E-book
4.73
drukowana A5
31.92
drukowana A5
Kolorowa
59.29
Ja również starszy, a przy tym świadek

Bezpłatny fragment - Ja również starszy, a przy tym świadek

2025


Objętość:
166 str.
ISBN:
978-83-8440-151-4
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 31.92
drukowana A5
Kolorowa
za 59.29

*Mędrzec wieku ze stulecia dziewczyną*

Mędrzec wieku ze stulecia dziewczyną

wędrują przez puszczę, bo do pustyni dostępu nie mają

chwilowo, puszczę przecina rzeka, dość spora

idą oboje boso przed siebie trzymając się za ręce

dziewczyna układa wiersze, mędrzec wije wianki z macierzanki

ukradkiem zerka na jej biust, rzeka: całkiem, całkiem — ale biust nie

przekomarzają się z lasem półtropikalnym półarktycznym, w sam raz dla centaurów

deszcz monsunowy, dziwny, półerotyczny, troszkę zabarwiony ideologicznie

pada powoli, lecz konsekwentnie, zmieniając się w grad, a w końcu w grad gwiazd

mędrzec głupiejąc siwieje, dziewczyna siwieje też, ale od częstochowskich rymów i

powoli traci wzrok patrząc na ręce mędrca ją dotykające czule

z rzeki wychodzą mitologiczne postacie przyszłości, Troilus i Kressyda

lgną do mędrca, który już nie wie nic o celach życia i prokreacji, w pamięci naturalnej zatarło się

rzadki las postamazoński jest byłą już puszczą i nadal się zmienić zamierza

przestaje być księgą prawdy i sumienia zagubionych, zmienia się w kolorowankę

mędrzec neolityczny z mózgiem neandertalczyka XX wieku, obejmuje cud piękność stulecia

i doprowadza do zwrotu w ich historii, metafizyce i estetyce — dziejów ostatniego z pisanych im światów

poezja nowoczesna szaleje wśród epifitów, storczyków, lilii wodnych

i z kobierca zmienia się w zaratana — wyspę mów Sofistów, gotową do lotów

epopeja mądrości dobiega końca, wyspy nad głową, jak żółwie fruwają

z niespokojnej rzeki wychodzi dyrygent krab i nakazuje tusz, ociekając wodą

dziewczyna stulecia staje się epoki geologicznej dziewczyną

tylko i aż, już wie, że dla mędrca zrobiła by wszystko

widzi siebie i jego na jednej z latających wysp, wysoko

*Eremita Syzyf*

Wspinam się na serca szczyt, pnę się po skalistej grani

wbijam haki rozumu, zapinam linę stworzenia i egzystencji

na obraz i podobieństwo absolutne miłości pożogi

wciąż myślę o locie w pół drogi, oby do tego nie doszło

i niech serce nie odrywa się kawałek po kawałku

i niech nie runie lawiną w dół, na mnie w żlebie ukrytego

myśli o możliwym upadku to jeszcze nie rozum, nie mądrość, nie przezorność

myśl zuchwała o zdobyciu szczytu to rozsądek w beznadziejności

słońce jest po drugiej stronie serca, to wiem na pewno

o tak, po ciemnej stronie przychodzi nam żyć czasem górskim, o tak, tak

wspinam się, jak najlepszy himalaista, sam

sam na sam z ciemnością, strachem i widmem

śnię o widzeniu wszystkiego po bezkres świata i poza bezkres, we śnie sen

w widzeniu nocnym widać oczy zatrzaśnięte naprędce

słońce wstaje, o widzeniu mówią promienie, prześwietlone kamienie

i poznaję te sny, to jest moje zwycięstwo, jawy chwil

i tylko osobowe słońce widzę, żadnych królestw, choćby bogatych miast świata

i tylko gorejący krzak olśniewa i poraża zmysły,

a w nim już osmalone, skwierczące moje ja, Syzyfa eremity

*Admonicja dla romantycznego przepowiadacza*

U Auerbacha w Lipsku, gdzie kiedyś Włodimir i Donald, nakazywali głosów przeliczenia

wypiwszy wszystko, zarządziliśmy racji odmłodzenie, tak zuchowato, od niechcenia

zarządzenie owo oczyszczające rzucono w mgłę, choć raczej w opar bufetu

wróciło tym samym złem to naszej przepowiedni echo

zdejmij okulary i do walki stań — rzekł nieoczekiwanie ichni koczkodan kelner

albo popraw widziadle wędzidło — wtórowała ważna kelnerka ze znamieniem

od Adama odbierz berło i ruszaj za tą drugą Górę Nebo

który wyrzekłeś słowa zaklęcia — przepowiednię wsteczną

wynocha z piekiełka naszego, ty kolejna prorocka przybłędo, bo

obłożą ciebie i kolegów kremlowską anatemą

nawet bardziej niż w Auksztocie sowieckiej romantyczną, bo niemą

*Nanoekspresjonistyczny wiersz o politykach klasy parowych młotów*

Nanopolityka dominuje dziś w Polsce ekstremum

i jeszcze ta dominacja osobników z ochry z mikroczipami z germanu

ta złuda permanentnie cielesna polityków: klasy parowych młotów

w nie cierniowych ale tekturowych koronach

udających szlachectwo prześmiewczo naukowe, obce

piszą o mnie, jak o czaroklecie, bo

opowiedziałem pierwszy w talk show o pełnokrwistych totenchotach naszych delt

z poliberalnych światów, ich banków pustych z przyszłości, mielących zło

i zapowiedziałem zmiany zastania z nocy na noc

wyszła, więc taka nanopolityka — a potem skurcze opinii zdrajców w mediach

elementarz opinii konwulsji czytam do dziś w radioprzekazie dnia satelitarnym

pięknie opiszę zaraz psa kosmetyzmu kompletnego

znikające fragmenty węży purpury dla sztuki nierealnych

w abstrakcji nanoekspresjonistycznej nie wyolbrzymię i tak horrendalnej rewolucji,

gdzie z wierzchu lepki Lenin, a wewnątrz troszkę zbyt szorstki Stalin

ot, taka malutka statuetka na kominek, czy na coś ustawnego bardziej

wydrukowana w drukarce trzy de

dziś premierem jest nanorządu w nanozrozumieniach Europy

ten wąż, co dalej purpurowieje i spełza z dada obrazów Tzary

w galerii za kołem podbiegunowym przetapianym w elipsę

wpycha się na filiżanki porcelanowe do herbaty, wciąż czerwonofigurowe

wąż, jak era, jak mgławica, jak kostnica polityki poranka

ślicznie wygląda, jak urna kościoła scjentystów umniejszanego

rozumu uniwersalnego, nieredukowalnego przecież

jak zwykle w takich sytuacjach przecenianego ekstremalnie

a ja cudotwórcą nie jestem, ani z Wólki jasnowidzem,

tylko od Adama postępu Darwinem

*R1a*

Zrodzony w wodach źródlanych oczywistego szczęścia

ochrzczony w ogniu jego pożądania i wiedzy

namaszczony olejem prawdy przedzaratustrańskiej

z irańskiego wyżu przeszedłem do depresji europejskiej, klucząc

nad brzegami nie do końca martwych myślnych mórz

w dialektycznym pochodzie genu indyjskiego, chociaż

już z Wielkiego Rowu wcześniej wygrzebanego gałęzi kawałkiem

prezentując nowoczesne słowiańskie chromosomów umundurowanie

przez Zagros tęsknoty Azji Mniejszej przewędrowałem, od delt i Delf odchodząc

z sercem miejsca, gdzie nikt nikogo nie wbijał na pale, nie składał w ofierze,

ani nie konsumował żywcem prawie

doczekałem się człowieczych warunków życia z sensem, na równinach

wśród maszyn przyniesionych z nawróconych rozumem miast Grecji

to maszyny żarliwości, historyczne, niezmysłowe

maszyny we mnie, maszyny duszy, tak samo do dziś celne i skuteczne, jak

kometa lecąca przez wszechświat ku Ziemi z bryłą lodu, choć

bez jakiegokolwiek DNA,

znakiem przyszłego życia, jak

ludzie przede mną powstający z błota, tacy sami w sumie, jak ja, choć

bez owego przesławnego dziedzictwa we włosach: R1a

*Po godzinie policyjnej*

Niejedna opowieść zaczyna się od introspekcji

potem są wynurzenia o porzuceniach, samotności i bólu (za sobą)

ale kogo to obchodzi po latach udawanej kremacji komuny, romantycznej ponoć

personifikacji żołdackiej ciemnych lasów państwowego terroru

nocnych sekwoi strachu, w księżyca świetle zatrat w ożywiania murów dla murali

— bardziej wspomnień z przypadku?, nie bardziej, znów, raczej już w sam raz

literalny element opowieści poetyckiej — samotność internowanego Konrada

ból jest nic nie wart, gdy i tak wszystko wokół umiera

tak naturalnie, jak pinie szacunku rodziny, na obrazach postimpresjonistów

entuzjastycznie, ekwilibrystycznie, eutanazyjnie, jak mówi wiatr i dąb historii

do prawd rzeźbionych w lipie, nie w kamieniu

i nie ma w tym sensacyjnych przemyśleń kory, pnia, słoja i żołędzia, mazurskiego lasu

w pędzie planety całej, modnej, albo miodno-mlecznej, jest też

cisza miliardów milczących, tak zwanych lat ewolucji powolnej bohaterów

a my wciąż tragicznie przeżywamy każde rozstanie z letnią miłością, jak wtedy,

jak gniazdujący tu czasowo, wędrowny feniks

wypisujemy w społecznościowych mediach relacje z ośmieszeń, z samobójstw i pogrzebów kolegów

opisujemy koloryzując, jak zawsze, ważkość kultywowanych żertw sztuki

dla własnej cierpiętniczej przyjemności sławy podziemia porzuconych

jakżeż indywidualnych naszych wychyleń nad romantyczną przepaścią Wertera Wschodu

skamlenia o pieszczotę i czułość w obojętnym częstokroć tłumie — kogo to obchodzi?

mając w pogardzie ciało własne, najczulsze, najpieszczotliwsze dla ego bliźnich

wydumane przez kosmos poglądów, jakby ta nasza introspekcyjna ballada została

zaintonowana przez ciało pieśniarza smutku, bez ducha perspektywy

powtarza refren, powtarza, powtarza — Homer odwieczny, on z Piosenkariatu

refren porzuconego Wajdeloty jesiennego, zapóźnionego Litwina licealnego

jak mu się zdaje proroka wolności, bohatera romantycznego niezwykle, bo

choć sam kochał człowieka żywego w upadku, prawdziwie, nieliberalnie, to nigdy właściwie

— tak mu się zdaje, choć powracał skrycie nocą ciemną stanu wojennego, po

policyjnej godzinie od kochanki, często z ulotkami

przemyconymi z własnej wewnętrznej emigracji

*Zmielone skały prawd*

Zmielone skały snów niebieskich gór

są dla mojej myśli

tym, czym dla ust otwartych nagle burze i trąby powietrzne na pustyni mów

wielki młyn do mielenia skał wymiarów i prawd stoi

w każdych górach poznania od zarania

niebytu zenit nad nimi się pochyla: dolina logicznie kosmologiczna trwa

tu młynarz krajobrazów nieskończonych poczyna sobie śmiele

nadchodzi czas, gdy piaskowe burze polemik zawisną nad każdymi wzgórzami

życia każdego słowa wyzwolonego, jak para z ust, jak obłok nad wulkanem

góry pewności najwyższej przemienią się w organy grzmiące akordami

dźwięki toccat nieustannych dadzą znać o końcu somnambulicznej abstrakcji

życia naszego powszechnego, z szeptu codziennego poczętego

i młynarz w zieleni z drewna puści w ruch żarna skrzypiące

— te kamienie i spiże młynów niebieskich życia wiecznego

różowy pył pokryje wyrównane doliny, nie tylko myślenia na wyrost

ojcowizny wszelakiej pamiętania statycznego

góry pozostaną bez skał, jak symbol, a kolor upomni się o prawdę

góry dywanami zaścielą świat zrównania i płacz filozofów jedynie da się słyszeć

w kościołach ostatnich kubistów słów rzadkich, jak witraży etyka

ostatni oddech skał będzie melorecytacją, modlitwą wzmaganą

wymazana empiria przestanie być faktem poznania siebie na kliszy

bezwymiarową prawdą nie do podważenia, jak proch stereometryczny

geometryzacja, synteza, a nawet odrzucenie perspektywy, wymiar jeden

czy ciało jest maską czy przestrzeń? czy wypowiedź obrończa zbawionych?

ja sam już nie wiem na jawie

*LHC w scriptorium*

Koegzystencja zebr w jednym rezerwacie encyklopedycznym

benedyktyńskiego scrpitorium w Sankt Gallen

od lat pierwszej wyprawy do Azji, krucjaty na Wschód po wiedzy tlen

nie stała się faktem, nie dlatego, że świat

nie znał fowizmu i impresjonizmu w naturze

ale, że inicjały i zapiski w inkunabułach były zbyt śmiałe

jak na takie dziwolągi graficzne geograficznie

nie były zdeterminowane przez czerń i biel na dobro — lecz zło

źyrafy wielbłądy, ot

zebry koegzystowały potem w Serengeti i Chorzowie modernistycznie,

gdy Benedyktynów przeniesiono już do rezerwatów kultur,

korzystniejszych dla nich z uwagi na gapiów tłumy, które im przeszkadzały

w kopiowaniu i marginalizowaniu upiększeń i dziwactw w sumieniu,

jak to uzasadniono pozytywistycznie

pracę benedyktyńską, jako opus magnum, ukończono w końcu w helweckim LHC

dzieła, które było dla potomności tym samym, co inkunabuły

pocysterskie dla katalogów ogrodów zoologicznych, menażerii i zwierzyńców,

gdy te rozszerzono na parlamenty głównych państw i unii

zjednoczenie zebr wydawało się zawsze pokojową koegzystencją,

podobnie, jak mnicha z mnichem i anioła z aniołem

ale teraz po latach pracy LHC to już paska od paska nie odróżnisz

tak też zakodowany jest systemowo szary człowiek

nie odróżnisz znaku od znaku, litery od litery, przebiegu od przebiegu, milczenia od milczenia

koegzystencja wolna stała się niemożliwa w Serengeti i na Monte Cassino

przez zbyt słabą rozpoznawalność wartości

ponoć jeszcze mówią do siebie migowo w ZOO w Chorzowie i w ZK we Wronkach

ale tylko Benedyktyni w pasiakach

*Kości heksagonalne upadku*

Zużyłem prawie całe jestestwo odnalezione kiedyś we śnie

potrzebuję dla konsekwentnej egzystencji pramebli i domowej prascenerii

jakiegoś, choć symbolicznego wyposażenia duszy w pełni

duszy drugiej budowanej z cegieł cywilizacji życia realnego plemion

a może nie zużyłem jestestwa, może je przegrałem w kości heksagonalne upadku,

na giełdzie krypto walut, elektrycznych magazynów bez składu

takie to czasy naiwne w naiwnym świecie, nie dla mnie były

każdy pomysł drugiej duszy wydaje się spójny znowu

nikt mnie pytał, nikt nie pyta, czy prawdziwie piękny dla niej lekkości dryl

wyliczanie dróg dojścia do szczęścia zajmie kolejne pół życia

potem nie wiele będzie czasu do eksploracji poznawczej, a paliwa ubywa

potem zostanie mrugnięcie okiem przed wyruszeniem w świt nowy zamszowy

a potem zostanie w chlebaku tylko pierwsza dusza w okruchach

obszarpańca, uciekiniera, bandosa, jakaś ikona rozmnożenia na ostatni posiłek

a jeszcze odwrócenie głowy, a jeszcze dla wszystkich uśmiech na potem czeka

szanuj siebie dzisiaj, nie rozrywaj scen i dialogów w epopei przedhistorycznej

na scenie wietrznej ducha postaci tryumfu, w scenografii już postidyllicznej

wreszcie — dzisiaj

*Wciąż w epoce reumatycznego socjalizmu*

W jesiennych mgłach poranka tonie ważki XIX wiek, to hologram jego obrazu

w epoce romantycznego samobójczo socjalizmu jeszcze powstały

uzmysławiam sobie znowu moje rymy czasu apokalipsy komuny

Matuszka nasza — mówił Aleksander imperator — jest socjalnie wzruszającą

w czułościach rodzicielką — od krajobrazu po kanwy narodów spopielonych

oto mgły wieku XXI te same, równie naiwne, równie choleryczne

oto my, twarzą w twarz w oknie filozoficznego zagubienia

bez perspektywy i osnowy czasu

niby powstańcy, niby rewolucjoniści, niby imperatywni

w mniemaniach więksi od Patrii i wołania i ech w grotach łez

a jednak tuzinkowi, jak obliczalny Gensek i Chan

i nieobliczalni po szkodzie: Lech, Rus i Czech

mgła XIX wieku snuje się w ogrodzie nowego wieku, to z krematoriów dym

my somnambulicznie elektroniczni, kalifornijscy już

zadufani w profilach, w glosach samotwitujących merkantylnie nachalni

panorama imperium kóz i chatynek bezbożnych klas zstępuje impresjonistycznie

na ożywiane czambuły czekistów, żenujące w swej szpakowatości szarej,

pełne robespierrowskich ambicji wciąż, oni żyją, tworzą nowe perspektywy

stoją od wczoraj w padającym deszczu spotów i podcastów

czekając na zgon Chana i Genseka w genach, jak my na aplauz

oh, już powojennie neurotyczni cyklonów Ifonów ofiary

romantyzm socjalny powoli w rzeczywistość przechodzi reumatyczną, obecną

bez mistycyzmu, bez uczuć, z bólem tylko nieprawym, zimnym

to od dreszczów i mgieł ponad dwustuletnich, tych samych, wilgotnych zbyt

*Ilu Greków zginęło za wiarę na Chios?*

Siedem kłów wiary, osiem wierności niezszarganych

niosą się wieści boskie w chmurach, z Olimpu do Chios

boski Zeus pogryziony przez pasożyty nerwolucji, ewaluacji, islamacji

a Posejdon z wytrąconym trójzębem biadoli na wyspie kuksańców kultur

szmaragd egipski rzucony na Chios nie doleciał tam, wpadł w szał Mars

choć spadł na Kretę w labirynt przeznaczenia — wyznaczenia do zdrad, nie przetrwał

wykuto słowa: przepraszam bracie, wykuto na granitowej skale Kaukazu w końcu er

potem te wykute powielono w kilku deltach, na glinianych tabliczkach, i nic

jakiś jasnowidz z gór je wszystkie zjadł, jak

książeczki proroka, bo myślał, że to jego los

oś zabójstw niedowiarków Europy

ciągnie się, jak linia na morzach, od Atlantydy do Chios, wznosi, jak piramida głów

Poirot wszczął śledztwo — kto zabił, kto nagryzł, kto zjadł owoc,

kto niebo odsłonił w złotym wieku nie to?

cyfry były wcześniej niż słowo?

cyfry szczęśliwe kły — to zło

a Pitagoras swoje: mistyka śmierci to liczba

ilu Greków zginęło na Chios?

za nas?

*Gra w pozorowany ruch*

Oto prawidła gry, zasady podstępu

wypisane na gmachach sądów najwyższych w krajach lilipucich ducha

od odźwiernych po capo di tutti capi — ponaglenia

nakazy, oczekiwania, co są niewolą pracy bez dobra i zła

można przemilczeć przemoce i mafie wszelkie, można ich ofiarom nie współczuć,

nawet by wypadało z nimi nie grać

co z odźwiernymi i pucybutami ostatnimi, czy praca wciąż czyni wolnym?

jakież to oryginalne, jakież nieczłowiecze spektakularnie

takie wyniesienie zasad terroru ponad prawa człowieka prostego

zasady generalicji gromadzącej żołnierzy do gry w zbijanego, ale

one nie dotyczą ich tylko, tylko wyższych oficerów

te poranki znaków, ech, pionków na szachownicach, uniwersalnie pontyjskie z koine

lub ponckie lub punickie w końcu

obawy przed złudnym oczekiwaniem synkretyzmu wszędzie, w każdej grze

z wolnomularskich klubów przeniesionego do puszcz i pustyń

przyznawanie ról naturszczyków wszystkich we wszystkim, co społeczne

krwawi istnienie, gdy możności przewyższą wysłowienie milczącej duszy

o pontyfikacie diabła na stolcu świata naszego i nie tylko tego

prawidła jego to nawet zasada unicestwienia atomu,

ale i chwil degrengolada, wsteczna gra,

zwykle gra w pozorowany ruch do przodu, beznadziejna gra podstępu zamiast postępu

*W krainie baśni i bajek*

Znaleziono znów abstrakt krwawy:

placek filmowy — człowiek prawy

zmiażdżony przez historię sofizmatu

rozdeptany przez tyranozaura królewskiego

na demokratycznym komunałów bruku

zdruzgotany w mediach stu

przed Bastylią Kremla naszego wieku

opozycjonista, niepokorny demiurg realizmu

w krainie baśni i bajek

uczuć niema tematycznych

szaniec kultury, ludzki wzór

(to on naprawdę „był”)

*Koniugacje przed sukiennicami sprzedajnych mów*

Zniesiona zostaje dobrowolność koniugacji

— tak zawyrokowało moje sumienie

chłoszczące intelekt mnogością czasowników bez wartości

potem odezwał się głos — teraz ty chłoszcz wiersz, to mus

nie dobrowolność mitologiczna a mus, przez wszystkie

epoki, zasieki, gwiazdy, tożsamości łez

na litość, zesłań w jaskinię zdrad prawd

znieś to zranienie, zmienienie i walcz

koniugacja w elokwencjach pustych to nie logika jakaś

naga w tożsamościach i samotna, jak owe bezkresne ja

żałuj nazw ogólnych, w kominach jaskiń się odnajdź

i dźwigaj, podciągaj, oddychaj, tak, nie handluj słowem, walcz

walcz z przymusem zdań, obcych zdań lub tylko niezrozumiałych

korzystne oddechy światów nadziemnych to tlen do nurkowania

w tobie hausty głębi nie są nic warte, bo są awangardowe zbyt

to nic, że zniesiono koniugacje w dobrowolnościach

dodajmy — w dobrych wolnościach i takich z koniecznych gwiazd

o tak, mów do siebie: o ześlij Panie woli chociaż na niebie jakiś ślad

w bezkresnych podziemiach kłamstw nic z koniugacji prawd

ale i z różnych osób emocji, z wyroków sumienia, wpływu na efekty kłamstw

— chociaż pomniki cnót stoją przed sukiennicami sprzedajnych mów

lepiej nie odmieniaj samego siebie, lepiej w tle zostań

w każdym przypadku sam już

*Przepytywanie przyszłej wiosny*

Zapytaj mnie o podstawowe tezy słuszności w poematach przyszłej wiosny

szczególnie w poematach liści umarłych tej jesieni

pogrzebanych w zastygłej kałuży planetarnej

wskrzeszonych odsłoną roku przyszłego widzialnego, no zapytaj

oto interrogacja wspierana torturami

w wiersze nadziei wymierzona w te płaczliwie błahe

przechodząca w kosmiczne interpelacje

sił witalnych autorów kwietnych

czy to wystarczy na udowodnienie transcendentalnych subtelności

w streszczeniach tej najpiękniejszej pory roku przyszłego

w najpiękniejszej formule ujętej

tak to wystarczy zapewne do zastanowienia się

nad prawdziwością znaków przestankowych

i użytych idiomów w rymach zwartych

jak strof grudy białych wierszy

ściśniętych w sobie pod koniec epopei śmierci

a może laudacji dla owej jesieni rozsądniejszych dusz

sama sobie zima wykrzyczy: kłamstwom przenośnym stop

a potem w kłamstwo przeszłe artystycznie się zmieni sama jak pointa

bez sensu przed odrodzeniem życia opisanego

w kłamliwych niuansach zwrotek proroczych zakończonych pytajnikiem

oczywiście bez sensu rymowanego

*Rewolucjonista*

Zasłużony dla siebie w ciszy obdarowań ludzkości

nadaje i odbiera, jak radar obrotowy

poniewiera smutki sloganami, korzyści niekoniecznie odnosi z dawania

siebie wizją wywyższenia, komunikatem, aktem, przenośnią ostrzeżenia

wciąż majaczy sam, jak obelisk pychy we mgle

na przykład skradziony w Egipcie Faraonom nieśmiertelnym prawie

i ustawiony na każdym Kapitolu europejskiego miasta rewolucji

wciąż szuka zasług dla siebie, jak wizjoner Robespierre

w miastach wykwitających wielokrotnym, kamiennym słowem mordu

sam dysząc zemstą rozwija papirusy, zwoje, pergaminy cudze przepisuje, jak swoje

skrybom podobny, inicjały cyzeluje, zamknięty w schematach słowa archaicznego,

co zaklęciem jest dla złych, a proroctwem omijającym dobrych

ileż zasług za nim, a on wciąż szuka, szuka, dobiera i odbiera rymy, rytmy

triumfalne, jak wezwania do boju może jeszcze nie, ale do marszruty tak

przez cały kraj, przez śmierć po śmierć, fatum

ostatnio chce, nakłoniony elektronicznym komunikatem kosmosu,

oddać narodom ich własne srebra rodowe, dzwony, obeliski, eposy rozproszone

zarządził wymarsz, oto zabrano obeliski i pochód wiedzie na pustynię, gdzie cały świat

zarządził, aby jego wielki internetowy autorytet rozmienić na pozory matecznika róż

naprzód, w matnię zmienionego świata przez nielegalne słowa, po fatamorgany złud

*Jinjer na Łużnikach*

Zachodni Słowianin w końcu

w bieliźnie Goeringa, co prawda to prawda

i na pancernym rowerze OUN-M wjeżdża w Rad Kraj

rad nierad chwat z klucza frant, rzeczywisty postpunk

niewielu znosi fakt, że on ci ledwie skrzat,

ale za to z procą przekazu Seszea

a ta przecież

już obaliła na wznak jednego Syberii Goliatha,

co to niby soviet metal za absolut miał,

więc na nic ichnie Kill „Em All,

ani przyzwolenie na death m., ani „non servami”, ani monopol na strach

już z Zachodu ciągną liczne kolumny z wybranymi w grach

a na wozach wyładowanych lepszym metalem — growling i thrash

sława światowa demokratycznej Rusi w drzwiach

Jinjer na Łużnikach gra

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 31.92
drukowana A5
Kolorowa
za 59.29