*Mędrzec wieku ze stulecia dziewczyną*
Mędrzec wieku ze stulecia dziewczyną
wędrują przez puszczę, bo do pustyni dostępu nie mają
chwilowo, puszczę przecina rzeka, dość spora
idą oboje boso przed siebie trzymając się za ręce
dziewczyna układa wiersze, mędrzec wije wianki z macierzanki
ukradkiem zerka na jej biust, rzeka: całkiem, całkiem — ale biust nie
przekomarzają się z lasem półtropikalnym półarktycznym, w sam raz dla centaurów
deszcz monsunowy, dziwny, półerotyczny, troszkę zabarwiony ideologicznie
pada powoli, lecz konsekwentnie, zmieniając się w grad, a w końcu w grad gwiazd
mędrzec głupiejąc siwieje, dziewczyna siwieje też, ale od częstochowskich rymów i
powoli traci wzrok patrząc na ręce mędrca ją dotykające czule
z rzeki wychodzą mitologiczne postacie przyszłości, Troilus i Kressyda
lgną do mędrca, który już nie wie nic o celach życia i prokreacji, w pamięci naturalnej zatarło się
rzadki las postamazoński jest byłą już puszczą i nadal się zmienić zamierza
przestaje być księgą prawdy i sumienia zagubionych, zmienia się w kolorowankę
mędrzec neolityczny z mózgiem neandertalczyka XX wieku, obejmuje cud piękność stulecia
i doprowadza do zwrotu w ich historii, metafizyce i estetyce — dziejów ostatniego z pisanych im światów
poezja nowoczesna szaleje wśród epifitów, storczyków, lilii wodnych
i z kobierca zmienia się w zaratana — wyspę mów Sofistów, gotową do lotów
epopeja mądrości dobiega końca, wyspy nad głową, jak żółwie fruwają
z niespokojnej rzeki wychodzi dyrygent krab i nakazuje tusz, ociekając wodą
dziewczyna stulecia staje się epoki geologicznej dziewczyną
tylko i aż, już wie, że dla mędrca zrobiła by wszystko
widzi siebie i jego na jednej z latających wysp, wysoko
*Eremita Syzyf*
Wspinam się na serca szczyt, pnę się po skalistej grani
wbijam haki rozumu, zapinam linę stworzenia i egzystencji
na obraz i podobieństwo absolutne miłości pożogi
wciąż myślę o locie w pół drogi, oby do tego nie doszło
i niech serce nie odrywa się kawałek po kawałku
i niech nie runie lawiną w dół, na mnie w żlebie ukrytego
myśli o możliwym upadku to jeszcze nie rozum, nie mądrość, nie przezorność
myśl zuchwała o zdobyciu szczytu to rozsądek w beznadziejności
słońce jest po drugiej stronie serca, to wiem na pewno
o tak, po ciemnej stronie przychodzi nam żyć czasem górskim, o tak, tak
wspinam się, jak najlepszy himalaista, sam
sam na sam z ciemnością, strachem i widmem
śnię o widzeniu wszystkiego po bezkres świata i poza bezkres, we śnie sen
w widzeniu nocnym widać oczy zatrzaśnięte naprędce
słońce wstaje, o widzeniu mówią promienie, prześwietlone kamienie
i poznaję te sny, to jest moje zwycięstwo, jawy chwil
i tylko osobowe słońce widzę, żadnych królestw, choćby bogatych miast świata
i tylko gorejący krzak olśniewa i poraża zmysły,
a w nim już osmalone, skwierczące moje ja, Syzyfa eremity
*Admonicja dla romantycznego przepowiadacza*
U Auerbacha w Lipsku, gdzie kiedyś Włodimir i Donald, nakazywali głosów przeliczenia
wypiwszy wszystko, zarządziliśmy racji odmłodzenie, tak zuchowato, od niechcenia
zarządzenie owo oczyszczające rzucono w mgłę, choć raczej w opar bufetu
wróciło tym samym złem to naszej przepowiedni echo
zdejmij okulary i do walki stań — rzekł nieoczekiwanie ichni koczkodan kelner
albo popraw widziadle wędzidło — wtórowała ważna kelnerka ze znamieniem
od Adama odbierz berło i ruszaj za tą drugą Górę Nebo
który wyrzekłeś słowa zaklęcia — przepowiednię wsteczną
wynocha z piekiełka naszego, ty kolejna prorocka przybłędo, bo
obłożą ciebie i kolegów kremlowską anatemą
nawet bardziej niż w Auksztocie sowieckiej romantyczną, bo niemą
*Nanoekspresjonistyczny wiersz o politykach klasy parowych młotów*
Nanopolityka dominuje dziś w Polsce ekstremum
i jeszcze ta dominacja osobników z ochry z mikroczipami z germanu
ta złuda permanentnie cielesna polityków: klasy parowych młotów
w nie cierniowych ale tekturowych koronach
udających szlachectwo prześmiewczo naukowe, obce
piszą o mnie, jak o czaroklecie, bo
opowiedziałem pierwszy w talk show o pełnokrwistych totenchotach naszych delt
z poliberalnych światów, ich banków pustych z przyszłości, mielących zło
i zapowiedziałem zmiany zastania z nocy na noc
wyszła, więc taka nanopolityka — a potem skurcze opinii zdrajców w mediach
elementarz opinii konwulsji czytam do dziś w radioprzekazie dnia satelitarnym
pięknie opiszę zaraz psa kosmetyzmu kompletnego
znikające fragmenty węży purpury dla sztuki nierealnych
w abstrakcji nanoekspresjonistycznej nie wyolbrzymię i tak horrendalnej rewolucji,
gdzie z wierzchu lepki Lenin, a wewnątrz troszkę zbyt szorstki Stalin
ot, taka malutka statuetka na kominek, czy na coś ustawnego bardziej
wydrukowana w drukarce trzy de
dziś premierem jest nanorządu w nanozrozumieniach Europy
ten wąż, co dalej purpurowieje i spełza z dada obrazów Tzary
w galerii za kołem podbiegunowym przetapianym w elipsę
wpycha się na filiżanki porcelanowe do herbaty, wciąż czerwonofigurowe
wąż, jak era, jak mgławica, jak kostnica polityki poranka
ślicznie wygląda, jak urna kościoła scjentystów umniejszanego
rozumu uniwersalnego, nieredukowalnego przecież
jak zwykle w takich sytuacjach przecenianego ekstremalnie
a ja cudotwórcą nie jestem, ani z Wólki jasnowidzem,
tylko od Adama postępu Darwinem
*R1a*
Zrodzony w wodach źródlanych oczywistego szczęścia
ochrzczony w ogniu jego pożądania i wiedzy
namaszczony olejem prawdy przedzaratustrańskiej
z irańskiego wyżu przeszedłem do depresji europejskiej, klucząc
nad brzegami nie do końca martwych myślnych mórz
w dialektycznym pochodzie genu indyjskiego, chociaż
już z Wielkiego Rowu wcześniej wygrzebanego gałęzi kawałkiem
prezentując nowoczesne słowiańskie chromosomów umundurowanie
przez Zagros tęsknoty Azji Mniejszej przewędrowałem, od delt i Delf odchodząc
z sercem miejsca, gdzie nikt nikogo nie wbijał na pale, nie składał w ofierze,
ani nie konsumował żywcem prawie
doczekałem się człowieczych warunków życia z sensem, na równinach
wśród maszyn przyniesionych z nawróconych rozumem miast Grecji
to maszyny żarliwości, historyczne, niezmysłowe
maszyny we mnie, maszyny duszy, tak samo do dziś celne i skuteczne, jak
kometa lecąca przez wszechświat ku Ziemi z bryłą lodu, choć
bez jakiegokolwiek DNA,
znakiem przyszłego życia, jak
ludzie przede mną powstający z błota, tacy sami w sumie, jak ja, choć
bez owego przesławnego dziedzictwa we włosach: R1a
*Po godzinie policyjnej*
Niejedna opowieść zaczyna się od introspekcji
potem są wynurzenia o porzuceniach, samotności i bólu (za sobą)
ale kogo to obchodzi po latach udawanej kremacji komuny, romantycznej ponoć
personifikacji żołdackiej ciemnych lasów państwowego terroru
nocnych sekwoi strachu, w księżyca świetle zatrat w ożywiania murów dla murali
— bardziej wspomnień z przypadku?, nie bardziej, znów, raczej już w sam raz
literalny element opowieści poetyckiej — samotność internowanego Konrada
ból jest nic nie wart, gdy i tak wszystko wokół umiera
tak naturalnie, jak pinie szacunku rodziny, na obrazach postimpresjonistów
entuzjastycznie, ekwilibrystycznie, eutanazyjnie, jak mówi wiatr i dąb historii
do prawd rzeźbionych w lipie, nie w kamieniu
i nie ma w tym sensacyjnych przemyśleń kory, pnia, słoja i żołędzia, mazurskiego lasu
w pędzie planety całej, modnej, albo miodno-mlecznej, jest też
cisza miliardów milczących, tak zwanych lat ewolucji powolnej bohaterów
a my wciąż tragicznie przeżywamy każde rozstanie z letnią miłością, jak wtedy,
jak gniazdujący tu czasowo, wędrowny feniks
wypisujemy w społecznościowych mediach relacje z ośmieszeń, z samobójstw i pogrzebów kolegów
opisujemy koloryzując, jak zawsze, ważkość kultywowanych żertw sztuki
dla własnej cierpiętniczej przyjemności sławy podziemia porzuconych
jakżeż indywidualnych naszych wychyleń nad romantyczną przepaścią Wertera Wschodu
skamlenia o pieszczotę i czułość w obojętnym częstokroć tłumie — kogo to obchodzi?
mając w pogardzie ciało własne, najczulsze, najpieszczotliwsze dla ego bliźnich
wydumane przez kosmos poglądów, jakby ta nasza introspekcyjna ballada została
zaintonowana przez ciało pieśniarza smutku, bez ducha perspektywy
powtarza refren, powtarza, powtarza — Homer odwieczny, on z Piosenkariatu
refren porzuconego Wajdeloty jesiennego, zapóźnionego Litwina licealnego
jak mu się zdaje proroka wolności, bohatera romantycznego niezwykle, bo
choć sam kochał człowieka żywego w upadku, prawdziwie, nieliberalnie, to nigdy właściwie
— tak mu się zdaje, choć powracał skrycie nocą ciemną stanu wojennego, po
policyjnej godzinie od kochanki, często z ulotkami
przemyconymi z własnej wewnętrznej emigracji
*Zmielone skały prawd*
Zmielone skały snów niebieskich gór
są dla mojej myśli
tym, czym dla ust otwartych nagle burze i trąby powietrzne na pustyni mów
wielki młyn do mielenia skał wymiarów i prawd stoi
w każdych górach poznania od zarania
niebytu zenit nad nimi się pochyla: dolina logicznie kosmologiczna trwa
tu młynarz krajobrazów nieskończonych poczyna sobie śmiele
nadchodzi czas, gdy piaskowe burze polemik zawisną nad każdymi wzgórzami
życia każdego słowa wyzwolonego, jak para z ust, jak obłok nad wulkanem
góry pewności najwyższej przemienią się w organy grzmiące akordami
dźwięki toccat nieustannych dadzą znać o końcu somnambulicznej abstrakcji
życia naszego powszechnego, z szeptu codziennego poczętego
i młynarz w zieleni z drewna puści w ruch żarna skrzypiące
— te kamienie i spiże młynów niebieskich życia wiecznego
różowy pył pokryje wyrównane doliny, nie tylko myślenia na wyrost
ojcowizny wszelakiej pamiętania statycznego
góry pozostaną bez skał, jak symbol, a kolor upomni się o prawdę
góry dywanami zaścielą świat zrównania i płacz filozofów jedynie da się słyszeć
w kościołach ostatnich kubistów słów rzadkich, jak witraży etyka
ostatni oddech skał będzie melorecytacją, modlitwą wzmaganą
wymazana empiria przestanie być faktem poznania siebie na kliszy
bezwymiarową prawdą nie do podważenia, jak proch stereometryczny
geometryzacja, synteza, a nawet odrzucenie perspektywy, wymiar jeden
czy ciało jest maską czy przestrzeń? czy wypowiedź obrończa zbawionych?
ja sam już nie wiem na jawie
*LHC w scriptorium*
Koegzystencja zebr w jednym rezerwacie encyklopedycznym
benedyktyńskiego scrpitorium w Sankt Gallen
od lat pierwszej wyprawy do Azji, krucjaty na Wschód po wiedzy tlen
nie stała się faktem, nie dlatego, że świat
nie znał fowizmu i impresjonizmu w naturze
ale, że inicjały i zapiski w inkunabułach były zbyt śmiałe
jak na takie dziwolągi graficzne geograficznie
nie były zdeterminowane przez czerń i biel na dobro — lecz zło
źyrafy wielbłądy, ot
zebry koegzystowały potem w Serengeti i Chorzowie modernistycznie,
gdy Benedyktynów przeniesiono już do rezerwatów kultur,
korzystniejszych dla nich z uwagi na gapiów tłumy, które im przeszkadzały
w kopiowaniu i marginalizowaniu upiększeń i dziwactw w sumieniu,
jak to uzasadniono pozytywistycznie
pracę benedyktyńską, jako opus magnum, ukończono w końcu w helweckim LHC
dzieła, które było dla potomności tym samym, co inkunabuły
pocysterskie dla katalogów ogrodów zoologicznych, menażerii i zwierzyńców,
gdy te rozszerzono na parlamenty głównych państw i unii
zjednoczenie zebr wydawało się zawsze pokojową koegzystencją,
podobnie, jak mnicha z mnichem i anioła z aniołem
ale teraz po latach pracy LHC to już paska od paska nie odróżnisz
tak też zakodowany jest systemowo szary człowiek
nie odróżnisz znaku od znaku, litery od litery, przebiegu od przebiegu, milczenia od milczenia
koegzystencja wolna stała się niemożliwa w Serengeti i na Monte Cassino
przez zbyt słabą rozpoznawalność wartości
ponoć jeszcze mówią do siebie migowo w ZOO w Chorzowie i w ZK we Wronkach
ale tylko Benedyktyni w pasiakach
*Kości heksagonalne upadku*
Zużyłem prawie całe jestestwo odnalezione kiedyś we śnie
potrzebuję dla konsekwentnej egzystencji pramebli i domowej prascenerii
jakiegoś, choć symbolicznego wyposażenia duszy w pełni
duszy drugiej budowanej z cegieł cywilizacji życia realnego plemion
a może nie zużyłem jestestwa, może je przegrałem w kości heksagonalne upadku,
na giełdzie krypto walut, elektrycznych magazynów bez składu
takie to czasy naiwne w naiwnym świecie, nie dla mnie były
każdy pomysł drugiej duszy wydaje się spójny znowu
nikt mnie pytał, nikt nie pyta, czy prawdziwie piękny dla niej lekkości dryl
wyliczanie dróg dojścia do szczęścia zajmie kolejne pół życia
potem nie wiele będzie czasu do eksploracji poznawczej, a paliwa ubywa
potem zostanie mrugnięcie okiem przed wyruszeniem w świt nowy zamszowy
a potem zostanie w chlebaku tylko pierwsza dusza w okruchach
obszarpańca, uciekiniera, bandosa, jakaś ikona rozmnożenia na ostatni posiłek
a jeszcze odwrócenie głowy, a jeszcze dla wszystkich uśmiech na potem czeka
szanuj siebie dzisiaj, nie rozrywaj scen i dialogów w epopei przedhistorycznej
na scenie wietrznej ducha postaci tryumfu, w scenografii już postidyllicznej
wreszcie — dzisiaj
*Wciąż w epoce reumatycznego socjalizmu*
W jesiennych mgłach poranka tonie ważki XIX wiek, to hologram jego obrazu
w epoce romantycznego samobójczo socjalizmu jeszcze powstały
uzmysławiam sobie znowu moje rymy czasu apokalipsy komuny
Matuszka nasza — mówił Aleksander imperator — jest socjalnie wzruszającą
w czułościach rodzicielką — od krajobrazu po kanwy narodów spopielonych
oto mgły wieku XXI te same, równie naiwne, równie choleryczne
oto my, twarzą w twarz w oknie filozoficznego zagubienia
bez perspektywy i osnowy czasu
niby powstańcy, niby rewolucjoniści, niby imperatywni
w mniemaniach więksi od Patrii i wołania i ech w grotach łez
a jednak tuzinkowi, jak obliczalny Gensek i Chan
i nieobliczalni po szkodzie: Lech, Rus i Czech
mgła XIX wieku snuje się w ogrodzie nowego wieku, to z krematoriów dym
my somnambulicznie elektroniczni, kalifornijscy już
zadufani w profilach, w glosach samotwitujących merkantylnie nachalni
panorama imperium kóz i chatynek bezbożnych klas zstępuje impresjonistycznie
na ożywiane czambuły czekistów, żenujące w swej szpakowatości szarej,
pełne robespierrowskich ambicji wciąż, oni żyją, tworzą nowe perspektywy
stoją od wczoraj w padającym deszczu spotów i podcastów
czekając na zgon Chana i Genseka w genach, jak my na aplauz
oh, już powojennie neurotyczni cyklonów Ifonów ofiary
romantyzm socjalny powoli w rzeczywistość przechodzi reumatyczną, obecną
bez mistycyzmu, bez uczuć, z bólem tylko nieprawym, zimnym
to od dreszczów i mgieł ponad dwustuletnich, tych samych, wilgotnych zbyt
*Ilu Greków zginęło za wiarę na Chios?*
Siedem kłów wiary, osiem wierności niezszarganych
niosą się wieści boskie w chmurach, z Olimpu do Chios
boski Zeus pogryziony przez pasożyty nerwolucji, ewaluacji, islamacji
a Posejdon z wytrąconym trójzębem biadoli na wyspie kuksańców kultur
szmaragd egipski rzucony na Chios nie doleciał tam, wpadł w szał Mars
choć spadł na Kretę w labirynt przeznaczenia — wyznaczenia do zdrad, nie przetrwał
wykuto słowa: przepraszam bracie, wykuto na granitowej skale Kaukazu w końcu er
potem te wykute powielono w kilku deltach, na glinianych tabliczkach, i nic
jakiś jasnowidz z gór je wszystkie zjadł, jak
książeczki proroka, bo myślał, że to jego los
oś zabójstw niedowiarków Europy
ciągnie się, jak linia na morzach, od Atlantydy do Chios, wznosi, jak piramida głów
Poirot wszczął śledztwo — kto zabił, kto nagryzł, kto zjadł owoc,
kto niebo odsłonił w złotym wieku nie to?
cyfry były wcześniej niż słowo?
cyfry szczęśliwe kły — to zło
a Pitagoras swoje: mistyka śmierci to liczba
ilu Greków zginęło na Chios?
za nas?
*Gra w pozorowany ruch*
Oto prawidła gry, zasady podstępu
wypisane na gmachach sądów najwyższych w krajach lilipucich ducha
od odźwiernych po capo di tutti capi — ponaglenia
nakazy, oczekiwania, co są niewolą pracy bez dobra i zła
można przemilczeć przemoce i mafie wszelkie, można ich ofiarom nie współczuć,
nawet by wypadało z nimi nie grać
co z odźwiernymi i pucybutami ostatnimi, czy praca wciąż czyni wolnym?
jakież to oryginalne, jakież nieczłowiecze spektakularnie
takie wyniesienie zasad terroru ponad prawa człowieka prostego
zasady generalicji gromadzącej żołnierzy do gry w zbijanego, ale
one nie dotyczą ich tylko, tylko wyższych oficerów
te poranki znaków, ech, pionków na szachownicach, uniwersalnie pontyjskie z koine
lub ponckie lub punickie w końcu
obawy przed złudnym oczekiwaniem synkretyzmu wszędzie, w każdej grze
z wolnomularskich klubów przeniesionego do puszcz i pustyń
przyznawanie ról naturszczyków wszystkich we wszystkim, co społeczne
krwawi istnienie, gdy możności przewyższą wysłowienie milczącej duszy
o pontyfikacie diabła na stolcu świata naszego i nie tylko tego
prawidła jego to nawet zasada unicestwienia atomu,
ale i chwil degrengolada, wsteczna gra,
zwykle gra w pozorowany ruch do przodu, beznadziejna gra podstępu zamiast postępu
*W krainie baśni i bajek*
Znaleziono znów abstrakt krwawy:
placek filmowy — człowiek prawy
zmiażdżony przez historię sofizmatu
rozdeptany przez tyranozaura królewskiego
na demokratycznym komunałów bruku
zdruzgotany w mediach stu
przed Bastylią Kremla naszego wieku
opozycjonista, niepokorny demiurg realizmu
w krainie baśni i bajek
uczuć niema tematycznych
szaniec kultury, ludzki wzór
(to on naprawdę „był”)
*Koniugacje przed sukiennicami sprzedajnych mów*
Zniesiona zostaje dobrowolność koniugacji
— tak zawyrokowało moje sumienie
chłoszczące intelekt mnogością czasowników bez wartości
potem odezwał się głos — teraz ty chłoszcz wiersz, to mus
nie dobrowolność mitologiczna a mus, przez wszystkie
epoki, zasieki, gwiazdy, tożsamości łez
na litość, zesłań w jaskinię zdrad prawd
znieś to zranienie, zmienienie i walcz
koniugacja w elokwencjach pustych to nie logika jakaś
naga w tożsamościach i samotna, jak owe bezkresne ja
żałuj nazw ogólnych, w kominach jaskiń się odnajdź
i dźwigaj, podciągaj, oddychaj, tak, nie handluj słowem, walcz
walcz z przymusem zdań, obcych zdań lub tylko niezrozumiałych
korzystne oddechy światów nadziemnych to tlen do nurkowania
w tobie hausty głębi nie są nic warte, bo są awangardowe zbyt
to nic, że zniesiono koniugacje w dobrowolnościach
dodajmy — w dobrych wolnościach i takich z koniecznych gwiazd
o tak, mów do siebie: o ześlij Panie woli chociaż na niebie jakiś ślad
w bezkresnych podziemiach kłamstw nic z koniugacji prawd
ale i z różnych osób emocji, z wyroków sumienia, wpływu na efekty kłamstw
— chociaż pomniki cnót stoją przed sukiennicami sprzedajnych mów
lepiej nie odmieniaj samego siebie, lepiej w tle zostań
w każdym przypadku sam już
*Przepytywanie przyszłej wiosny*
Zapytaj mnie o podstawowe tezy słuszności w poematach przyszłej wiosny
szczególnie w poematach liści umarłych tej jesieni
pogrzebanych w zastygłej kałuży planetarnej
wskrzeszonych odsłoną roku przyszłego widzialnego, no zapytaj
oto interrogacja wspierana torturami
w wiersze nadziei wymierzona w te płaczliwie błahe
przechodząca w kosmiczne interpelacje
sił witalnych autorów kwietnych
czy to wystarczy na udowodnienie transcendentalnych subtelności
w streszczeniach tej najpiękniejszej pory roku przyszłego
w najpiękniejszej formule ujętej
tak to wystarczy zapewne do zastanowienia się
nad prawdziwością znaków przestankowych
i użytych idiomów w rymach zwartych
jak strof grudy białych wierszy
ściśniętych w sobie pod koniec epopei śmierci
a może laudacji dla owej jesieni rozsądniejszych dusz
sama sobie zima wykrzyczy: kłamstwom przenośnym stop
a potem w kłamstwo przeszłe artystycznie się zmieni sama jak pointa
bez sensu przed odrodzeniem życia opisanego
w kłamliwych niuansach zwrotek proroczych zakończonych pytajnikiem
oczywiście bez sensu rymowanego
*Rewolucjonista*
Zasłużony dla siebie w ciszy obdarowań ludzkości
nadaje i odbiera, jak radar obrotowy
poniewiera smutki sloganami, korzyści niekoniecznie odnosi z dawania
siebie wizją wywyższenia, komunikatem, aktem, przenośnią ostrzeżenia
wciąż majaczy sam, jak obelisk pychy we mgle
na przykład skradziony w Egipcie Faraonom nieśmiertelnym prawie
i ustawiony na każdym Kapitolu europejskiego miasta rewolucji
wciąż szuka zasług dla siebie, jak wizjoner Robespierre
w miastach wykwitających wielokrotnym, kamiennym słowem mordu
sam dysząc zemstą rozwija papirusy, zwoje, pergaminy cudze przepisuje, jak swoje
skrybom podobny, inicjały cyzeluje, zamknięty w schematach słowa archaicznego,
co zaklęciem jest dla złych, a proroctwem omijającym dobrych
ileż zasług za nim, a on wciąż szuka, szuka, dobiera i odbiera rymy, rytmy
triumfalne, jak wezwania do boju może jeszcze nie, ale do marszruty tak
przez cały kraj, przez śmierć po śmierć, fatum
ostatnio chce, nakłoniony elektronicznym komunikatem kosmosu,
oddać narodom ich własne srebra rodowe, dzwony, obeliski, eposy rozproszone
zarządził wymarsz, oto zabrano obeliski i pochód wiedzie na pustynię, gdzie cały świat
zarządził, aby jego wielki internetowy autorytet rozmienić na pozory matecznika róż
naprzód, w matnię zmienionego świata przez nielegalne słowa, po fatamorgany złud
*Jinjer na Łużnikach*
Zachodni Słowianin w końcu
w bieliźnie Goeringa, co prawda to prawda
i na pancernym rowerze OUN-M wjeżdża w Rad Kraj
rad nierad chwat z klucza frant, rzeczywisty postpunk
niewielu znosi fakt, że on ci ledwie skrzat,
ale za to z procą przekazu Seszea
a ta przecież
już obaliła na wznak jednego Syberii Goliatha,
co to niby soviet metal za absolut miał,
więc na nic ichnie Kill „Em All,
ani przyzwolenie na death m., ani „non servami”, ani monopol na strach
już z Zachodu ciągną liczne kolumny z wybranymi w grach
a na wozach wyładowanych lepszym metalem — growling i thrash
sława światowa demokratycznej Rusi w drzwiach
Jinjer na Łużnikach gra