E-book
31.5
drukowana A5
49.22
JADZIA

Bezpłatny fragment - JADZIA

z Wołynia

Objętość:
191 str.
ISBN:
978-83-8414-376-6
E-book
za 31.5
drukowana A5
za 49.22

Lachiw rizat”, czyli dlaczego Jadzia przestała lubić bób

W połowie lipca tego roku było bardzo ciepło i Jadzi podobało się, że zamieszkali w szkole. Takiego doświadczenia jeszcze nie przeżyła, bo w wakacje szkolny budynek omija się zazwyczaj z daleka. Zresztą już od dawna omijała z daleka. Ostatni raz przyszła tu, kiedy jeszcze była uczennicą pierwszej klasy. Potem pojawili się obcy ludzie mówiący całkiem innym językiem i kazali jej uczęszczać do innej szkoły. Jadzia jednak nie chciała i przestała się uczyć. Szkoła ta nie była obowiązkowa. Obowiązkowe było tylko przedszkole, do którego codziennie rano musiała odprowadzać swojego młodszego brata, Cześka. Przedszkole mieściło się na plebanii i Czesiek grzecznie tam zostawał razem z innymi małymi dziećmi. Jednak potem, kiedy Jadzia wracała ulicą do domu, prawie każdego dnia powtarzała się ta sama historia: Czesiek sobie spokojnie siedział w domu. Na skróty, przez pola, rowy, płoty i ogrody, przybiegał tuż przed nią i mówił, że w przedszkolu nie chce być, bo tam przychodzą tacy źli panowie i wyśmiewają się z dzieci, mówiąc, że Pana Boga nie ma.

Jadzi też się podobało, a zarazem zdumiewało, że oprócz nich w tym obszernym, jasnym, murowanym budynku zamieszkało mnóstwo innych ludzi, znanych i nieznanych, z bliska i z daleka. To była jakaś nowa, zupełnie inna sytuacja. Wokół wsi czaiło się coś bardzo złego i wszyscy musieli być w kupie, pilnować się nawzajem i nie wolno było się nigdzie oddalać. Takie były rozkazy. Jadzia nie wiedziała, kto je wydał, ale Tatuś i Mamusia kategorycznie nakazali, że trzeba ich przestrzegać. Nawet w nocy było ciekawie, chociaż czuło się jakiś strach. Jadzia też się przestraszyła, kiedy wieczorem wyjrzała w ciemność przez okno i zobaczyła wielki blask w oddali, coś takiego, jakby gdzieś paliło się ogromne ognisko. Blask pełen jakiejś tajemnicy, złowrogiej, właściwie rozświetlający całe niebo, jakby w zamiarze pokazania tego miejsca, z którego zło w końcu podejdzie tak blisko, że stanie się niebezpieczne. Ktoś z dorosłych szepnął: „Podpalają wioski…”. I wtedy Mamusia kazała dzieciom iść spać, ale Jadzia i tak długo nie mogła zasnąć. Wierciła się na ciasnej, szkolnej ławce, zastanawiając się, kto i po co może podpalać wioski? Zastanawiała się też, z jakiego powodu trzeba spać na szkolnej ławce i jak długo jeszcze? Jasne, że to jest jakaś atrakcja, coś zupełnie niespotykanego, ale po tych dwóch nocach nabrała pewności, że to musi być tylko chwilowe, bo gdyby tak miało być dłużej, to się po prostu nie da. Tatusia wtedy nie było, poszedł na wartę z grupą innych tatusiów. Jadzię rozpierała duma, że ma takiego odważnego ojca, który sam sobie przygotował długi, gruby, ostro zakończony kij i poszedł w ciemność pilnować, żeby to zło za bardzo się do nich nie zbliżyło, i żeby można było spokojnie spać w Hucie Stepańskiej.

Następnego dnia, już od samego rana, zza okien dochodziło coraz więcej trzasków, podobnych do tych, które zawsze słyszeli, kiedy Tatuś strzelał z bata, wstając z siedzenia bryczki i wołając: „Nuuu…!”, a konie gnały coraz szybciej, żeby mogli zdążyć do kościoła. Jednak teraz było tego więcej, a czasami raz za razem. Jadzia już się dowiedziała, że to nie przyjechał żaden tabun furmanów na jakiś konkurs posługiwania się batem. Ktoś z dorosłych szepnął zalęknionym głosem: „Znowu strzelają…”. I wtedy Jadzia nabrała pewności, że zło jest coraz bliżej. Po południu nawet coś uderzyło w ścianę, tuż koło ich okna, i wszyscy jak na rozkaz położyli się na podłogę, w wielkim popłochu, pośród pisków i głośniejszych okrzyków. Powietrze w szkole było coraz cięższe, przesiąknięte strachem. Wszyscy byli w stanie jakiegoś niecierpliwego oczekiwania, nie wiadomo na co, spoglądając sobie nawzajem w oczy, głęboko, jakby z nadzieją, że tam znajdzie się potwierdzenie, że nie ma się czego bać i że będzie dobrze. Jadzia już nie odchodziła na krok od Mamusi, czasami nawet się przytulając, ale też starała się pomóc, ile się da, jako że mały Czesiek i Wandzia, jej młodsze rodzeństwo, wymagali dużo opieki. Tatusia już właściwie wcale nie widziała, bo ciągle chodził na wartę.

Wieczorem Tatuś przyszedł tylko na chwilę, powiedział do Mamusi coś o koniach i obiecał, że wróci później. Jadzia zrozumiała, że szykuje się jakiś wyjazd. Późnym wieczorem, a może już w nocy, Mamusia to potwierdziła. Powiedziała całej trójce, że Tatuś właśnie przygotowuje furmankę i że nad ranem wszyscy muszą być gotowi do drogi.

Część rodziny już się wgramoliła na wóz, który stał wśród innych wozów, i w każdej chwili można się było spodziewać, że konwój ruszy. Czesiek za pomocą łokci próbował poszerzyć swoje miejsce na ławce, bo siedział między Jadzią i babcią Pauliną, która na kolanach trzymała Wandzię. Po kole jeszcze wspinała się Mamusia, a Tatuś kuśtykał od strony domu, niosąc coś pod pachą. I wtedy Jadzia uświadomiła sobie, że nigdzie nie widzi swojego obrazka, pamiątki pierwszej komunii. Z pewnością został na ścianie w pokoju, gdzie wisiał w pięknej, ozdobnej oprawie, obok tych dużych, świętych obrazów. Zerwała się z ławki i krzyknęła:

— Nie ma mojego obrazka?!

— Siadaj. Jest gdzieś na pewno, pod spodem. Siadaj, bo już ruszamy! — odparła Mamusia.

— Ja muszę sprawdzić! — Jadzia nie dała za wygraną i zeskoczyła z wozu. — Zaraz wracam!

— Stój, a ty dokąd!? — Tatuś wyciągnął rękę, próbując ją zatrzymać. — Zaraz ruszamy!

— Tak, wiem — na to Jadzia, wywijając się. — Zdążę!

I rzeczywiście, po chwili biegła z powrotem ze swoim ukochanym obrazkiem w dłoni. Biegła coraz szybciej w stronę wozu, który już posuwał się, bo cały konwój ruszył i nie można było blokować drogi. Była pewna, że dogoni, bo cóż to takiego dogonić konny wóz? Mamusia wołała do niej, a wyciągnięte ramię, które miało pomóc Jadzi wspiąć się na wóz, było coraz bardziej wyraziste w nikłym poblasku świtu, albo może czegoś innego, bo światło widać było nie tylko tam, gdzie normalnie wstaje słońce, a lekki wiatr przyganiał zewsząd wyraźny swąd, tak jakby ktoś spalał stare drewno i inne śmiecie. Na nocnym jeszcze przecież niebie mieszały się barwy bladoszarej jutrzenki z jakąś dziwną, ponurą czerwienią, powodującą, że wszystko stawało się jakby nie z tej ziemi, a dla Jadzi zupełnie nieznane i groźne. Ale nic to. Za chwilę dotknie dłoni Mamusi i będzie bezpieczna.

I wtedy stało się coś strasznego. Stało się nagle, chociaż można było to przewidzieć, bo ponura czerwień o świcie nie wróżyła nic dobrego. Jednocześnie z wielu stron, tak się przynajmniej zdawało, zaczęło dochodzić przeraźliwe wołanie, tak okrutne, że Jadzia od razu wiedziała, że je zapamięta do końca swojego życia. Zaczęło się od przeciągłego „Uraaaaaaa…!!!”, a zaraz potem „Rizat Lachiw!!!”. Pośród wozów zapanował ogromny popłoch, wszystkie jak na komendę zaczęły gnać w tempie dotąd niespotykanym, i po chwili nie było odwrotu.

— Jadziu…! — wołała Mamusia nawet wtedy, kiedy już było pewne, że Jadzia nie dogoni wozu.

— Mamusiu…! — Jadzia też wołała, zrozpaczona i zrezygnowana.

W końcu bezradnie rozłożyła ręce, zatrzymała się i stała tak długo, aż kurz opadł z powrotem na drogę. I wtedy całkiem blisko usłyszała strzały i znowu te straszne okrzyki: „Rizat Lachiw!”.

W półmroku, w niezbyt dużej odległości, zobaczyła wujka Stacha, jak przeskakiwał przez rów melioracyjny, ciągnąc za rękę swoją narzeczoną. Bez wahania pobiegła w tamtą stronę i, skacząc śladem wujka, zgubiła sandałek. W odruchu pełnym żalu, ze łzami w oczach, chciała zawrócić. To przecież specjalnie dla niej Tatuś zrobił te butki, z najlepszej końskiej skóry! Jednak, kiedy znowu usłyszała huk wystrzałów, strach kazał jej zrzucić drugi sandałek i pognała dalej, przez łąkę, w stronę lasu. Biegła przerażona, często potykając się o kępy trawy, a raz nawet upadła. Do lasu było już blisko i całe szczęście, bo stawało się widno. Wszystkie szczegóły świata, chociaż jeszcze lekko szarawe, stawały się dobrze widoczne. Dlatego też nagle bez trudu dostrzegła coś tak strasznego, że na dłuższą chwilę zastygła, zupełnie jak sparaliżowana. Nie miała pojęcia, co zrobić. Na trawie dogorywało niemowlę. Kwiliło, całe oblane krwią, tuż przy boku swojej mamy, która leżała na plecach zupełnie rozebrana. Dwie poszarpane, krwiste plamy jako pierwsze przeraźliwie rzuciły się Jadzi w oczy. W ich miejscu powinny znajdować się piersi, którymi swoje dziecko karmiła ta pani. Jej brzuch też był rozcięty od pępka aż po nagie krocze i wydobywały się z niego jeszcze pulsujące flaki.

— Jadziu, chodź ze mną. — Ktoś nagle mocno uchwycił jej rączkę. — Musimy uciekać…!

Jadzia uniosła głowę. To narzeczona wujka Stacha, z twarzą dziwnie wykrzywioną, na pewno z przerażenia. Też bała się gwizdu kul i coraz bliższych wrzasków. Jednak dłoń Jadzi trzymała pewnie i razem pognały w stronę lasu.

Wielkie drzewa dają poczucie bezpieczeństwa. Dają ciepło i schronienie przed wiatrem, deszczem i słońcem — i w ogóle chyba, przed wszystkim innym. Pod ogromnym świerkiem zebrało się mnóstwo ludzi i było jakoś raźniej. Chociaż wciąż dyszeli po szybkim biegu, raczej wyglądali na spokojnych, mimo dochodzących z oddali wystrzałów. Jadzia przycupnęła na ściółce przy samym pniu, na plecach czując żywiczny dotyk kory. Wciąż miała wrażenie, że do piersi przyciska swój ukochany obrazek, po który musiała wrócić, przez co wszystko się tak bardzo skomplikowało. A przecież zgubiła go gdzieś tam, przy rowie, gdzie zostawiła też swoje sandałki. Ostatnio zdarzyło się jej bywać w coraz to dziwniejszych sytuacjach. Popatrzyła wokół, przez gęstwę ludzkich nóg. Kilka kroków na prawo z radosnym zdumieniem zobaczyła swojego śmiesznego kuzyna, który mieszkał w sąsiedniej wsi i często u nich bywał. A jak bywał, to uwielbiał przebierać się za księdza. Jadzia lubiła go i te jego zabawy, jednak teraz była tak bardzo zmęczona, że wolała pozostać przy pniu świerka i spokojnie czekać na to, co będzie dalej. Dorośli coś wymyślą, bo przecież nie można wciąż siedzieć pod drzewem.

Dorośli rozmawiali bardzo delikatnie, szeptem i nikt nie musiał ogłaszać, że trzeba być cicho. Wszyscy o tym wiedzieli, nawet Jadzia. Tak trzeba, gdy coś złego jest w pobliżu. Między korony drzew wkraczał już normalny dzień, wypierając szarość promieniami porannego słońca. Narzeczona wujka Stacha złapała Jadzię za rękę i poszli wszyscy razem, kilkanaście osób. Cały dzień wędrowali przez lasy, a raczej skradali się, pilnując, żeby nikt ich nie zauważył. Cichy szum wiatru między drzewami i szelest ściółki pod stopami potwierdzały, że dobrze im to wychodzi. Nieustannie obowiązywało porozumiewanie się tylko szeptem, ale Jadzi udało się co nieco wyłowić z rozmów: kierują się ku jakiemuś dużemu miastu, które nazywa się Sarny.

Późnym popołudniem wszyscy byli bardzo zmęczeni, spragnieni i głodni. Rozglądali się po lesie w poszukiwaniu miejsca, gdzie dałoby się odpocząć, a najlepiej odpocząć i coś zjeść. I wtedy usłyszeli krowy. Krowy, kiedy są niewydojone, strasznie ryczą. Jadzia wiedziała o tym, bo nieraz słyszała, jak o tym mówili starsi. Widocznie krowom jest ciężko w takiej sytuacji i w swoim języku rozpaczliwie wołają o pomoc. A jak ryczą niewydojone, to może znaczyć, że nie ma kto ich wydoić, czyli że w pobliżu nie ma ludzi, że może być wioska, z której — tak jak z Huty Stepańskiej — wszyscy uciekli. Ciekawe, czy w takiej wsi jest coś do jedzenia?

Kiedy zmęczeni i głodni dotarli do skraju lasu, okazało się, że krowy nie kłamały. Przycupnięta u stóp wiekowych drzew wioska wyglądała na opuszczoną, chociaż trudno było pozbyć się wrażenia, że ktoś z ukrycia ich obserwuje. Już w najbliższym ogródku dostrzegli jabłonie, których gałęzie, obwieszone dorodnymi owocami, zachęcająco wychylały się poza drewniane sztachety płotu. Jabłka nie były w pełni dojrzałe, z pewnością jednak potrafiły ugasić głód i pragnienie. Wszyscy jak jeden mąż powyciągali ręce i zaczęli je zrywać. Oprócz Jadzi, która próbowała ze wszystkich swoich sił, podskakując, bosymi stopami odbijając się od trawiastego podłoża, jednak nie zdołała uchwycić żadnego jabłka. I wtedy nagle coś w niej pękło, na kształt przekłutego balonu, gwałtownie wydmuchującego z siebie całe sprężone powietrze. Okrutna rozpacz dziewięcioletniego dziecka, wielowarstwowa, wzmocniona głodem, ciągłym strachem i tęsknotą do brutalnie utraconej rodziny. Rozpacz dziewczynki, która w tak krótkim przecież czasie tak dużo przeżyła i boleśnie się nauczyła, musiała w końcu odnaleźć swój moment i eksplodować.

— Ja też chcę, ja też chcę jabłko, ale dosięgnąć nie mogę! — zaczęła Jadzia, wbrew panującemu w grupie prawu, głośno domagać się przejmującym głosem.

I mogłaby dalej tak, gdyby nie pewien pan z dobrym refleksem, który szybko zakrył jej usta dłonią, szepcząc do ucha:

— Ciii… Bo jeszcze ktoś nas usłyszy…

Jadzia opamiętała się, posłusznie zamilkła i zaraz potem w nagrodę otrzymała swoje upragnione jabłko.

Wędrowanie przez las bez sandałków nie należało do przyjemności. Najgorsze były stare szyszki i połamane, ostre patyki, które wżynały się w stopy. Narzeczona wujka Stacha próbowała brać Jadzię na plecy, jednak długo tak się nie dało, bo Jadzia już swoje ważyła. Więc po trochu, na zmianę, raz tak, raz inaczej, przedzierali się, wciąż w tym samym kierunku. Upajający, wilgotny zapach lasu, nieustanny szmer liści i świergot ptaków były jedynym, co starało się im wynagrodzić wszelkie uciążliwości.

W trakcie wędrówki spotkali kilka razy uciekinierów z innych wiosek, którzy do nich dołączyli. Grupa znacznie się powiększyła i Jadzia odniosła wrażenie, że zrobiło się raźniej. Nocą też długo szli, ale w końcu ktoś zdecydował o postoju na spanie. Jadzię jednak opanowało tak potworne zmęczenie, że aż nie mogła zasnąć. W jej głowie zaczęły się plątać niezliczone ilości myśli, przede wszystkim o wakacjach, które początkowo zapowiadały się całkiem ciekawie. Ale żeby aż tak? Żeby wszystko aż tak bardzo się skomplikowało? Zaczęła odczuwać dziwną pewność, że teraz to już nie są żarty i że więcej nigdy już nie zobaczy swojego domu. Zrobiło się jej bardzo smutno i nawet kiedy w końcu zasnęła, to nie snem głębokim. Popadła jedynie w stan płytkiej drzemki, przeplatanej obrazami z niedalekiej przeszłości. Bardzo lubiła rodzinny dom, chociaż nieduży, skromny, drewniany, z dachem pokrytym jedynie grubą warstwą papy. Dom w ogrodzie pełnym kwiatów, warzyw, kwitnących wiśni oraz Mamusi, krzątającej się wśród klombów, grządek i rozwieszonego na linkach pachnącego krochmalem prania.

Tatuś był szewcem. Bardzo też kochał konie, a najbardziej te, które mieszkały tuż obok, w gospodarstwie babci Pauliny. Dziadek Adam umarł, więc Tatuś często tam chodził i pomagał babci je doglądać. Marzył również o tym, żeby dach domu pokryć blachą. W izbie, przy oknie na podwórze stał stół, w którego szufladzie miały swoje miejsce magiczne narzędzia: noże, szpikulce, młotki, kowadełka i dratwa. Dratwę Tatuś smarował woskiem, a potem przetykał przez otwory w grubej skórze i wiązał w mocny ścieg. Potrafił nie tylko naprawiać buty. Robił też całkiem nowe, na każdą nogę. Nawet takie z cholewami, wysokie, i nawet na swoją krzywą, prawą stopę. Rodzice mówili, że ta jego stopa nazywa się końsko-szpotawa i że z czymś takim już się urodził. Jadzi czasami było żal Tatusia, bo widziała, że chodzenie go męczy. On jednak się tym nie przejmował, a nawet często żartował, mówiąc, że dzięki tej nodze został szewcem, bo nikt nie potrafił mu dopasować buta.

Jadzia lubiła się przyglądać, jak Tatuś pracuje i często nawet mu pomagała, pastując i polerując. Potem wszyscy mówili, że zrobione przez niego buty są najlepsze na świecie. Musiała to być prawda, bo dobrze płacili i co tydzień Jadzia pomagała Tatusiowi liczyć zarobione pieniądze. Był to swoisty rytuał, podczas którego najładniejsze, srebrne monety, takie z głową jakiegoś pana z wielkimi wąsami, albo te drugie, chyba z głową anioła, okoloną przez aureolę z kłosów zboża — odkładała na bok, na oddzielną kupkę. Następnie Tatuś wkładał je do blaszanej puszki po cukierkach, którą zaraz potem Jadzia z dumą niosła na strych, do specjalnej skrytki zamontowanej w kominie. Jadzia wiedziała, że te pieniądze Tatuś zbiera na kupno blachy do pokrycia dachu.

Potem, już po pracy, Tatuś wyjmował zza pazuchy pudełko, które zawsze nosił przy sobie. Trzymał w nim ustną harmonijkę, na której zaczynał grać. A grał pięknie. Grał przeróżne melodie i pieśni, które usłyszał gdzieś wcześniej. Kiedy okno było otwarte albo gdy siedział na ławce przed domem, wydmuchiwane z instrumentu dźwięki płynęły hen, daleko, z pewnością aż na drugi koniec Huty Stepańskiej.

Żal, który ścisnął Jadzi serduszko, stał się ogromny, a wewnątrz brzucha coś zaczęło nieprzyjemnie łaskotać. Ciekawe, co z tym będzie? Co mogło się stać z puszką po cukierkach? A co z końmi? No właśnie, gdzie się podziały babcine konie? Przecież do wozu były zaprzęgnięte tylko dwa… Takich i mnóstwo innych pytań jeszcze długo rodziło się w jej główce, a pod powiekami przemykały obrazy jak w kalejdoskopie, raz w prawo, raz w lewo, coraz to szybciej i szybciej, aż w końcu na dobre zasnęła.

Wędrowali jeszcze dwa dni, przeważnie przedzierając się przez lasy. Po drodze spotykali opuszczone wioski, czasami też bardzo przestraszonych ludzi. Przez dwie następne noce Jadzia także nie mogła zasnąć, potwornie zmęczona po całodziennym skradaniu się w kierunku Sarn. Z natłoku świeżych wspomnień w jej głowie układały się coraz to nowe obrazy, przeważnie w formie sennych marzeń, a w chwilach przebudzenia po policzkach łzami spływał wielki żal.

Miała już pewność, że te wszystkie miejsca, w których znajdowała tylko radość swojego dzieciństwa, należą do przeszłości. Nigdy do nich nie wróci. Nie będzie więcej biegać za Tatusiem po ścieżynce przez pole kartofli, do koni w stajni u babci, żeby je czesać. Nigdy nie pójdzie za krowami na łąkę i nie pobiegnie na drugą stronę drogi, za płot, do ludzi, których bardzo lubiła. W każdą sobotę zapalała ogień w ich kuchennym piecu. Mówili, że u nich w tym dniu jest szabas i nie wolno im tego robić. Jadzia nie wiedziała dlaczego, ale chętnie im pomagała, zwłaszcza że zawsze coś dobrego jej za to dawali. Mamusia i Tatuś mówili, że oni nazywają się Żydzi.

Z chłopakiem, synem Żydów, troszkę starszym, często bawiła się przez płot w handel wymienny. On prosił ją o dojrzały kwiat słonecznika, a w zamian dawał jej coś, co nazywało się maca. Jadzię bardzo to cieszyło, czuła, jakby w dłoni trzymała kawałek innego świata.

U Żydów na jakiś czas zamieszkała Sara, młoda nauczycielka, także Żydówka. Opowiadała, że ucieka na wschód przed wojną. Była dosyć długo i Tatuś wymyślił, żeby przychodziła uczyć Jadzię języka niemieckiego. Tatuś płacił za te lekcje, a Jadzia je uwielbiała, bo Sara była bardzo ładna i miła i zachwycała się, kiedy Jadzia deklamowała różne wiersze, które pamiętała jeszcze ze szkoły. Sara też nauczyła Jadzię wierszy, ale innych — po niemiecku. A teraz…? Sary już nie będzie, wszystko to się skończyło i Jadzi zrobiło się jeszcze bardziej smutno.

Roznoszenie nareperowanych przez Tatusia butów też Jadzia bardzo lubiła. Było to jej zadanie, ale co z tego, skoro także należy do przeszłości. Szkoda — tak bardzo szkoda! Odbierała od klientów zapłatę i w podskokach, radując się, wracała do domu. Jedynie do tej pani, która mieszkała pod Słonym Błotem, nie lubiła chodzić. Ta pani też nazywała się Żydówka, ale miała zeza i nigdy nie było wiadomo, w którą stronę patrzy. Chyba dlatego Jadzia strasznie się jej bała i natychmiast po dostarczeniu butów odwracała się i uciekała do domu. Tatuś złościł się z tego powodu, a Jadzia i tak musiała iść tam jeszcze raz po zapłatę.

Ostatniej nocy, kiedy już prawie spała, do uszu Jadzi dotarł czyjś urywany szept, z którego wyłowiła coś strasznego. A już myślała, że nie może być nic gorszego od widoku martwej, strasznie pociętej kobiety i umierającego dziecka. Słuchała o ludziach, których bardzo dobrze znała, może dlatego było to dla niej czymś bardzo realnym, namacalnym, dosłownie, jakby sama to widziała. Strzępki zdań złożyły się w całość: zginęły dwie Konwerskie, córki Konwerskiego. Mieszkały naprzeciwko, po drugiej stronie drogi. Biegły do szkoły, żeby się tam schronić, ale wybiegły za późno. Biegły przez pole — właśnie to, które było między domem Jadzi a domem babci Pauliny. Rosły tam kartofle i kawałek dalej także pszenica. Lodzia, Jadzi rówieśniczka, zdążyła się schować w zbożu, ale dwie pozostałe nie zdążyły. Jedną zamordowali na miejscu, a drugą strasznie pocięli nożami i czym się dało, gardło miała podcięte, ale jeszcze żyła. Ich mamusia, też poraniona, przybiegła jakoś z boku, kiedy ci źli już poszli, zaciągnęła córkę do domu babci Pauliny i tam robiła jej opatrunki. Starała się ratować córkę, ale ona prosiła: „Uciekaj, bo i tak już ze mnie nic nie będzie”. I rzeczywiście zaraz potem umarła. Lodzia z mamą zdołały dogonić konwój i teraz Jadzia zastanawiała się, czy jeszcze kiedykolwiek będzie bawić się z Lodzią tak ładnie, jak dotychczas.

Ostatniego dnia Jadzia była już tak bardzo zmęczona, niewyspana i głodna, że właściwie było jej wszystko jedno. Szła w grupie jak w letargu, może nawet przysypiając po trochu, a w głowie jej się kręciło, zupełnie jak na tym kieracie u dziadka Adama. U dziadka Adama był duży sad śliwkowy, duża stodoła, no i kierat właśnie — takie urządzenie, gdzie konie, zaprzęgnięte do długiego dyszla, chodziły w kółko, a oni lubili na to patrzeć, ale też siadać, chociaż dziadek Adam krzyczał na nich i odganiał.

Kiedy wreszcie to się skończy, ten marsz?! Ktoś powiedział, że już niedaleko. Jadzia, chociaż ledwo powłóczyła nóżkami, była dzielna i szła cierpliwie, jak zawsze, kiedy na coś trzeba było czekać. Wiedziała z doświadczenia, bo już nie raz w swoim krótkim życiu miała okazję przekonać się, że ostatecznie każda cierpliwość zostaje nagrodzona. Zupełnie jak u stryjka Antoniego, który był fryzjerem i pierwszy w Hucie Stepańskiej miał radio — tajemnicze urządzenie, którym lubił się chwalić i o którym mówił pieszczotliwie: „Moje kryształkowe na słuchawki”. Wzbudzał tym ciekawość, szczególnie u wszystkich dzieci w okolicy, w efekcie czego przed dziwnym drewnianym pudełkiem ustawiały się długie kolejki.

To dopiero się nazywało szkołą cierpliwości! A nagroda była zdumiewająca. Jadzia aż się całkiem zapomniała, stojąc z błogim uśmiechem na twarzy, ze słuchawkami na uszach. Dopiero mocny kuksaniec w bok od Cześka przypomniał jej, że za nią w kolejce czekają jeszcze inne dzieci.

Wyszli z lasu i pokazały się domy, ogrody i cała masa ludzi. Siedzieli na trawnikach i gdzie tylko było można. Wszyscy wyglądali na przerażonych i wręcz zszokowanych, a kiedy zobaczyli, że od lasu idzie nowa grupa, zrobiło się poruszenie i patrzyli na nich, jakby kogoś szukając. Jednak ludzie, z którymi przyszła Jadzia, na razie mieli coś innego na głowie. Byli tak bardzo głodni, że zaczęli wpadać do ogrodów i łapać wszystko, co się nadawało do jedzenia. Jadzia znalazła bób na grządkach. Jego mocno napęczniałe strąki dawały się łatwo otwierać. Jadła więc i jadła dorodne, zielone ziarna, i nic to, że nie były całkiem dojrzałe i ugotowane. Jadła do momentu, kiedy poczuła się najedzona, a raczej poczuła, że ma pełny brzuszek.

Wtedy też za plecami usłyszała radosne wołanie: „Jadziu! I ty ocalałaś…?!”. Tuż za nią stała ciotka Stacha, siostra Tatusia. Jadzia wręcz zaniemówiła, ale jej serce zaczęło bić bardzo mocno ze szczęścia. A kiedy się znalazła w czułych ramionach ciotki, poczuła, że i jej serce mocno bije. Zaraz potem ciotka Stacha pociągnęła Jadzię za sobą, mówiąc, że pójdą do ludzi, którzy pomagają i dają schronienie. Po drodze jeszcze ktoś z jakiegoś ogrodu dał Jadzi wiśnie, ale już ich nie spróbowała. Coś niedobrego zaczęło się wyczyniać z jej brzuchem. Czuła to, ale nie była pewna, co. Dopiero wieczorem poznała w pełni, co to takiego. Najpierw brzuch bardzo ją rozbolał, a trochę później miała straszne rozwolnienie. Dowiedziała się, że surowy, niedojrzały bób to jest coś okropnego i że do końca życia sam jego widok będzie wywoływał u niej mdłości.

Gdy spełnia się największa modlitwa w życiu

Zewsząd do Sarn przybyło mnóstwo ludzi. Tak mnóstwo, że chyba musiał to być jakiś cud, iż Jadzia spotkała ciotkę Stachę — siostrę Tatusia oraz wujka Stefka — Tatusia brata. Przez kilka dni tułała się wśród tego tłumu, pod nadzorem ciotki i wujka, od domu do domu, od ogrodu do ogrodu. Zdawać się mogło, że bez celu, jednak w tej przedziwnej sytuacji Jadzia uczyła się w niespotykanym dotąd tempie. Poznawała wciąż nowych, dobrych ludzi, z których każdy, co tylko mógł, dawał do jedzenia. W ten sposób zaczęła w pełni zdawać sobie sprawę z powagi sytuacji. Wiedziała już doskonale, że to nie są jedynie przemijające wakacje, lecz także coś bardzo wyjątkowego i bardzo złego. Coś, co nawet u tak młodego człowieka wyzwala pewną świadomość. Dotychczas nie musiała tego ani czuć, ani rozumieć. Zrodziło się u niej przemożne pragnienie przetrwania. Bardzo dużo słuchała, słysząc przez przypadek albo zwyczajnie nadstawiając ucha. Zaczynała kojarzyć fakty, sama sobie zbierała do kupy przeróżne opowieści, budując swój obraz rzeczywistości i próbując odpowiadać na nurtujące ją pytania. W taki też sposób dowiedziała się o losach konwoju z Huty Stepańskiej, w którym odjechała cała jej rodzina. Ktoś opowiadał, nie bacząc na stojące obok dziecko, że cały konwój został rozbity i nikt nie przeżył. Jadzi zrobiło się wtedy jakoś słabo. Poczuła się dziwnie lekko, jakby lżejsza od powietrza, a słowa docierały do niej z oddali i miały metaliczny przydźwięk, jak tamte z czarnych słuchawek „kryształkowego radia”. Zaraz potem jednak usłyszała mocne wołanie w swojej głowie: „Nie, to niemożliwe! Przecież tu wciąż przychodzą nowi ludzie. Przecież wciąż ktoś kogoś spotyka i ludzie się wesoło witają…”. Nie uwierzyła. I ta niewiara dawała jej nadzieję, co wcale nie znaczyło, że wieczorami mogła sobie spokojnie zasypiać.

Ogromny tłum w Sarnach sprawiał, że nie było już możliwości u kogokolwiek się ulokować. Ciotka Stacha zdobyła dla Jadzi przeróżne ubrania, nawet w nadmiarze. To dobrze, bo miała się na czym położyć i czym przykryć do spania. Noclegi były pod gołym niebem, na trawie, w ogrodach, gdzie tylko dało się znaleźć kawałek dobrego, w miarę ustronnego miejsca.

Przez te kilka dni Jadzia chodziła z ciotką i wujkiem w stronę stacji kolejowej, gdzie widać było przejeżdżające przez Sarny niemieckie pociągi z rosyjskim węglem. Często zatrzymywały się na bocznicach, a Niemcy nawet namawiali, żeby wskakiwać i jechać do następnego, jeszcze większego miasta. Jadzia słyszała wśród dorosłych, że to miasto nazywa się Równe i dobrze się domyślała, co ciotka Stacha z wujkiem planują. W Równem są podobno lepsze warunki do życia. I tak się stało. Czwartego dnia pobytu w Sarnach wgramolili się na wagony z węglem. To dopiero była atrakcja! Pociąg nie jechał zbyt szybko, więc nie musieli się obawiać, że zmarzną. Zresztą ciotka Stacha opatuliła Jadzię, w co się dało, i położyła jakieś ubrania na ogromne bryły czarnego węgla. Jadzi było bardzo wygodnie i wręcz się zachwycała tą jazdą. Nawet gdy ciotka ją karciła, to i tak dotykała czarnych kamieni, gładziła je, a nawet przytulała się do nich twarzą, i to nie tylko z ciekawości. Od razu polubiła te kamienie. Poczuła w nich jakąś moc i ciepło, i że jest na nich bardzo bezpieczna, nawet gdy zaczynało już zmierzchać, a pociąg zatrzymywał się gdzieś na pustkowiu albo w środku ciemnego lasu. Podróż trwała dosyć długo, z częstymi postojami. Przez dobre pięć godzin świat przesuwał się do tyłu, a Jadzia oglądała go jak nigdy dotąd, z zupełnie innej perspektywy. Było bardzo ciekawie i dzięki temu wcale się nie dłużyło.

Do Równego dojechali w nocy, w całkowitej ciemności. Nie dało się nawet zobaczyć, jak bardzo Jadzia jest umorusana. Pociąg zatrzymał się na stacji. Tam było trochę nikłego światła i mogli dostrzec napis „Równe”, wyraźnie odcinający się od jasnego tła ściany dworca, który zdawał się być dużo większy od tego w Sarnach, chociaż oba były tak samo piękne.

Zgramolili się z węgla, po kolei, pomagając sobie nawzajem, ostrożne łapiąc za wszystko, co jakoś tam wystawało z burty wagonu. Jadzia jako ostatnia podawała ciotce i wujkowi toboły z dobytkiem, a potem przy ich pomocy ześlizgnęła się prosto na wysoki peron, po którym kręciło się już całe mnóstwo ludzi.

Ciotka z wujkiem wiedzieli, że w tym mieście mieszka jakaś dalsza rodzina, o której Jadzia nigdy nic nie słyszała. Mieli nawet zapisany dokładny adres w małym, mocno postrzępionym notesie. I teraz właśnie ciotka przeczytała go i zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby udzielić informacji. Ruszyli na prawo jak wszyscy, w kierunku przejścia koło śmiesznej budki, zupełnie niepasującej do dostojnego wyglądu dworca. Stał tam postawny mężczyzna ubrany w mundur i z oddali zdawać się mogło, że to jakiś wartownik. Wkrótce jednak okazało się, że to mundur kolejarza, chętnie udzielającego wszystkim potrzebującym informacji. Kiedy zaglądał do notesu ciotki, na jego twarzy malował się wyraz życzliwego zaciekawienia. Potem uniósł głowę, kierując wzrok spod przymkniętych powiek gdzieś daleko w czarne niebo. „Chyba mu się lepiej w ten sposób grzebie w pamięci” — pomyślała Jadzia, bardzo ciekawa, co takiego im powie. Mówił jasnym, pełnym ciepła głosem, dodającym otuchy. Intensywnie gestykulował rękami, wskazując kierunek. Podziękowali i ruszyli w ciemność, w milczeniu, jakby nie chcąc obudzić zapadłego w sen miasta. Jadzia dopiero teraz poczuła zmęczenie po długiej podróży i mocno zachciało jej się spać. Jednak dzielnie maszerowała, na przemian łapiąc dłoń wujka albo ciotki. Pomagało jej w tym wielkie zdumienie, szok dosłownie, jaki doznała na widok wyłaniających się co rusz z mroku ogromnych budynków. Wiedziała z opowiadań, że są gdzieś wielkie miasta, jednak nie wyobrażała sobie w jednym miejscu takiej ilości okazałych, murowanych domów.

Szli długo, aż na przedmieścia, gdzie z rozrzedzonej już nocy zaczęły wyłaniać się trochę inne, bardziej swojskie budynki: jednorodzinne, także drewniane, pochowane w ogrodach.

— Czy to jeszcze Równe, czy wchodzimy do jakiejś wioski? — zapytała Jadzia nieco ożywiona. — Tu wygląda prawie jak u nas, w Hucie Stepańskiej…

— Nie, Jadziu — uśmiechnęła się ciotka Stacha. — To wciąż Równe. Peryferia miast mają takie dzielnice.

— Peryferia…? Co to są peryferia?

— Właśnie to, co widać — ciotka nadal się uśmiechała. — Takie obszary z bardziej wiejską zabudową, na obrzeżach miasta.

— To chyba tu — powiedział wujek, zatrzymując się przed drewnianym płotem. — Numer domu się zgadza.

Gdy wchodzili na teren posesji, Jadzia już prawie spała, a resztki świadomości podpowiadały jej, że to koniec tułaczki i że jest już całkiem bezpieczna. Jeszcze tylko trzeba się wygodnie położyć na ławce w jakiejś drewnianej, otulonej gęstymi pnączami altance. Potem pozostały jedynie liście winobluszczu, na których coś jakby zagrało delikatną purpurą i zielenią. Był to świt, który z pewnością próbował zaśpiewać dla Jadzi kołysankę. Zasnęła snem — jak węgiel — kamiennym.

Słońce było już bardzo wysoko, kiedy dotarły do niej jakieś dorosłe głosy. Nie od razu zrozumiała, że to już jawa, że staje twarzą w twarz z nowym dniem. Dorośli rozmawiali w pobliżu altanki. Mówili coś o jakimś kokluszu, o wszawicy, i że trzeba teraz uważać i się izolować. Mówili też o „kaszlu przez sen”, że to niedobre, podejrzane, i że w związku z tym nie można dopuścić, żeby się kontaktowała z innymi dziećmi. „Ciekawe, kto” — pomyślała Jadzia i wnet uświadomiła sobie, że to ona przecież już od kilku dni kaszle. Wszyscy mówili, że to jakieś lekkie przeziębienie, a teraz nagle słyszy coś nowego — jakieś nowe zdania i wyrazy. Podejrzane, koklusz…?

Wyszła z altanki prosto w blask dnia i kiedy bardziej rozchyliła zmrużone oczy, ujrzała ciotkę Stachę obok pary zupełnie obcych ludzi. Ciotka Stacha uśmiechnęła się do niej:

— No, nareszcie! Wyspało się dziecko? — Objęła Jadzię ramieniem i obróciła w stronę stojących obok ludzi. — Jadziu, przywitaj się. To jest ciocia Zosia, a to wujek Antoni. Zatrzymamy się u nich na trochę, chociaż z tobą jest mały kłopot. Za mocno kaszlesz i to może być koklusz. Ale się nie martw. Na pewno niedługo wydobrzejesz. Na razie tylko nie będziesz mogła bawić się z innymi dziećmi, które mieszkają w tym domu. Przygotujemy ci wygodne spanie tutaj, w altance. Teraz chodź za mną. Pójdziemy się umyć i zaraz zrobimy dobre śniadanko.

„Ciocia Zosia i wujek Antoni”. Nic to Jadzi nie mówiło i od razu odniosła wrażenie, że są to dla niej ludzie obcy. Ale poczuła też coś więcej. Obcy to obcy. To po prostu tacy, których się nie zna i tyle. Tymczasem od nich biło jakimś chłodem, jakąś niechęcią, jakby nie lubili Jadzi, nie wiedzieć czemu. Czy może dlatego, że była taka umorusana? A może bali się tej choroby, którą podobno miała?

A może tylko jej się wydawało? Przecież została nakarmiona, umyta i ubrana. Przebywała w pięknym ogrodzie, w pięknej altance, z widokiem na piękny dom. I tak chyba musiało być. Szkoda tylko, że przeważnie była sama, ale to przecież tylko na jakiś czas, na pewno niedługo będzie lepiej.

A może i nie…? W główce Jadzi pojawiały się wciąż nowe pytania, zwłaszcza że już drugiego dnia pobytu w tym miejscu zaczęło się coś mocno zmieniać. Do ogrodu przybywało coraz więcej obcych ludzi, przeważnie dorosłych, ale też sporo dzieci. Jadzia jednak musiała być sama. I w końcu doszło nawet do tego, że na noc ciotka Stacha zabierała ją w zupełnie inne miejsce.

Chodzili dosyć daleko, klucząc po różnych uliczkach, przez jakieś dziury w płotach i zakamarki, żeby w końcu dostać się na ogrodzony teren z wieloma solidnymi, murowanymi budynkami. Podobno były to koszary, opuszczone przez polskie wojsko. Dotarcie tam sprawiało sporo kłopotu, ale w środku mogli poczuć się bezpiecznie. Spali przeważnie w kantorku, ulokowanym pod masywnymi, odlanymi z betonu schodami. Drzwi do schowka zostawały zawsze uchylone, żeby — jak mówiła ciotka Stacha — dopływało świeże powietrze. Ale i tak nie dałoby się ich zamknąć, bo przyniesiony przez wujka Stefka z pokoju na piętrze materac nie mieścił się w maleńkim pomieszczeniu i musiał wystawać na korytarz.

Lato było już w pełni, na dworze długo świeciło słońce, więc do późna na skosie sufitu układał się jasny zygzak, namalowany światłem, wędrującym gdzieś od zewnętrznych okien korytarza aż tu, żeby przez uchylone drzwi wciskać się do maleńkiej sypialni. Jadzia wpatrywała się w to rozświetlenie, licząc zarysy stopni albo widoczne gdzieniegdzie odciski usłojenia od drewnianych desek, z których pewno  kiedyś była zrobiona forma do odlania betonowych schodów. To i tak nie pomagało, bo z reguły długo nie mogła zasnąć. Jak zwykle rozmyślała o tych bardzo dziwnych wakacjach, ale najbardziej to jej serduszko krzyczało, wciąż rozpaczliwie pytając: „Gdzie jest Mamusia, gdzie jest Tatuś?! Co się stało z siostrą i braciszkiem…?!”.

Ciotka Stacha i wujek Stefek dosyć często gdzieś znikali, zostawiając Jadzię samą w bezpiecznym miejscu. W końcu okazało się, że szukają dla niej dobrego domu, u kogoś, kto by ją przyjął i zaopiekował się na stałe. Próbowali to zrobić bardzo delikatnie i dlatego chyba szeptali między sobą po kątach, niby na ucho, ale w taki sposób, żeby Jadzia mogła usłyszeć. Nie chodziło im o to, że koniecznie chcą się jej pozbyć, chcieli po prostu, żeby miała u kogoś lepiej, żeby nie musiała się tułać, żeby ktoś się nią na stałe zaopiekował. Przyjęła to ze spokojem, chociaż z wielkim smutkiem, bo ciocia i wujek dali jej tym samym do zrozumienia, że Mamusia i Tatuś zginęli podczas ucieczki w konwoju i już nigdy ich nie zobaczy. Ciocia z wujkiem szukali Jadzi rodziców. Szukali już w Sarnach, teraz w Równem, ale nie znaleźli. Stąd ich przekonanie i chęć ulokowania Jadzi gdzieś u dobrych ludzi.

Jadzia wolała być z ciocią i wujkiem, zawsze to rodzina. Pomału już godziła się z brakiem rodziców i rodzeństwa, chociaż gdzieś w zakamarkach duszy coś jej wciąż szeptało, że oni żyją. To nieprawda, że zginęli! Ale na pytanie postawione wprost zgodziła się pójść do obcych ludzi, bo nie chciała robić przykrości cioci i wujkowi.

Ciotka pięknie Jadzię wyszykowała. Umyła ją, zaplotła długi warkocz, schludnie ubrała, nawet w skądś zdobyte czyste, w miarę nowe buty. Jadzia zaczęła wyglądać „całkiem po ludzku”. I poszli do jakiegoś lekarza, wszyscy troje. Był to starszy pan, Polak. Mieszkał z żoną w pięknej, obrośniętej winobluszczem willi, posadowionej pośrodku ogromnego, starego ogrodu. Przez całą drogę, do samego końca, nawet jak już stanęła przed bramą do tego miejsca pełnego uroku, Jadzia po cichutku się modliła. Po cichutku, ale tak żarliwie, jak nigdy przedtem i nigdy potem. To była jej największa modlitwa w życiu. Prosiła, żeby się tym ludziom nie spodobać. Żeby jej nie chcieli, żeby jej nie polubili, żeby nadal mogła być z ciotką i wujkiem. I jej się udało, wymodliła!

Pan doktor i jego żona już na nich czekali. Przyjęli ich bardzo serdecznie. Ugościli, nakarmili, wysłuchali opowieści i popłakali nad ich losem. Ale potem bezradnie rozłożyli ręce i powiedzieli, że owszem — chcą jakąś dziewczynkę zaadoptować, jednak nieco starszą i silniejszą. Chcieli kogoś, kto się nimi zaopiekuje na stare lata. Jadzię bardzo to ucieszyło, ale nie wypadało skakać z radości. Jeszcze trochę pobyli tam, do podwieczorku. Pani doktorowa naszykowała dla Jadzi dużo różnych rzeczy: ubrania, jedzenie, a nawet jakieś zabawki.

— Bądź dzielna, kochanie — powiedziała, tuląc ją na pożegnanie. — I bądź dobrej myśli. Będę się za ciebie modliła, wszystko się ułoży.

— Ja… Bardzo dziękuję… — wykrztusiła Jadzia, onieśmielona, ale też bardzo wzruszona, z niesamowitym poczuciem otuchy, którą w jej serduszko przelała starsza pani.

Stamtąd wrócili do cioci Zosi i wujka Antoniego, żeby, zanim pójdą spać, posiedzieć w ogrodowej altanie.

Ciocia Zosia przyniosła czajnik z gorącą herbatą. Postawiła go na środku stolika, gdzie już czekały przygotowane wcześniej szklanki.

— Trzeba poczekać, niech się trochę zaparzy — powiedziała. — No i opowiadajcie, co tam było? Jak was doktorostwo przyjęli?

— Ech… — westchnęła ciotka Stacha. I już miała referować, nabierając w płuca powietrze, kiedy od strony płotu dało się słyszeć wyraźne wołanie w ich kierunku.

— Halo! Szukam kogoś od Zielińskich z Huty Stepańskiej. Jest tu kto taki?

— Tak, to my. A kto pyta? — Ciotka Stacha zerwała się nagle ożywiona i podbiegła do furtki. Po chwili prowadziła w stronę altany niskiego, korpulentnego mężczyznę w średnim wieku, o twarzy pucołowatej, niczym księżyc w pełni. Był zdyszany, z pewnością po długiej wędrówce na piechotę. Mówił bardzo szybko, co chwilę ustami łapiąc powietrze.

„Jak karp” — pomyślała Jadzia, przypominając sobie pewną sytuację. „Ten, co go dzień przed Wigilią Bożego Narodzenia próbowaliśmy z Cześkiem wyjąć z wody”.

— Jadę z Sarn… Franciszek jestem… Prosili mnie Zielińscy… Mieczysław i… Krystyna… — głos pana Franciszka drżał z przejęcia, a na twarzy malowało się poczucie spełniania ważnej misji. — Prosili mnie, żebym zapytał, czy jest tu gdzieś ich córka Jadzia. Oni czekają koło Sarn. W jednej wsi się rozłożyli. Tam sobie obóz urządzili, razem z wieloma innymi.

Wujek Stefek krzyknął: „O…!” i wyskoczył z altanki, a ciotka Stacha najpierw zesztywniała, jakby ją w słup soli zamieniło, ale zaraz z jej oczu pociekły łzy i zaczęła szlochać. Po chwili rzuciła się Franciszkowi na szyję. Wszystkich ogarnęła ogromna radość, a Jadzia miała o tyle dobrze, że w tym ogrodzie wypadało jej poskakać z radości. Ciocia Zosia przyniosła jeszcze jedną szklankę dla pana Franciszka i nawet znalazły się jakieś ciasteczka. Zasiedli do herbaty, a jakiś czas potem było już wiadomo, że następnego dnia Jadzia pojedzie z panem Franciszkiem pociągiem do Sarn.

Pogoda była przepiękna. Od rana świeciło słońce, któremu wcale nie przeszkadzały delikatne, wesołe chmurki, całkiem nieruchome, jakby chlapnięte pędzlem na bezwietrzny błękit nieba. Pan Franciszek miał bardzo wilgotną dłoń, nieprzyjemną w dotyku. Ale co tam. Jadzi to nie przeszkadzało i z ufnością dała się trzymać za rączkę, kiedy wsiadali do pociągu. Do prawdziwego pociągu, a nie jakiegoś tam z węglem! Tłum ludzi w środku rozlokowany był na ławkach z drewnianych klepek, poustawianych na przemian plecami do siebie, po obu stronach wagonu. A do tego mnóstwo przeróżnych toreb, tobołów, walizek i innego bagażu, przeważnie ułożonego na półkach pod sufitem, ale też na podłodze.

— Jak tu ładnie! — krzyknęła Jadzia tak zdumionym głosem, że od razu zdobyła sympatię podróżnych.

Bez problemu dopchała się do okna, a jak już bolały ją nóżki, to i miejsce do siedzenia się znalazło. Podróż do Sarn przebiegła dużo szybciej niż ta na węglu. Pociąg zatrzymywał się kilka razy planowo na małych stacyjkach. Prawie cały czas Jadzia stała z buzią przyklejoną do okiennej szyby, za którą widziała pola, łąki i lasy, a wśród nich gdzieniegdzie domostwa i pasące się krowy. Wszystko przesuwało się do tyłu bardzo płynnie, miarowo, w czasie odliczanym stukotem kół. Jadzia poznała to już w poprzedniej podróży, ale tym razem poznawała coś jeszcze. „To dziwne” — myślała sobie. „To, co jest blisko okna, tak szybko umyka, a to, co daleko, ledwie się porusza. Dlaczego?” — pytała samą siebie, szukała odpowiedzi i obserwowała dalej.

Na łuku torów pociąg aż tak się zaginał, że doskonale mogła widzieć buchającą dymem i parą lokomotywę. A za nią, w oddali, wydało jej się, że widzi coś znajomego. Kiedy była już prawie pewna, podskoczyła z radości.

— O…! — krzyknęła. — Czy to już Sarny?

— Tak, Jadziu — uśmiechnął się pan Franciszek. — Dojeżdżamy do Sarn.

Dało się słyszeć gwizd parowozu, maszynista włączył hamulce i pociąg zaczął zwalniać w piskliwym akompaniamencie kół. W końcu zatrzymał się przed rozłożystym budynkiem kolejowego dworca. Jadzia znowu chwyciła za wilgotną dłoń pana Franciszka i stanęli na twardym gruncie peronu.

Kiedy najcenniejszą rzeczą staje się futro

Pan Franciszek chyba wiedział, że ktoś na nich będzie czekał. Wspinał się na palce, żeby cokolwiek zobaczyć nad głowami zapełniających peron podróżnych i wkrótce wypatrzył. Machając uniesioną do góry lewą dłonią, pociągnął Jadzię w kierunku kobiety w kwiecie wieku, która stanowiła dosyć dziwny, a nawet nieco śmieszny widok, i to nie tylko ze względu na porę roku. Długi bat, którego grubszy koniec dotykał ziemi, trzymała w sposób sprawiający wrażenie, jakby się nim podpierała. Mogło to sugerować, że kobieta o pogodnej, pulchnej i ogorzałej twarzy jest woźnicą, ale cała reszta już temu zaprzeczała. Miała na sobie piękne, czarne futro, którego elegancki krój kojarzył się bardziej z niedzielną wyprawą do kościoła, a nie z poganianiem koni za pomocą bata. Ona też ich dostrzegła i czekała, promieniejąc radością. Przeszklone, zwieńczone ozdobnym łukiem główne wejście dworca zdawało się być dla niej tłem, zrobionym specjalnie na tę okazję. Jadzia od razu dostrzegła w kobiecie coś znajomego. Futro latem było jednak tak dobrym przebraniem, że musiała minąć dłuższa chwila, zanim poznała, że to nie jakaś wariatka, tylko pani Borecka, ich sąsiadka z Huty Stepańskiej, z gospodarstwa po drugiej stronie ulicy! Sąsiadka tylko, a jednak w tych okolicznościach było to jak spotkanie kogoś bardzo bliskiego.

— Och, drogie dziecko! — wykrzyknęła Borecka i rzuciła się na Jadzię, serdecznie ściskając i całując. — Jak wspaniale cię widzieć!

Za chwilę złapała Jadzię wpół i wrzuciła ją wprost na siedzisko furmanki, jakby dziewczynka nic nie ważyła. Miała niezłą krzepę. Sama też wskoczyła z młodzieńczym wręcz wdziękiem i usiadła obok, jeszcze przez chwilę oddając się radosnym uściskom.

— Och, Jadziu! Twoi rodzice czekają. Na pewno są szczęśliwi!

Po rozpalonych z przejęcia policzkach Jadzi spływały, przyjemnie je chłodząc, łzy wzruszenia. Puszystość futra też była bardzo przyjemna w dotyku podobnie jak jego swojski zapach. Do tego stopnia, że w końcu jako zupełnie nieważne uleciało w nicość pytanie: „Po co nosić takie futro latem?”.

— Nuu…! Wiśta wio! — krzyknęła Borecka i nieco wychudzona, gniada szkapa spokojnie ruszyła, bez konieczności użycia bata.

— Z Panem Bogiem, Jadziu! Wszystkiego dobrego! — wołał za nimi pan Franciszek, machając swoją wilgotną dłonią tak długo, aż całkiem straciły go z oczu. Wóz skręcił w boczną uliczkę, prowadzącą na przedmieścia.

Borecka wciąż miała uśmiech na twarzy, bo przecież to była wielka radość, wieźć zagubione dziecko do zagubionych rodziców i uczestniczyć w cudzej wielkiej radości. Kawałek za miastem koń zaczął się męczyć, ciągnąc wóz po nędznej, wyboistej polnej drodze. Dosyć szybko jednak poprawiło się, gdy wjechały do lasu. Tam kiwało na boki tylko wtedy, kiedy koła wpadały w piaszczyste koleiny. Boreckiej zachciało się śpiewać. Nuciła sobie pod nosem, po cichu, ale wesoło. Jadzi udzielił się jej nastrój i spróbowała zawtórować, jednak tylko nieprzyjemnie coś ją zadrapało w gardle i mocno zakaszlała.

— Jadziu…? Oj, Jadziu! — Borecka nieco spoważniała. — Przeziębiłaś się, czy co?

— Chyba nie. Ciotka Stacha mówiła, że mam koklusz.

— Koklusz?! A niech to… Nie, to chyba niemożliwe… — pocieszała Borecka, zerkając na Jadzię troskliwie. — Koklusz wygląda trochę inaczej. No i ty byś nie wyglądała… Tak… No wiesz… Gorzej byś wyglądała.

Borecka się zamyśliła i już nie śpiewała. Zresztą za chwilę las się skończył i wjechali między wiejskie zagrody. Wprawnie wprowadziła furmankę przez bramę na obszerne podwórze, koło dużego, białego domu. Był murowany, z przodu miał wejście po kilku stopniach, z zadaszeniem podpartym dwoma drewnianymi słupami, które u góry okalały ładnie wycięte z drewna ozdoby. Tonął w kwiatach, których niezliczone kolory niemal całkowicie przysłaniały okna, chronione, niczym skrzydłami Anioła Stróża, przez drewniane okiennice. Może dlatego Jadzi się wydawało, że to jakiś pałac. Wokół podwórza stało kilka innych budynków, ale najbardziej rzucała się w oczy ogromna stodoła. Tam też zajechali, tuż przed otwarte na oścież wrota.

Już z daleka Jadzia zobaczyła Tatusia. Siedział pod ścianą stodoły i naprawiał czyjeś buty. Przed nim stał zydel, na którym miał rozłożone wszystkie swoje narzędzia. Kiedy Jadzia zeskakiwała z wozu, zdążył przykuśtykać i wpadła prosto w jego ramiona.

— Tatusiu! — buzia Jadzi była szeroko roześmiana, ale oczy lśniły łzami.

Tatuś nie odzywał się, tylko ściskał ją tak mocno, że wyraźnie czuła bicie jego serca. I Jadzia coś wtedy zrozumiała: nauczyła się, że są chwile, kiedy nie trzeba wypowiadać żadnych słów, żeby coś powiedzieć. A nawet więcej: najlepiej nic wtedy nie mówić ustami, bo każde takie mówienie będzie mało warte wobec tego, co mówi serce.

— Jadziu!!! — W drzwiach stodoły pojawiła się Mamusia. — Jadziu! Moja kochana! To naprawdę ty! — Podbiegła i razem z Tatusiem zaczęła ściskać córkę, jednak w przeciwieństwie do niego wypowiadała wiele słów. Tak wiele, że nawet nie sposób ich powtórzyć.

Zaraz potem skądś przybiegł mały Czesiek, a tuż za nim, na krótkich nóżkach, jeszcze mniejsza Wandzia. Wołali radośnie piskliwymi głosikami, próbując się dopchać do siostry. Zrobił się gwar i dopiero wtedy Jadzia zauważyła sporą grupę stojących dookoła ludzi. Stali dorośli, stały dzieci, wśród nich wielu znajomych z Huty Stepańskiej. Przede wszystkim jednak babcia Paulina i wujek Stacho z narzeczoną. Wszyscy się cieszyli, kolejno podchodzili, witali się z Jadzią i nawet próbowali pytać o różne rzeczy. W końcu Mamusia i Tatuś ochłonęli i zaprowadzili Jadzię do stodoły, żeby pokazać, jak sobie urządzili miejsce do mieszkania.

W ogromnym wnętrzu drewnianej konstrukcji panował półmrok. Światło dnia wciskało się do środka jedynie przez szczeliny między deskami ścian i przez otwarte wrota, którymi weszli. Po drugiej stronie obszernego klepiska też były wrota, ale zamknięte. Na ich tle, na żelaznych kołach, stała ogromna, przedziwna maszyna, cała zbudowana z solidnych drewnianych belek i desek. Gdzieniegdzie wystawały z niej żelazne dźwignie, pokrętła i okucia, a w górnej części zwisało coś wykonanego z blachy, kształtem przypominającego ogromnego ślimaka. Przed maszyną stał zwykły wóz drabiniasty, jak ten u babci Pauliny, służący do wożenia siana i snopów zboża. Teraz leżały na nim czyjeś bagaże, na długich drągach wisiały jakieś rzeczy i wyraźnie też było tam widać miejsca do spania, przygotowane z koców i siana. Jadzia zatrzymała się na chwilę, najbardziej jednak wpatrując się w maszynę.

— Piękna! — rzekł Tatuś, dostrzegając jej zainteresowanie. — Podoba ci się? To maszyna do młócenia zboża. Nazywa się młockarnia.

— Czyli tutaj nie trzeba młócić cepami?

— Nie, Jadziu. To gospodarstwo jest bardzo duże. — Tatuś powiódł po wnętrzu stodoły wzrokiem. — Widzisz, jakie to wielkie? Oni sobie tu ładnie wszystko zmechanizowali.

— A ta maszyna? — Jadzia złapała Tatusia za rękę. — Tam trzeba kręcić korbą, żeby zaczęła młócić?

— Oj nie…! To nie sieczkarnia. Trzeba by wielu osiłków, żeby tym zakręcili. — Tatuś rozejrzał się, jakby czegoś szukając. — O, zobacz. Tam wiszą takie pasy. To pasy transmisyjne. Właśnie nimi napędza się młockarnię przez inną maszynę. Tu we wsi jest taka jedna. Parowa. Nazywa się lokomobila.

— Lokomobila…? — zapytała Jadzia. — A ja jechałam pociągiem, który ciągnęła lokomotywa! Czy to coś podobnego?

— A… Żebyś wiedziała! — uśmiechnął się Tatuś. — Potem, jak pójdziemy do wsi, to ci ją pokażę.

Po obu stronach klepiska, na skraju sąsieków stały szeregi drewnianych słupów. Słupy podpierały antresole ze zgromadzonym na nich sianem. Jadzia naliczyła aż cztery drabiny, po których można było wejść na górę. Od razu się domyśliła, że tam też mieszkają ludzie.

— A my swoje gniazdko mamy tu — powiedziała Mamusia, kierując się do lewego sąsieka, tuż przy wejściu. — I tu są wszystkie nasze rzeczy.

— O…! I nawet stolik jest — wykrzyknęła Jadzia radośnie — i dwa krzesła!

Usiadła, dokładnie przyglądając się otoczeniu. Pod ścianą stał druciany stojak z miską, a obok na podłodze wielki dzban z wodą. Dalej kufer, na którym leżały przybory do mycia. Do spania służyły legowiska zbudowane ze słomianych snopków, przykryte kocami. Większość przedmiotów Jadzia pamiętała z domu i dzięki temu chyba natychmiast polubiła to miejsce. Kawałek dalej już ktoś inny przygotował sobie lokum i dalej jeszcze ktoś, i jeszcze, ale to wcale nie przeszkadzało. Może nawet dzięki temu jest tu raźniej i ciekawiej. Przecież od razu widać, że ci wszyscy ludzie są bardzo życzliwi.

Zakaszlała i opuściła głowę jakby zawstydzona. Wyglądało jednak na to, że rodzice już słyszeli o jej chorobie. Mamusia pogłaskała ją po głowie.

— Zrobię ci zaraz dobrą herbatkę z miodem. Albo…

— Mamusiu — przerwała Jadzia cichym głosem — ale ja bym chciała…

— Tak? — Mamusia pochyliła się nad nią, żeby lepiej usłyszeć.

— Czy ubikacja jest tutaj za stodołą, tak jak było u babci?

— Aaa… — uśmiechnęła się Mamusia, łapiąc Jadzię za rękę. — Chodźmy, pokażę ci, gdzie to jest.

Poszły do białego domu, a tam Jadzia zobaczyła coś wspaniałego. Nigdy jeszcze nie miała okazji być w takiej łazience, nawet u najbogatszych ludzi, do których w Hucie Stepańskiej biegała z naprawionymi przez Tatusia butami. Stała tam prawdziwa porcelanowa muszla klozetowa, na którą mogła sobie normalnie usiąść, a potem mogła umyć ręce pod kranem nad białą, porcelanową umywalką. I wszystko to przy świetle zza okna, które przyozdabiały delikatne, wzorzyste firanki. Nad umywalką wisiało owalne lustro, oprawione w czarny metal, ukształtowany w powtarzalny ornament. Jadzia zdumiona wpatrywała się w swoje odbicie. Już kawał czasu minęło, kiedy mogła tak na siebie popatrzeć i odniosła wrażenie, że to nie ona. Widziała dziewczynkę jakąś starszą, nieco wyższą, wychudzoną, jednak podobną, z tym samym, pięknie przez ciotkę Stachę zaplecionym warkoczem z tyłu głowy. Zakaszlała dosyć mocno, dławiąc się, i wypluła do umywalki coś, co drażniło ją w gardle. Spłukując to wodą, umyła też buzię i znowu spojrzała na swoją twarz w lustrze. „Jadzia, to ty…?” — uśmiechnęła się, jakby nie do siebie.

Za oknem, przez koronki firanek widać było wszystkich ludzi, krzątających się między budynkami i wśród nich Jadzia dostrzegła Tatusia. Stał przy ognisku, rozpalonym wewnątrz kamiennego kręgu, w centralnej części podwórza. Doglądał ognia, nad którym pomału obracał się ogromny kawał nadzianego na szpikulec mięsa. Przy korbie stał nie kto inny, tylko mały Czesiek, w małym rozkroku, prężąc swoje małe muskuły. Grymas na jego twarzy świadczył nie tylko o sporym wysiłku, jaki wkładał w pokręcanie rożna, ale miał też w sobie coś, co widać na twarzy wszystkich święcie przekonanych, że właśnie wykonują najważniejszą czynność na świecie.

Jadzia w podskokach wybiegła z łazienki na podwórze. Widok z okna przypomniał jej, że wciąż przecież są wakacje i bardzo zapragnęła w tym uczestniczyć. Tatuś właśnie polewał mięso czymś aromatycznym. Jadzia nachyliła się i z przyjemnością wciągnęła nosem wszystkie zapachy znad ogniska.

— To na kolację, Jadziu — powiedział Tatuś. Był taki dostojny i nadal wzruszony. — Zrobimy wielką ucztę, dla wszystkich tutaj. Uroczyście, żeby świętować… Odnalazłaś się i wróciłaś.

— Ja… — Jadzia nie zdołała dokończyć, też się wzruszyła i zabrakło jej języka w buzi. Ale na chwilę tylko, zaraz pociągnęła innym tonem: — Czy to jest świnka, Tatusiu?

— To baraninka, Jadziu, nie świnka.

— Baraninka…? Więc to był baran?

— No tak, baran — powiedział Tatuś, uśmiechając się — a właściwie owieczka.

— O… Owieczka…? — Jadzia spuściła z tonu, bo zawsze robiło jej się smutno, gdy słyszała, że trzeba jeść takie miłe zwierzę. — Zabiliście owieczkę? Tatusiu, a skąd miałeś owieczkę? Przecież my nigdy nie mieliśmy owcy.

— Tak, owca, Jadziu — rzekł Tatuś, uśmiechając się. — Owieczka. Młoda była. Zarobiłem na nią. Dostałem ją od ludzi jako zapłatę za naprawianie butów.

— Aaa… — Jadzia otworzyła usta w geście pełnym podziwu.

— No tak. — Tatuś nadal uśmiechnięty machnął ręką, wskazując na krzątających się dookoła ludzi. — Popatrz: oni wszyscy noszą buty naprawione przeze mnie.

Rozejrzała się, wciąż z podziwem dla Tatusia, ale już z lekkim uśmiechem na twarzy, oczami pełnymi radości. Wiedziała, że Tatuś kocha swoją pracę, że robi to z wielką pasją i bardzo solidnie, ale też dumny jest z tego, że ludzie doceniają jego umiejętności i razem z nim się cieszyła, kiedy dostawał za to dobrą zapłatę. I teraz też, patrząc na te wszystkie buty, chodzące po podwórzu jakiegoś dalekiego, obcego gospodarstwa, była dumna, że to wszystko dzięki Tatusiowi.

Patrząc tak dookoła, dostrzegła znane już sobie futro. Borecka nadal paradowała jakby na przekór ciepłej pogodzie. I teraz już nic nie stało na przeszkodzie, żeby głośno zadać to pytanie:

— Tatusiu, a dlaczego pani Borecka chodzi w takim ciepłym futrze?

— Pani Borecka? — Tatuś przerwał polewanie mięsa sosem i wyprostował się znad owcy. Rozejrzał się na boki, jednak wcale nie w stronę Boreckiej. I w końcu powiedział głosem przyciszonym, jakby zdradzał jakąś wielką tajemnicę:

— Borecka… Wiesz, Jadziu, tak już jest w życiu najczęściej, że kiedy człowiek ucieka, to zabiera ze sobą to, co ma najcenniejszego. Pani Borecka wszystko straciła. I wszystkich… Nie ma nic poza tym futrem.

Koklusz mija, jak się przekracza granicę

Można by rzec, że jednak zaczęły się prawdziwe wakacje. Było jak na jakimś obozie urządzonym przez harcerzy, którzy latem przeprowadzają się do lasu, gdzieś nad rzekę albo nad jezioro i tam mieszkają w namiotach. Tak przynajmniej Jadzia wyobrażała to sobie na podstawie przeróżnych opowieści o harcerzach, nieraz zasłyszanych wśród dorosłych, a może i wśród starszych dzieci. Tu co prawda stały nie namioty, lecz stodoła, ale to też była nie lada atrakcja. Zupełnie inaczej niż w domu — wszyscy musieli się przystosować, a do tego wykazać się inwencją w wymyślaniu różnych sposobów na ułatwienie sobie życia w takich nietypowych warunkach. W gospodarstwie, które ich gościło, zamieszkało sporo dzieci i chociaż Jadzię nadal męczył kaszel, nikt jej nie nakazywał, żeby się trzymała z daleka. Bawiły się wspólnie, wymyślając różne gry na wzór harcerskich, wykorzystując teren całej wsi, a nawet zapuszczając się na skraj pobliskich lasów.

Wieczory też były przyjemne. Ludzie przestawali się krzątać, wszystko pomału cichło, jakby szykując się do spania. Na dworze jednak wciąż było jasno i w końcu Tatuś siadał na trawie pod ścianą stodoły, opierając plecy o nagrzane w ciągu dnia deski. Jadzia wtedy szybko podbiegała, żeby zająć koło niego miejsce. Wiedziała, że za chwilę otworzy tajemnicze pudełko, z którego wyjmie harmonijkę i zacznie grać swoje ulubione walczyki, polki i tanga, pieśni ludowe, harcerskie i wojskowe. Dookoła zbierali się ludzie, przyciągani aksamitnym dźwiękiem, czasami wibrującym, innym razem wchodzącym w mocne staccato, a nierzadko sprawiającym wrażenie jakby grała cała orkiestra. Niektórzy zaczynali nucić, najpierw z lekka, pod nosem, potem już chórem podśpiewywali. Niejedna pani łapała się za biodra i wesoło podrygiwała w rytmie muzyki.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 31.5
drukowana A5
za 49.22