne kończyny, a wszystko zaczęło się od rowerowej wycieczki, tak, późnym popołudniem żeśmy się wybrali, po pracy, normalnie, bo piątek, bo nasze prawo do intymności, bo przyroda zachęcająca, bo w końcu lato no i my, młodzi, tacy w uniesieniu, a wioski któreśmy mijali budziły skojarzenia z czymś łagodnym i błahym, z obłoczkiem takim sunącym po błękicie, ale ad rem, bo czuję że mnie ponosi, ba, nawet unosi, funkcjonuję ponad rzeczywistością, a to za sprawą dziewuchy tej, która…
Zaczęło robić się ciemno, gdy chlapnąłem coś nieopatrznie. Mieliśmy wtedy postój pod lasem spowodowany chęcią moczu oddania i gdy zapinałem rozporek powiedziałem, że tydzień temu też było tu fajnie. I po tym co rzekłem to zamilkłem. Bo tydzień temu to ja miałem w delegacji być, w pracy znaczy a nie… zacząłem obsesyjnie myśleć o wodzie, po to, by zatrzymać rosnącą we mnie panikę. Woda uspokaja, ale też mówi się o niej, że jest bystra, bystra jak ona, która właśnie w straszliwym milczeniu łączyła fakty, mierząc mnie przenikliwym spojrzeniem, wwiercającym mi się w…
— Beata też była tu tydzień temu — powiedziała, a raczej wysyczała to z jakimś takim jadem czy czymś, w co nawet nie chciałem się zagłębić, bo było tak straszne i nadzieję wszelką odbierające, że puściłem się jak pies z łańcucha, puściłem w dal siną, ale pomyliłem kierunki i sina dal okazała się być lasem, dość niepokojącym o tamtej porze, bo to już noc prawdziwa majaczyć zaczynała, a jej przeraźliwość głosowa przekazała mi informację, że zaręczyny właśnie jakiś szkaradny wulgaryzm strzelił i żebym nie myślał, że ujdzie mi to płazem, bo o to się właśnie rozchodzi, że nie ujdzie. Czy to mrok był taki straszny, czy ona? Biegłem. Las bił mnie, jak zlałaby ona, ale nie mogła dogonić, a te cholerne cieńkie jak struny gałązki zostały stworzone chyba tylko po to, by karcić ludzi, którzy zbłądzili.
— Stój!
— Nie! — A jednak istnieje prawdziwa nienawiść. Zdałem sobie z tego sprawę, gdy po niespełna dziesięciu minutach istnej mordęgi, beznadziejnego latania tam i siam, potykania się o wystające korzenie, bezowocnego wytężania wzroku by pokonać ciemność — ona dalej biegła, polując na mnie jak na zwierzynę. W końcu nastąpił przełom a dotarło to do mnie, gdy znalazłem się w jakimś mateczniku utrudniającym skutecznie swobodę delikatnych ruchów, cóż dopiero biegu. Będąc zaplątany w krzaki nie słyszałem ani jej biegu, ani oddechu. Odetchnąłem, wytarłem spoconą i okrwawioną twarz i zasnąłem.
Jeśli gwałtowne przebudzenia są powodem licznych chorób serca ja na pewno będę miał zawał. Albo coś w tym stylu. Gdy dostałem z liścia i otworzyłem oczy, to przekonałem się, że:
a) była dalej noc.
b) ona siedziała na mnie okrakiem i trzymała coś, co przypominało osinowy kołek. Albo dildosa, ale taką ewentualność z całą mocą wykluczyłem. Nie namyślając się zbytnio puściłem odgiętą wcześniej gałąź, która skutecznie zmiotła ją ze mnie. Korzystając ze sporego przypływu adrenaliny, zacząłem przedzierać się przez gęstwinę leśną z pasją, jakiej pewnie doświadczył Bach tworząc Pasję według św. Jana, albo św. Mateusza, ale o czym ja bredzę, jej oddech z moim oddechem, jej oddech na moim karku, aż ciarki, ręce jej zagarniające, paznokcie zahaczające o koszulkę, o plecy, które w bliznach, jej usta które gdzieś za mną, sączące truciznę, ale trucizna ta wcale nie gorzka, nie mdła, może trochę kwaśna, tak, kwaśna na pewno, kwaśno-jakaś tam, słodka? Teren zaczął być stromy a bieg trudniejszy, ja stawałem się większy, ona mniejsza, chociaż chyba było na odwrót, oznaki zmęczenia mojego i jej, odgłosy czystego wyczerpania, głosy tak różne i tak jednakie, same w nocnym lesie, gdzie co i rusz ptak, dzik albo inny tubylec, zwolniłem, bo ona zwolniła, zacząłem dyszeć wręcz jak, jak, ale czy to ważne jak kto? Bieg coraz bardziej przypominał trucht, muzyka miasta w porównaniu do subtelnej nocnej muzyki leśnej to jak dostać cegłą w głowę, podaj cegłę, podaj cegłę, zbudujemy nowy dom, potknąłem się, upadłem na twarz, poleżałem tak chwilkę oddech łapiąc. Nagle wrzask dziki jak rozrywanie szat przez nieszczęśliwego patriotę:
— Nie myśl, że ci ujdzie! — Wreszcie nowy bicz, nowa siła, co jakby z martwych wstała, którą porażona ona i ja, on — mąż nieszczęśliwy albo po prostu głupi, bo przed babą uciekać się nie godzi, i ona — wiedźma o mokrych ruchach, bo jeśli spocony byłem ja to i analogicznie, ale to oczywistość; batem smagany koń jest posłuszny swemu otyłemu panu, widziałem gwiazdy, księżyc, przede mną jakby przestrzeń, to las się kończył a serce waliło tak mocno, że aż mną miotało, ale to szczegół bo wszystko byłoby szczegółem przy fakcie, że wziąłem się w garść, wziąłem w garść i nastał cud, bo wbiegłem na ulicę białą od świateł samochodu, czyli, ratunku, ratunku, a oni przejechali jak gdyby nigdy nic, był błysk świateł i nie ma, jest za to kolejny upadek mój spowodowany tym, że jakiś ciężar poczułem, ciepły i słodki, lepki i kojący, na plecach ten ciężar, upadłem więc ale… upadek ten był najmilszym doświadczeniem w moim życiu. Zasnęliśmy wtuleni na środku szosy.
Puk puk
Znalazłam się tam przez przypadek, a okolica podbita i zamieszkana przez dzikie, złote hordy. To sarnowiec udzielający błogosławieństwa w czasach zarazy, drobnica kamyczków pod podeszwą. Gastro i faza. Obfitość w ustach, mielenie, naślinianie, połykanie, wpychanie nowego i znów. Twarożek nienasycenia. Z rzodkiewką.
Czas zabliźnia? Niepojęte, ale zaakceptowane nadzwyczajnym wysiłkiem. Wykąpana w perfumie dymu, spaliłam ostatniego rano. To co oczojebne zakrywa to co pojebane, jak wczorajszy dzień. Szczęśliwa niemoc wobec lampy led. Mój pot i moja krew, wy wszyscy się na tym nie znacie. Zgniecioną węgierkę, dorzecze czereśniowego Nilu można włożyć między bajki. Bo to jest bajka o minionym kapturku.
Fakt, owijanie bawełną jeża kiedyś odbije się czkawką. Spróbujmy raz jeszcze, przesunę granicę nieco dalej, wyjdę z grobu przez wybity pięścią korytarz, stanę w prawdzie i dostanę owacje na stojąco — na niby. Są dwa bieguny jednej zmory. Jeśli funkcjonujesz między zwrotnikami — bądź pochwalony. Znudzony, wyplujesz pestkę, pójdziesz dalej. Jeśli ktoś przesunie cię na północ, południe — zgaduj zgadula. Zdobywcy biegunów, mistrzowie krwawych ceremonii łączcie się. Waszą sardoniczną serdeczność należy umieścić wśród wykrochmalonych wzorów; niedzielny obrus, rosołek starej matki. Biały kieł pod cienką powłoką tłustych oczek. Coś pękło, jak mawiają. Kocham ich, sama pozostając w synapsie rozwarstwienia.
Kroczyło się wśród żaru, traw, owadzich melodii, w dół zbocza ku rzece. Olbrzymie pokrzywy stanowiły zasłonę, krew znaczyła liście na czarno a woda szumiała. Zbierałam wrotycze, śmiem twierdzić — obrazoburcze. Wszystko było inne. Widziałam świat dwutorowo: okiem zmęczonym i okiem podbitym. Bo on wstąpił, potem zstąpił. Rozrywając na strzępy nierządnicę. Kiedy upalona i nieprzytomna od rozważań dałam mu czas — zachłystywał się bożym gniewem, otoczony okropnym spazmem. Wstał, zrobił gulasz. Ze mnie. Mało, mało, mało. Zraniona sarna pędzi na złamanie karku, a psy myśliwych umierają w zachwycie. Niedościgniona gracja nieznosząca ciężkostrawnych dań. Mimo siniaków, rozcięć, potargań, iść z dumą pomiędzy trupami.
Miałam złamane żebra i stłuczony nos. Gromkie brawa, aplauz, moje zaczerwienienie, szukanie zbawienia w podłodze, od nadmiaru kwiatów mam zawroty głowy. Naprzód! — wołał wewnętrzny szalony dowódca. Posłuszeństwo jest niezmierne, więc szłam z wiankiem na głowie, trzymając pochyloną pokrzywę. Dziką polaną szłam. Czy noszę w sobie element narcyzmu? Czy to nie przelewa czary goryczy? Gustuję raczej w formach mniej krzykliwych, proszę wybaczyć. Krzyk… szukający drogi do wnętrza, wypychany — obciąża małżowinę, paraliżuje ucho. Gorący niczym wosk.
Mieszka na wsi, stąd okoliczności przyrody. To szanowany jegomość, nie ktoś z pierwszej łapanki. Typ zagarniacza, zbieracza. Muskularny samiec alfa, obywatel świata, wymieniać dalej?
Zawieram całe pokłady lekkości, przypominam sen, oddechem odświeżam rzeczywistość. On wybił ze mnie, prócz zębów, najgorszy ciężar. Zostałam wyzwolona! Usta uchylone by wyszło z nich dziękczynienie. Nie, nie, jednak zbyt wcześnie, poczekam. Zrobię tak, kiedy nastanie czas.
W potarganiu, ulubionej sukience, dzierżąc rekwizyty uwiarygadniające, weszłam do kościoła. Trwała msza. Kapłan chwilowo zaniemówił. Chwilowo. Wolno zbliżałam się w kierunku ołtarza. Jakaś zatroskana staruszka pytała o stan zdrowia, odpowiedziałam spojrzeniem. Pełnym łagodności. Głos.
Bierzcie i pijcie z tego wszyscy. To jest bowiem kielich krwi mojej…
Upadłam.
Opada mgła. Tamten upalny dzień odszedł jak chwilowa euforia. Moją bolączką jest dziś jęczmień na oku. Proza brudnej pościeli, lepkich szklanek po sokach malinowych, walk z natrętnymi owocówkami. Koszenie trawy i trudne rozmowy z kotami. Wytrącona z rytmu spoczywam na sianie i czekam. Wybito mi z głowy wszelką wstrzemięźliwość; tyle możliwości ile komarzych ukąszeń. Trzeba znać umiar, powiadają. Nie znasz dnia ani godziny — też.
W drzwi serca ukochanego nieuchronnie zapukam.
Siodłata
Rytm pijanego konia, gwizdy podpitych, mordujące bezruch skrzypce. Zapętlenie. Wyzwalająca karuzela. Tnący drewno niestrudzony bas. Fastrygowane dźwięki. Wątpliwa trzeźwość, nikła świadomość. Pieszczona oparzonymi stopami zadeptywana ziemia — czujny uczestnik potańcówki. Jarmarczny Lublin. Miała zamknięte oczy, gdy prowadziłem ją pomiędzy miniaturowymi imitacjami tornad. Uśmiech na smaganej innymi warkoczami twarzy. Oto zwieńczenie dnia zatwierdzone rozgrzanymi do czerwoności podeszwami. Oto ona, ukochanie wplątane w zachłanne kłącza pląsu. Oblana rumieńcem, pachnąca wakacyjnym ogniskiem. Miłość — jeśli istnieje — była tam.
Każdy zalążek posiada jakieś perspektywy. Wielki Praplemnik przypomina wyplutą żelatynę. Kiedy wybucha w Hiroszimie i Nagasaki, chce nakarmić swe potomstwo sobą. Wszczepić im potrzebę życia. Niezniszczalny, pancerny wieloryb.
Przekazywanie, nawet nacechowane przypadkiem — nasączone jest tajemnicą. Dzięki niej przeobrażamy się w podszytego czujnością uciekiniera. Porzucony przez niego świat tonie w stęchliźnie. Ten oczekiwany — w nimbie. Nowość, jakość. Podążajmy za gwiazdą!
Cisza. Batystowa płachta na byka. Jej wyjaśniające spojrzenie. Wtedy zrozumiałem, że przeznaczeniem tiulowych, satynowych, tych drugich skór — piór kiecek, jest szafa. Kir. Komoda. Nasz nowy wspaniały świat. Ktoś zaanonsował, ktoś zełgał.
A miesiąc wcześniej?
Obserwowaliśmy drożdżowe ciasto. Dłoń w zetknięciu z materią jeszcze nie natrafiała na śladowe ilości tłuczonego szkła. Poślizg kontrolowany. Piaskarki zaspały w zaciszu domowym utkanym z pieluch. Ślisko — słodko.
— Kurwa szatana — zostało wysączone w nocy, w skuleniu, oświetleniu księżycowym. Z zimną precyzją wykreślała błędy swojego opowiadania. Na czerwono. Na krwawo. Potem wzięła moje. Wyrzucając śmieci przypominała inkwizycję. Jej serce.
Trwałem beznadziejnie. Knajpy, mordownie, lokale, bary i speluny. Maraton intoksynacji, błoto. Suchy kołnierzyk, zgnieciony żołnierzyk. Kadm w miejscu serca. Kasacyjne dojrzewanie bólu.
W Cipkach i Poroninie dorzynaliśmy przeszłość. Berbeć wojny — ostateczne starcie, część osiemdziesiąta trzecia. Watahy rozjuszonych mołojców miażdżone bezlitosnym trepem. Założenie: nie bierzemy jeńców, kończymy się jak Metallica wydająca pierwszy album, wysadzamy pusty pociąg do Dachau. Zrzucamy zmurszałe, pomarszczone powłoki. Uskuteczniamy skoki wzwyż na trampolinowym popiele albo popielatej trampolinie. Wówczas oswojone wadery podchodzą blisko. Z ich oczu spadają łuski płochliwego sadyzmu. Nie bój. Nie bój a podbój.
Kapela grała. Ciało przy ciele, daleko za muzyką, porzuceni, wyrzuceni, wyczerpani, udręczeni eksplozją minionych ruchów. Zapadając się w siebie, zlizywaliśmy cukier potu, my i tylko my. Słoma włosów w ustach, szepty o tym jak bardzo. Wygraliśmy. Duże szepty.
Zwielokrotniona
Przewrócona ósemka upadków, siniacza ornamentyka na zgaszonej, jeszcze gładkiej skórze, gwałty na żądanie a ty wciąż twierdzisz, że kłamstwo to długie nogi Cameron Diaz.
Przybądź, przybądź mój agonisto — wołam niecierpliwie wbijając paznokcie głęboko. Wstrząśnięte fusy spadają niczym żałobne, straszne liście herbacianego drzewa. Zardzewiały świat za szkłem, gorycz. Zatruta sporyszem trzeźwości błagam o litość, przyjdź.
Przybądź w glorii, z szeptem poliamorii, wyciągnij miecz i zniwecz plan sześcioletni. Tak krzyczy osierocony receptor.
A jak jest naprawdę?
Kotłowanina. Szczęk spadających szaleństw, łez. Przykładowo: znoszony dres, głęboki kaptur, nędzne trampki. Mniszka w pokutnym worze odbywająca pielgrzymkę do Santiago de Compostela. Złe wychowanie — dlaczego trafiło na mnie? Otwierasz dłoń, widzisz kamyczki zamiast znudzonych królów. Szanowna pani niewiasto, trawi cię gorączka, kolczasty drut oplata flaki, bądźmy ludźmi i osuszmy nos! Albo wciągnijmy gieta ścierwa…
Analgezja, dzisiejszy szczytny cel. Kołaczemy mosiężnym kółkiem, edukujemy i kształcimy. Mówimy na serio. Potrzebujemy. My? Ja i on — pożeracz tabletkowych mas, odkurzacz.
Kłębowisko wstążeczek lęku, widowisko widm tłumione przekleństwami. Dziura — siedlisko pasożytów. W samym sercu brzucha. Zaklajstrować! Lecz oto owoc udanej transakcji; cichy murarz z nieśmiertelną kielnią i zbawczą hostią. Nadchodzi.
Farmakodynamika, technologiczna zawierucha, procesy zachodzące na poziomie mikroskopijnych iskier, błyskawic. Wstaje Nowaja, polny kwiat, półsyntetyczny przetacznik. Histeria histaminowego zaczerwienienia. Dzikie wszy łonowe; drapać, drapać. Rzygać! Porobiony anioł wyfrunął, została pusta stróżówka.
Jestem uzależniona, zwielokrotniona. Osoba pierwsza pomnożona przez sto. Sto odmian bólu, robaków, trutni, szerszeni. Jeśli przejaw męczeństwa to nadstawianie — trwam wstrząśnięta anafilaktycznym szokiem pośród pękających pęcherzy, opuchlizn. Psychoaktywne kłamstwo, substancja niesłychanie aktywna.
Trzeba przeciąć węzeł gordyjski, myślę w mrauczącym rozmemłaniu. Mój kot nie jest nafutrowany, preferuje plażing pluszowego ciepła, wdał się we mnie. Leżymy kontemplując sufit. Sufletowa pokusa, budyniowo-czekoladowe bagno, powieki opadają. Bezwładnie, ładne widoki. Trzeba rozsupłać węzeł gordyjski, ale powieki. Ciężkie jak filmy von Triera. Zasypiam szczątkowo w rozanieleniu, by…
Ćpać endogenną morfinę; biegać, ćwiczyć, rozciągać. Wykonywać zamaszyste gesty. Brzmi kusząco? Zaznam ukojenia? Wytrwam?
Czas terazniejszy przekreśla marzenia śmierdzącym chemią mazakiem. Nie. Przeklęty plaster miodu ziemi obiecanej. Obiecanki cacanki, głupiemu radość. Realne marzenia właśnie zrealizowano, zdelegalizowano czystość.
Przywołując nogi odległej aktorki widzę lustro. Uwierają boleśnie zatroskane byty krążące po orbicie: opiekunowie, matki, ojcowie, mężowie, siostry i bracia. Może jednak. Odpuścić. Uchylić rąbka tajemnicy, wycedzić z oczywistym lękiem, skonfrontować kruchą nagość z mrozem życia, którego dawno nie…
Przybądź, przybądź mój agonisto. Wyciągnij miecz i zniwecz. Przyjdź, proszę cię, przyjdź. Głos pocięty żyletkami, paniczna potrzeba. Nowy dzień, odnowiona wyrwa.
Zbereźny twór o oblodzonych, ciemnych łapskach — czeka. Czy wejść w jego objęcia? Goła?
Poświęcając objęte ścisłą ochroną piersi.
Fotka z telefonu
Powiedziałam żeby zaparkował w Zamkowych Tarasach, bo za free. Sierpniowe niebo i temperatura przekraczająca trzydzieści stopni. Do tego jego nieśmiertelna renówka. Otwarte szyby to zero komfortu, klimy brak. Przyklejające oparcie fotela.
Starówka tętniła gwarem, przesycona barwami trochę odpychała. Wszędzie stragany, misterne rękodzieła, stroje folk. Ludzie-muszki zaspokajający swe potrzeby dotykiem, smakowaniem, zapatrzeniem. Spójrz jaka piękna chusta, konik drewniany, pajdy ze smalcem za jedyne trzy zyla, ceramiczne wizerunki Adamów i Ew!
Pod pająkiem ludowym uwiecznialiśmy chwile inteligentnymi fonami. Łapaliśmy nieistniejące odbicia chłodu w Bramie Krakowskiej. Grzebaliśmy w plecakach szukając wód, soków, potem dalej w las różności o których nikt by nie powiedział, że szajs. Efekt pracy rąk i serc przy akompaniamencie potu, cierpliwości i sprawności. Oczopląsowe meandry frywolitki, czółenka niczym różdżki cudotwórczyń, dłonie zaprogramowane precyzyjnością. Druciane naszyjniki, bransoletki, kolczyki. Pisanki ozdobione esami-floresami. Trzcinowe instrumenty, papierowe zazdrostki, wycinanki, murale, garnki, kubki, korale. Szczerość rozbrajających produktów.
Był zmęczony ale pogodny. Cień potarganej czapeczki z daszkiem zamazywał uśmiech. Podobno w macdonaldzie wpadł mu do pisuaru telefon. Nie znaliśmy Lublina dobrze, jednak poddani urokowi najmniej ulubionym miejscem ogłosiliśmy plac Po Farze. Siedzieliśmy na murku majtając nogami. Jarał fajkę, gadał urocze bzdury. Podążałam za tym, dawałam upust głupawce.
Słyszeliśmy wszechobecnych muzykantów umiejscowionych w zaułkach. Czuliśmy kwaśno smażone placki kapuściane. Widzieliśmy psa w skupieniu. Ktoś rzucił: nasrallach. Pęcherzowe napierania zmuszały do poszukiwań. Radość płynąca z wysikania — oczyszczająca i wyzwalająca.
Niemal pełznąc w niemiłosiernej spiekocie, torując drogę łokciami znaleźliśmy zacienioną przystań. Oparci o ścianę jakiegoś budyniska w sąsiedztwie toi toia, spożywaliśmy pierogi ruskie. Tłuszcz w plastikowych talerzykach jak piękna, ospała śmierć.
W ogródkach knajp nad mrożoną kawą celebrowaliśmy orzeźwienie. Gdzieś za ścianą biały śpiew. Spuszczenie głosu ze smyczy, przedzieranie prześcieradła na pół, kalekie skargi. Za winklem rozklekotanie kury na kółkach. Afera, impreza, sztuczny rejwach.
Cudem dotrwaliśmy do pory wieczornej. Koncert i tańce pod sceną — kopiąca elektryczność. Ludzie dzielą się na wdzięcznie ruszających się i totalne kaleki. Smutna przynależność do tych drugich wymusza zadeptywanie, szarpanie. Wiejemy remizą, dyską. Jeśli już — tylko autoparodystycznie lub w porwaniu.
Wieczorny chłód, bliskość muzykujących — postanowiliśmy opuścić zatłoczony prostokąt dziedzińca. Objęci, rozgryzając małżowiny szukaliśmy podziemnych parkingowych literocyfr.
Zatrzasnęliśmy drzwi auta. Odpalałam smartfonowego nawigatora, on papierosa. Godzina dwunasta w nocy — ruszyliśmy.
Budowa drogi ekspresowej między Lublinem a Warszawą w połączeniu z jego wadą wzroku i nocą. Fatalne zestawienie. Trudy podróży zmiataliśmy pianiem durnowatych piosenek. Za Rykami padło na benzynową przystań. Nie kocham rozciągania rozpakowanego ciała — długie jazdy bywają kurczogenne. Wzięłam hotdogi z sosem czosnkowym. Wsuwaliśmy kreśląc tłuste, indiańskie znaki policzkowe. Bananowe oczousta, krzywizny radości.
Musiałam zasnąć w okolicach Garwolina. Śniłam o myszach harcujących pod otwartymi parasolkami kiecek.
Joanna Szalona
Na początku był podziw. To co piękne uwodzi a krew napływa. Niech zabrzmi gitara, niech ciszę wypełni muzyka Asturii.
Katoliccy władcy w alkowie, zjednoczeniu. Potem wysyp kamieni szlachetnych z łona matki: diamenty, szmaragdy, rubiny, szafiry, topazy.
W kąciku admiracji lśnią gotyckie oczy. Śledzą bieg wydarzeń, kibicują kipiącym sercem. Gdzieś tam inkwizycja, rekonkwista, żeglarz Kolumb. W środku tylko ten jedyny, źrenica wszechświata, piękny, młody, przystojno-inny. Niewierny.
U zarania dziejów ktoś okaleczył miłość. Wypalił jej oczy.
Otoczony lambrekinami przypominał oazę. Mauretanka opowiadała o bezmiarze piaskowym, gdzie senne mary przemieniają skwar pustyni w atol. Fatamorgana. Tak samo było z nim. Zniszczył surowość dworu, zaprowadził do wężowego raju. Zrujnował lniane z fiszbinami, rozkroił gorset, nożem przebił błonę. Podał słodkie jabłko.
Egzotyczne owoce w jego ustach zawsze tryskały sokiem. Jadł łapczywie, pożerał. Burgundzki indyk, nienasycony drapieżnik. Król Kastylii i Leonu, z Bożej łaski, et cetera, et cetera.
Szłam z pochodnią w dłoni, prowadziłam żałobny kondukt. Składałam pocałunki na zimnej skórze policzka. Błądziłam w gąszczu włosów łonowych, szukałam źródła ciepła. Wszystko na nic. Był martwy.
Mauretańska wiedźma wyposażona w woreczek. Tajemnicza zawartość uwięziona szyjnym rzemykiem. Piersi jako straż, halabardnicy, gwardia najemników. Wiedziałam, że tropiła nas ladacznica. Niderlandzka kochanica. Skropiona feromonem Filipa, spragniona korzennych uwikłań. Pachnidło podbrzusza wyprzedziło konwój. Wara od męża! Przeklinałam podstępną płeć piękną. Rwałam szaty, pisałam sutkiem list na sinym pergaminie warg. Ogrzewałam trupiość ciałem, nowym życiem kiełkującym w boskich płynach.
Iberyjski krajobraz wypełniony resztkami niewygasłych stosów, wygłodniałymi psami, żebrzącymi. Wędrowaliśmy nocą i tylko nocą.
Zakochałam się od pierwszego wejrzenia. We Flandrii strzała Amora przebiła tętnicę. Wszedł głęboko, zdecydowanie. Zlizywał wymiociny jęków, dusił, zaklinał plugawym szeptem. Zjadał mnie, podczas gdy ja…
Bruja — kobieta obdarzona mym zaufaniem. Czarownica. Bicz na nierządnicę. Konfrontacja z nią — coś nieuniknionego. Przeczuwałam to.
Mężczyźni otaczający zwłoki małżonka. Moja Alhambra. Opatrywałam zmasakrowane stopy, śniadaliśmy w klasztorach. Atakowaliśmy południe, rozmazując kurz na lepkich twarzach. Kroczyliśmy w majestacie. Pieśń żałobna niczym włóczony łańcuchem, poturbowany Arab. Nasser Udin.
Gnijący oblubieniec przyciągał bardziej, nęcił. Obejmowałam czcigodne stopy, brałam kąpiel w mazi spływającej twarzy, miłowałam śliskość, bliskość trzewi w rozkładzie. Inhalacja śmierci. Błogosławiłam członki co wyrzeźbiły kibić, uformowały pierś, błogosławiłam język rozwarstwiający czerwień ukrytą w lesie łonowych. Błogosławiłam doświadczającą ucisk część, błogosławiłam męską zawziętość w psychozie konkwistadora. Albowiem oni będą pocieszeni. Nie. Nie będą.
Nauczono kochać lodem, dystansem, dyscypliną, jednocześnie uczyniono mnie żarem. Konflikt postaw uwypuklił frustrację. Budowana wyobrażeniami rodziny porzuciłam prawdziwą naturę. Na chwilę. Osierocona dusza urosła pożądaniem i wróciła z krzykliwą furią. Oto ja, Joanna, świadome szaleństwo kochania. Przeciwwaga okropieństw świata. Bo jeśli zło obleczone miriadami ostrz, czemu nie wzmocnić miłości siłą obłąkania?
Otwarta trumna w okręgu łuczywa. Chwila postoju, ciszy. Adorowałam ulegającego przeobrażeniom najdroższego. Oddychałam przez chustę, odór odbierał świadomość. Dno piękna stanowią algi jego przeciwności. Kompostownik wnętrzności rozrywał skórną powłokę. Gromada śpiących mężczyzn — bezpieczni towarzysze niedoli. Przyszła. Jakby nigdy nic. Naga, rozedrgana rywalka. Bliskość niewiasty, bezczelnej bieli. Uczta pańskiego oka. Odejdź — wycedziłam. Czujna Bruja wkroczyła w ogniową widoczność. Opróżniła naszyjnikowy woreczek. W garści pył. Dmuchnęła — czerwona mgła okryła dziwkę.
Wrzask obudził drzemiących. Oblicze za kratami rozczapierzonych palców, pasja dogorywania. Oczy jak wiszące sople. Spadające na ziemię.
Dwa czerwone kratery. Nie żyła kiedy przykrywałam ją tkaniną. Nadchodził świt. Drenaż piedestału usychał błotem szczątków.
Mucha tse tse
Na dworcu w Rumi śmierdziało moczem. Szczających dokumentnie powaliło. Przez porysowane szyby obserwowaliśmy budzący się lipcowy świt. Kolejowa obskura, wóz i przewóz. Gdańsk śródmieście naszą metą, złapaniem oddechu, zaglutowanym jaśkiem. Zbyt długo fetowaliśmy rocznicę burzliwej znajomości. Za dużo piwa. Tam jest ubikacja, masturbacja, spacja, ja i orgazm. Końcowa stacja. Niesforność myślowa — przejściowa głupawka. Chrzanić ją. Chrzanić splifa figla. Powiedziałam, że dziś pass, on w śmiech. Duszan partner, Mucha partnerka. Sklejeni wyżutą gumą pożądania. Wspólnota intensywnych doznań, jak w domu skupu żywca. Penis. Z cyckami, taka pieszczotliwość w stosunku do mnie. Integracyjny poncz — patrzenie pończochą przeciwsłoneczności, korzystanie z wakacji kosztem nieplanowanych okaleczeń. Trudne charaktery rozciągają swe prawa rykoszetowym gwałtem. Potem: ała, ała, ała. Paracetamolu nie mieszać z alkoholem, kaca należy przespać! Przeczekać, przeczekać trzeba nam.
W Gdańsku: furmana, furmanki, nic. Bezbronne dzieci. Rzucił planem — klifem walim na Sopot. Podarłam mapę bujnej wyobraźni mówiąc, płacząc, pukając czoło, manifestując senność, obnażając oszustwo. Mieliśmy odpocząć! Zaordynował: Wejherowo. Powrót.
Męskie kłamstwa, żylaste mięsne kawały. Śmiechu warte. Z byle sosem posmakują, posmaruj a wejdą. Tworzą alternatywne światy. Bazują na naiwności i zaufaniu. Wasze wężowe języki są ognioodporne, przypominają łany zboża, lecz zamiast niewinnych żyt, pszenżyt i pszenic, sterczą z ziemi wyprężone żmije. Spoko, kiedyś ospały kombajnista odpali bizona, przejedzie w tę i nazad.
Czekaliśmy. Pociągi, dworzec — złe obrazy. Duszan wypluł. Antyhipster, przedstawiciel wymarłego gatunku, normalnie nienormalny. Huba. Gdy nosisz trampki twoje serce ma pryszcze. Szpilki — stuk, stuk, stuk. Wylaszczony lachon zawrócił typowi totalnie. Klonowy liść, akt zaprowadzający ład. Kanada pachnąca żywicą.
Szynowy rozwarł paszczę, weszliśmy. Jako koty Sylwestry, czujni, lustrujący. D jak Duszan, M jak Mucha i mord. Nienawidziłam go szczerze. W Redzie chwycił za przedramię, krzyknął: wysiadamy. Wściekłość rozgniotła gumę donald lekkim butem. Drań, cymbał, debil, gamoń. Przecież, przecież, przecież, jak to? Region podupadły na zdrowiu, brzydki, naznaczony amoniakiem armii zbawienia. Ile można sikać? Weszłam w chwilowe krzaki. Czerwone maki, babki lancetowate. Z plecakowej czeluści wydobywał Janosika. Podważony zapalniczką kapsel wystrzelił jak kula jakiegoś gloka. Zapytał: chcesz? Odpowiedziałam, iż przeczekać trzeba mi. Kac to zając, dyla da.
Zerował grdykowo, granicznie, zbijał gorączkę dyskomfortu. Brat łata, sratatata. Jesteś obrzydliwy — powiedziałam, niedowierzałam. Beknął. Czajnikowe wrzenie i zasysający bębenki gwizd gwizdka. Jałowe nozdrza przeciwieństwem patykiem pisanej mordy. Pijany w syndrom sztok. Chciałam wygryźć jabłko Adama, zaszlachtować dziada raz dwa trzy.
Redowska dziura spłodziła żuli trzech. Bociany, karykatury, zboczone nosy (przekrzywienia asfaltowych pocałowań), dzikie chary, pęknięte wary. Krajobraz przed bitwą. Szło niebezpieczne. Duszan duszkiem opróżniał butelkę, nie ogarniał. Uciekajmy! — gdzie tam. Jeszcze im machał, frajer.
Tulipanowa walka, wiśniowe zachlapania, bursztynowe wybijania. Dostał naiwniak placek. Osiągające punkt gie katowanie wymusiło interwencję. Wskoczyłam jednemu na głowę — odgryzłam ucho. Odkryte rozkrokiem przyrodzenie drugiego — pacyfikacja natychmiastowa. Trzeciego piwem w łeb. Muralowy napis: róbcie pokój matoły. Hiphop, hotdog, cocacola.
Wejherowskie spożywanie frytek, milusi ranek. Freski lim, krwiaków, śliw. Biedny Duszanek, ni pies, ni wydra, zmiennocieplny drań. Warzywowy jegomość: ogóronos, pomidory burgerów, cebula ckliwości, czosnek wyziewu, dynia dyni, keczupy.
A kłamstwa?
Odgradzają nabranych od wolnej amerykanki. Swawolny partyzant ignorujący wybrzuszenia. To napierają oni, zrobieni w bambuko. Kiedyś wsadzą fałszywej gębie hałdę manowcowych słowozdań. Udław, zadław, czkawkę miej. Karma wróci.
Śpiączka afrykańska unieszkodliwiła wrogów.
Kimaliśmy u Smyczogłowej. U Smyczogłowej weranda wygodna, panele drewniane, kuchnia ceglana. Stylówa, miniówa, kawa na blacie, bladź. U Smyczogłowej burdel kółkowy, klientela różna, księgowa uniesiona kreatywnością.
Hańbiące popołudnia cofają pyskówkę. Potulna, potulny, przytulaski. Kwas wczoraja. Marmoladowy chlebek w chmurnych buziach.
Mokre oczy
Dziurka od klucza — nieoficjalne zaproszenie. Uklęknij, popatrz.
Alfa Romeo, subtelna Julia, łóżkowy antrykot wołowy bez kości. Sweterek torsu, niedozwolony film, milf w zachwycie a pochwa jak rękaw. Dzikie wycie chwytu obezwładniającego, pot, brak tchu i motyw ciągnięcia za włosy.
Bang bang. Cisza makowa, zasiana, zaklepana. Trzeźwa, kofeinowa, czujna. Wrzeszcz gdy dobiegnie końca nocna zmiana deszczu. Majaki bezsenności nawlekają na pal. Wizje niezrealizowanej zemsty bolą bardziej niż nieoczekiwany strzał zdrady. Słodka Nancy przykrywa kocykiem, ciemnieje mieszkanie, gęstnieje dym, nabiera mocy red ból. Dobiega do mety jako pierwsza.
Nienawiść.
Cztery spazmy oddzielają marzenie od postanowienia. Cztery skurczybyki, każdy zwieńczony łzawym wytryskiem. Bang bang — oczka zmruż, zaznacz jęk czarną kałużą permanentnego makijażu. Złap bana perm kocie. Kreskę skazy, wymazy z gardła, złotą kulę tkwiącą pod sercem. Zaniosę jubilerowi, niech uczyni cud-pierścionek.
Piąty spazm wyważa drzwi: we krwi, we krwi widzę cię. Kochanie, pamiętasz miodowe? Wakacyjne wino: strawberries, cherries and an angel’s kiss in spring. Dziki relaks, owocowy seks, potem skąpany zachodzącym słońcem Teksas. Bagna Luizjany, Nowy Orlean. Liczba nałogów musi się zgadzać — mawiałeś przyciśnięty nudą, czarowałeś świetnie. Twój cylinder mieścił nieskończoną ilość białych króliczków. Niewidomy bluesman: otoczony bawełnianą mgłą pies. Zbity na kwaśne jabłko. Wtedy nie wiedziałam, że śpiewał o mnie.
Alabama, słitaśny dom, cudny sen, lecz…
Chwila — przeznaczenie euforii. Trwająca zbyt długo zawsze zwiastuje katastrofę. Klęska żywiołowa, powódź bliźniaczych słów ozdobionych znakiem zapytania. Taka trauma, taka dola, rola tramadolu w świecie cierpienia — bez sensu.
Bang bang. Czerwony byk zabijający matadora. Konwulsje silne, odruchy wymiotno-obronne. Appalachy, połykane desery, pamiętasz? Robiłam wszystko, kochałam pić, jeść, miłować. A dziś? Pozostaje wypłukać pozostałości, zaakceptować istnienie antresoli. Bujność jest zazwyczaj wyżej, niedostępna, zarezerwowana.
Pożądanie rozcieńcza empatię, zakłada chomąto. Lepki ciężar seksu dyskwalifikuje: chlebodawcy wymagają, lubią pędzących, doceniają mobilność. Pif-paf. Wypasiona wyobraźnia mężczyzn to poziom plus trzy. Na początku traktowana jako atut, szybko przestaje nim być. Bang bang — imię i nazwisko gniewu. Złość, nowy szef, fetysz.
Demotywatory dnia psują wszystko. Polska wiosna, wdech i wydech, świeżość, skoczność. Zagubiona w galerii handlowej sunę niczym statek widmo. Uświadomienie: elementy niezniszczalne istnieją naprawdę. Czułość, delikatność. Znika kredowa powierzchnia zachlapana ćwierćmózgiem.
Mała kafejka, bita śmietana, lody, szarlotka. Lejdi Karolina, niedoszła zabójczyni redaktorka. Słyszę muzykę, płynę, odfruwam. Na zewnątrz burza, posępne chmurzyska zaraz otworzą trzewia, spadnie ulewna chłosta. Jest mi dobrze, odpuszczam. Oszołomiona własną szlachetnością wytrząśniętą przez krzywdę — przebaczam. Dziękuję (sobie samej?).
Muzyka łagodzi, utula, kanalizuje. Zszywa ranę. Zastygam. Samotna w olbrzymim przybytku zbytku. Kurtyna.
Sobowtór Charlesa wykrztusza znajome fragmenty. Speluna Nowego Orleanu — perła autentyczności. Siedzi obok, mizi-mizi, masowanie pleców. Niejasne przeczucia krystalizowane łzami. Drwi, wyśmiewa płacz. Chłonę przejmującą pieśń, a niezmordowany, czarnoskóry artysta, wciąż częstuje słonym szlochem. Rozmyty lokal, mocne papierosy, kolorowe alkohole, twarze zahipnotyzowane. Killing me softly with his song. Mokre oczy, krem ochronny.
Czarna wołga
Ambiwalencja. Pryncypał zawołał i rzekł: czarna wołga. Niby lęk, niby nie lęk. Zagubiony orient, przyczajony fakt. Traktują mnie jak wariatkę i mają rację. Jestem wiedźmą. Bez ściemy i ogródek, tak z mostu prosto.
W szalonej walce straciłam dwa palce. Blond dziunie skierowały swe myśli, spojrzenia i kroki, tam gdzie stałam. Jeden gach, trzy suki plus ofiara. Tak, uprawialiśmy poletko fizycznej miłości, rżnął od tyłu, potem dostałam srogie rózgi od matki, żony i siostry.
W naszym betonowym mateczniku robię za kozę. Lata mijają, zębowe zgrzytania niechęci — nie. Głos matuli: kup gilzy, gilzy kup! Rozkazy zamieniam w czyny, kocham mamę miłością zwyrowyrodnej córki. Wchodząc między krowy-rywalki, wrony-plotkarki, tryby mechanizmu miasta — słyszę: trrrach. Krach wywołany niepokojem. Oni, skąpani w kurzu epoki orzecha łupanego, kontra ja — era atomizera. Zero litości: mieścina pluje toksycznym jadem, na ustach i transparentach czerwone szminki, wulgarne hasła, wykrzykniki.
Buta. Animozje jako plemniki, morderczy maraton zakończony zapłodnieniem. Ma duma jest cieniem znaku sprzeciwu przeciwników. Żaden to kicz-cziken, nagi wstyd. Cierń — wyzwalacz dyskomfortu. Oto ja, służebnica damska, przybądź, z liścia daj. Nadstawiam ochoczo.
Cyc. Smaczny, darmowy daktyl, wypieszczony oratorską umiejętnością krokodyla. Gdy gryzą, mam w zwyczaju błądzić dłonią. Zaliczanie: istnieją jednostki otulone owczym futrem. Żółte warstwy utrudniające dojście do tematu. Przeklęta, zaklęta, bananowa skórka. Dlaczego odgrywam rolę lekkiej obyczajem Jagny?
Zrodzona z gwałtu wytatuowanej ręki, rozpaczliwie rozgarniałam niezliczone mroczne zasłony. Szybko porzuciłam analizy, psychogonitwy, poszukiwania. Zapuściłam wszawą stodołę, jasne łodygi ciągnące za języki. Krzyczący dresowy kolo, w bluzie moro, testo-amator-terror: dred lok lasko, bądź dostawczynią głowy, smarcz nasieniem, charcz, ewentualnie zapłać haracz. Ich pomylone hetero Idaho. Wchodzę zatem maślanie, łapię rytm. Zdatna do spożycia.
Dusza. Brzoskwiniowe akcje tworzą jedynie pozory. Rozedrgane bolączki przykryte ściółką — iskrzą, lecz wywołują rozczarowanie: mokry pożar. Pamiętanie — bolesna fiksatywa.
Wieczna bitwa nad Bzdurą, małomiasteczkowy bełkot. Władam zręcznie kosą ulicy, groźbami ucinam głowy dziewojom. Seks-Meksyk, maszynowy karabin. Zainteresowana cudzesami, knebluję usta wyrzutom. Odgłosy sumienia — przywalone gruzem śmiechy dzieci. Wiem, cebulowe powłoki kryją Coś, im bliżej, tym głośniejszy płacz. Dziecina kiedyś przemówi, tymczasem — pieprz.
Energia. Autobusowa, dozwolona molesta, wszechobecne palce, samce wracające z pracy. Dotyk krocza przez dżins, ordynarny erotyk-gotyk, albo na trzy baty porno szot. Parno, duszno, gorąco pragnę rozrywania, orgazmowej rozkoszy — białych oczu. Taki hiphop, jaki przygód deficytowy lik. Bez czarny wypełnia rankami obrysy myśli. Chwilowa kapitulacja, przełykanie hard goryczy, sekundy grozy. Wówczas okna, ostrza, linki, blistry, należy skasować. Zdecydowanym: ciach.
Fiut. Fiat mały, lajtowa przejażdżka. Przechodzi prąd, gdy mija nas czarna wołga. Swąd palonego mięsa, rozmazane, zaszybowe, zębiczne twarze. Miraż, strach. Kochanku chroń, w zamian postawię obiad. Mleczny bar, mielone, ziemniaczki, buraczki, puszkowy ananas w plastrach. Pytam, czy odwiezie mnie do domu. Odpowiada: wal się. Przeczucia są naszymi szeptami z przyszłości. Lekceważenie ich to głupota.
Gie. Nieznaczny punkcik mapy świata. Wracam księżycową nocą a cisza szosy współgra z dzikim auuuu! Sowie latarnie, nieświadome myszki, chude pobocze. Idąca nim zgrabna gazela, zaklinająca rzeczywistość: a kysz, a kysz, droga podszyta miękkim bezpieczeństwem poduch. Zapomniałam o gilzach, wybacz rodzicielko. Warkot silnika, moc długich — serce w gardle. Koguci alert, ulalala. Poprzedzające strach myśli — zanotuj — potomnym wyślij. Diabelska wołga zatrzymana piskiem.
Błysk, brzdęk, zimne klingi weszły zbyt łatwo. Bezwzględne żony kopiące, drapiące. Mięso broczące. Bluzgi, umizgów schyłek, nadchodzi melioracyjny koniec. Szampański korek wyskoczył we wtorek. Siurpryza: ja wciąż żywa, wciąż ciepła…
Całuje mając kefir na ustach
Karyna jest czarnooka a środowisko zanieczyszczone. Wysportowany Arnold odchodzi od rozanielonej Doris, o drzewo opartej. Dalekie przedmieścia miasta, bring it on, bring it on mista. Falset oddalenia, zamajaczenia, poimprezowego rozebrania. Idziemy na północ mówiąc aglomeracji baj. Laska woła drugą: Wera, Wera! Wszędzie kluby dyskusyjne, omawianie minionej nocy. Chodnikowy pomidor, szkło, gumki i marlbo-ro. Z lewej palacz grupy pall mall, z prawej Asterix Gall. Superman. Zamieszanie dużej grupy — energetyczny koktajl. Spierdalaj! Ktoś, kogoś. Chaos.
Arnold Beborodo rzuca grubymi słowami. Non stop kolor, soczystość, pikanteria. Dorota wyraźnie zniesmaczona, zmęczona, zdezelowana. Z ręki do ręki wędruje kubeczkowa cola. Arleta, Weronika, Kaśka i Małgośka. Najgłośniej Małgośka, najznośniej Kaśka. Pomiędzy — orbitowy mężczyzna, wyczuwalny Marcin, krążownik Aurora. Z tych, co niemówieniem mówią, albo wysyłają myśli wirusowym dehaelem. Zainfekowana, czuję w brzuchu motylki. Dmuchawce, latawce, wiatr. Senność pęka, klęka niemoc. Druga doba zostanie prześledzona niezmąconą czujnością, bo: danie jest wporzo, wporzo danie. Reminiscencja: taniec, klub, pożądanie. Odnowione niezmordowaniem tego samego myśliwego. Marrrcin. Jakiś obcy typ. Ten chyba tak ma. Mało gada.
Arleta wypluwa do ucha magiczne hasło: plaża. Dobrze więc, kierunek obrany, trzoda poinformowana. Entuzjazm, upuszczona butelka Lecha pędząca na spotkanie gleby. Poooowooooliiii. Arni podtrzymuje wysiadającego Remigiusza. Rozprutych należy holować, rozdartych — hamować. Cicho Gośka, głośniej Kaśka. Ośka robi: pisku, pisku, rower Pawła, Baśka za sterem. Wera kręci nosem, że idziemy lasem. Ze smartfonowego głośniczka wypływa Martyniuk Zenon. Bór sosnowy, (igliwie osnowy), zgaście pety barany. Katarzyna w burzy oburzenia, pokrwawieniu róży. Eko, zwolenniczka naturalnego mleka. Kok, sto pro sok, amok. Koprofag Arni spijający ślinę Doroty, znowu drzewo, znowu oparcie a Remi porzucony.
Tymczasem…
Prowadzi mnie tam, gdzie: nie ma drogi, trwogi umierających biesiadników. Głosy zdychają jak muchy porażone prądem. Miejsce zaczyna lśnić ideałem. Za lasem morze, za morzem Szwecja. Tutaj: nasza polana.
Między Polką a Polakiem wyrasta alkaloidowy, nieoczywisty mak. Owłosiony kielich, zaczarowanie. Czerwona, czerwony, czerwone. Bit serca, sample oddechów. Stoimy w nieruchomościach, zrywamy ewentualności z perspektywy wysokości. Obserwujemy, przełykamy, czekamy. Nie ingerujemy w przestrzeń wypełnioną konfliktem. Wstydoduma powiązana z rozdrażnieniem występującym po, versus pragnienie, wrzask ciała. To drugie silniejsze, zdecydowanie.
Jesteśmy sami. Wszelkie wyobrażenia dotyczące sfery rzygającego sumienia — zanikają niczym mięśnie istoty pozbawionej ruchowego napędu. Arytmia niezdecydowanego zdecydowania nakłada pieniężną karę. Ruchy, ruchy — kwiczą wewnętrzne duchy. Mamrotanina podskórnych zberezeństw, dziura samokontroli. Przedłużające się napięcie — męczy. Wyczerpuje bardziej, niż sam akt. Rób coś Marcin.
Siadamy pod naporem nut romantyzmu. Siadamy blisko. Macka ręki, rozpinane guziki. Dłoń jako kuzynka Antychrysta, obnażająca fakty. Szyja tętniąca tęsknotą. Benedyktyn smutnooki, bo habit zgubił. Konar brzozy zbyt szpetny, zbyt żylastoonieśmielający. Kaczan — broń, wroga zwalczaj zajadle.
Rozgarnia chaszcze kończyn, krzak zawiera nektarynkowe serce, krzak gęsty, wiedz o tym. Pamiętaj. Wchodzi. Strzela impulsami a miałam wygłosić przed-wo-je-nną prze-mo-wę. Czyni bruzdy, kroi. Marnacja soku. Krzywda uczyniona niewinności, przez ułamek sekundy wisi kapiącym zmasakrowaniem. Wzbierająca przyjemność beszta wszystko inne. Balon rośnie, skośnie skośnie, koliście. Wychodząc — zalewa twarz. Całuje. Nici lepkości pomiędzy akwarelowymi twarzami, pajęczyna dziwnego powiązania. Rozmazuj, zamazuj. Czyń powinność Spidermanie.
Posprzątaj.
Kolczyki z doliny kaktusów
Śnieżynko, Śnieżynko, śpisz?
Okienny księżyc tkwi między powiekami, nie da się, nie da się zamknąć drzwi. Twoja siostra drży, bezsenność męczy. Przychodzę więc do ciebie, jak chcesz — drwij.
Śpisz?
Marzysz o pozostaniu sobą, osobą, marzycielką, osobną sową, która na gałęzi sobie, sama sobie. Dlaczego? Patrzysz niewinnością z doliny łóżka, uwielbiam. Pamiętasz? Nad morzem bezbarwnych oczu dobierałyśmy odpowiednie kolczyki. Kolczyki mają ożywić oczy twe — mówiłam. Wciąż z uporem osła wybierałaś te smutne, podkreślające zamazanie, umazanie bezradną nijakością. Skandynawskie jeziora budzą jednak podziw. Bo gdy, niby przypadkiem, spotykam je, zaczynam widzieć przez wodę. Jest wtedy pięknie, wszystko faluje. Tak odbierają topielice. Bladolice szczęściary, czary, czary-mary, kontynent wasz. Cały.
Zawsze uciekałaś. W garwolińskim „Zieleniaku”, czując siostrzany oddech na plecach — przypominałaś sarenkę. Straszny labirynt i przedzierająca się dziewczynka. Dżungla ciuchów, obleśny chichot sprzedających, płochliwość ścigana zazdrością siostry. Musiałaś być skrajnie przerażona wtedy. Chciałam tylko, byś przymierzyła sukienkę, buty.
Pantofelki welur, chodaki skórzane, baleriny z kokardką, koturny korkowe, sandały red, black, orange. These boots are made for walkin’. Prima sort only. Śpisz?
Paryskie sklepy to sztosy. Koktajlowa kiecka leżała fantastycznie, dlaczego wierzysz ślepo w jakąś abstrakcyjną duszę? Zaniedbujesz ciało, kroczysz po cienkim lodzie. Kto wie co kryje podtaflowość? Może morze, może piasek, może ogień, może nic. Przemyśl to Śnieżynko. Sfera ducha jest niezwykle duża. Niezrealizowane plany dotyczące życia, trafiają do niej i ulegają rozkładowi. Plamy bordo. To jak kibicować własnemu życiu bez udziału woli zwycięstwa. Wierzę, że posiadasz cel, że umalujesz urodę.
Podbijając dzikusów.
Cynamonowy ancymon. Pamięci świętej mama uważała mnie za gorszą. Za cynamonowego ancymona, bo wolałam strzelić focha, gafę, piwko. Umorusane córki w cieniu Królowej Matki.
Śnieżynko, zrób mi miejsce. Wiesz, sprawiedliwość zatruwa pokrzywdzone umysły. Gdyby nie istniała — życie byłoby białe, bez soli krwi, ale dążenie do niej wstrzykuje niepokój.
Pragnę piękna siostry. Twojego Śnieżynko. W tobie widzę siebie. Siebie lepszą, subtelniejszą, lżejszą. Wyją psy, słyszysz? Blada-czarna, kwintesencja gotyckiego czarowania. Kontrast, bo blondyna obok. Nieudaczna, cudaczna, pokraczna. Przyniosę mandarynki, okej? Zapal świeczkę, wyłączyli prąd. Zatańczysz?
W tańcu szejker, wymieszanie, wygaszenie emocji. Gęsty mus malinowy, częsty niedobór potasu. Poczęstuj elektrolitem, poratuj szczyptą szczypiącej energii. Poranny fit szczypior — od jutra. Futro, figa. Nici z tego, lecz teraz nalej trunku, but twym kielichem. Chwyć za obcas, wypij. Niewygoda, trudna sprawa. Zostaw już. Czy jestem już pijana?
Miłość, kochanie, to ocieranie się o kolce. Uśmiech jako wykwit zamaskowanego bólu. Bo uśmiech przytula lub bredzi kolorem, ujarzmiając mgiełkę autyzmu. Ociepla. Zatańczmy jeszcze raz. Miłość kochanie, ma mechanizmy obronne. Chwyć za gardło, obezwładnij mnie, przywiąż do drzewa łoża. Zawstydzasz wstydem, zawstydzasz cały czas delikatnością, wycofaniem.
Śnieżynko, śpisz?
Dłonie zimne, porcelanowe. Dressing wydzielin, siostrzyczko! Godzina czwarta zero pięć. Siostrzyczko, płomień świecy nieruchomy, oddech też taki. Niewydolny.
W dolinie kaktusów znalazłam najpiękniejsze kolczyki. Oto one, barwy dopełniające. Pobudka! Leżąc nie wyeksponujesz biustu, nie zawrócisz w głowie wysokiemu facetowi!
Zabiłam strażnika kolczyków, stąd ślady. Zobacz: tu ciął i tu. Warkocz odpadł, utonął w kurzu. Policzkowa szrama dodaje uroku, czyż nie? Spójrz, ażurowe pończochy, poliamid i elastan.
Wstajesz, składasz pocałunek. Wtłaczasz podstępnie senność. Czarodziejko ty!
Jak to dobrze, że tylko w wyobraźni.
Byłaś martwa.
Marchew w oczodole
Za siedmioma cebulami, rzodkiewkami, burakami, sałatami, marchwiami — stała wiedźma. Czyli całkiem blisko. Kiedy przyszła do naszego ogródka? Tego nie wiadomo. Kiwała krzywym palcem, roztaczała woń okropną. Krwawe korale na jej szyi hipnotyzowały. Szturchnąłem Maćka w bok, byłem ciekaw, czy też je widzi.
Powiedziała, że potrzebuje pomocy. Trawa urosła a wszystkie dzieci pomarły. Jak byście zareagowali? Poszliśmy więc za nią grzecznie, nie pytając o nic.
Polną dróżką przyjemnie całkiem. Słońce rozgrzewało, owady latały. Wesołość była. Rozśmieszałem Maćka, Maciek mnie. Najbardziej rozbawiało, jak Maciek mówił o ruchaniu. Bajkopisarz jeden.
W lesie ożywienie jakby ciut mniejsze. Starucha cały czas milczała, nawet wtedy, gdy gadaliśmy totalne megabzdury. Milczała niczym grobowiec. Strasznie milczała. W pewnej chwili chciałem wrócić, jednak obecność Maćka rozwiewała niepokój. Wolne tempo wędrówki pozwalało na krótkie skoki w bok. Rwaliśmy grzyby, owoce leśne, rzucaliśmy w siebie ogromnymi kapeluszami, patyczkami, zużytymi prezerwatywami, butelkami po winiaczach, puszkami.
— Babciu, dajta zaruchać! — krzyknął ni w pięć, ni w dziewięć Maciek. Wybuchnęliśmy śmiechem. Najgorsze, że baba-jaga też. Pewnie ma poczucie humoru — pomyślałem.
Za lasem wieś. Taka dziwna. Brzydka. Połamane drzewa, płoty, stodoły bez dachów, psy bez ogonów, ciągniki bez kół, chałupy bez ganków. Nic, tylko rzygać.
Podwórko starszej rzeczywiście zarośnięte ogromnie. Trzymetrowe pokrzywy, krzakulce, szpaki wpieprzające czereśnie, żaby i ropuchy — niemal wszędzie. W końcu przemówiła:
— Wpierw dam wam jeść, potem praca.
W kuchni góry garnków. Wiklinowe kosze pełne warzyw, włóczek, kotów, kwiatów. Śmierdziało jajami i papierosami. Drewniane krzesła zaskrzypiały. Babuleńko-wiedźma podała miseczki z zimnym budyniem czekoladowym i nakazała jeść. Kożuch smakował wybornie. Zapytałem:
— Babciu, dostaniemy jakąś zapłatę za koszenie?
— Tak, cipeczkę.
Sporo minut minęło zanim nadeszło pełne uspokojenie. Od rechotu bolał brzuch a babka rozpłynęła się w powietrzu. Ani tu, ani tam, ani siam. Wniebowstąpienie?
Maćkowi pęcherz dawał do zrozumienia, więc rozpoczął poszukiwania kibla, albo wiaderka przynajmniej. Zostałem w kuchni.
Krzyk przerażający przerwał rozważania me. Wpadł Maćka duch, bo blady taki:
— Chciała mnie toporkiem ubić!
Obserwowaliśmy leżącą kobietę. W szamotaninie Maciek odebrał jej siekierę i trzasnął w głowę. Kałuża ropy zajmowała coraz więcej miejsca. Zwymiotowałem. Dotarło, że ona żyje. Natychmiast orzekliśmy unisono: dobić wariatkę! Dobić, żeby nie mogła sypać psom! Inaczej wysypie! Wsypie i będzie pozamiatane! Dożywotnio!
Dorodna marchew przypomina trochę nóż. No dobra, nie przypomina, ale no kurde, nie znaleźliśmy noża.
Dorodna marchew przypomina dziób bociana. Trochę…
Dobra. Dorodna marchew nic nie przypomina. Uniosłem i włożyłem ją do oka baby. Wcisnąłem. Butem docisnąłem. Coś tam chlupnęło, wypłynęło. Gardłowy okrzyk leżącej przygwoździł strachem.
Długo biegliśmy. Bardzo długo.
Co przeżyliśmy, to nasze. A co baba, to jej.
Kurwa mać!
Podwójny, miętowy szok
Czy widzisz dziewczynę siedzącą na ławce? Majowe okoliczności są wyjątkowe, a Planty po odstawce blanta, krakowskie brylanty zielonej królowej, blada twarz i szyja ozdobiona czymś czarnym, czynią w twej głowie ciemny ambaras. Podejdź. Raz a dobrze.
Piotrek, od potu mokry, zapalił papierosa. Jej nogi koloru bałtyckiej piany, przestrzeń międzypiersiowa — zawirowały mu. Kusa kiecka uderzyła perfekt. Otóż róż i fiolet, odłóż nóż i bierz — słyszał. Szał, dziki szał. Usłyszał go w Ciemnej Dolinie Zła Się Nie Ulęknę. Wewnętrzna wojna trwała. Wykrztusił dym. Usiadł obok. Zaniemówił, chociaż myślał: uklęknę.
Istnieją ciała żebrzące o dotyk, ona je miała i on to wiedział. Pachniała bzem, sadem, gęstością. Piotrek przełykał ślinę zbyt głośno, prosił rozedrganiem, maskowaną telepawką. Prosił o miłość.
Pokazywała twarz wolno. Cień oblepiał mniej, coraz mniej i w ogóle.
Włosy płonęły, białe niteczki żyły swoim życiem, podczas gdy nieruchoma czapa zawłaszczała kolory odblasków.
Usta wykrojone cierpliwością artysty zafascynowanego niepowtarzalnością. Usta zrobione z zawartości torebki herbaty dzikiej róży. Ujednolicone szminką, zahartowane muskaniem. Zmięte.
Oko z miętą. Zalane wrzątkiem dojrzewało tak samo, jak pragnienia ukształtowane dyscypliną. Ę i ą. Francuski klucz wiolinowy w śmietance oczekiwanego deseru. Charakter mocny, dziewczyna zbratana z meandrami mozołu. Mozół — jedyna i słuszna droga do Raju.
Noga na nogę. Zapleciona. Rozpłaszczenie łydki młodej damy — Piotrek ugotowany. Piotrek oślepiony dmuchawcowym rozdmuchaniem zrozumiał, że dziewoja otworzyła wrota. Pod płaszczykiem puszystych spadochroników. Rozłożyła bo tak.
Lubiła.
Po godzinnej rozmowie postanowili pójść. W Chimerze rozdrapywali czarne, oleiste plamy niewiedzy. Zdobywali ją zręcznymi pytaniami, opowiadali potokiem potoczności o rzeczach niepojętych. Nosiciele traum. Mrau kotku — powiedziała po podwieczorkowej wieczorynce. On — nasączona gąbka, ociężały i trochę rozlazły. Celina wtulona, otoczona ramionami, mała Calineczka. Znalazłam brakującą część mnie — pomyślała. Uśmiechowy, biały moment radości.
Boże, kocham ją — rozkminiał, w skowronkach funkcjonował, gubił rytm rutyny. Kwas cytryny, kiedy wnikał w intymność.
Żyli razem, mieli córkę i kota. Zdolność fruwała między nimi. Dom stworzony prostym gestem, imponował przewietrzeniem, proporcjami. Marcelina przynosiła piątki, śpiewała cudnie. Celina w ciepłym miąższu, piękniała z każdą wiosną. Pocałunki wciąż eksplodowały granatem — owocem.
Zewnętrzny, potworny deszczowiatr a w czterech ścianach zapach szarlotki i kawy. Odzyskany spokój.
Skrzypaczka Marcelina goniła nutki. Króliczek uciekał i uciekał i uciekał. Jej rodzice już nie gonili. Pantofle nosili. Czytali kryminały, ballady i romanse.
Siedziała na ławce w parku, córa Celiny. Zobaczyła chłopca zabandażowanego dymem. Uciekła do cienia, by widzieć więcej. Serpentyny wyrzucanych papierów toaletowych, z okna ust, ogon pędzącej ryjówki, rozwiązane sznurówki, upadek. Bęc.
Więc?
Rozłożyła nogi.
Leżący Bartek ujrzał kolumny jońskie, dzikim winem zwieńczone. Wiosenną kokardką związani, do kina poszli.
Real sen mara
Strzeliłeś kota z pseudoefki, lub spotkałeś na mieście futro, biedny, za trzy złote kanciarzu, z psem krytej matki synu. Wybacz. Twój liquid śmierdzi skarami oraz niemytym po kaszubsku. Śledzisz mnie, ty? Twoje oczy — chcesz być normalny, wiem — dziury pożerające świat należący do nas banalnych, przewidywalnych, ty? Wykolejony kolejarz-stulejarz twierdzący, że położy kiedyś komuś coś. Kładź więc, zatykając uszy, bo śmiech przypadkowej gawiedzi odbierze ci wówczas śmiałość Bolesława, czaisz? Twoje teksty: brudne szyby, zacieki, ścieki, kurz notorycznie wcierany w zbyt długi jęzor. Czarny opuszek. Oczy uciekające od wzywających do obowiązków, wzywających-sztywnych, bo połknęli zbyt wiele obietnic bez pokrycia. Niech zatem nie dziwi szanownego nadmierna oszczędność ruchowa, okej?
Dajcie bit, dajcie mi, mit z jakimkolwiek endem, pędem bo padam. W pierwszej minucie zapalę, w drugiej, z niepokojem w nogach zawołam do Boga, w trzeciej będzie za późno, żeby uciekać. Zgnieciesz mnie żelaznym uściskiem spoconego samca. Semi sweet, gdy spanie myli ci się ze ssaniem. Bełkoty. W czwartej zamach rozbity o moją fasadę facjaty — tysiące kawałeczków ozdobi podłogi gustowne panele. Oto policzkowy ślad. Pustynia w ruchu — bezślad (fatamorgana), śladowe ilości śladu (real). Wosk kapie z kaganka na bose stopy, przyspieszam, przebieram nogami uniki czyniąc: tu i ówdzie ciężki mebel, komody, niemody staromodnej, brzydkiej kawalerki kawalera do wzięcia. Niby wiem, taki level ten, brak przygotowania na barbarzyństwo właśnie wychodzi. Spać.
Skomplikowane systemy hamulcowe, bez instrukcji szwankują. Wszystko co ma swój uroku pełen początek, ciąg dalszy, milszy środek, gorszy wtorek, beznadziejną niedzielę i taktyczną beznadzieję, wszystko to objęte być musi wątłymi ramionami klamry. Tak oto spięta pomyłka umożliwi bezszelestne wysunięcie z matni. Przychodzi moment, kiedy w towarzystwie partnera zakładasz maskę kelnera. Zalaminowana, ochroniona część ciebie, dociera tam, gdzie inne miejsce, inny czas, raj utracony. Zaczyna śmierdzieć stokrotkami — to już coś. Marzenia windują wysoko: patrz, tam w dole człowiek z tatuażem na klacie, jakieś ścieżki na blacie wiodące do zardzewiałej jamy kichawy.
Ubywa mnie w świecie, przybywa we śnie.
Budzę się w lesie. Wydeptaną ścieżką suną konie, karoce, a w nich damy. Wszystkie przypominające portretową Marię Antoninę. Mech tworzy wygodne siedzisko, rozleniwienie i zachwyt jak bukietowy przeplataniec, wieniec pachnący przeładowaną łąką. Postanawiam jednak pójść, bo dziewczynie samej w lesie, prędzej czy później nuda solidnego kopa zasadzi. Po upływie bliżej nieokreślonego czasu dostrzegam suknię na ciele. Ciekawość obrysowana srebrną nitką, popycha ciepłą dłonią. Orszak płynie, ja za nim. Graby i wiązy kłaniają się nisko, kurtuazja przyrody — brawo wy. Docieramy do polany, słonecznej wyspy pośród morza drzew. Rząd gilotyn na drewnianym piedestale — sercem bezdrzewia. Nieszczęśliwi mężczyźni, obok kaci, obojętni, jakby nieobecni. Marie Antoniny nie opuszczają swych wypasionych kariolek, karoc, wozów jakby z innej epoki — nienadeszłej.
Subtelny gest dłoni wypomadowanej ślicznotki wystarcza — ostrza opadają. Głowy wpadają do wiader. Jeden z oprawców podnosi za włosy znajomą część kukły, kukły, z którą planowałam spędzić kawał życia. Onegdaj.
— Oto człowiek! — woła zakapturzony, czarny jegomość. Krew wciąż kapie, niczym czarny deszcz do blaszanego. Sen znika.
Zemsta jako klejnot pilnie strzeżony, otwiera drogi dwie. Trwogą nazwać można niewyczerpalność zemsty, jeśli nasycenie stanowi pozór.
Mój oprawca śpi słodko. Miziam go po policzku bez czułości.
Co ty robisz z tym ustem?
Na liściach wyrastały żółte wyrostki. Bakterie i wirusy czyniły swą powinność. Śliwy rdzewiały a zarodki grzybów wędrowały z deszczem i otoczone szczątkami roślin, czekały na zimę. Zima zdejmie dekoracyjny syf i wyrzuci ścierwo do kosza. Jak zawsze.
Duszan był miłośnikiem grzybów. Uważany przez przywiązaną do skostniałości społeczność za wariata, albo chłopca, którego bardzo ciężko jest ściągnąć z podchmurnych przestrzeni, wcale nie musiał wytrzymywać przeszywających spojrzeń kobiet, kobiet zniszczonych pracą i licznymi konfrontacjami z mężami za kołnierz nie wylewającymi. Był wypełniony radością, ale radością oryginalną, pierwotną, niezniszczalną. Niszczącą wszystko, co oblepione bezowocną nienawiścią.
Jak to? Cieszyć się jak głupi do sera? Anicet nie potrafił zrozumieć stanu permanentnego szczęścia. Pił wtedy z kumplami, trzecią krowę otwierał i myślał — trza mu w mordę dać, cepem po dupie, powrozem związać i na gałęzi wiśni powiesić — polewał, polewał, opróżniał tłuste kielony i zasnął na stole.
Duszan przypominał odkurzacz. Chłonął wszystko, zapamiętywał zaobserwowane obiekty, chociaż nieraz gubił się w ogromie doznań. Śpiew porannego kosa, drozda, gila, strzyżyka, motyle przelatujące tuż przy rozpromienionej twarzy, rośliny, pędy zbóż, trawy, zioła, kwiaty.
Jesień nadeszła. Sfatygowane buty deptały po zwiędłych, zmiętych, szarych liściach. Zmarłych liściach. Duszan wybuchnął entuzjazmem. Borowiki występują od lipca do października, podgrzybki od czerwca do listopada, maślaki od czerwca do października, gąski od…
Czas do lasu. Duszan popędził, mając nadzieję na spotkanie wielkiego grzyba. Był październikowy chłodny świt. Pachniało świeżością. Otworzył wrota leśny odźwierny z miękkim szelestem mchu. Dusza Duszana rwała, wyrywała, chciała opuścić ciało. Wrota zamknięte, entuzjazm zaklęty, las, trzaski, majestatyczne ruchy olbrzymów, gęsto, gęsto. Koszyk pusty, głowa drewnianymi słupami zachwycona. Ona.